Gwiazda szeryfa - Borowiec Aleksandra - ebook + audiobook + książka

Gwiazda szeryfa audiobook

Borowiec Aleksandra

3,7

Opis

Zło czai się bliżej, niż myślisz

Pierwsze powojenne miesiące. Do Olsztynka na Mazurach przybywa Stefan Malewski służący w szeregach Milicji Obywatelskiej. Rzeczywistość, jaką zastaje, to bandy, Wehrmacht, panoszący się wszędzie Sowieci. A jakby i tego było mało, to jeszcze... makabrycznie okaleczone zwłoki, porzucone w lesie w pobliżu miasteczka. Można by je uznać za dzieło dzikich zwierząt, gdyby nie to, że po miesiącu zostaje znalezione następne, identycznie okaleczone ciało.

Cały Olsztynek jest jak jedna beczka prochu, wystarczy iskra, by podpalić lont. Panika może wybuchnąć w każdej chwili. Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego. Kto mógł dopuścić się takiej zbrodni? Hitlerowcy? Rosjanie? A może to dzieło szaleńca? Milicja rozpoczyna śledztwo, a raczej rozpoczyna je sam Malewski, który jako jedyny dąży do poznania prawdy.

Samotny szeryf rusza zatem na łowy. Nie ma jednak pojęcia, jak trudne zadanie go czeka. Jego współpracownicy ukrywają przed nim więcej, niż mogłoby się wydawać. W mazurskich lasach na dobre zalęgły się siły, na które pistolet, nóż i gołe pięści to stanowczo zbyt mało...

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 22 godz. 14 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
3,7 (66 ocen)
18
21
18
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marfeszczuk

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry temat, ciekawie poprowadzone wątki, skomplikowana rzeczywistość powojennej Polski. Natomiast zakończenie, rozwiązanie zagadki to porażka. Szkoda, że poszło to w kierunku fantasy.
00
Andante

Nie oderwiesz się od lektury

Tajemnicza, wciągająca, przenikliwa. Czyta się ją jednym tchem. To jedna z tych książek, na myśl o której końcu lektury jest niefajnie, że to w końcu musi się wydarzyć... Polecam z całego serca.
00

Popularność




Prolog

Pociąg wtoczył się na peron, zasapał ciężko, buchnął kilka razy kłębami pary i znieruchomiał. Ktoś z obsługi dworca odgwizdał postój, na palcach, w każdym razie tak to zabrzmiało.

W wagonie zapanowało ożywienie, wybici z drzemek ludzie szybko pozbyli się resztek senności.

– Panie – szepnął ochryple facet stojący pod przeciwległą ścianą. W ciemności nie było widać jego twarzy. – Pan masz blisko do okna. Zobacz pan, gdzie jesteśmy.

Wystawił głowę, z przyjemnością wciągnął w płuca rześkie, chłodne powietrze, pachnące ożywczo żywicą i wilgotną ziemią, tak inne od fetoru spoconych ciał i ludzkich szczyn, który panował w środku. Z każdego wagonu na podobieństwo makabrycznych trofeów wystawały ludzkie głowy.

– No i? – ponaglał go facet.

– Nie widać – odparł powoli. – Ciemno. Nie widać napisu ani tablicy.

– Tata. – Usłyszał szept jakiejś dziewczynki. – Tata, to już? Powiedz, to już?

– Nie wiem, kochanie – odpowiedział jej cicho ojciec. – Śpij, śpij jeszcze.

– Niech pan tam zagadnie kogoś – poprosił go jakiś dość młody kobiecy głos. – Jaka to stacja i czy postój długo potrwa.

– To by chociaż człowiek w krzaki poszedł, żeby nie szczać po kątach – burknął jakiś mężczyzna.

– Noc, lepiej nie wychodzić – zaprotestował ktoś. – Lepiej w ogóle nie otwierać wagonu.

Rozejrzał się raz jeszcze po peronie na tyle, na ile pozwalało wąskie okienko. Usłyszał stukot żołnierskich butów, błyskały latarki, którymi patrol oświetlał sobie drogę. Kolejarz rozmawiał z maszynistą, rzucając mu pod stopy żółtawy krąg światła. Koniuszki papierosów jarzyły się w ciemności jak małe czerwone świetliki, lecące to w górę, to w dół.

Na próbę pstryknął palcami, ale nie usłyszeli go, albo postanowili zignorować.

– Pssst – syknął.

Ktoś z sąsiedniego wagonu był mniej dyskretny.

– Eeej! – wydarł się na cały głos. – Gdzie jesteśmy?!

Koniuszek papierosa maszynisty obrócił się wolno w stronę pytającego.

– Hohenstein – odparł. – Po naszemu to tera… – Zawahał się na moment.

– Olsztynek – dodał drugi.

– Olsztynek – Olsztynek – Olsztynek – Olsztynek – niosło się po wagonach.

– Olsztynek – rzucił szybko w stronę współpasażerów, którzy przyjęli tę informację obojętnie. Nawet nie znali tej nazwy, widocznie dla nikogo z nich nie była to stacja docelowa.

Otrzepał się szybko, chwycił wysłużony plecak – swój jedyny bagaż – i załomotał w drzwi wagonu, chcąc zwrócić na siebie uwagę maszynisty.

– Otwierajcie! – Łup-łup-łup i jeszcze raz: – Otwierajcie!

– Co pan robisz? – zapytał ktoś sennie.

Szczęknął rygiel, szurnęły przesuwane drzwi.

– Wysiadam – rzucił krótko i wyskoczył wprost na tory, aż żwir zachrzęścił mu pod butami.

Rozejrzał się wokoło, był sam, nikt inny nie wysiadł. Teraz, gdy wzrok przyzwyczaił mu się już do ciemności, widział zarys niekształtnej bryły dworca, a raczej tego, co z niego zostało. Usłyszał szybkie kroki, podszedł do niego jeden z żołnierzy.

– Wy kto? – zapytał wściekle, błyskając mu w oczy światłem latarki.

Wolno upuścił plecak na ziemię, podniósł obie dłonie, pokazując, że nie ma złych zamiarów. Potem powoli, spokojnie sięgnął prawą ręką do kieszeni spodni, wyjął paczkę papierosów, poczęstował Rosjanina. Tamten wziął jednego, powąchał, zamruczał coś z uznaniem i wziął jeszcze trzy.

Gwizdnął przez zęby.

– Wania! – zawołał kolegę, który też wyciągnął chciwie ręce po dobre papierosy.

Zapalili wszyscy trzej, z przyjemnością wciągając w płuca aromatyczny dym.

– Mienia zowut Stefan Malewski – odpowiedział przyjezdny po rosyjsku. – Przyjechałem do pracy, mam przydział do Olsztynka.

– Dobrze po naszemu gadasz – zauważył Wania. – I cigarety dobre masz.

– I gdzie ty tu będziesz tak pracował, a? – zapytał jego kompan. Rozmowa z Malewskim stanowiła najwyraźniej miłą odmianę od ogarniającej ich na patrolu nudy.

– Milicja.

Zarechotali obaj, klepiąc się z uciechy po udach. Malewski patrzył tylko na to chłodno.

– To ty tu będziesz ważna persona – zacmokał z uznaniem Wania, poprawiając pasek karabinu na ramieniu. – No, no, trafiło się nam, nie ma co.

Tymczasem odgwizdano odjazd pociągu, słychać było, jak maszyna szarpie wagony – brzęknęły łączące je spojenia – i turkocze po torach najpierw powoli, a potem rozpędza się i odjeżdża.

Facet z obsługi dworca podszedł do nich raźnym krokiem. On też, tak jak i Ruscy, był uzbrojony.

– Witam rodaka – powiedział jowialnie. – Walenciak.

– Malewski. – Stefan uścisnął mocno podaną mu dłoń. Rosjanie przyglądali się temu obojętnie, bez słowa.

– Odejdźmy kawałek, o tutaj. Kiepską pan porę wybrał sobie na przyjazd.

– Która godzina? – zapytał Malewski czujnie.

– Dochodzi czwarta. Noc to tutaj nie najlepszy czas. Niebezpieczny. Najlepiej by było, jakby pan ze mną został, poczekał, do świtu niedaleko. Noc w miarę ciepła, prześpi się pan choćby i na trawie, a rano ruszy do Olsztynka.

– A daleko do miasta?

– Niezbyt – przyznał niechętnie. – To mała mieścina, kwadrans i jest pan pod samym ratuszem.

Malewski udał, że się namyśla.

– Pójdę teraz – oznajmił.

– Odradzam stanowczo. Nie zna pan drogi, a tu… Nocą można spotkać różne rzeczy. Wpadnie pan na szabrowników albo na Ruskich i będzie nieszczęście. Wania i Misza to porządne chłopaki, krzywdy nikomu nie zrobią, ale inni… Poza tym ciemno, zabłądzi pan…

– Do świtu niedaleko, sam pan mówił. Taka przechadzka dobrze mi zrobi.

– Odważny pan jest. – Walenciak pokręcił głową. A raczej głupi, dodał w myślach. – Broń pan chociaż ma?

Malewski poklepał się po kieszeni wymownym gestem.

– Niech pan się nie martwi, poradzę sobie.

Walenciak wzruszył ramionami.

– Jak pan chce. Musi pan dojść na rynek, do ratusza. Za dworcem w lewo, potem cały czas prosto. Tylko niech pan omija Wasserturm, dobrze radzę. Tam wszystko zawalone, nie przejdzie pan.

Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie. Malewski założył plecak, poprawił na ramionach szelki, żeby równomiernie rozłożyć ciężar skromnego bagażu. Na odchodne skinął ręką żołnierzom i ruszył przed siebie.

Pożałował swojej głupiej brawury już po paruset metrach, które pokonał. Ciemność, której nie rozpraszały te okruszyny świateł latarek czy reflektory pociągu, zdawała się gęsta jak kisiel i jak on lepka. Było dopiero co po pełni, ale tej nocy księżyc postanowił ukryć się za chmurami, zupełnie jakby robił Malewskiemu na złość. Postąpił jeszcze parę kroków, obejrzał się za siebie. Mógł jeszcze wrócić, nie uszedł daleko. Pomyślał jednak, że właśnie tego spodziewa się po nim Walenciak. Do świtu niedaleko, powtórzył sobie.

Parł przed siebie powoli, jak ślepiec, wyciągając naprzód ręce i ostrożnie badając stopami grunt, zanim wzrok przyzwyczaił mu się nieco do ciemności. Tutejsze ulice były w fatalnym stanie, daleko im było do nowoczesnych, asfaltowanych ulic miejskich. A może i były asfaltowane, ciężko stwierdzić, pod stopami czuł jedynie żwir i piasek, w który od czasu do czasu zapadały mu się buty. W powietrzu unosiła się woń spalenizny, która w połączeniu z mocnym, zielnym aromatem z okolicznych łąk byłaby swojska i znajoma, przywodząca na myśl ognisko czy biwak, gdyby nie to, że dominował nad nią stęchły zapach przesiąkniętego wilgocią gruzu i słodkawa, mdląca woń rozkładu.

Starał się iść cicho, ale musiał wystraszyć swoimi krokami jakiegoś gryzonia albo ptaka, bo coś gwałtownie zaszurało w zaroślach. Instynktownie odskoczył na bok, lewa stopa obsunęła mu się po krawędzi jakiejś wielkiej wyrwy w drodze, coś zakłuło go w kostce. Zasyczał, pokręcił stopą na wszystkie strony. Na szczęście nie było tak źle, mógł dalej iść, nie bolało jakoś bardzo. Na miejscu przyłoży sobie do kostki coś zimnego, ale może nawet nie będzie takiej potrzeby.

Spojrzał w górę, na niebo. Nic nie zapowiadało jeszcze świtu, gwiazdy zdawały się wisieć w próżni tuż nad jego głową, aż chciało się je strącić ręką. Było zimno, jak to w majowe noce, aż poczuł mróz w kościach, chociaż już dawno było po „zimnej Zośce”. Ale taki to był już rok, że po straszliwej, siejącej spustoszenie zimie wiosna ani myślała wychodzić z ukrycia, a i lato nie wiedziało, co ma z tym fantem zrobić, zacząć się na dobre czy może przeczekać. Dnie męczyły upałem tak, że człowiek modlił się o wieczór tylko po to, żeby za chwilę przeklinać lodowate noce. Błogosławił w myślach upór ciotki Joanki, która żegnając się z nim, wcisnęła mu na odchodne jeszcze sweter wyszperany w darach. Miał dwie wypalone papierosem dziury, które od razu zacerowała, brzydki wzór i był na Stefana stanowczo zbyt duży, ale za to teraz porządna wełna przyjemnie grzała mu grzbiet.

Nagle coś zawyło w oddali, odgłos niepodobny do wydawanego przez jakiekolwiek zwierzę, które znał. Poczuł, jak wysoki, przenikliwy skowyt rozchodzi się dreszczem po jego kręgosłupie. W uszach słyszał szum tętniącej gwałtownie krwi, dłonie zwarły mu się w pięści. Poczuł pod kłykciami jakiś mur, odruchowo przywarł do niego plecami. Olsztynek odpowiedział szczekaniem; okoliczne psy, niedużo, kilka zaledwie, jeśli dobrze słyszał, ujadały wściekle, chrypnąc od tego niekończącego się, pełnego przerażenia i furii wrzasku. Zdawało mu się, że nad uchem słyszy czyjś oddech, że jakaś sucha dłoń muska mu ramię, krzyknął więc i odsunął się. Sięgnął po broń, szczęknął odbezpieczony zamek. Dłoń z pistoletem drżała mu lekko, musiał podtrzymać nadgarstek drugą, wolną ręką. Wiedział, że nie odważy się strzelać na oślep, bo huk wystrzału ściągnąłby tu zaraz ruski patrol, a wtedy już na pewno zostałaby z niego tylko mokra plama na piasku. Usłyszał jeszcze czyjś chrapliwy śmiech, ale jego zmysły były już tak wyostrzone buzującą w żyłach adrenaliną, że równie dobrze mógł on dobiegać z odległości paru kroków od niego, co z okien dwa domy dalej. Ułamek sekundy później wszystko uspokoiło się, ucichło jak ucięte nożem. Psy przestały wyć równie nagle, jak zaczęły. W ciszy, która zapadła tak niespodziewanie, słychać było jedynie szum wiatru w trawach i koronach drzew i ciężkie dyszenie Malewskiego, który bezwładnie osunął się po murze. Próbował kucnąć, ale trzęsące się nogi odmówiły mu posłuszeństwa, opadł więc ciężko na ziemię. Pobrudzę spodnie, pomyślał kretyńsko, ale nie miał siły się podnieść.

Raz po raz nabierał głęboko powietrza, starając się uspokoić oddech i rozszalałe tętno. Całe wieki trwało, zanim opadło z niego napięcie. Została tylko obezwładniająca słabość i poczucie śmieszności.

Jednocześnie zrobiło się jaśniej, dało się już dostrzec kontury budynków, a raczej ich ruin, kikuty pni wyciętych drzew, dziwne kształty zalegające na chodniku naprzeciwko. Niebo robiło się już tylko granatowe, a potem popielate, by niebawem wybuchnąć na wschodzie fioletem, różem i pomarańczem. Jak dobrze, pomyślał. Jak dobrze, że świt.

Z papierosem w ustach szedł przez uśpione miasteczko, chłonąc księżycowy krajobraz, klimat apokalipsy, znajomy aż do bólu. Mijał popalone, poczerniałe domy, puste wydmuszki dawnych kamienic. Podziurawiony asfalt przerodził się w równie podziurawiony bruk, z którego pracowicie wydłubano kamienie jak smakowite rodzynki z drożdżowego ciasta. Dziwne kształty na chodniku okazały się rozbitym pudłem pianina, z którego ktoś przywłaszczył sobie jedynie klawisze, szafą z połamanymi drzwiami, pozbawioną szuflad komodą i samotnym wyściełanym krzesłem. Pod jednym z budynków leżało wzdęte truchło konia, fetor padliny, przytłumiony dotąd nocnym chłodem, teraz buchnął mu w nozdrza. Poczuł, jak cuchnąca, przegniła ręka zaciska się na jego żołądku, przyspieszył więc kroku, wzniecając przy każdym ruchu tumany kurzu i wzbijając w powietrze lekkie, białe płatki, otulające wszystko dokoła, osiadające na stertach cegieł, na ubraniu, na włosach. W pierwszym, dziecinnym skojarzeniu pomyślał, że to śnieg, ale gdy przyjrzał się bliżej, zobaczył, że to tylko pierze i puch z rozprutych żołnierskimi bagnetami pierzyn i poduszek. To, co do tej pory brał za kamienie i żwir, w rzeczywistości było rozbitym szkłem, okruchami kryształowych naczyń, resztkami porcelany. Tuż obok niego błyskało złotem uszko od porcelanowej filiżanki, postawił na nim stopę i roztarł je na pył podeszwą buta, czując przy tym najpierw dziwną satysfakcję, a zaraz potem wstyd.

Na ścianach budynków skrzypiały tabliczki z niemieckimi nazwami ulic. Leipzigerstrasse – głosił napis na jednej z nich, zasmarowany niedokładnie jakąś brązowawą, zaschniętą mazią. Fekaliami, sądząc po zapachu, który docierał aż tutaj.

Zdewastowane uliczki wyglądały jak zalane miodem, z tym ciepłym, złocistym światłem, wypełniającym je coraz szczelniej z każdą minutą. Uznał ten kontrast za intrygujący, życie i śmierć w jednym kadrze, obraz godny pędzla któregoś z tych ekstatycznych artystów, tworzących płótna kipiące brutalnością i energią. Mógłby to być kubistyczny pejzaż, urywane, mocne kreski, wielkie bryły o ostrych jak noże krawędziach, wszystkie utrzymane w różnych odcieniach szarości, z przebłyskującą od spodu żółcią.

Chryste, co za banał.

Dowlókł się wreszcie do rynku. Przed sobą miał krótszy bok wielkiej, masywnej bryły z wieżą na górze, o dziwo nietkniętej przez pożary. Po prawej stronie otwierała się pusta, prostokątna przestrzeń, okolona zgliszczami kamienic i zwieńczona u przeciwległego końca resztkami ceglanych, gotyckich murów zapewne dawnego kościoła albo zamku. To chyba rynek, uznał, nie chciało mu się już podchodzić bliżej. A skoro tak, to przed sobą mam ratusz.

Zerknął na zegarek. Prawie piąta. Nie miał po co pukać, nikt by mu nie otworzył, a jeśli nawet, to tylko po to, żeby go stamtąd czym prędzej przegonić. Ma więc przed sobą jakieś dwie godziny czekania. Trudno, uparł się głupio, żeby tu przyjść, więc teraz musi cierpieć.

Pokręcił się chwilę, szukając miejsca, które byłoby dostatecznie wygodne. Znalazł takie na tyłach ratusza, gdzie zachowało się w całości kilka eleganckich kamieniczek z dużymi, łukowatymi oknami na parterze, które kiedyś kryły zapewne wnętrza kawiarenek, restauracji czy zajazdów, a teraz – pozabijane kawałkami byle jak przyciętej dykty, najeżone odłamkami porozbijanych szyb – przypominały oczy nieboszczyka, któremu ktoś pośmiertnie zaszył powieki.

Usiadł, oparł się o mur jednej z nich, wyciągnął nogi przed siebie. Plecak położył z boku i oparł na nim ramię, tak z przyzwyczajenia, na wszelki wypadek. Poczuł głód, ale nie miał przy sobie nic do jedzenia, ostatnie przyszykowane przez ciotkę kanapki zjadł jeszcze w pociągu, nie został mu po nich nawet zatłuszczony od smalcu papier. Coraz bardziej dokuczało mu też pragnienie. Zapaliłby, co pomogłoby mu oszukać pusty żołądek, ale po papierosie czułby jeszcze większą suchość w ustach. No nic, będzie musiał wytrzymać. Jeszcze godzina.

Wbrew rozsądkowi pozwolił za to dojść do głosu zmęczeniu. Teraz, w świetle dnia, panika, którą czuł jeszcze nie tak dawno, wydawała się nierzeczywista, groteskowa. Rozejrzał się, dookoła nie było żywego ducha. Bezpiecznie. Wiedziony starym przyzwyczajeniem przymknął oczy, chcąc odpocząć na zapas, póki miał okazję. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.

Rozdział 1

W leśnej, nocnej ciszy przeraźliwy, zawodzący ryk miał siłę artyleryjskiego wystrzału. Kilka spłoszonych, rozespanych jeszcze ptaków poderwało się niemrawo z gałęzi, bijąc skrzydłami w powietrze. Gdzieś nieopodal zahuczała sowa – najwyraźniej właśnie zepsuto jej nocne łowy – głośno, dobitnie, jakby manifestując swoje oburzenie. Pobliskie zarośla zatrzęsły się, zaszeleściły, jakieś stworzonko musiało smyrgnąć przez nie w panice. A potem wszystko uspokoiło się, umilkło i znów słychać było tylko jednostajny poszum liści, który raz po raz mącił swoim cykaniem niecierpliwy świerszcz.

– Cichaj, głupia! – rozległ się lekko zachrypnięty głos.

Światło księżyca wydobywało z półmroku przysadzistą, mocną sylwetkę. Mężczyzna, do tej pory zastygły w bezruchu, odważył się rozejrzeć dookoła; przebiegł wzrokiem biegnące wokół polanki zarośla, ale nie dostrzegł widocznie niczego podejrzanego, bo odprężył się zauważalnie i zdjął rękę z pyska krowy, którą wyprowadzał z wydrążonej w zboczu pagórka ziemianki. Machinalnie pogładził ją po łaciatym łbie i dodał już łagodniej:

– No, już, już, szszsz…

Sięgnął po leżący u jego stóp worek i podetknął go zwierzęciu pod pysk, mówiąc zachęcająco:

– Co nie żresz? Dobre przecie. Żryj, krasulka, żryj sobie.

A gdy ogłupiała, otumaniona świeżym powietrzem, wolnością i zapachami krowa gapiła się na niego nic nierozumiejącymi oczyskami, westchnął i zaczął podtykać jej paszę prosto z garści. Drugą ręką gładził ją po wzdętym brzuchu i mamrotał do niej uspokajająco:

– Jeszcze trocha, krasulka. Nie bój nic, długo to ty ta nie nabędziesz się w tej norze skisłej. Wrócisz se doma, Haluśka ci wyszykuje słomę czyściutką jak jakiej królowej. Nie zlegniesz tu, nie bój, nie bój. Ale żryj, krasulka, tera żryć ci trza. Szybciej, krasulka, szybciej.

Ruch jego dłoni był pieszczotliwy, płynny. Druga ręka wędrowała to do worka, to do pyska krowy, wtłaczała do niego stanowczo, nieustępliwie paszę, garść za garścią.

Westchnął raz jeszcze i zagapił się przed siebie. Zmordowany był, urobiony po całym dniu. Dobrze chociaż, że noc była jasna, księżyc chlustał wokół srebrzystym światłem bez żadnego opamiętania. Żeby tak zawsze mogła być pełnia, to byłoby łatwiej. Człowiek mógł wyjść z domu tak, jak stał, bez latarni czy łuczywa, które bandyci albo Ruscy – a żeby tak ich licho wzięło! – mogliby wypatrzyć z daleka. I znaleźć drogę też było łatwiej, chociaż właściwie znał ją już na pamięć, wyuczył się jej przez te trzy tygodnie… Ale co z tego, kiedy tu wszystko obce jakieś, wrogie, uwierające jak odświętne buty. Niby las jak las, a jednak to nie te same swojskie, od dzieciństwa znajome masy drzew co w domu, w Sypniewie. Tu nawet liście szumiały jakoś tak inaczej, jakby po szwabsku…

Krasula uniosła łeb, zamuczała z niepokojem, długo, przeciągle, aż się wzdrygnął. Obrzucił wzrokiem okoliczne chaszcze, nadstawił ucha. Pusto, dzięki Bogu, ani śladu człowieka. Tym razem nie próbował jej już uciszać, sięgnął za postronek i szarpnął z całej siły. Chyba wiedziała, co ją czeka, bo wierzgnęła w panice, zaparła się, nie chciała iść. Sieknął ją otwartą dłonią przez zad, ale ani drgnęła.

– No dalej, franco zapowietrzona – syknął przez zęby. – Ruszaj, kurwa żeż twoja mać.

Wlókł ją centymetr po centymetrze, kilkaset kilogramów opornego, upartego zwierzęcia, w stronę ziejącej we wzniesieniu jamy. Jeszcze tylko kawałek i wlezie do środka, trzeba będzie tylko zamknąć drzwi i przywalić porządnie, obłożyć gałęziami i trawą, żeby się nikt o krasuli nie zwiedział. Ech, krasulka, krasulka, pomyślał ze złością, źle tam nie masz. Co jak co, ale Niemce potrafili budować. Co prawda zrobili sobie w tej ziemiance schron na amunicję i ani w głowie im postało, że będzie służyć za oborę, ale była całkiem przestronna, ciepła i sucha. Był nawet cug! Wiedział, bo sprawdził to od razu pierwszego dnia, jeszcze zanim przyprowadził krowę, żeby mu się przypadkiem nie zadusiła.

Krowa szarpnęła się raz jeszcze, sznur prawie wyślizgnął mu się ze spoconych dłoni, szorując przez ich wnętrze i raniąc je aż do krwi. Zaklął siarczyście, z całych sił zaparł się piętami o miękkie poszycie, złapał postronek mocniej i pociągnął. Sznur werżnął się zwierzęciu w szyję, wydobywając mu z gardła zdławiony wizg. Krowa targnęła się raz jeszcze w ostatnim, rozpaczliwym ruchu.

– Co do…?

Urwał nagle. Krowa zawodziła jednostajnie, jękliwie, ale prawie tego nie słyszał, hucząca mu w uszach krew zagłuszała wszystko dokoła. Między drzewami wyłowił jakiś nagły ruch, tak szybki, że aż umykający wzrokowi. Wypuścił z rąk sznur i uniósł je w instynktownym, obronnym geście. Nie zdążył nawet sięgnąć po siekierę, którą zabrał ze sobą z domu. Krasulka pognała przed siebie, na oślep, prawie wpadając na pnie drzew.

Szkoda, zdążył jeszcze pomyśleć, cielna. Byłoby mleko dla chłopców.

A potem spadł na niego pierwszy cios, siła uderzenia cisnęła nim o drzewo i nie myślał już o niczym.

Gdzieś w oddali krasula ryczała jeszcze żałośliwie, ale wkrótce i to umilkło, i wszystko było jak przedtem.

***

– Imię i nazwisko? – warknął młody mężczyzna, chłopak jeszcze, sięgając niechętnie po oprawioną w skórę księgę. Masywny stół, za którym siedział, podkreślał jeszcze bardziej chudość jego sylwetki, tonącej w zbyt obszernej koszuli o wystrzępionym kołnierzyku. Wąska, dziwnie długa, jakby łasicowata twarz o małych oczkach swą upiorną bladością przywodziła na myśl trumienne portrety.

– Halu… Znaczy się Halina Lenartowa – odparła mu niecierpliwie siedząca naprzeciwko kobieta, której w przeciwieństwie do anemicznego młodziana natura nie poskąpiła ani energii, ani urody. – Mówiłam przecie. Ale co tu pisać? Krowa zginęła, to szukać trzeba – zdenerwowała się jeszcze bardziej. Osesek na jej kolanach wiercił się niespokojnie, z betów wysunęła się pulchna, różowa piąstka.

Chłopak popatrzył na nią wrogo.

– Ale mówiła obywatelka, że mąż.

– Bo on też. On i krowa. Lenart Mieczysław. Przepadł. Razem z naszą krasulą.

– To macie pecha, dobra kobieto – zahuczał od progu czyjś donośny bas – bo my tu nie jesteśmy lotna brygada ani Czerwony Krzyż, tylko Milicja Obywatelska. – Po chwili w drzwiach stanęła potężna, zwalista sylwetka jego właściciela. – Zapił pewnie. A może na szaberek się wyprawił, hę?

– Kto by tam krowę na szaber ciągał – wyrwało się chłopakowi, ale zaraz ucichł, zgromiony srogim spojrzeniem spod krzaczastych, siwiejących brwi. – Dobrze, że komendant przyszedł – dodał po chwili. – Przylazła tu z dzieciakiem – popatrzył z niejakim obrzydzeniem na oseska – dobrą godzinę temu i jak siedziała, tak siedzi. A ja tu…

– Dość, Lipiński! To co, obywatelko, ładnie to tak? – ciągnął, pochylając się nad Lenartową, która wyprostowała się odruchowo. – Ładnie milicji głowę zawracać chłopem szabrownikiem?

– A jaki tam z niego szabrownik, panie kochany! – oburzyła się Lenartowa. – Przeca on by własnych jajec nie zliczył, choćby mu je pod gębę podetknąć. Tyle dobra ludziska do domów naznosili, a ten nic… – Urwała nagle, zrozumiawszy, że powiedziała za dużo.

– No! – Komendant się ucieszył, zacierając łapy wielkie jak bochny chleba. – Pożytku z niego dużego nie było, to teraz macie kłopot z głowy. A teraz żegnam. – Wymownym gestem wskazał jej drzwi.

Niemowlę na kolanach Lenartowej zakwiliło, matka zakołysała je niecierpliwie i wetknęła mu w usteczka kłąb brudnawej szmatki. Gdy się uspokoiło, sięgnęła po leżący u jej stóp tobołek, z którego wydobyła sporych rozmiarów tłumok, owinięty w apetycznie zatłuszczony papier.

– Milicjanta na służbie chcecie przekupić? – oburzył się komendant, jednak chcąc nie chcąc, zajrzał do środka. – Krwawa kiszka – mlasnął mimowolnie.

– Sąsiedzi wieprzka bili – oznajmiła Lenartowa ponuro.

Łasicowaty milicjant głośno przełknął ślinę i wpatrywał się w smakowite pęta jak zaczarowany, komendant zaś zauważył cierpko:

– Dobrych macie sąsiadów, nie powiem. Właśnie, nie próbowała obywatelka ich prosić o pomoc? Kiedy wam ten chłop zaginął?

– Mówiła, że przedwczoraj w nocy – podpowiedział usłużnie chłopak.

– O, to, to! To przecież musieliście go szukać.

– Szukalim – zaperzyła się Lenartowa – wszędzie szukalim. I Mietka, i krowy. Po całej wsi. Przepadli jak kamień we wodę.

– Ale to co niby my…

Nie dała mu dokończyć.

– Jeszcze las został. Chodziłam, prosiłam, obiecywałam. Ale mówią, że do lasu nie pójdą. Po wszystkim więcej jeszcze dam, moi złoci, zobaczycie, tylko żebyście mi tę kro… chłopa mojego żebyście znaleźli – kusiła błagalnym tonem, wodząc wielkimi, niebieskimi oczami od jednego do drugiego.

Komendant zafrasował się na chwilę, podrapał się po mocno przerzedzonej czuprynie, przez którą przeświecała miejscami skóra głowy, różowa, jak nie przymierzając u oseska na kolanach Lenartowej.

– Las… – Zasępił się. – A gdzie wy tak właściwie mieszkacie? – spytał zaraz potem.

– W Miszpelzu, tak mówią.

– A po naszemu to jak to teraz będzie?

– A po naszemu to nie wiem. Ale stąd to trza jechać na południe, aż za jezioro.

Komendant kiwnął głową na znak, że kojarzy.

– Zrobimy tak – postanowił wreszcie – poczekamy jeszcze, jak chłop wam do domu nie wróci, to za trzy dni przyjedziemy go szukać.

– Jutro – powiedziała twardo i dodała wspaniałomyślnie: –Co dobrego jeszcze dorzucę. Nie pożałujecie.

– Dwa dni i nie nadużywajcie mojej cierpliwości, pókim dobry.

– Za dwa dni, ale rano!

– Niech wam będzie – zgodził się niechętnie. – Tylko jak wróci – komendant uniósł palec – ma tu w trymiga przylecieć i się odmeldować. Zrozumiano?

– A czego tu nie rozumieć – westchnęła i dźwignęła się z krzesła, podtrzymując dziecko jedną ręką, a drugą zgarniając ze stołu pakunek z kaszanką.

– Zaraz, zaraz! – zaprotestował komendant. – To zostaje! Inaczej z naszej umowy nici!

Po twarzy Lenartowej widać było, że walczy ze skąpstwem, ale przemogła się wreszcie.

– Dwa dni – powtórzyła i już jej nie było, zza okien dobiegł ich tylko płacz rozdrażnionego dziecka.

– Kiszka z rana jak śmietana – zawyrokował komendant. – Będzie w sam raz, bo coś mi w głowie dudni po tym wczorajszym bimbrze. Nie wiem, z czego oni to pędzili, ze starych gaci chyba. No, co się tak gapicie?! – huknął na podwładnego. – Lećcie no po jakieś talerka!

– Komendancie… – wtrącił nieśmiało Lipiński – ale jak my go znajdziemy? We dwóch lasu nie przeszukamy.

– Lipiński, Lipiński – komendant pokręcił głową – dzieciuch z was. Zniknęli chłop i krowa, tak? Znaczy się, że to prosty temat. Chłop krowę sprzedał, utarg właśnie przepija, a o wściekłej babie w domu na wszelki wypadek nie myśli. Ale przez dwa dni akurat przetrzeźwieje, zbierze się w sobie i wróci – podsumował z zadowoleniem. – My nie będziemy musieli nigdzie jechać, za to tęgo sobie podjemy.

Lipiński rozpogodził się natychmiast, a jego chuda, zielonkawa twarz przybrała żarłoczny wyraz.

Gdy po kaszance został już tylko zatłuszczony papier, komendant rozparł się błogo na swoim fotelu, który wypełniał całkowicie swoim pokaźnym ciałem. Zapalił byle jak skręconego papierosa, zaciągnął się dymem raz i drugi, zamyślił się. Wreszcie rzucił:

– Wiecie co, Lipiński? Pójdźcie no jednak w miasto. Pogadajcie z kim trzeba, załatwcie nam jaką podwodę.

– Po co? – zaprotestował milicjant, któremu najwyraźniej też nie chciało się ruszyć.

– A tak na jakby co. Na jakby co, Lipiński.

***

Jakby co ziściło się dwa dni później, kiedy to okazało się, że przez ten czas na komendzie nie pojawił się choćby i cień Lenarta, a tym bardziej krowy. Komendant wpadł na komendę zły jak osa, równie zaniepokojony, jak skacowany.

– Lipiński! – zakrzyknął od progu. – Gdzie się chowacie, franco jedna?! – A gdy ten wychynął zza drzwi, nie omieszkał od razu go zrugać: – Wyglądacie jak łachudra. Koszula brudna, czym żeście się tak ulepili, do jasnej cholery? Nie pocierajcie, nie pocierajcie, nie wyparuje wam przecież ta plama. Ale wpuśćcieże ją sobie chociaż w gacie! Nie tutaj! – wrzasnął, gdy podwładny gorliwie zabrał się do wykonywania polecenia. – Do wychodka idźcie!

Lipiński patrzył na niego ogłupiały, wreszcie obrócił się.

– Stać! Dokąd leziecie?! – rzucił niecierpliwie. – Nie skończyłem jeszcze! Powiedzcie no: był? Ten Lenart? Był tutaj?

– Nie było – przyznał chłopak niechętnie.

Komendant wyglądał, jakby uszła z niego ta resztka energii, którą miał jeszcze w zanadrzu.

– Szlag! – mruknął pod nosem.

– To co, mam odwołać furmana? – spytał Lipiński z nadzieją.

– Pojedziemy! – zadecydował jego przełożony z mocą.

Lipiński nie spodziewał się widać takiego obrotu sprawy, bo spoglądał na niego jak na wariata.

– No? Co się tak gapicie? Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Pojedziemy krzewić w narodzie zaufanie do władzy ludowej. Nie słuchaliście na pogadance? A towarzysz Szewczuk tak się starał.

– Słuchałem, słuchałem – zapewnił pospiesznie Lipiński.

– Dobrze. To pakujcie manele. Pojedziemy, przejdziemy się po okolicy, zażyjemy świeżego powietrza, słonka, bo dzisiaj przygrzewa… Dobrze nam zrobi, mnie na pewno. Gdzie czeka wóz?

– Ma stać pod ratuszem.

– To idziemy – zarządził komendant.

Daleko nie mieli, wyszli przed budynek komendy, odeszli ledwie parę kroków, a już wyrosła przed nimi duża, ciężka bryła ratusza. Tym dziwniejsze było, że na tak krótkim odcinku udało im się napatoczyć na wpółleżące na bruku ciało.

– Ożeż… – mruknął pod nosem komendant, który prawie potknął się o rosłego blondyna, który z plecami opartymi o nadpaloną ścianę kamienicy spał spokojnie jak dziecko z ręką przewieszoną bezwładnie przez wypchany plecak. – A temu tu co?

– Pewnie pijak – odparł nieuważnie Lipiński.

– Za porządnie wygląda jak na pijaka – zadecydował komendant. – Obudźcie go no, Lipiński, szybko!

Ten niechętnie pochylił się nad śpiącym i już chciał szarpnąć go za ramię, ale nie zdążył. Pięść blondyna wyskoczyła ku niemu jak na sprężynie, nie miał nawet szans się uchylić. Tymczasem blondyn zdążył już poderwać się do góry, stał na przygiętych nogach, gotowy i do zadania kolejnego ciosu, i do ucieczki. Ogłuszywszy lekko Lipińskiego, próbował wyprowadzić kolejne uderzenie, tym razem w stronę komendanta. Ten jednak z dobrotliwą miną huknął go po ojcowsku wielką pięścią w skroń, aż przysiadł.

– I co mi tu będziesz podskakiwał, hm? – zagadnął prawie życzliwie. – Lipiński, do celi z nim! Wsadzimy go na… – zastanowił się chwilę – dwa miesiące. Nos złamany?

Lipiński, oddychając ciężko, obmacywał ostrożnie grzbiet nosa.

– Chyba nie – powiedział. – Tylko cieknie.

– Jak nie złamany, to na miesiąc – zawyrokował komendant. – Po sprawiedliwości. Kara za napaść na milicjanta musi być. Dalej, wstawaj, bratku – zwrócił się do blondyna, który patrzył teraz osłupiały to na jednego, to na drugiego. – Żarty się skończyły, idziesz z nami.

– Milicjanta? – wychrypiał.

– A ty co, myślałeś, że tu jeszcze Wehrmacht po lasach lata? Tu teraz Polska jest, kolego!

Blondyn roześmiał się na głos. Komendant odwrócił się do Lipińskiego.

– Co on taki nie tego? Może za mocno go grzmotnąłem? – zafrasował się nie na żarty. – A może głupi z natury?

Mężczyzna wyciągnął do niego rękę.

– Nie tak wyobrażałem sobie pierwsze spotkanie z przełożonym, ale… Stefan Malewski. Plutonowy – przedstawił się. –Miło mi.

– To chyba ten nowy, komendancie, co go mieli przysłać – powiedział Lipiński cicho.

– Oczy mam, to widzę – zrugał go komendant. – Ślepy jeszcze nie jestem. A niech to cholera jasna! – wybuchnął nagle. – Pisałem o zapotrzebowanie na nowego człowieka, ale myślałem, że sam sobie kogoś wynajdę, jak tego tu. – Wskazał na Lipińskiego. – A wy się tu zjawiacie jak grom z jasnego nieba – sarknął niezadowolony. – Bez żadnego uprzedzenia.

– Taki dostałem przydział – powiedział chłodno Malewski. Zmierzył komendanta i jego podwładnego krytycznym spojrzeniem. Wyjął z kieszeni dokumenty i podał komendantowi. Ten wczytał się w nie uważnie.

– Mhm, cwaniaczek-warszawiaczek. Ale przydział się zgadza, Olsztynek jak byk. Pieczątek też se chyba w ziemniaku nie wycinaliście… – mruczał pod nosem.

Podetknął Malewskiemu pod nos jedną z kartek i postukał w nią palcem.

– Tu pisze, że zaczynacie od dzisiaj.

– Na to wygląda.

– A pies ich trącał w tych ich urzędach! – oznajmił nagle. – Dobrze, że jesteście. Na głupiego nie wyglądacie, a tu jest co robić. Każda para rąk się przyda. A w ogóle sierżant Zdzisław Waligóra jestem, a ten młokos tu to Eryk Lipiński. Czyli miejscowe MO.

Nawet jeśli Malewskiego zdziwiło, że do jego przybycia komenda liczyła zaledwie dwie osoby, nie dał tego po sobie poznać.

– Malewski – przedstawił się raz jeszcze, ściskając podane dłonie. – I… przepraszam za to – bąknął do Lipińskiego. – Taki… odruch – zakończył kulawo.

Lipiński skinął głową z przymusem na znak, że przyjął przeprosiny, a Waligóra zahuczał ze śmiechu:

– Bardzo akuratny odruch do tej roboty, lać po mordzie każdego, kto się nawinie.

Malewski uśmiechnął się krzywo, co nie umknęło uwadze Waligóry.

– A teraz nie chichrajcie się tu pod nosem, tylko chodźcie, plutonowy. Pojedziecie z nami – zadecydował. – Poszukiwania mamy, to się w sam raz przydacie, bo Lipiński uszkodzony.

– Ktoś zaginął? – zainteresował się Malewski.

– Lenart Mieczysław, chłop z Miszpelzu – wyjaśnił mu Lipiński, odrywając wreszcie zakrwawione dłonie od swojego nosa.

– I krowa – zaśmiał się komendant. – Musimy kawałek przejechać, wóz już czeka. Lipiński, skoczcie na komendę się obmyć i przebrać, bo wyglądacie jak ostatnia ćwiara. Tylko migiem.

– Nie powinienem zostać? – zaniepokoił się Malewski. – Pójść do magistratu? Załatwić mieszkania? Zameldować się?

Waligóra popatrzył na niego z politowaniem.

– Gdzie wy się chcecie meldować, jak to u nas się meldują, co? A mieszkanie, graty – machnął lekceważąco ręką – to się załatwi. Przecież nikt wam nie pozwoli z głodu zdechnąć, a i dach nad głową się znajdzie. Tu małe miasteczko, wszyscy wszystkich znają. Właśnie – przypomniał sobie – czemu wyście tu, na ulicy, spali?

– Pociąg mi w nocy przyjechał, musiałem jakoś doczekać do świtu – wyjaśnił mu Malewski. – Nie chciałem czekać na dworcu.

Waligóra spoważniał nagle.

– Leźliście tak po nocy? – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Macie chyba więcej szczęścia niż rozumu. Jakbyście się tak na Ruskich napatoczyli…

– Ruskich coś tu mało – wtrącił się Malewski.

– Ano mało – zgodził się komendant, nadal z dziwną miną. – Była jeszcze w kwietniu komendantura, szpital nam zajęli. Ale teraz ich poprzenosili. Tu niedaleko, za Olsztynkiem – wyjaśnił – jest obóz, Szwabów se tam trzymają. Zwożą ich chyba z połowy okręgu mazurskiego. Ale dużo im już tam ich nie zostało, wymarli im chyba czy co. A tych, którzy się ostali, ładują w pociągi i wywożą. Grisza Gawriłow tam komenderuje. Swój chłop, zobaczycie. Bywa czasami w knajpie u Drozda, chociaż z rzadka. Tak że z Ruskimi nie mamy tu wcale źle – podsumował trzeźwo.

Na szczęście od strony komendy dreptał właśnie Lipiński, który ze swoimi cienkimi, długimi kończynami wyglądał z daleka jak wielki pająk.

– Plan jest następujący, chłopcy – powiedział Waligóra, gdy umościli się już we trzech na wozie. – Jedziemy, wietrzymy łepetyny, kręcimy się chwilę, żeby nas ludzie widzieli, i wracamy. Wycieczka taka, zrozumiano? Żeby mi tu który nie próbował zgrywać bohatera – dodał surowo, patrząc wprost na Malewskiego. – Chłop pewnie zgarnął dobry pieniądz za krowę, wziął dupę w troki i gówno znajdziemy. A babie się uwidziało, że co złego. Też się zdarza.

– To po co właściwie jedziemy? – zainteresował się Malewski, przerywając Waligórze przemowę.

– Po mięso – podpowiedział usłużnie Lipiński, rozciągając wąskie wargi w chytrym uśmiechu. Jeszcze bardziej upodobnił się w tym do łasicy. Malewski wzdrygnął się i jakoś nagle przestał żałować, że dał mu w mordę. – Świnię niedawno bili.

Waligórze nie w smak była chyba ta nazbyt szczera odpowiedź, ale udał, że nie słyszy. Wpatrywał się tylko w zrujnowane uliczki, którymi kluczyli, by się wydostać z miasteczka. Dochodziła ósma, na dobre zaczął się już poranny gwar. Część przechodniów spieszyła do pracy, inni – by jakoś zorganizować sobie tutejsze bytowanie. Jakiś mężczyzna ciągnął za sobą wielką, nieporęczną szufladę od komody. Niespecjalnie przeszkadzało mu chyba to, że drewno szorowało po pyle i kamieniach, raz po raz podskakując. Dostrzegł wóz i milicjantów, przystanął:

– Uszanowanie, panie komendancie!

– Dobry, dobry, Kukiełko. Co tam niesiecie?

– A takie tam barachło. Komodę dostałem z przydziału, ale bez szuflad. Jak tę znalazłem, to pomyślałem, że może się nada. – Stęknął, otarł pot z czoła i ponownie chwycił swój bagaż. – Szerokiej drogi! – pożegnał się.

– Do widzenia, Kukiełko, do widzenia. – Waligóra skinął mu łaskawie.

Malewski osunął się w pachnące, miękkie siano, którym wyścielony był wóz. To naprawdę małe miasteczko, pomyślał mimowolnie. Słońce przygrzewało coraz mocniej, wełniany sweter, który miał na sobie, dotąd przyjemnie ciepły, teraz uwierał go i drapał. Na plecach czuł strużkę potu, postanowił go jednak nie zdejmować. Miał pod nim najgorszą, najbardziej złachaną koszulę, którą przezornie założył na podróż. Szkoda, że nie zdążyłem się przebrać, pomyślał najpierw, ale zaraz potem doszedł do wniosku, że nie ma to przecież żadnego znaczenia.

Umościł się wygodniej i dopadło go zmęczenie ostatnich kilku dni spędzonych w podróży. Spod zmrużonych powiek obserwował dobroduszną twarz Waligóry palącego papierosa i dyskutującego o czymś zawzięcie z woźnicą. Siedzący obok Lipiński kopcił śmierdzącego niemożebnie papierosa. Gdy wciągał dym, jego chude policzki zapadały się mocno, przez co jego twarz zdawała się jeszcze bardziej niż zwykle podobna do trupiej czaszki.

Jakoś to będzie, pomyślał Malewski z nagłą otuchą. Zawsze przecież jakoś jest.

***

– Lenartowa was na mnie nasłała? – bardziej stwierdził niż zapytał niski, chudy chłop o wejrzeniu tak ponurym, że człowiekowi od samego patrzenia robiło się ciężko na duszy. Nawet wąs zwieszał się z jego ogorzałej twarzy jakoś tak smutno. Kogoś mu przypominał, ale kogo? Tego Malewski nie mógł sobie za żadne skarby przypomnieć. Przy jego boku stała niewysoka, drobnej postury kobieta. Wyglądała niepozornie, ale w oczach miała taką złość, że Malewski z miejsca zaczął współczuć Lenartowej. – Zawzięte babsko. Czyli jednak poszła. Ale żeście przyjechali… No, no – zacmokał. – Tak po prawdzie nie spodziewalim się.

– Nikt nikogo nie nasłał, dobry człowieku – objaśnił mu Waligóra. Ton głosu sugerował, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu. – Jesteście tu podobno sołtysem, tak mówili we wsi. Człowiek wam zaginął, Lenart Mieczysław. Zgadza się?

– A co się ma nie zgadzać – burknął w odpowiedzi. Popatrzył na nich ciężko, potarł brudne od pracy w ziemi ręce. – Tećka, biegnij no do domu, do dzieciaków.

Tećka popatrzyła z powątpiewaniem na męża, chciała chyba zaprotestować, bo nawet otworzyła usta, ale ustąpiła. Wyciągnęła zza pazuchy rąbek utytłanej ziemią spódnicy, strzepnęła ją i wygładziła bury materiał.

– To idę – oznajmiła. Mąż skinął jej tylko głową, nie odrywając wzroku od milicjantów.

– Czemu żeście tego wcześniej nie zgłosili? – zaatakował komendant, gdy kobieca postać zniknęła im z oczu. – Jak wy się w ogóle nazywacie?

– Makolągwa Henryk – odparł chłop posłusznie. Malewski przygryzł wargę, żeby nie parsknąć śmiechem.

– I co my mamy z wami zrobić? Hę? – Waligóra wziął się pod boki i popatrzył na Makolągwę z góry. Swoją zwalistą, ciężką sylwetką zdawał się całkowicie przytłaczać chudego, żylastego sołtysa. Ten jednak niewiele sobie z tego robił, powiedział tylko spokojnie:

– Nie będziemy tak w polu gadać. Chodźmy do domu.

– Nie wiem jak wy – warknął komendant, coraz bardziej rozeźlony – ale my tu nie mamy całego dnia na pogaduszki. Przyjechaliśmy znaleźć Lenarta.

– Ale tu właśnie o Lenarcie pogadać trzeba – odparł flegmatycznie chłop. – Chodźcie, nie dajcie się prosić, Tećka co uszykuje do jedzenia, placków nasmaży.

Żołądek Malewskiego skurczył się boleśnie na samą myśl o jedzeniu, od wczoraj nie miał nic w ustach. Wychudły Lipiński przełknął głośno ślinę. Tylko Waligóra wyglądał, jakby miał w nosie wszystkie placki świata.

– Komendancie… – podszepnął cicho Stefan – może by tak…?

Waligóra zgromił go spojrzeniem, sapnął gniewnie raz i drugi i starał się sprawiać wrażenie człowieka, który nie zniża się do czegoś tak przyziemnego jak jedzenie, ale i on nie wytrzymał i powiedział krótko:

– A niech to licho weźmie, niech będzie. Ale nie myślcie – dodał surowym tonem – że mi się wywiniecie, Makolągwa.

– Ja nic nie myślę, panie kumendancie – odparł sołtys z przeraźliwie smutną miną i poprowadził ich przez pole do domu.

Rzeczywiście, w niewielkiej kuchni, do której zaprosiła ich sołtysowa, od razu zrobiło się im przyjemniej. Robota paliła się kobiecie w rękach, wnętrze domu – choć gdzieniegdzie nosiło jeszcze niechybne znamiona szabrowniczej działalności – było wyszorowane do czysta, a gdy tylko weszli, już czekała na nich fura nasmażonych naprędce ziemniaczanych placków. Pod nogami Makolągwowej pętało się troje umorusanych dzieci, które hałaśliwie domagały się swojego udziału w jedzeniu.

– Idź, Tećka – przykazał jej mąż.

– Kiedy ja tu… – zaczęła protestować, ale przerwał jej z na-ciskiem:

– Dzieciaki weź i idź, idź mi stąd. Rozmówić się musim. – A gdy zamknęły się za nią drzwi, zwrócił się do milicjantów na poły przepraszająco: – Wszystko by od razu chciała wiedzieć, jak to kobita.

Posiłek dobrze zrobił im wszystkim. Malewski czuł się przyjemnie ociężały, nawet Lipiński wyglądał chwilowo na mniej wygłodzonego niż zwykle. Waligóra odsunął od siebie talerz i otarł lśniące od oleju usta.

– To gadajcie, co wiecie o tym Lenarcie. Dobrze go znaliście?

Makolągwa w geście zakłopotania potarł kciukami sterczące wąsy.

– A co miałem nie znać? Sąsiad przecież – powiedział wreszcie z oporem. – Nas tu nie ma dużo, to trzymamy się razem. W całej wsi ledwie sześć domów zajętych. Inni… Byli tacy, co wpadali jak po ogień. Tacy, co to wiecie – przyjechać, wziąć, co się da, i jechać dalej. Ale takich już przeganiamy – dodał z nagłą zawziętością. – Musi mieć jeden z drugim w ręku papier.

– Bardzo obywatelska postawa – chrząknął komendant z uznaniem. – Ładnie, ładnie.

– Czy ładnie, to ja tam nie wiem, ale że samo złodziejstwo przyjeżdża, to wiem. Biorą się za puste domy, a potem za nasze, takie to już sucze syny.

– Lenart – przypomniał im Malewski.

– Co tu dużo mówić… Dobry chłop, ale kobitę to miał nie za ciekawą. Jeździła po nim jak po łysej kobyle – wyznał ciężko. – Przyleciała tu dwa dni temu i rozdarła się jak stare prześcieradło, że rano patrzy, łóżko puste, Mietek na noc nie wrócił do domu. To było już dobrze po południu, więc się pytamy wszyscy, czemu prędzej nie przyszła. To się tylko wydarła jeszcze bardziej, aż uszy puchły. Ale co robić, wzięlim się do szukania, sąsiad przecież, pomóc trzeba.

– Lenartowa mówiła, że szukaliście go we wsi – przypomniał sobie Waligóra, wsłuchujący się uważnie w każde słowo sołtysa.

– A gdzie mielim szukać? – zdziwił się szczerze Makolągwa. – Wieś przetrząsnęliśmy, pola, tam gdzie już rozminowali, nigdzie go nie było. Ale Lenartowej mało było, zaczęła nas do lasu gonić. I las, i las, zaparła się. Obeszliśmy las po samym skraju, najbliżej wsi – wyjaśnił powoli. – Ale głębiej już nie. Nie dałem.

Waligóra pokiwał ze zrozumieniem głową. Malewski, przysłuchujący się tej wymianie zdań, postanowił zadać pierwsze pytanie, które przyszło mu na myśl:

– Ten zaginiony… Ten Lenart… Mówił pan, że nie wrócił rano. To kiedy wyszedł z domu? Wieczorem? Czy w nocy?

Makolągwa popatrzył na niego bezradnie i rozłożył ręce. Waligóra za to zerknął na nowego podwładnego z uznaniem. Malewski poczuł się zatem w obowiązku zadać kolejne pytanie, które dręczyło chyba wszystkich siedzących w przytulnej kuchni – może poza Lipińskim, którego rozlatane spojrzenie krążyło po kuchennych szufladach i szafkach:

– Co Lenart mógł robić sam w lesie w środku nocy?

Makolągwa już szykował się, żeby odpowiedzieć, ale nieoczekiwanie wpadł mu w słowo Waligóra:

– Cokolwiek robił, nie ma rady, trzeba go będzie znaleźć.

– O ile jest w lesie, a nie gdzieś daleko od uroczej żoneczki – wtrącił Malewski.

– Pójdziecie z nami – postanowił Waligóra, zwracając się do sołtysa. – Znacie trochę okolicę?

– Tak po prawdzie to nie bardzo.

Waligóra zasępił się nieco, ale Malewski oznajmił pogodnie:

– To i tak lepiej niż my.

Trudno było się z tym nie zgodzić.

– Kumendancie – zaczął Makolągwa błagalnie – ja się nie migam, swój obowiązek znam. Ludzie mnie na sołtysa wybrali, to trudno, trza pomóc. Ale żeby się pchać na ślepo w środek lasu… Toż to czysta głupota.

Wyraz wąskiej twarzy Lipińskiego mówił, że w pełni zgadza się z sołtysem.

– Trochę racji macie – przytaknął Waligóra. Widać było jednak po jego minie, że nie odpuści. – Są tu jakieś Szwaby? – zapytał nieoczekiwanie.

– A są, są. Dwóch takich u Sobczaków robi. Ale to dziadki, ledwie się ruszają.

– Tutejsi?

– Chyba tak, ale ja tam po szwabsku nie umiem wyrozumieć.

– Nadadzą się. Poprowadzą nas.

– I tak nie wiemy, dokąd właściwie mamy iść – zauważył Stefan.

– A was, Malewski, to chyba szanowny tatuś z mamusią na uniwersytecie robili, bo tacyście wygadani – rozsierdził się Waligóra. – Pójdą przodem – powiedział krótko.

Makolągwa pokiwał z uznaniem głową, Lipiński wykrzywił wąskie wargi w czymś na kształt uśmiechu.

– Miny – wyjaśnił Malewskiemu.

– To w drogę – oznajmił dziarsko komendant.

– Tylko kobicie powiem – westchnął Makolągwa.

Wyszedł przez sień tylnymi drzwiami i zniknął w obejściu. Dobiegł ich tylko kobiecy, monotonny lament, w którym powtarzało się natrętnie jedno słowo. Jakie – tego nie słyszeli. Wreszcie Makolągwa wrócił, chowając do kieszeni roboczych portek jakiś mały, błyszczący przedmiot.

– Pójdziemy do tej całej Lenartowej? – spytał Malewski. Patrzył przy tym wyczekująco na Waligórę, ale to Makolągwa był tym, który odpowiedział:

– Nie ma po co, czasu szkoda. – Machnął w powietrzu ręką. – I tak się dowie. Moja jej nie przepuści – oznajmił ponuro.

Miał rację. Jego słowa potwierdził niosący się przez cichą wieś jazgot dwóch kobiet.

***

Gdy dwa miesiące później rozpamiętywał ten dzień ze wszystkimi szczegółami, nieodmiennie zaskakiwało go, jak wielkie mieli szczęście, że w ogóle udało im się znaleźć Lenarta, a raczej to, co z niego zostało.

Waligóra z nietypową dla siebie determinacją gonił ich po lesie przeszło godzinę, na przemian grożąc im i pokrzykując. Niewiele brakowało, by wyciągnął służbową broń i przytknął ją im do pleców. On jeden wyglądał jak człowiek, który spodziewa się cokolwiek znaleźć w leśnej gęstwinie. Rozglądał się uważnie dokoła, lustrował wzrokiem poszycie i wypatrywał jakichkolwiek śladów zaginionego Lenarta. Wyglądało na to, że wziął na poważnie bajdurzenie Lenartowej o lesie.

Szli gęsiego, jeden za drugim. Pochód prowadzili dwaj Niemcy, obaj przypominający bardziej szkielety niż ludzi z krwi i kości: jeden dziadeczek, siwy jak gołąbek, drugi zdecydowanie młodszy, ale za to kaleka, z jedną ręką uciętą na wysokości łokcia. Stawiali ostrożnie każdy krok, obmacując stopą grunt, jakby to mogło uchronić ich przed nastąpieniem na minę. Za nimi szedł Waligóra, czujny jak myśliwski pies, który właśnie złapał trop. Starał się iść dokładnie po śladach Niemców i trzymać się od nich w rozsądnej odległości. Czasem zapominał się jednak i mimowolnie przyspieszał kroku, co skutkowało tym, że nieustannie skrobał im po bosych piętach swoimi ciężkimi buciorami. Dodatkowo go to irytowało, poganiał więc ledwie powłóczących nogami Niemców okrzykami: „Raus!” albo: „Hände hoch!”. Były to jedne z niewielu niemieckich słów, które opanował.

Dalej szedł Malewski, na wpół niespokojny, na wpół zaintrygowany. Czuł się trochę jak doktor Livingstone pośród gromady tubylców, uczestniczący w tajemnym obrzędzie, którego sens nie bardzo pojmował. Nie dostrzegał w tych poszukiwaniach żadnej logiki, ale skoro Waligóra tak chciał… Cóż, zacisnął zęby i poszedł. Co innego miał zrobić?

Za nim szedł Makolągwa ze swoją miną chronicznego depresjonika. Mamrotał coś pod nosem. Malewski mógłby przysiąc, że raz po raz żegna się zamaszyście szerokim krzyżem i całuje ukradkiem medalik z Matką Boską. On z nich wszystkich – może poza Niemcami, bo ci wyglądali, jakby za chwilę mieli umrzeć z samego przerażenia – bał się chyba najbardziej i coś się z jego strachu udzieliło i Malewskiemu. Drzewa wokół nich szumiały cicho, ale nie koiło to jego wyostrzonych zmysłów, wręcz przeciwnie. Wydawało mu się, że w szumie tym czai się coś złowrogiego, jak ukryta groźba lub ostrzeżenie, i włosy na głowie stawały mu dęba. Od czasu do czasu w zaroślach kwilił ptak lub spod stóp pryskały mu małe, brunatne żabki, co przyprawiało go o palpitacje serca. W duchu wymyślał sobie od panikarzy i tchórzy, ale to nie pomagało. Gdy zza pleców słyszał kolejne „módl się za nami” albo „Jezu Chryste Przenajświętszy”, czuł pełznący wzdłuż kręgosłupa dreszcz strachu.

Ten samozwańczy pochód zamykał Lipiński. Młody milicjant miał minę człowieka, który chciałby prysnąć gdzieś daleko stąd. Nikogo specjalnie nie zdziwiło, że to właśnie on oznajmił:

– Komendancie! Może by tak postój?

Waligóra stanął w miejscu tak nagle, że Malewski prawie na niego wpadł. Makolągwa też przystanął i rozglądał się wokół tak posępnym wzrokiem, jakby planował własny pogrzeb. Z najdrobniejszymi szczegółami.

Niemcy zaszczekali coś jeden przez drugiego. Ten starszy opadł bezsilnie na leśną ścieżkę i dyszał ciężko. Ten młodszy oparł się zdrową ręką o pień drzewa i podkurczał do boku kikut drugiej ręki, jakby palił go z bólu. Rzucił coś do staruszka krótko, szczekliwie. Tamten nie odpowiedział.

Waligóra pogroził im grubym palcem i zawołał:

– Prusactwo! Nie namawiać się tam!

Niemcy łypnęli na niego przerażeni i umilkli od razu.

– Trzeba by odpocząć, bo zdechną – zauważył niechętnie Malewski.

– A to niech zdychają – wyrwało się Makolągwie. – Trza nam wracać.

Lipiński wyglądał, jakby miał ochotę go ucałować. Waligóra podrapał się po łysiejącej czaszce.

– Komendancie, już prawie dwie godziny jak idziemy od strony wsi. Ten… Lenart, tak? Wieczorem jeszcze był, na noc się położył. Dopiero rano wyparował. To znaczy, że… – Malewski obliczył szybko na palcach – szedł jakieś cztery godziny, w dodatku wlokąc za sobą krowę. Prawdopodobnie uszedł niewiele dalej niż my. Już byśmy coś znaleźli.

Komendant przez chwilę trawił słowa młodego milicjanta, wreszcie odparł zniechęcony:

– Może i macie rację, Malewski. Psu na budę takie łażenie bez ładu i składu.

Lipiński, słysząc to, odprężył się zauważalnie i posłał nowemu koledze dziękczynne spojrzenie. Nawet Makolągwa jakby się rozpogodził.

– Trupa żeśmy nie znaleźli, a do tej pory to on może być nawet i w Zamościu i szukaj wiatru w polu – dodał, ale coś cały czas nie dawało mu spokoju. Walczył ze sobą przez chwilę, aż powiedział wreszcie: – Odsapniemy moment, żeby nam Prusactwo nie padło, i wracamy.

Makolągwa przykucnął wprost na ścieżce, ale Lipiński zanurkował między drzewa i oznajmił:

– Tam jest polana.

– To pójdziemy tam – zarządził komendant. – Prusactwo! – zagrzmiał. – Tam, gehen! – Wskazał im ręką kierunek. – Schnell, schnell wy gehen. Raus, raus. Hände hoch – zakończył prawie życzliwie.

Rozsiedli się na polanie. Malewski wyciągnął z kieszeni papierosy, poczęstował wszystkich poza Niemcami, którzy tylko patrzyli zazdrośnie, jak Polacy jeden po drugim zaciągają się wonnym dymem.

– Fiu, fiu – gwizdnął Waligóra. – Byle czego nie palicie w tej Warszawie.

– A tak się jakoś trafiło – odmruknął Malewski. Rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu i spoglądał tępo na rysujący się przed nimi pagórek.

– A drogo chodzą takie papierosy we Warszawie? – zainteresował się od razu Lipiński, który wypalił swojego najszybciej ze wszystkich. – Bo można by je tu całkiem nieźle opchnąć.

– A wam znowu handelek w głowie – zganił go komendant, ale jakoś tak nieuważnie. – Lipiński nie wygląda, ale ma łeb jak sklep – wyznał Malewskiemu. – Jak będziecie czego potrzebowali, to idźcie do niego. On umie zorganizować tu wszystko, wykopie wam choćby i spod ziemi. Jest jeszcze lepszy niż Kabatowa.

– A kim jest Kabatowa? – spytał Malewski z rozbawieniem.

– Szefowa zaopatrzenia – odparł Lipiński. Nabożny szacunek pobrzmiewający w jego głosie oznaczał, że postać ta w panoramie miasteczka zajmuje niezwykle ważne miejsce. Malewski od razu zanotował to nazwisko w pamięci.

– Muszę się odlać – mruknął pod nosem Lipiński.

– Nie odchodźcie daleko – poradził mu Waligóra. Z jego mięsistej twarzy nie schodził wyraz zatroskania.

– Będę za tą górką – powiedział Lipiński. Przeszedł ostrożnie przez polankę, macając drogę przed sobą długim drągiem. Nagle usłyszeli krótki, zduszony wrzask. Malewski odruchowo sięgnął do kieszeni po broń, Makolągwa zacisnął palce na grubym kiju. Niemcy zaś mało nie narobili pod siebie ze strachu.

– Lipiński, żyjecie? – krzyknął komendant, trzymając się za potężną klatkę piersiową.

Chłopak wyłonił się zza pagórka pobladły i wystraszony,ale cały.

– Co wy wyprawiacie, do cholery! – zgromił go komendant. – Żarty sobie robicie?!

– Nie, komendancie, chodźcie tu lepiej zobaczyć.

Wszyscy trzej poderwali się z miejsca, zostawiając Niemców samym sobie. Ci wydawali się niespecjalnie zainteresowani poruszeniem Polaków, woleli trzymać się z boku. Z otwartymi ustami wpatrywali się w dziurę, którą wskazywał im roztrzęsionym palcem Lipiński.

– Ja jej… Ja jej pokażę! – wyjąkał blady z wściekłości Waligóra. – Chłop jej zaginął! Krowa! Nic… Ani słowem się… Ja jej…!

Malewski podszedł parę kroków bliżej.

– Są nawet resztki drzwi – stwierdził rzeczowo. – A tym – wskazał na kupę zeschłych liści i chrustu – chyba maskowali wejście.

– W środku… Do środka… Wejdźcie… – charczał Waligóra, teraz dla odmiany czerwony.

– Ziemianka jak ziemianka – oznajmił Lipiński, który wsadził głowę do środka. – Tu ją trzymali, tę krowę znaczy. Zostało dużo brudnej słomy – poinformował. – Ale krowy ani śladu. Lenarta też nie.

– Musiał tu przyjść ją nakarmić – powiedział Malewski, który przykucnął i oglądał pozacierane, ledwie widoczne ślady. – Zostały jeszcze resztki paszy. Lenartowa pewnie o tym wiedziała i wszczęła raban dopiero wtedy, kiedy na własne oczy przekonała się, że ziemianka jest pusta.

– Wiedzieliście? – zwrócił się do Makolągwy Waligóra ostrym tonem. – Że ukrywają krowę w lesie? Wiedzieliście?

Sołtys wzruszył ramionami.

– Ludzie! Czy wyście poszaleli? – wykrzyknął komendant ze zgrozą. – Min się nie boicie? Band? Dzikich zwierząt?

– Ruskie gorsze – odparł z zaciętą miną Makolągwa.

– A wiecie, że wam za to mogą dać kulkę w łeb?

– A co tu robić? U Lenartów trójka drobiazgu! Co to, mleka nie potrzebują? Lepiej żeby na zmarnowanie poszło? Na zatracenie? – W jego głosie brzmiało oburzenie pomieszane z desperacją. – Że gdzieś ukryli – przyznał niechętnie – to wszyscy wiedzieli. Jednego dnia krowa była, a drugiego obora pusta. Ale gdzie… Tu już Mietek pary z gęby nie puścił, baba mu przykazała.

– Ech, żebyśmy tak wiedzieli… Ja jej dam… – mamrotał dalej Waligóra.

Tymczasem Malewski stanął przy jednym z drzew okalających polankę. Potarł palcami pień, poznaczony czterema ukośnymi, dość płytkimi nacięciami. Musiały powstać niedawno, bo nie zaczęły nawet się zabliźniać.

– Tu musiało się wydarzyć coś złego – powiedział z namysłem, wodząc opuszkami po żłobieniach. – Myślę, że…

– Rozdzielimy się – zdecydował Waligóra. – Ja i Lipiński pójdziemy w lewo, wy dwaj – w prawo. Każdy bierze po Szwabie. Jak coś napotkacie, to zahukajcie jak puszczyk.

– Nie wiem, jak pohukuje puszczyk – wyznał Lipiński, a Malewski spytał:

– A nie możemy po prostu krzyknąć?

– A chcecie, żebyśmy tu wszyscy poschodzili na zawał?

Makolągwa westchnął ze trzy razy ciężko jak kowalski miech.

– Nie ma co gadać, trza Mietka znaleźć.

– Komendancie… – wtrącił się cicho Malewski.

– Czego? – warknął na niego Waligóra, który zaczął już iść przed siebie ze wzrokiem wlepionym w ziemię.

– Myślę, że nie musimy się rozdzielać.

– Następny, który wie lepiej! – zaperzył się komendant. – Jak tacyście mądrzy, to…

Nie dokończył, bo podwładny wszedł mu w słowo:

– Są ślady krwi.

Pokazał na brunatne, prawie czarne plamy widniejące nisko na pniach drzew, ledwie widoczne na brązowej korze, ale za to dobrze zachowane na dwóch brzózkach, które cudem uchowały się przy polance. Gdy wpatrzyli się uważniej w poszycie, wydawało im się, że śladów jest więcej. A może podpowiadała im to tylko ich wyobraźnia?

– Ekhm – odchrząknął komendant, popatrując koso na Malewskiego. – Dobrze, chodźmy w tamtą stronę.

Nie musieli iść daleko, najwyżej kilkaset metrów. Wcześniej przodem pchnęli Niemców, chociaż sami właściwie nie wiedzieli po co. Nie musieli tego ze sobą uzgadniać, po prostu tak czuli się odrobinę bezpieczniej.

– Ej, ty, Prusak, tam gehen! – zdenerwował się Waligóra na staruszka, który zaczął zbaczać z obranego kursu.

Dziadek odpowiedział coś szybko po niemiecku, po czym zgiął się wpół i zaczął charczeć w suchych wymiotach.

Malewski zmarszczył brwi:

– On mówi, że…

– Że znaleźliśmy Lenarta – powiedział za niego Waligóra, wskazując palcem leżącą wśród mchu oderwaną męską dłoń.

***

Wracało to do niego potem w koszmarach, to rozerwane na strzępy męskie ciało.

Wydawało mu się, że przez ostatnie lata widział już wszystko, że dość naoglądał się śmierci. Jeszcze we wrześniu widział przecież ludzi rozrywanych pociskami. Wtedy wstrząsnęło to nim do głębi, dwudziestoletnim smarkaczem, który wojnę znał z ojcowych opowieści, a śmierć miała dla niego pożółkłą twarz babki Eleonory i mdlący, słodkawy odór starości, jaki wydzielało z siebie jej ciało.

Przez kolejne miesiące i lata śmierć towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, chodziła za nimi wszystkimi krok w krok, aż zżył się z nią, przyzwyczaił. Widział ludzi bitych na śmierć i sam byłbity.

Jeszcze w Warszawie mijał obojętnie konających z głodu, błagających o coś do jedzenia chyba tylko po to, żeby przedłużyć swoją agonię. Z początku zatrzymywał się przy nich, wciskał w chude, szponiaste dłonie odrobiny chleba. Potem przyspieszał tylko kroku, przyciskając do siebie drogocenne bochenki, woreczki z mąką, kawałki mięsa, które niósł dla matki i Zochny, w obawie, żeby mu ich nie wyrwali.

Złożyło się jakoś tak, że wszystkich ich prędzej czy później wymazała z jego wspomnień litościwa pamięć. Widział, to widział. Wpadło – wypadło, bach, już nie ma. Czasem tylko stawała mu nagle przed oczami czyjaś zakrwawiona twarz, czyjeś rozwarte z przerażenia oczy. W gardle czuł wtedy kwaśny smak, aż paliło, musiał przełknąć kilka razy ślinę. Ale i to zdarzało się już coraz rzadziej.

– To Lenart? – wychrypiał Waligóra, przymykając oczy.

Makolągwa nie zdołał wydobyć z siebie głosu, przytaknął tylko.

Do dziś zachodził w głowę, jak udało mu się rozpoznać sąsiada. Chyba po butach albo po strzępach ubrania, bo na pewno nie po twarzy. Ta była tak zmasakrowana, że nie dało się już dojrzeć w niej rysów. Może była to jego wybujała od dziecka wyobraźnia, ale miał wrażenie, że zastygła w wyrazie skrajnego przerażenia.

Najpierw znaleźli urwaną dłoń, sprawiającą wrażenie, jakby ktoś – coś? – wypluło ją pospiesznie, jak rozgryzioną nieopatrznie pestkę. Korpus leżał kawałek dalej. Szyja trupa wygięta była pod tak dziwnym kątem, że głowa wyglądała jak przyfastrygowana do niej naprędce przez nieudolnego krawca. Brzuch był jedną wielką pustą jamą, gdy przemogli się wreszcie i podeszli bliżej, wyskoczył z niego z piskiem jakiś ubabrany posoką gryzoń. Ręce i nogi były ponadgryzane, gdzieniegdzie spomiędzy brunatnej tkanki mięśni i ścięgien przebłyskiwała biel kości.

Tylko gdzie ta cholerna krowa?, przebiegało mu przez myśl, gdy siedział zgięty nad ziemią, raz po raz targany torsjami.

– Będzie trza go zabrać – oświadczył Makolągwa, wycierając usta ręką. – Pochować. Sąsiad przecie.

– Teraz go chcecie zabierać? – wysapał Waligóra z przekąsem. On jeden z nich nie rzygał jak kot, zbladł tylko, a na czoło wystąpił mu pot. Jego opanowanie było jedynie pozorne, Malewski zauważył, że komendant starannie omija wzrokiem rozczłonkowane ciało. – W kieszeń go zapakujemy? A może w węzełek, co?

– Sąsiad przecie – powiedział z mocą sołtys.

– Człowieku! – naskoczył na niego komendant. – Tu trzeba będzie z koniem przyjechać, najlepiej już z gotową trumną. Pozbierać go jakoś do kupy, zabić wieko, niech go ta kobita w takim stanie nie widzi… Niech to szlag! – ryknął nagle. – Niech to wszystko trafi jasny, pierdolony szlag!

– Panie! – żachnął się Makolągwa. – Jak to tak? Nikt nie da konia do lasu wlec!

– To przyjedziecie na sankach! – warknął komendant, solidnie rozeźlony. – Poradzicie sobie jakoś, nasza robota skończona. Trzeba będzie jeszcze tylko protokół spisać, że ciało znalezione. Wpadniecie do nas jutro… nie, pojutrze na komendę, Makolągwa, podpiszecie, co trzeba.

Umilkł, dając do zrozumienia, że temat uważa za zakończony.

Przez las szli tak szybko, jakby kto ich gonił, nawet Niemcy poruszali się żwawo i z całych sił przebierali chudymi nogami. Nie mogli przy tym pozbyć się wrażenia, że ktoś – coś? – obserwuje ich spomiędzy zarośli, oglądali się raz po raz za siebie, jeden przez drugiego, ale nie było tam nic poza liśćmi, mchem i świadomością, że gdzieś tam leży trup Lenarta.

Gdy wypadli na piaszczystą ścieżkę między pola, poczuli ulgę tak nagłą, że prawie osłabli. Czekali tam na nich: żona Makolągwy, kilkoro dzieciaków i dwóch mężczyzn o poważnych, ściągniętych twarzach, podpierających się o szpadle.

– Już myślelim, że i was będziem musieli szukać – wymamrotał jeden z nich. Ciężko go było zrozumieć, bo stracił chyba więcej zębów, niż mu ich zostało, przez co strasznie seplenił.

– Znaleźliśta? – dopytywała się Makolągwowa z niepokojem i ciekawością jednocześnie.

Jej mąż pokiwał głową.

– Trup – powiedział krótko.

– Trup! Trup! Trup! – rozkrzyczała się dzieciarnia. Najgłośniej wrzeszczał pszennowłosy, krzywo ostrzyżony chłopiec o policzkach tak piegowatych, że wyglądały jak dwa nakrapiane, indycze jajka.

– Głupi! – ofuknęła go Makolągwowa. – Przecież to o twojego ojca idzie!

Chłopiec popatrzył na nią wielkimi niebieskimi oczami, gęsto mrugając. Wyglądał, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi, więc powtórzyła bardziej dobitnie:

– Ojciec ci zmarł! – I zaraz potem: – Dlaczego nie płaczesz? Płacz!

Chłopczyk zamarł na ułamek sekundy, a potem wybuchnął płaczem tak strasznym, jakby za chwilę miało mu pęknąć serce. Pozostałe dzieci otoczyły go kółkiem i wyśmiewały, wywalając języki i pokazując go palcem. Jedna tylko dziewczynka, mała, prawie bobas, rozpłakała się solidarnie razem z nim.

Waligóra odciągnął Makolągwę na bok, chwytając go mocno za łokieć.

– Pójdziemy zaraz powiadomić wdowę. – Sołtys przytaknął tylko. – Wy jeszcze dzisiaj ściągniecie ciało, bo zeżre go do końca i nie będzie czego grzebać. Tylko… – zastrzegł, unosząc palec – weźcie się za to szybko, żebyście zdążyli przed zmrokiem. Makolągwa! – Złapał sołtysa za ramiona, żeby zmusić go, by skupił na nim całą swoją uwagę. – Lenarta zeżarło zwierzę, niedźwiedź pewnie, wilk albo zdziczały pies. Wściekłe pewnie, skoro nie bało się człowieka. Zresztą teraz to każde zdziczałe. Może podejść pod wieś. Nie chodźcie po ciemnicy, dzieciakom też nie dajcie. To ważne. Rozumiecie mnie?

– Rozumiem.

– To dobrze.

Mówił cicho, ale jego słowa musiały dotrzeć do uszu Niemców, którzy chyba nawet zrozumieli coś z przemowy komendanta, bo starszy z nich osunął się na ziemię i zaczął coś gwałtownie bełkotać.

– A temu co? Co on mówi? Rozumie ktoś?

– Mówi, że tu nie ma niedźwiedzi – odparł pobladły Malewski.

– Szwabskie gadanie. A Lenart niby sam się zeżarł. – Komendant machnął ręką.

Makolągwa tymczasem zniknął im gdzieś z oczu, poszedł widocznie doglądać zbijania trumny, a może po prostu nie chciał uczestniczyć w rozmowie z Lenartową. Tego nie wiedzieli.

Ale gdy pół godziny później ładowali się z powrotem na wóz, podszedł do nich i uścisnął im na pożegnanie dłonie.

– Dziękuję, żeście Mietka znaleźli – powiedział smutno.

– Pamiętajcie, co wam mówiłem! – przypomniał mu Wali-góra.

– Po nocy nie chodzić, dzieciaki w domu trzymać – wyrecytował Makolągwa. Gdy odjeżdżali, stał jeszcze chwilę, odprowadzając ich wzrokiem. Malewski wpatrywał się w jego coraz mniejszą sylwetkę, dopóki nie zniknęła zupełnie za horyzontem.

Już wiedział, skąd wzięło się to męczące podobieństwo. Makolągwa ze swoim wąsem i smętnym, rozpaczliwym wejrzeniem wyglądał kropka w kropkę jak Bierut.

***

– Dobrze, żeście tę wódkę wzięli, Lipiński – pochwalił Waligóra podwładnego. – Przydała się, od razu człowiekowi lepiej się zrobiło. – Umilkł na chwilę. – I się Lenart, bida, nie napije już piwa w Zamościu – westchnął nagle, podtaczając się pod drzwi osmalonego budynku na tyłach ratusza, tego samego, pod którym rano Malewski postanowił uciąć sobie drzemkę.

Czemu w Zamościu i czemu akurat piwa, tego nie wiedział. Malewski w ciągu paru godzin zdążył się już zorientować, że dziwaczne ciągi skojarzeń komendanta pozostaną dla niego zagadką już na dobre. Nie dopytywał zatem, z ciekawością i lekką zgrozą przyglądał się tylko, jak komendant zdejmuje z klamki na drewnianych drzwiach zwykłą pętelkę z konopnego sznurka, na którą były zamknięte.

Nie wytrzymał i wyparował:

– Nie ma klucza?

– Nie ma. Zamek wyłamany. A chociaż mamy tu urodzaj na przemądrzałych milicjantów – sarknął Waligóra – to ślusarze jeszcze z nieba nie spadają. Na noc Lipiński się zastawia od środka komodą, żeby kto nie wlazł. Albo żeby przynajmniej było mu choć trochę trudniej – dodał uczciwie. – Tu wszędzie tak, przyzwyczaicie się.

Waligóra wszedł do ciemnawego holu, Lipiński za nim. Malewski obrzucił budynek powątpiewającym spojrzeniem. Choć był w lepszym stanie niż sąsiednie kamieniczki, bardziej przypominające wypalone wydmuszki niż domy, to i tak wyglądał, jakby trzymał się jedynie na słowo honoru. Milicjant postukał w osmaloną fasadę. Spod ciemnawych smug przebijał gdzieniegdzie dawniej zielony, teraz bury kształt liści dzikiego wina, którymi ją ozdobiono.

Nie wytrzymał i spytał:

– Nie zawali się?

Waligóra przystanął w pół kroku, obrócił się w jego stronę i odparł wyrozumiale:

– To solidna konstrukcja, przetrwałaby jeszcze i pięć wojen. Co jak co, ale ten budynek to się Prusactwu udał. Co prawda piętro jest ździebko… nieodgruzowane, ale parter żeśmy wyszykowali jak ta lala – powiedział z nieskrywaną dumą w głosie.

Weszli kawałek dalej, w nozdrza Malewskiego buchnęła dziwna mieszanina zapachów: starego kurzu, stęchlizny i jakby… dymu, świeżego, aromatycznego. Wędzarnia?, pomyślał zbaraniały.

– Co tu było? – spytał z zaciekawieniem.

– Szwabstwo miało tu knajpę. I hotel. Nawet jeszcze trochę mebli zostało, jakoś nikt się nie połasił. – Komendant wskazał ręką stojący w holu odrapany kontuar dawnej recepcji, za którym wisiała charakterystyczna szafeczka na klucze.

Po lewej i po prawej stronie holu widniało dwoje dużych dwuskrzydłowych drzwi. Kiedyś, przeszklone szybkami, wyglądały pewnie całkiem dekoracyjnie. Teraz większość szybek była obtłuczona, a jednego skrzydła – tego z drzwi po lewej stronie – w ogóle brakowało, z futryny wystawały jedynie smętnie zardzewiałe zawiasy. Trzecie drzwi było widać w głębi, za kontuarem. W holu znajdowały się też prowadzące na górę schody. Malewski zauważył, że dwa czy trzy stopnie były zapadnięte.

– Nie ma po co chodzić na górę – poradził mu Lipiński, widząc, gdzie powędrowało jego spojrzenie. – Wszystko, co się nadawało, już żeśmy stamtąd ściągnęli.

– Na górze były kiedyś gościnne pokoje – dodał Waligóra. – Ale tam teraz ruina, lepiej się nie zapuszczać. Za to tutaj – uchylił drzwi po lewej – cacuszko, hę?

Rzeczywiście, knajpa, pomyślał Malewski. Wnętrze nosiło jeszcze ślady wystroju w tak ukochanym przez nazistów przaśnym, ni to myśliwskim, ni to bawarskim stylu. Na ścianach gdzieniegdzie łuszczyła się resztka zielonkawej farby. Na środku ustawiono równolegle do siebie trzy potężne drewniane stoły, które – jak się domyślał – pełniły funkcję tymczasowych biurek, bo piętrzyły się na nich sterty papierów. Oryginalnie towarzyszyły im pewnie ławy – zresztą dwie postawiono pod ścianami w holu, chyba z myślą o petentach – teraz stały za nimi proste sosnowe krzesła. Dla wygody na siedziskach położono haftowane poduszki. Całości dopełniało kilka poroży, wiszących pomiędzy wielkimi, łukowato zakończonymi oknami.

Salka sprawiała wrażenie, jakby Waligóra z Lipińskim powstawiali tam wszystko to, co mieli pod ręką. Chyba rzeczywiście tak było, bo dostrzegł dwie proste szafy na ubrania, jakby wyjęte z hotelowych pokojów, jakieś dwie czy trzy etażerki, w większości puste, bieliźniarkę i mebel, który wyglądał kubek w kubek jak kuchenny kredens. Hołdując zasadzie, że wszystko może się przydać, komendant z Lipińskim zastawili dosłownie każdy fragment ściany. Na środku zaś pysznił się ogromny, spłowiały już nieco dywan, w którym dało się dostrzec kilka dziur. Albo kule, albo mole, pomyślał Malewski.

Zwieńczeniem tej zbieraniny, istną perłą w koronie, był fornirowany sekretarzyk z blatem obitym czerwoną skórą, popękaną nieco ze starości.

– Tam siedzi Lipiński – Waligóra wskazał ręką jeden ze stołów, najmniej zawalony. – Jeden z tamtych będzie wasz. A tu – pokazał z dumą sekretarzyk – siedzę ja.

Stefan miał szczerą ochotę się roześmiać. Niewielki rozmiar mebla, lekkość wykonania, gięte nóżki i ozdobne detale, jak choćby intarsjowane po bokach esy-floresy, wskazywały niezbicie, że niegdyś stał on w damskim buduarze, a nie w biurze. Ba, jego matka miała podobny w ich warszawskim mieszkaniu, zwykła pisywać przy nim listy do całego legionu sióstr, ciotek i kuzynek. Niedźwiedziowaty komendant musiał wyglądać za nim doprawdy pociesznie.

Groteskowości obrazu dopełniał wiszący nad sekretarzykiem łeb dzika z podpisem „Allenstein 1937”. Kolejny dzik, wypchany, stał w kącie i łypał na nich jednym szklanym okiem. Drugie musiało gdzieś zaginąć, został po nim tylko pusty oczodół.

– A ten tu co?

– Kazałem Lipińskiemu przytargać tutaj to truchło. Co sobie będziemy żałować, no nie?

Malewski, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, wszedł wreszcie do pomieszczenia. Obejrzał się za siebie, nad drzwiami, w miejscu gdzie zwyczajowo wieszano krzyżyki czy święte obrazki, wisiała fotografia Stalina, wycięta na chybcika z jakiegoś plakatu i oprawiona w byle jaką ramkę.

– Czekamy na portret – wyjaśnił usłużnie Lipiński. – Rzucili miesiąc temu, ale szybko się rozeszły. Ostatni w Olsztynku wzięli do ratusza.

– Podebrali nam, skurwysyny, a już żeśmy sobie zaklepali – zapieklił się Waligóra. – Mamy, cholera, Bieruta, ale na co nam Bierut bez Stalina? Ubecja mówi, że Bierut bez Stalina to prowokacja.

Malewski podszedł do stołu, który wskazał mu Waligóra jako jego przyszłe biurko. Zalegały na nim stosy papierów, pomiędzy którymi walały się najprzeróżniejsze szpargały, począwszy od poobtłukiwanych kubków, na opróżnionych na wpół kałamarzach kończąc. Papiery były to w większości stare hitlerowskie ulotki, plakaty i pisma. Aż się wzdrygnął, widząc charakterystyczną pieczęć z gapą.

Waligóra musiał to dostrzec, bo powiedział tylko:

– O papier ciężko. Uporządkujecie to sobie jakoś. Aha, na maszynie piszecie?

– Parę razy się zdarzyło, ale idzie mi dość słabo – wyznał Malewski.

– To i tak lepiej niż Lipińskiemu – powiedział komendant z przekąsem, popatrując na chłopaka spode łba. Ten, nieprzejęty dezaprobatą zwierzchnika, rozsiadł się za swoim stołem i zaczął flegmatycznie skręcać papierosa. – Bo musicie wiedzieć, że mamy tutaj maszynę do pisania. Nie byle co. Nawet w ratuszu takiej nie mają, he, he.

– Tylko taśm nie idzie dostać – powiedział Lipiński i wywrócił oczami, co przy jego fizjonomii sprawiało dość makabryczne wrażenie.

– Ano nie idzie – przytaknął Waligóra. – Nawet Lipińskiemu się nie udało. Mają podobno w Ostródzie, ale trzymają dla siebie, parchy zasrane.

– Nie wiedziałem, że z maszynami tutaj taki kłopot – powiedział naiwnie Malewski, w myślach wyrzucając sobie, że nie zabrał ciotce maszyny po wuju, która kurzyła się na strychu. Może gdyby tak napisał, toby dosłała?

O ile ciotce w ogóle chciałoby mu się odpisać.

– Ruscy rekwirowali – odparł lakonicznie Lipiński.

– Usypali se stertkę przy torach kolejowych – potwierdził Waligóra. – Łazili, szukali, nie wiem, czy w powiecie znalazłbyś chociaż jedną sprawną, tak szperali. I na co to? Nawet tego nie tknęli palcem, wszystko przerdzewiało. Ale ja załatwiłem nam tę jedną. Od Griszy Gawriłowa, to porządne chłopisko – powiedział i zaraz dodał z obłudnym ubolewaniem: – Tylko pijus, jakich mało. Po tym jednym wieczorze z nim dwa dni leżałem jak martwy, dopiero trzeciego wstałem. Tylko taśmy jak nie było, tak nie ma.

Stefan podszedł do jednego z regałów, na którym piętrzyły się grube, oprawione w skórę księgi.

– Dawne księgi hotelowe – podpowiedział mu Lipiński, śliniąc kawałek papieru językiem, długim i wąskim jak u gada. Malewski aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Nowy kolega na razie nie zyskiwał jego sympatii. – Wyrwaliśmy zapisane kartki i używamy teraz, jak kto przyjdzie.

– U nas nic się nie marnuje, zapamiętajcie to sobie dobrze, Malewski – przykazał mu surowo komendant. – Po drugiej stronie sieni jest składzik. Jak wam czego brakuje, to idziecie i sprawdzacie, czy się tam gdzie nie wala. Tylko uważajcie na ubranie, bo brudno. Na razie żeśmy wyszykowali tylko ten pokój, ale teraz, we trzech, zrobimy jeszcze i gabinet dla mnie, i pięterko się odpicuje. Będzie komenda jak ta lala! – dodał z zadowoleniem. – Aha! Kuchnię tu mamy, na tyłach. Ostała się kuchenka, aż dziw, że nie rozkradli. Tyle że gazowa. Ale i zwykłą załatwiłem, na drzewo znaczy, bo gazu tu ni cholery nie uświadczysz. I piec fest jest, rybkę można uwędzić. – No tak, to by tłumaczyło zapach dymu, pomyślał Malewski. – Lipiński ci zaraz pokaże co i jak. Nawet łazienkę mamy, jak jaśnie państwo.

– Tyle że powykręcali ze ścian wszystkie krany – zauważył ponuro chłopak.

– Ale kibel został! Nie potrzeba srać na dworze! – odciął się Waligóra. – No właśnie, po wszystkim spłukuje się wodą z wiadra, zapamiętajcie sobie, Malewski. Żebyście chlewu po sobie nie zostawiali! Co by tu wam jeszcze…

– Areszt – podpowiedział Lipiński.

– Właśnie, areszt! Jest na dole, wchodzi się przez kuchnię. Piwnicę tam mieli czy co, ale grunt, że jest. Dwie cele żeśmy wykroili, fest! Nawet klucze są! Trzecia też jest, tyle że…

– Że klucz zginął – dokończył za niego szybko młody podwładny nieco niewyraźnie, bo wetknął sobie krzywego, bulwiastego papierosa pomiędzy wąskie wargi.

– Ale się dorobi, Lipiński, się dorobi – odparł Waligóra zirytowany.

– Nie można drzwi wyważyć? – spytał Malewski odruchowo.

– Ano właśnie się nie da. Dobre drzwi, porządne, drewniane. Jak połamiemy, to drugich takich się nie znajdzie. Zamek próbowaliśmy przestrzelić, ale też nie puścił.

– Na ślusarza czekamy – dopowiedział szybko Lipiński. – Mówili w Ostródzie, że ma jakiś przyjechać, może i tu dotrze.

Malewski opadł na krzesło, zdjął z pleców ciążący mu coraz bardziej plecak i postawił go ostrożnie na podłodze.

– Co wy tam w ogóle macie, plutonowy? Bo się cackacie, jakbyście tam co najmniej nosili diamentowy pas cnoty królowej Marysieńki.

– Nic takiego – odparł Malewski sarkastycznie. – Dwie pary gaci, spodnie, ze dwie koszule, buty, i to tyle. Żadnych klejnotów.

– To i tak sporo żeście przytarabanili. Że wam się to chciało dźwigać, no, no… Lipiński na ten przykład zjechał tak, jak stał. I miał tylko te gacie co na dupie, he, he.

– He, he – zawtórował mu Lipiński.

– Spokojnie, pomoże się wam. Wszystko sobie zdobędziecie. Lipiński jest dobry w te klocki.

Ten przytaknął ze znaczącym uśmieszkiem na szczurowatej twarzy.

– Co się tak kręcicie, Malewski? Owsiki macie w dupie czy chcecie o coś zapytać?

Malewski mimowolnie się skrzywił. Bezpośredni sposób bycia Waligóry zaczynał działać mu na nerwy.

– Mieszkanie – odparł sucho. – Jakieś jedzenie. Kartki. Meldunek. Mam wyliczać dalej?

– A ten znowu swoje. – Waligóra zwrócił się bezradnie do Lipińskiego. – Malewski, mędzicie jak baba w połogu. Powiedziałem wam rano, że wszystko się załatwi. Pójdziemy razem do Andrzejka, pogada z Matwiejem, będziecie mieć mieszkanko jak ta lala. A jak nie, to się przekimacie na komendzie, Lipiński ma tu taką kanciapę. Parę nocy to korona wam z głowy nie spadnie. Nawet lepiej, we dwóch wam łatwiej będzie okien pilnować.

Malewski zbaraniał.

– Okien?

– Okien, okien – przytaknął nieuważnie Waligóra.

– Wczoraj wstawili – wyjaśnił Lipiński, pokazując palcem na okna. Rzeczywiście, były prawie kompletne, brakowało zaledwie kilku szybek u samej góry. – Już raz nam ukradli.

– Szabrownicy?

Waligóra wybuchnął głośnym śmiechem.

– Malewski, tu co drugi to szabrownik! Wszystko by rozkradli, tu o parę starych portek kłaki lecą. Zresztą sami zobaczycie. I tak mieliśmy fart, że dzisiaj nie zwęszyli, że komenda pusta, bo kamień by na kamieniu nie został. Właśnie – spoważniał nagle – trzeba będzie coś napisać, jakiś protokół. – Poskrobał się po czaszce, zafrasowany. – Malewski, wy jesteście warszawiak, świata wielkiego liznęliście, coś tam wymyślicie. Że takiego a takiego dnia, że trup, że zwierzęta… No, coś tam wyskrobiecie! Ładnie ma być, porządnie, mądrze. Najlepiej, żeby Lenartowa nie wyrozumiała, to może się wreszcie odczepi. Usiądziecie zaraz i raz-dwa mi coś takiego zrobicie.

Malewski pokiwał głową. Rzeczywiście, z nich trzech on nadawał się do tego najlepiej. Lipiński nie wyglądał na osobę, która potrafiłaby sklecić choćby dwa sensowne zdania, a Waligóra, mimo kwiecistego sposobu wysławiania się, nie sprawiał wrażenia biegłego w piśmie. Z irytacją pomyślał, że pewnie od teraz tego typu rzeczy będą spadały na niego. W te rozważania wbił się wysoki, piskliwy głos Lipińskiego.

– Cud, że tu z nami nie przyjechała, co nie?

– Ech, paskudny babsztyl – mruknął Waligóra. – Żebym wiedział… Chłopa jej przywozimy w kawałkach, ręka, noga, mózg na ścianie, a ta tylko krowa i krowa. Jakbym jej, cholera, zeżarł – sapnął gniewnie.

– I mięsa nie dała – zauważył Lipiński.