Empatajzer - Aleksandra Borowiec - ebook + książka

Empatajzer ebook

Borowiec Aleksandra

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W powstałym po katastrofie ekologicznej postindustrialnym mieście Pattium, w którym woda jest towarem luksusowym, a dzielnicę biedoty, Mizerię, od reszty miasta odgradza wysoki mur, popularnością cieszą się wynalezione przez Inżyniera empatajzery – urządzenia, które pozwalają zapisywać i odtwarzać skrajne emocje i przeżycia

Sara Schwartz, policjantka z miejskiej obyczajówki, dostaje nową sprawę. Na platformie empatajzerów ktoś umieścił nagranie, na którym bierze prysznic. Problem w tym, że

dostęp do wody w Pattium jest ściśle limitowany. W dodatku nagranie wrzucono z konta jednego z pracowników firmy Empathy, produkującej urządzenia.

Śledztwo toczy się raczej leniwie, bo i sprawa nie jest początkowo zbyt dużego kalibru. Po kilku dniach pojawia się kolejne nagranie. Tym razem ktoś pije na nim wino - które również jest nielegalne. Większego ciężaru sprawa nabiera wówczas, kiedy - również

z konta jednej z pracownic firmy - ktoś wrzuca w sieć nagranie, na którym jakaś kobieta umiera z pragnienia.

Tropy prowadzą na Mizerię, dzielnicę biedoty. Sprawę zaciemniają nagrania, które udostępnia performerka Bea Gerwich - na nich także umierają ludzie. W dodatku na Mizerii wybucha dziwaczny bunt – Przebudzeni, których znakiem rozpoznawczym jest wytatuowana na policzku łza, kontestują empatajzery jako urządzenia dostarczające jedynie namiastek prawdziwych uczuć i namawiają ludzi, by w proteście umierali z pragnienia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 601

Oceny
4,3 (7 ocen)
4
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Nie oderwiesz się od lektury

"Empatajzer" to druga książka Aleksandry Borowiec jaka została wydana i druga, jaką mi udało się przeczytać. Jest zupełnie inna niż poprzednia i to nie tylko pod względem okładki! Jedno się jednak nie zmieniło, treści jest dużo, bo niemal pięćset stron. Czy to zaleta? O czym zatem opowiada nam autorka tym razem? Istne post apokaliptyczne miasto, w którym woda jest luksusem, a w zasadzie jest ciężka do zdobycia... mi tyle wystarczyło, aby się na tę książkę rzucić, ponieważ uwielbiam takie powieści. Empatajzer nie jest tylko tytułem i dziwnym słowem, bo w środku znajdziecie jego zastosowanie jako urządzenia do zapisu emocji. To nie jest takie typowe wpadanie w sci-fi, bo wmieszane jest w treść śledztwo. Otóż, skoro woda jest na wagę złota, to jak może człowiek sobie brać prysznic i wrzucać z tego filmik? Przecież woda jest limitowana, nie wolno jej marnować. I takie oto śledztwo zaczyna się ślimaczyć, bo to nie jest jakieś wielkie wykroczenie. Do czasu. Zaczynają się dziać inne dziwne r...
00

Popularność




Aleksandra Borowiec Empatajzer ISBN Copyright © Aleksandra Borowiec 2022All rights reserved Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Marta Stołowska Konsultacja redakcyjna Piotr Gociek Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dominikowi

 

Daję wam słowo honoru, że obraz, będący teraz własnością waszego miasta, pokazuje wszystko, co w życiu najważniejsze, niczego nie pomijając. Jest to obraz świadomości każdego zwierzęcia. Jest to niematerialny rdzeń każdego zwierzęcia, to „jestem”, do którego skierowane są wszystkie sygnały. To wszystko, co w każdym z nas — myszy, jeleniu, kelnerce z cocktail-baru — żyje. To coś pozostaje niewzruszone i czyste, choćbyśmy popadli w nie wiem jak niedorzeczne tarapaty. Święty obraz samotnego świętego Antoniego to pojedyncze, pionowe, niewzruszone pasmo światła. Gdyby w pobliżu świętego znalazł się karaluch albo kelnerka z cocktail-baru, na obrazie byłyby dwa takie pas-ma światła. Nasza świadomość, to jedyne, co mamy w sobie żywego, a może i świętego. Cała reszta to martwa maszyneria.

Kurt Vonnegut, Śniadanie mistrzów, czyli Żegnaj, czarny poniedziałku!

(Przełożył Lech Jęczmyk)

Część I – Kordé

Trzy tygodnie do obalenia muru

Strasznych nianiek jeszcze nie zdemaskowano.

Konstanty Ildefons Gałczyński, Bal u Salomona

Rozdział 1

* * *

Empatajzery są drogie jak cholera. Ale gdyby jakimś cudem zdobyła jeden, dla siebie, dla Katii, i gdyby teraz — nagrała się, w pamięć urządzenia wbiłaby się jej niechęć do Cholerki, cieniutka jak szpilka.

— Słuchaj, Sarka, ja wiem, że to Hydro powinno się tym zająć. Tyle że oni nie mają jak — mówi teraz powoli, chociaż wybiła piąta i Sara musi zbierać się do domu. — Wszędzie za dużo spraw, a za mało ludzi, cholerka.

Tak o jej szefie mówią na komisariacie: „Cholerka”. Bo choć Tarikowi Kosemu w tym roku stuknęła dekada policyjnej służby, nikt nigdy nie słyszał z jego ust przekleństwa mocniejszego niż to właśnie.

Kose to dobry policjant i dobry szef, cokolwiek by o nim nie mówili. Sara naprawdę lubi z nim pracować. Ale mógłby wreszcie przejść do rzeczy.

Dzisiaj bardziej niż zwykle drażni ją też jego głos. Miękki i rozlazły, jakby nakłaść mu do ust rozgotowanych klusek. Gdyby słuchało się go z zamkniętymi oczami, miałoby się w głowie mniej więcej taki obraz: czerwona twarz zawałowca, guziki trzeszczące pod naporem brzucha. Słowem — Tessio.

Cholerka jednak to cholerny król oszustów, bo jest zwyczajnie najpiękniejszym mężczyzną, jakiego Sara poznała. Ciało ma twarde, muskularne. Żadnych krągłości, same kanty i proste, czyste linie. Do tego smagła cera i wielkie, tęskne oczy melancholijnego Beduina. Gdyby Mersja, najlepsza dzielnica w mieście, była człowiekiem, wyglądałaby kubek w kubek jak on.

Kose przesuwa na bok schludny stosik papierów i siada na samym brzegu biurka. Nie żeby cokolwiek zapowiadało, by miał wreszcie łaskawie powiedzieć jej, z czym konkretnie przyszedł. Na razie skrapia swą nadludzką uwagą i ją samą, i na wpół uschniętą dracenę stojącą przy biurku. Wymięty liść rośliny muska mu pośladek, twardy jak kula do kręgli.

— Podleję ją — mówi Sara na wyrost, zanim jeszcze z ust Cholerki posypią się różane płatki upomnień. — Przysięgam.

To jedna z niewielu wad Cholerki — że potrafi czepiać się takich pierdół. Lubi szum, lubi, gdy w jego wydziale coś się dzieje. Kiedy robi się za spokojnie, wkłada kij w mrowisko i nasłuchuje, jak jego ludzie bzyczą, rozwścieczeni.

Zegar na ścianie jak soczewka skupia na sobie uwagę Sary. Dziesięć po piątej. Znowu przyjdzie do domu spóźniona i będzie gadanie. Ale jak niby ma powiedzieć Cholerce, żeby wyszedł, co? Teraz, kiedy tak bardzo potrzebuje podwyżki? Lada chwila obchody rocznicy założenia miasta, ratusz zawsze dzieli wtedy kasą.

Byłaby idiotką, gdyby właśnie teraz zraziła do siebie Kosego.

Cholerka jak na złość jest tak rozlazły i powolny, jakby zapeklować go w smole. Poprawia niespiesznie mankiety koszuli, przesuwa po nadgarstku bransoletkę swojego empka. Spogląda na czubki butów, nieskazitelnie błyszczące. Jak to robi, w Kordé, całej zapylonej o tej porze roku, pozostaje wielką zagadką komendy. Wyobraźnia Sary pracuje teraz na najwyższych obrotach, podsuwa jej obrazy zgiętego wpół Tarika, stękającego pod nosem „cholerka, cholerka”.

Co jakoś tam jednak rozbraja jej zniecierpliwienie.

I dobrze, bo Cholerka sięga teraz po pierwszy z brzegu wniosek. I jest to wniosek jej, nie Tessia, co Sara natychmiast zauważa.

— Vince — wyjaśnia mu pospiesznie. Biedny Tessio nigdy nie zgarnie swoich świntuchów, jeśli Sara znowu wepchnie mu się w kolejkę kwitów. — Mały, chudy, od koki.

To jest jej szansa. Normalnie kolejka kwitów ciągnie się aż po horyzont. Tu trzeba mieć papier na wszystko: urlop, wyjście, nowy kubek na kofeinę. Stary obsesyjnie tego przestrzega. A tak... Gdyby Cholerka machnął jej podpis, gdyby zaniósł to staremu... Mogłaby pójść po Vince’a już jutro.

Koka za sprawą Vince’a, na co Sara nie ma dowodów — jeszcze! — rozpływa się od pewnego czasu w jakichś mikroilościach, zanim trafi do spelun i barów w Kordé. W papierach wszystko się zgadza, ceny na czarnym rynku ani drgną, a jednak coś śmierdzi.

— Tej, która ci niby znika? — pyta Cholerka. Kluskowaty akcent kładzie się na słowie „niby”. — Komisarz Schwartz, nie możemy dopuścić do tego, żeby studenci w Kordé zaczęli nagle chodzić trzeźwi, cholerka. To są trudne tematy. — Uśmiecha się, ale ton ma poważny. — Nie przekonujesz mnie, Sarka. Masz za mało dowodów. Uszyjesz mi więcej, to zaniosę kwity do starego. Umowa stoi?

Stoi, co zrobić. Będzie musiała przycisnąć Vince’a sama. Nałoży embargo na chałaty w etniczne wzory, w których gnojek tak się lubuje. Ogoli mu tę jego biedabródkę. Wyskrobie spod artystowskiej pozy à la Kordé starą dobrą Suffre, z której Vince pochodzi.

I pogadają.

— Zmieściłaś się chociaż w przydziale? — pyta nagle Kose.

Co to w ogóle za pytanie?

— Tarik, nie ucz mnie, jak pisać wnioski. Jeden kwit, jedna strona.

— To teraz będziesz się musiała streszczać jeszcze bardziej. Do starego trafiło pismo z ratusza. Nowe limity.

— Na elektronikę czy papier?

— Na to i na to. Hydro dostaną więcej, ale my... Możemy liczyć pewnie na pół strony, cholerka.

— Na wniosek?

— Na dzień. Będziemy musieli lepiej kolejkować naszych świntuszków.

— I tak skaczemy sobie z Tessiem do gardła o każdy kwit.

Cholerka rozsiada się nieco wygodniej na biurku Sary.

— Żałuję, że tego nie widziałem. — A potem wzdycha bez związku: — I do tego ci sekciarze z Mizerii. Wszystko naraz, cholerka.

Teraz tylko czekać, aż palnie jeden z tych swoich sloganów. „Ciężka praca popłaca, Sarka”, „Bez pracy nie ma kołaczy”.

Ech, naprawdę mógłby już sobie pójść.

— To nie sekta — tłumaczy Sara rzeczowo — ci Przebudzeni. To ruch klasowy, który chce zwrócić uwagę miasta na problemy Mizerii. — Teraz cytuje na chybił trafił urywek ze szkolenia, które niedawno zorganizowali im w Hydro. — A teraz zbieram się, Tarik, służbę skończyłam kwadrans temu. O limitach pogadamy jutro, choć jak dla mnie ratusz może je sobie wsadzić w dupę.

Wstaje energicznie zza biurka i prawie strąca z niego pusty kubek po kofeinie.

I co z tego? Kose kładzie jej na ramieniu swoją idealną dłoń, dając znak, żeby usiadła. Gest jest mocny, jędrny, jakby Cholerka w tajemnicy przed Hydro wstrzykiwał sobie wodę prosto w mięśnie.

— Będziesz musiała wziąć do siebie jedną rzecz — zaczyna. — Nie mam, cholerka, innego wyjścia. Nic wielkiego, ale stary nalega. — Na krótką chwilę rozprasza się, zerka w miniaturę okna, które — jak to w Kordé — wychodzi wprost na ścianę naprzeciwko.

No tak. Szorti time.

I Szorti jej nie zawodzi, pojawia się w oknie mieszkania dokładnie na wprost nich. Przyczłapuje do niego, falując brzuchem, i otwiera na oścież oba skrzydła. Staje, oddycha kilka razy stęchłym powietrzem. Jego dorodne piersi — większe niż jej własne — na przemian nadymają się i flaczeją. Na koniec sięga palcami z gracją baletnicy do rąbka swoich spodenek i trzepocze nimi kilka razy. Koniec rytuału.

Swoją drogą, ciekawe, kiedy przesiedlą go na Mizerię? A jeszcze ciekawsze — dlaczego dotąd tego nie zrobili? I pomyśleć, że facet pewnie ogłosił strajk okupacyjny swojego mieszkania, a ona i Katia będą znowu musiały przenieść się do czegoś mniejszego. To miasto naprawdę schodzi na psy.

Cholerka wpatruje się w okno jak urzeczony, w beduińskich oczach pojawia się coś na kształt fascynacji pomieszanej z obrzydzeniem.

— On zawsze tak?

— To Szorti — mówi Sara po prostu. A gdy ciemna brew Cholerki wędruje w górę, dodaje: — Co chcesz, to Tessio go tak nazwał, nie ja.

— To przez te gacie?

— Aha. Mamy na co popatrzeć.

Cholerka odwraca się plecami do okna i kilka razy rzuca na boki głową jak zmokły pies, strząsa z siebie nieprzyjemny widok.

— Sarka, obiecuję, że wezmę to pod uwagę przy awansie. — Tarik wraca do tematu. — Może, ale nie obiecuję, będą nawet ekstra premie. Bo to duperela, ale jednak zahacza o Empathy. — Śniada dłoń wiruje w powietrzu, muska konającą dracenę. — Nie mówiłem jeszcze chłopakom, przyszedłem od razu do ciebie.

Sara nie musi nawet pytać, co to za sprawa. Weźmie każdą, taka prawda. Zwłaszcza teraz, gdy wszystko podrożało, i razem z Katią szorują brzuchami po dnie.

— Zgadzam się — mówi więc od razu, na wypadek gdyby Cholerce przyszło do głowy proponować sprawę komuś innemu.

Cholerka uśmiecha się krzywo.

— Najlepsze zostawiłem na koniec — stwierdza z łobuzerską miną.

Z tylnej kieszeni spodni wyjmuje nieduże, srebrzyste pudełeczko z zielonkawym wyświetlaczem i kładzie je wprost przed Sarą. Puszcza do niej oko i zgrabnym ruchem sztukmistrza porusza palcami lewej dłoni, spomiędzy których, teraz widać to wyraźnie, pobłyskuje cienki sznurek bransoletki.

— Czy to...?

Kose śmieje się już na całego.

— Empatajzer — potwierdza z triumfem w głosie. — Pierwszy w naszym wydziale. Póki co jest cały twój, Sarka.

Katia oszaleje, myśli Sara, gdy pod czujnym spojrzeniem Cholerki wsuwa bransoletkę na chudy nadgarstek.

*

Torba jest ciężka, a ciąży w niej ni mniej, ni więcej, tylko piętnaście książeczek o historii Pattium, które Katia dopiero co odebrała z naprawy. I oczywiście zakupy, o których Sara nie pomyślała, znowu.

Książki trzeba reperować co roku. Na te trzy, cztery tygodnie przed kolejną rocznicą założenia miasta wyciąga się je ze schowka, po czym stwierdza, że mimo zeszłorocznego szycia grzbietów, które tym razem miało wystarczyć na lata, sypią się z nich kartki. Spadają jak zeschłe liście wprost na chciwe rączki przedszkolaków.

Na nowe książki od dawna nie ma szans.

Nie dostały ich nawet teraz, chociaż tegoroczne obchody zapowiadają się wyjątkowo uroczyście. Przynajmniej dla przedszkola Katii, bo to ono zostało wylosowane, żeby w tym roku wziąć udział w występach.

Cóż, repertuar nie jest bogaty. Hymn Pattium, który śpiewać będą razem z innymi występującymi. A solo — pieśń wielorybników, niestety.

Niestety, bo Katia musi wtłoczyć w jasne główki swoich cherubinków osiem zwrotek naszpikowanych trudnymi do zapamiętania słowami z innej epoki. Harpun, fiszbin, kaszalot. Ambra, kubryk, Nantucket. Mozolny, twardy i trudny wielorybniczo-przedszkolny znój.

To słowa. Ale nie melodia. Katiowym przedszkolakom — z nieznośnym Bułką na czele — odpowiada dźwięczna krzepkość tej pieśni. I wieloryby, to one działają najmocniej na wyobraźnię sześcioletnim Ahabom.

Ale to rysunki w zupełnie innych książkach. W tych o Pattium nie ma słowa o wielorybach. Szkoda. Za to kiepskich, topornych ilustracji do wyboru, do koloru. Katię, przyzwyczajoną do szalonej, rozbuchanej Kordé, skąpanej w streetartowym blichtrze, bolą zęby na samą myśl o czytaniu z przedszkolakami tego badziewia. Żadna, naprawdę żadna z dzielnic nie jest sensownie zilustrowana.

Bo na przykład Kordé. W rzeczywistości ceglana czerwień fasad jest nieco przydymiona, jakby gasić zapałki w gęstej farbie. Co z tego, skoro w książce błyszczy jak skórka jabłka albo bycza krew?

To samo Suffre. Była tam tyle razy, głównie w odwiedzinach u matki Sary. Ta dzielnica jest przecież beżowa, wpadająca w lekki brąz. Coś jak kofeina z kroplą roślinnego mleka. To z jednej strony, tej starszej, historycznej. Bo z drugiej — straszy martwymi oknami gigantycznych, dawno opuszczonych biurowców-szkieletorów. Przedszkolaki pracowicie budują w sobie jednak obraz wyłożonych piaskowcem fasad, kremowożółtych jak sojowy budyń, który dostają na śniadanie co najmniej raz w tygodniu.

Mizerię za to rysownik odtworzył całą w odcieniu pięknej, gołębiej szarości. W jego ujęciu dzielnica wygląda na ubożuchną jak sieroty z bajek. Co za kpina! Mizeria!

Sama nie była tam ani razu, nie miała po co. Ale tyle razy rozmawiała przecież z tym lekarzem, z Kettelmanem, który mieszka nad nimi.

— Mizeria jest jak kompost — powiedział krótko, gdy wpadli na siebie pewnego wieczora u Grubego Ricky’ego. Był wyraźnie zadowolony z błyskotliwego porównania. — Niby coś się porusza, ale wiesz, że nie żyje.

Pewnie powiedziałby więcej, gdyby nie przerwała mu jego dziewczyna, ta ładna brunetka, której Katia tak bardzo zazdrości cery. Skóra ładnej była tak jasna, że zdawała się świecić w półmroku baru. Aż kusiło, żeby zedrzeć ją z niej i samej się w nią owinąć. Co z tego, że skóry wystarczyłoby pewnie na trzy czwarte Katii. No dobra, może na pół.

Ale oczywiście Sara zinterpretowała wzrok Katii po swojemu.

To robią ostatnio wieczorami, grają w debla na krzyki. Sara i Katia kontra Kettelman i ładna. Sufit między nimi jest cienki, kruchy jak opłatek, filtruje światło i kłótnie.

Tamtego wieczora wygrały. Zmiotły z boiska przeciwników.

Ale przedszkole, ale książki.

Mersji nie ma w nich prawie wcale. Interesujące. To znaczy jest. Najbogatsza, najlepsza dzielnica w Pattium lśni bielą schludnych, kwadratowych domków i poszatkowaną zielenią przydomowych trawników. Ale podczas gdy wierszyk o Suffre liczy jakieś osiem stron, o Kordé pewnie sześć, to Mersja zajmuje niecałe dwie. Jakby autor wierszyków chciał, by dzieci zapomniały, że takie miejsce w ogóle istnieje. Żeby w ogóle o nie nie pytały.

Wbrew ich intencjom Katia musi zapytać kiedyś o Mersję Kettelmana i ładną. Bo to, że pochodzą właśnie stamtąd, widać na pierwszy rzut oka. Są tacy lepsi niż wszystko dokoła.

Na pewno lepsi od tego szajsu, myśli Katia zgryźliwie. Książki zaczynają ciążyć jej jeszcze bardziej.

Dobrze, że chociaż może darować sobie okropne, pseudorobotnicze przyśpiewki na cześć fabrykantów, czterech założycieli miasta. Już woli wielorybników.

To ciekawe, że nie powstała jeszcze pieśń na cześć Inżyniera, piątego ojca założyciela. Który empatajzerami i swoją firmą dekadę temu wskrzesił to miasto, a przynajmniej jego trzy czwarte. Rocznica założenia Empathy zbiegła się z rocznicą założenia samego miasta.

Nic dziwnego, że Pattium oszalało na punkcie tego faceta, tu kocha się wszelkie symbole. Inżynier i miasto spletli się więc jak sznurek i diody. O Współtwórcy, który zakładał firmę razem z nim i który porzucił Pattium, wszyscy zapomnieli.

O, proszę! Oto i Inżynier, jak na zawołanie. Znajoma, wąsata twarz spogląda na nią z witryny salonu z empatajzerami. Pierwszego, który powstał w Kordé, myśli Katia. To sąsiedztwo kosztowało je dwa lata temu podwyżkę czynszu, z którą nadal ledwo sobie radzą. A teraz przyszła kolejna.

Ciekawe, czy Sara dostanie tę podwyżkę? — myśli Katia, tyle o tym ostatnio mówiła. Oby, bo jeśli nie...

Za szybą salonu na zdrewniałych kikutach dłoni pysznią się bransoletki. Te gorsze — to zaledwie sznurki, diod jest tyle, co kot napłakał. Ale są i dwie grube obręcze, inkrustowane światełkami. Katia nie wyobraża sobie nosić czegoś takiego na co dzień, ależ to musi ciążyć. Ale... Ludzie, jak one muszą oddawać emocje!

Ciekawe, jak to jest. Wejść w cudzą skórę, wskoczyć w nią jak w wodę.

To drugie największe marzenie Katii — spróbować.

Na tym rozmarzeniu przyłapuje ją Inżynier, którego czerwona twarz spogląda na nią dobrotliwie zza ramienia ekspedienta.

Malunek z twarzą — logo Empathy — jest prosty, schematyczny. Brakuje mu pewnej zadziorności, którą mają w sobie kordyjskie murale, chociażby te przy Akademii Plastycznej. Z twarzy w kształcie serca, z podbródkiem u jego podstawy, pyszni się kanciasty, szczotkowaty wąs. Niżej zaś biegnie motto firmy, ciężkie, tłuste litery: „By się zrozumieć”.

Się — siebie nawzajem. Jakie to ładne.

Ani słowa o murze, przypomina się jej nagle. W książeczce. Ani pół słowa. A teraz otworzą go. Po dziesięciu latach Inżynier uzdrowi i Mizerię.

Dziesięć tłustych, dziesięć chudych lat, myśli Katia bez związku. Ależ boli ją ramię. Dobra, jeszcze tylko dwieście metrów i będzie w domu. Potem cztery schodki do drzwi kamienicy, drugie piętro. Już niedługo.

„By się zrozumieć”, tłucze się jej po głowie. Byłoby im o wiele łatwiej, gdyby obie, ona i Sara, mogły...

Ach, gdyby miała empatajzer! Niechby i najbiedniejszy, niechby i z jedną diodą! Tyle wystarczyłoby, żeby zaserwować Sarze kondensat swoich żali i pragnień, a potem czekać — co też na to powie...!

Dom, nareszcie. Wyciera zakurzone buty o wycieraczkę. Wkłada klucz w zamek, a dalej już prosto do mieszkania, które pachnie spalenizną. Sara musiała rano przypalić swoją owsiankę.

Paproć na parapecie przywiędła jeszcze bardziej. Długie, pierzaste liście zupełnie oklapły, zwieszają się z niej jak z szubienicy. To oczywiście roślina Sary. O swoją Katia dba jak piątkowa uczennica. Podlewa ją zgodnie z instrukcjami.

Jeśli Sara ususzy paproć z przydziału, będzie miała kłopoty. I na pewno nie dostaną więcej kwiatków. A szkoda. Byłoby tu ładniej, weselej. No i lżej by się oddychało. Bo przecież rośliny szczodrze dzielą się tlenem. Żeby nie szukać daleko — w te noce, w które Katia, bo kto, zapomni wstawić paprotkę do ich maleńkiej sypialni, śpi się im o wiele gorzej, prawda?

W końcu można zzuć buty. Co Katia robi z ulgą, przykucając i zdejmując je starannie. Dba o nie, dlatego wyglądają na niezniszczone, choć mają już z siedem lat. Nic tylko zapakować je w kartonik, tak jak resztę katiowych rzeczy — ubrań, książek, butów.

Kartony są poręczne. Można zabrać je i w każdej chwili wyjść, tak jak chciało się to zrobić kilka dni temu. Można spakować się w jeden i przeczekać. Tyle możliwości.

Katia wchodzi do pokoju, kładzie ciężką torbę na blat kuchennej wyspy. Rozmasowuje obolałe ramię. Ulga muska ją po barku i zaraz znika.

Nagle huk. To książki, niecnoty, które wysypują się z torby, tworząc zaskakująco zgrabną harmonijkę. Katia przystaje i przez chwilę kontempluje ten wzór. Od jasnych okładek, całych polakierowanych, o nierównych, wytartych brzegach odbijają się wielkie, czerwone serca i żółte, połyskliwe napisy na nich: „Pattium, Pattium”.

W głowie, w myślach Katii, to samo staccatto, w którym żal miesza się z tęsknotą: Sara, Sara.

*

Obiecali nam szklane miasta, latające samochody, myśli Bea, stojąc w sklepowej kolejce. Obiecali stal, chrom, biel, jedzenie w pigułkach.

Gdzie, do cholery, jest to jedzenie w pigułkach? Albo chociaż shaki, pięć shake’ów dziennie, po jednym na każdy, odpowiednio zbilansowany posiłek? Niech będą mdłe, bez smaku, bez koloru. Ale niech będą.

O ile, myśli, byłoby łatwiej, gdyby ktoś im to wyregulował. Jakoś ustawił, uporządkował tę rzeczywistość, w której przyszło żyć. W głowie Bei brzęczą teraz silniki kosmicznych stacji, rezonuje echo wąskich, upapranych smarem korytarzy. Mogłaby jeść, spać, pracować na rozkaz, czemu nie.

O ileż wszystko byłoby prostsze.

Stoi przed sklepową ladą. W torbie, którą przerzuciła przez ramię, grzechoczą puste słoiki, papiery i pudełka. Tak bardzo się na tym nie zna, ale — nie przyznaje się do tego głośno — od czasu do czasu zabawa w dom sprawia jej nawet przyjemność. Kto by pomyślał? Trzeba by kupić kofeinę, schodzi jej naprawdę sporo. Jorik dłubie przy swoich badaniach, ona też ostatnio tyle pracuje, pomysły defilują przez jej głowę w pstrokatej paradzie. Po raz pierwszy, odkąd skończyła studia, czuje, że...

Wybierze jakąś.

Pani domu, dobra żonka. Można umrzeć ze śmiechu.

— Dla pani co? — słyszy gdzieś z przodu długiej, to trzeba przyznać, kolejki. Jakaś kobieta, pięć osób przed nią, wskazuje palcem na korytko wypełnione czerwoną, galaretowatą cieczą.

— Sto tego — mówi i podtyka ekspedientce słoik. — No, może sto pięćdziesiąt.

W sklepie — sklepiku właściwie — pachnie nieciekawie. Ba, śmierdzi. Ale Bea zawsze przychodzi tu, bo właściciel ma do niej słabość. Odkłada dla niej papier i kartony, dzięki temu ona nie musi zużywać swoich przydziałów, a Jorik się nie czepia.

Automaty, myśli Bea tęsknie. Guziki, skanery, kojące pikanie sczytywanych kodów kreskowych i metek. Zbliżeniowe karty, kawałeczki plastiku leżące w dłoni jak ulał. Wspomnienie dzieciństwa. Idąca za tym prostota, klarowność treści i działań.

Markus umarłby ze śmiechu. Tym bardziej Ana i Erik. „Bella, to epoka człowieka”, powiedzieliby, „nareszcie”. Mokry sen humanistów. Czas, który zwolnił tak, że rok to tylko rok, a nie epoka. Relacje. Bliskość, nareszcie prawdziwa, nieudawana, nieustawiana pod cukierkowe kadry. Neohumanizm, postautomatyzm. Epoka empatii, mówią, czucia i wiary. Odzyskany, wyrwany technologii świat, skonstruowany przez wieczny niedobór.

Dla nich to, co się dzieje, wszystko wokół, to coś, czym jeszcze żyją, ekscytują się. Ich mała prywatna prowizorka w czasach transgresji.

Markus dzisiaj zaprasza, przypomina się jej, na kokę. Erik pytał, czy Bea na pewno będzie. Nie widzieli się od paru tygodni, każde pochłonięte swoimi sprawami. A jeszcze nie tak dawno, jeszcze rok temu, wszyscy byli nierozłączni.

Zaczyna drapać ją w gardle, aż musi odkaszlnąć. Kobieta w kolejce przygląda się Bei z dziwną miną.

Markus. Dostał. Stypendium.

Jej dłoń sama wędruje do kieszeni, kciuk gładzi wyświetlacz empatajzera.

Ach, tam! Wyciąga go wreszcie.

Erik, Erik, Erik — można by pomyśleć, że to jedyny mężczyzna na całej planecie. Jorik czasem coś nagrywa, rzadko jednak wpuszcza to na platformę. Jakiś Martin7756, spaliło go lutowe słońce. Twarz i ręce ma w czerwonych plamach, które pieką. I to ma być feed?

Na górze przypięty jest feed od empijaj, jak Empathy nazywa Erik, tamtejszy bywalec. Farma emocji, tak na to mówią, wrzucają to współpracujący z nimi ludzie z biedniejszych części miasta. Palec Bei wędruje w stronę szarej, pobrużdżonej twarzy. Edna, samotna matka z Mizerii, to najlepszy, najmocniejszy feed, jaki kiedykolwiek wrzucili empijajowcy. To szokujące, ale ona ma pewnie tyle lat co ja, myśli Bea. Najwyżej ze dwa lata więcej. A tyle już przeżyła. I żyje. Naprawdę, a nie tylko udając.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki