Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka to autobiografia – historia powołania byłej siostry zakonnej, która spędziła w klasztorze kilkanaście lat. Autorka rozważa, czy była powołana do zakonnego życia. Czy decyzja, którą podjęła jako młoda dziewczyna była błędem? Czy może jej życiową ścieżką? Czytając „Habit bez powołania”, poznamy realia i codzienność życia za klauzurą oraz dowiemy się, jak autorka starała się łączyć swoją kobiecość ze służbą Bogu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Habit bez powołania
Katarzyna Swoboda
Wydawca:
Katarzyna Swoboda
Przygotowanie publikacji:
Ef Ef Usługi Wydawnicze | ef-ef.pl
Redakcja: Ewa Krefft-Bladoszewska
Korekta: Filip Szałasek
Skład, projekt typograficzny: Ewa Krefft-Bladoszewska
Projekt okładki: Ewa Krefft-Bladoszewska
Do składu tekstu publikacji wykorzystano font Change autorstwa Mateusza Machalskiego, Bebas Neue Pro Ryoichiego Tsunekawy dla nagłówków i Barme Ręczny Bartka Nowaka dla wyróżników.
ISBN 978-83-970862-1-0 (ePub)
ISBN 978-83-970862-2-7 (mobi)
Zanim zaczniesz czytać, mam do Ciebie kilka słów…
Kimkolwiek jesteś, z pełnym zaufaniem oddaję w Twoje ręce moje wspomnienia. Przez piętnaście lat żyłam w klasztorze, nosiłam habit, byłam zakonnicą. Swoją historię przeplatam wyznaniami, które chwilami mogą Cię szokować, oburzać, budzić wątpliwości. Możesz mnie ocenić jak chcesz. Masz do tego prawo. Życie zakonne opuściłam przed trzema laty. Z czasem pojawiła się myśl, by spisać wszystko, co przeżyłam za murami klasztoru. Poczułam po prostu potrzebę podzielenia się tym z Tobą. Przypuszczam, że nigdy nie byłeś, nie byłaś za klauzurą. Nie znasz od kuchni życia sióstr, ich problemów, radości, życiowych poszukiwań, codziennych trudów, grzechów i grzeszków. Chcę pokazać Ci ten świat moimi oczami. Będzie to bardzo osobisty przekaz.
Nie będę prowadzić Cię utartymi ścieżkami chronologii. Daj się po prostu wziąć za rękę. Pokażę Ci świat moich zmagań i swoje miejsce w życiu. Jeśli zechcesz, przejdziesz ze mną przez różne etapy życia zakonnego, czas kryzysu, odejście. Nie będę ukrywać przed Tobą swoich upadków i grzechów. Ale nie traktuj tego jako mojej spowiedzi. Zobaczysz też chwile radości. Będziesz świadkiem ważnych momentów. Opowiem Ci o przyjaźni, miłości, zwątpieniu i bezradności.
Wszystko, co pokażę Ci na stronach tej książki, wydarzyło się w moim życiu naprawdę, wszystkie osoby są prawdziwe. Jednak, by nie naruszać dobra kogokolwiek, zmieniłam wszystkie imiona. Nie używam również nazwy zgromadzenia, do którego należałam, ani nie ujawniam dokładnych lokalizacji klasztorów, miejsc czy instytucji, które w taki czy inny sposób wiążą się z opisywanymi przeze mnie wydarzeniami. Nie jest moją intencją naruszenie dóbr, praw czy dobrego imienia osób bądź instytucji.
Na wszystkie opisane wydarzenia będziesz patrzeć moimi oczami. A więc subiektywnie. Starałam się jednak możliwie bezstronnie prowadzić ogólne przemyślenia o życiu zakonnym. Przedstawiam Ci świat, który różni się od tego, jaki znasz. Możesz nie zgadzać się z tym, co myślę i jak postrzegam zakony, siostry, formację. Jeśli zaś odnajdujesz się w którejś z postaci opisanych przeze mnie i może masz do mnie żal o to, jak Cię opisałam, to wybacz. To moje wspomnienia i mój punkt widzenia. Masz prawo sądzić inaczej. Tym samym i Ty nie odbieraj mi prawa do własnego osądu.
Życzę Ci, byśmy oboje dobrnęli do ostatniej kartki mojej opowieści. Być może spotkamy się kiedyś na ulicy. Może mnie rozpoznasz i wypijemy razem kawę, jak starzy znajomi. Albo odwrócisz się na pięcie i przejdziesz na drugą stronę ulicy. Masz wybór. Mam tylko nadzieję, że historia, którą właśnie trzymasz w rękach, pomoże Ci lepiej zrozumieć, otworzy oczy, a może zmieni punkt widzenia.
Chodź ze mną, pokażę Ci moją celę…
Świeże powietrze majowego poranka wpadało do celi przez szeroko otwarte okna. Drewniane ramy z odpadającym kitem skrzypiały przy każdym otwarciu. Porysowane szyby sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały wypaść. Poranne słońce zaglądało do środka, pokonując ponad półmetrowej grubości mur opactwa. W pochmurne dni wnętrze celi przypominało zimną, ciemną jaskinię z wszechobecnym zapachem stęchlizny, odczuwanej mocniej deszczową porą. Przy oknie stały prosty drewniany stół z szeroką szufladą i krzesło. Po prawej stronie od wejścia była szafa ze sklejki w kolorze musztardy, dalej tapczan z posłaniem nakryty ciężką kapą z minionej epoki. U wezgłowia mała szafka nocna, również w kolorze musztardy, wewnątrz wyściełana starymi gazetami. Na szafce lampka, na moje oko z lat osiemdziesiątych. W kącie przy oknie po prawej stronie stała kolejna ciemnobrązowa szafa z półkami wyłożonymi szarym papierem pakunkowym. Po lewej stronie od drzwi znajdował się zlew, a nad nim plastikowa półka z lusterkiem. Pod zlewem kosz na śmieci, obok komoda z marmurowym blatem, dla której chyba nigdzie nie znaleziono lepszego miejsca. Na ścianie duży czarny krzyż z pasyjką, dwa obrazy przedstawiające Madonnę, oprawione w złote barokowe ramy, tak bardzo niepasujące do cysterskiej prostoty. Wszystko w tym pomieszczeniu było zbieraniną przypadkowych mebli. Powiesz, że to zdecydowanie przydługawy opis. Tak, ale chcę, byś wyobraził/wyobraziła sobie to miejsce ze szczegółami. To moja cela.
Tego majowego poranka stałam w oknie i podziwiałam rozpościerający się za nim widok. To koniec – pomyślałam – i odczułam ulgę.
Porzuciłam ojczyznę, więzi z bliskimi osobami i przyjaciółmi. Odcięłam się od wszystkich. W klauzurze mniszek chciałam znaleźć odpowiedź na ważne dla mnie pytania. Dziś, kiedy to piszę, jestem w zupełnie innym miejscu. Nie noszę już cysterskiego habitu. Jeszcze do niedawna, pewnie ku Twojemu zaskoczeniu, byłam żołnierzem. Nieważne, co dziś robię. Ważne, że jestem wolnym człowiekiem i kobietą. Dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że życie bywa nieprzewidywalne, że najlepsze dosyć często wydarza się w sposób niezaplanowany, nieoczywisty. Że trzeba zaryzykować, by odnaleźć siebie i zamienić życiowe znaki zapytania w pewniki. Nauczyłam się też, że już samo szukanie jest znajdywaniem.
Do opactwa, którego łacińska nazwa brzmiała Porta coeli, czyli brama niebios, przyjechałam dokładnie 10 sierpnia 2019 roku. To był gorący i cudownie słoneczny dzień. Był to też mój ostatni dzień w macierzystym zgromadzeniu, do którego wstąpiłam jako bardzo młoda dziewczyna. Wyjeżdżając z mojego klasztoru do cysterek, zdawałam sobie sprawę, że do zgromadzenia więcej nie wrócę. Już wtedy coś mówiło mi, że moje życie potoczy się inaczej niż wszystko na to wskazywało. Myśl o wyjeździe za granicę, do obcojęzycznej wspólnoty, była dla mnie źródłem radości, ale i stresu. Tamtejsze siostry w kontaktach z władzami swojego zakonu używały języka niemieckiego. Wiedziałam, że będę musiała uczyć się nie tylko miejscowego języka, ale też oficjalnego języka zakonu. Jednak znacznie silniejsze od lęku przed nowym było poczucie zwycięstwa. W końcu po czterech latach czekania na pozwolenie władz zakonnych obu stron wyruszyłam w drogę. Byłam przekonana, że właśnie w klauzurze mniszek odnajdę życiową przystań.
Na miejsce dotarłam późnym popołudniem. Weszłam na teren otoczony wysokim pięciometrowym murem. Ścieżka do klasztoru prowadziła między budynkiem, w którym obecnie znajduje się muzeum, a imponującą bazyliką z bogato zdobionym portalem. Z tyłu, w głębi znajdował się niewielki plac i brama prowadząca do ogrodu. Po prawej stronie masywne drewniane wrota. Była to furta klasztoru, czyli oficjalne wejście do budynku. Wyjątkowe miejsce z imponującą historią sięgającą XIII wieku. Zadzwoniłam do drzwi.
Otworzyła mi siostra w roboczym ubraniu. Mój dzwonek oderwał ją od jakiegoś zajęcia. Stałam tam z całym moim dobytkiem, który zmieściłam w trzech walizkach i jednej torbie. Dwie z nich wypełniały książki. Stanowiły moją podręczną biblioteczkę. Jak na zakonnicę nie był to bagaż odpowiadający surowym standardom ubóstwa mniszek. Matka Rafaela, która przywitała mnie jako przełożona, nie omieszkała na dzień dobry wypomnieć mi owego braku ubóstwa. Przełknęłam ten komentarz i pokryłam wymuszonym uśmiechem. To ona otworzyła mi drzwi. Przywitała mnie dosyć oschle, w towarzystwie młodej kandydatki, czarnowłosej Helenki. Obie pomogły mi z bagażami. Wniosłyśmy je na piętro do mojej nowej celi, którą już Ci opisałam. W tamtej chwili towarzyszyły mi sprzeczne uczucia. Z jednej strony ekscytacja, radość, a z drugiej niepewność i zagubienie. Już w pierwszym momencie wyczułam, że z Helenką nie będzie łatwo. Po pierwszych dziesięciu minutach zauważyłam u niej dziwny rodzaj zazdrości o przełożoną, jakieś niezdrowe do niej przywiązanie. Od początku patrzyła na mnie niby to z sympatią, ale jednak z dozą podejrzliwości. Jakby bała się, że wkradnę się w łaski mateczki i zajmę jej miejsce. Helenka znała mnie już wcześniej. Spotkałyśmy się podczas kilkudniowego pobytu w opactwie przed przyjęciem nas obu do wspólnoty. Wiedziała, że mam za sobą kilkanaście lat doświadczenia w życiu zakonnym. Czasem dziwnie wpatrywała się w mój czarny habit. Zgodnie z ustaleniami miałam nosić go jeszcze przez jakiś czas próby, by potem przyjąć habit cysterski. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy na tym samym etapie. Moja formacja w opactwie miała wyglądać inaczej. Być może Helenka nie raz modliła się o to, by odesłano mnie tam, skąd przyszłam. Mimo to lubiłam ją, wierzyłam, że te zachowania z czasem miną. Uważałam je za uboczny produkt młodości, która stopniowo się ustatkuje. Czas pokazał, że pomyliłam się w swojej ocenie.
Tymczasem zostawiłam swoje rzeczy w celi, by przywitać się z resztą wspólnoty. Matka zaprowadziła mnie najpierw do pokoju s. Angeli. Była to siostra w podeszłym wieku i bardzo schorowana. Wymagała ciągłej opieki, karmienia, przewijania i toalety. Nie mogła mówić. Wydawała czasem jakieś nieartykułowane dźwięki, ale i to robiła z trudem. Zdarzało się, że nerwowo machała ręką, kiedy próbowała wydobyć choćby jedno słowo. Miała za sobą ciekawą historię życia. Była obdarzona niezwykłym talentem muzycznym. Występowała przed laty jako śpiewaczka operowa. Jej świetnie zapowiadająca się kariera zwiastowała życiowy sukces. Wybrała jednak klasztor. Patrzyłam na nią z podziwem. Życie Angeli było dla mnie jak gotowy scenariusz na film. Po wizycie u niej poszłyśmy do refektarza. Zbliżała się pora kolacji. Na spotkanie wyszła mi sędziwa matka Benedykta. Też mocno już schorowana, ale wciąż aktywna. Poruszała się dziarskim krokiem jak na swoje prawie osiemdziesiąt lat. Miała piękne czarne oczy, lekko przygarbioną sylwetkę, kapitalne poczucie humoru. Postrzegałam ją jako kobietę o żelaznej woli. Była taką w istocie. Do opactwa wstąpiła potajemnie, kiedy w kraju szalał komunistyczny terror. Jednak trudne doświadczenia nie odebrały jej dziecięcej radości. Mocno i serdecznie objęła mnie na powitanie. Wyglądało na to, że była jedyną osobą, która szczerze cieszyła się z mojego przybycia i naprawdę na mnie czekała.
Przedstawiłam Ci właśnie całą wspólnotę. To był dla mnie nowy początek. Inny kraj, inny język i miejsce, którego zwyczajów musiałam się nauczyć.
Wieczorem w chórze kaplicy miałyśmy oficjum. Dziś już tak dobrze nie pamiętam skomplikowanych modlitewnych rytuałów, które odprawiałyśmy w stallach – drewnianych ławach z klęcznikami. Pamiętam za to ciszę. Niesamowitą ciszę, która prowadziła mnie ciemnymi korytarzami do celi, do chóru kaplicy, refektarza, kuchni, do ogrodu. Czasem dawała mi wytchnienie, odpoczynek. Była tak bardzo potrzebna. Czasem niewiarygodnie irytowała, doprowadzała do łez. Niekiedy stawała się nieznośna, okrutna, natrętna. Ale była ze mną wszędzie. Towarzyszyła moim myślom, ucieczkom do przeszłości, marzeniom o przyszłości, moim pragnieniom, walkom, zagubieniu, upadkom i grzechom. Widziała moje łzy, radość, dojrzewanie do podjęcia decyzji o skoku w nieznane. Będąc w miejscu pełnym spokoju i milczenia, uświadomiłam sobie, że cisza stała się dla mnie formą terapii.
Samo opactwo poznałam już wcześniej. Byłam w nim dwukrotnie. Pierwszy raz na rozmowie zapoznawczej. Potem przyjechałam na kilkudniowy pobyt. Chciałam lepiej poznać wspólnotę i jej codzienność. Siostry zaś chciały lepiej przyjrzeć się mnie i moim motywacjom. Miało to pomóc obu stronom w podjęciu decyzji o rozpoczęciu przeze mnie trzyletniej próby. Zgodnie z przepisami prawa kanonicznego po tym okresie miałam albo złożyć uroczyste śluby w nowym miejscu, albo wrócić do macierzystego zgromadzenia. W moim przypadku nie chodziło o zwykłe wstąpienie do klasztoru mniszek, ale o przejście z innego zgromadzenia zakonnego do zakonu o ostrzejszej regule i ścisłej klauzurze.
Pierwszy raz spotkałam się z moimi mniszkami dokładnie 20 lipca 2015 roku. Dzień był bardzo upalny, słońce odbijało się w soczystej zieleni i kłosach dojrzewających zbóż. Im mniej kilometrów dzieliło mnie od celu, tym bardziej byłam podekscytowana. Kiedy dotarłam na miejsce, myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Podczas tego pierwszego spotkania, trwającego zaledwie dwie godziny, byłam bardzo zestresowana. Musiałam mocno się namęczyć, żeby w obcym języku oddać delikatne duchowe sprawy. Chciałam zaprezentować się najlepiej, jak umiałam. Byłam tak zdeterminowana, że nawet nieprzyjemne obejście się ze mną s. Rafaeli nie mogło mnie zniechęcić. Matka Benedykta, jako ówczesna przełożona, choć powściągliwa, okazała mi znacznie więcej serdeczności. Zabrała mnie nawet do Rajskiego Ogrodu. Był to niewielki wirydarz z pięknie zadbaną zielenią i kwiatami, znajdujący się w sercu opactwa, otoczony krużgankami.
Rozumiałam, że zachowanie s. Rafaeli było podyktowane w dużej mierze starą benedyktyńską zasadą. Nakazywała ona, by kandydata przychodzącego do furty i proszącego o przyjęcie, poddać próbie poprzez zniechęcenie szorstkim potraktowaniem. Uważano, że jeśli kandydat mimo to nie odejdzie, należy go przyjąć i po czasie włączyć do grona nowicjuszy.
Na moment przekroczenia furty opactwa czekałam ponad cztery lata. Nie dałam za wygraną nawet wtedy, gdy moja pierwsza oficjalna prośba została odrzucona. Przełożone mojego macierzystego zgromadzenia nie chciały mnie wypuścić. W liście rady generalnej czytałam, że swoje doświadczenie powinnam przeżywać wyłącznie w sferze duchowej. Między wierszami dano mi do zrozumienia, że moją prośbę uznano za fanaberię. Siostry postawiły mi warunek. Jeśli zgodziłabym się na czasowe zastępstwo na stanowisku dyrektorki w jednym z prowadzonych przez nas ośrodków, wówczas udzielono by mi zgody na wyjazd. Otrzymałam obietnicę, że jeśli za rok ponowię prośbę, dostanę pozwolenie na przejście. Przełożone liczyły, że z biegiem czasu myśl o życiu monastycznym przestanie mnie zajmować. Odpowiedzialne stanowisko dyrektorki miało sprawić, że nie będę mieć czasu na myślenie o bzdurach. Pracy miałam rzeczywiście tak dużo, że zaczęło mi brakować czasu nawet na modlitwę. W kaplicy byłam coraz rzadszym gościem. Ale nawet wtedy nie przestawałam myśleć o Porta coeli. Po roku dostałam zielone światło. Trudno było mi rozstać się z ludźmi, z którymi zżyłam się przez ten czas. Pożegnanie nie było łatwe, ale klamka zapadła.
Wróćmy jednak do mojego pierwszego dnia po przyjeździe. Powoli zbliżał się wieczór. Jeszcze tylko ostatnie modlitwy w chórze kaplicy. Zamykająca dzień kompleta wprowadzała wspólnotę w milczenie kanoniczne, silentium sacrum. Poetycko rzecz ujmując: w tym czasie żadne słowo nie mogło upaść na ziemię. Następowała zupełna cisza. Ostatnim ceremoniałem dnia było jeszcze procesyjne opuszczenie chóru. Przeorysza zatrzymywała się przed drzwiami. Moczyła prawą dłoń w wodzie święconej i wyciągała ją w kierunku wychodzących. Każda mniszka, w kolejności zgodnej ze stażem wstąpienia do klasztoru, podchodziła i dotykała zwilżonych palców przełożonej, po czym robiła znak krzyża i oddawała jej głęboki ukłon. Kiedy wszystkie już wyszły, przełożona znów stawała w drzwiach, brała małe kropidło, wykonywała ponownie znak krzyża w stronę odchodzących. Jedna za drugą wychodziły powoliw milczeniu z dłońmi schowanymi pod czarnym szkaplerzem. Po kolei każda znikała cicho w swojej celii nie wychodziła z niej aż do pobudki kolejnego dnia. Cela mniszki była uprzywilejowanym miejscem. Nie wolno było wchodzić do cudzej celi pod żadnym pretekstem. W jej ścianach należało bezwzględnie przestrzegać milczenia. Jeśli jednak mniszka z bardzo ważnej przyczyny potrzebowała zakomunikować coś współsiostrze, pukała do drzwi i czekała na korytarzu. Przekazywała informację szeptem i bezszelestnie wracała do siebie. Cela, zgodnie z łacińskim znaczeniem słowa cealum, miała być niebem zakonnika, gdzie ten modlił się doBoga.
W ten sobotni wieczór szumiało mi w głowie. Poczułam to wyraźnie, kiedy weszłam do celi. Tyle emocji i tyle myśli. Wydawało mi się, że nie dam rady zasnąć. Szeroko otworzyłam okna i podziwiałam ostatnie promienie słońca odbijające się daleko za murem, który otaczał cały kompleks. Po prostu patrzyłam. Byłam tak przeładowana wydarzeniami całego dnia, że już tylko stałam i patrzyłam. Jedyne, o czym pomyślałam, to fakt, że jeszcze rano rozmawiałam z moimi współpracownikami, a wieczorem samotnie oglądałam zachód słońca z okna starego opactwa w obcym kraju.
Do wczesnego wstawania byłam przyzwyczajona. Od lat byłam na nogach już przed piątą rano. Ale w opactwie pierwsze modlitwy zaczynały się na tyle wcześnie, że wstawać musiałam już przed czwartą. Poranna toaleta zajmowała mi tylko chwilę, tak samo wskoczenie w habit. Dużo więcej czasu pochłaniało założenie czepka i upięcie długiego welonu na głowie. Kiedy byłam już gotowa, cichaczem wychodziłam na korytarz i szłam do refektarza na kawę. Nie wyobrażałam sobie poranka bez dawki kofeiny. To był mój codzienny obowiązkowy punkt programu. Ale na taki luksus trzeba było mieć pozwolenie przełożonej i dobre uzasadnienie, by je otrzymać. Potem szłam do chóru kaplicy i tam w zupełnej ciszy czekałam na resztę wspólnoty. Helenka wstawała trochę później, ale do kaplicy przychodziła niemal równocześnie ze mną. Jako ostatnia pojawiała się m. Rafaela. Swoje miejsce w stalli miałam obok niej i każdego ranka wdychałam unoszący się wokół niej zapach oliwkowego mydła. Codziennie przed wejściem do chóru robiła przystanek u s. Angeli. Sprawdzała, czy wszystko u niej w porządku. Kiedy wspólnota była w komplecie i wybijała godzina, przełożona stuknięciem w pulpit dawała znak do rozpoczęcia oratio. Wszystkie wstawałyśmy z miejsc i rozpoczynała się modlitwa. Liturgia cysterska ma w sobie coś ze sztuki teatralnej. Jest zachwycającym widowiskiem. W ustalonych godzinach w chórze kaplicy toczy się dialog między mniszkami, często niezrozumiały, bo po łacinie. Każde wezwanie Trójcy Świętej czci się głębokim pokłonem. Matutinum, czyli godzina czytań, była czasem słuchania wybranych na dany dzień tekstów Pisma. Po niej następowała poranna modlitwa psalmami, zwana jutrznią. Po Angelus Domini procesyjnie wychodziłyśmy z chóru.
Śniadanie nie było obowiązkowym punktem programu. Kto nie chciał, nie jadł go wcale. Nie mogłabym jednak skupić się na medytacji, siedząc w celiz pustym żołądkiem. Dlatego po modlitwach porannych zjadałam proste śniadanie. Składał się na nie rogalik z odrobiną masła i marmoladą domowej roboty. Menu codziennie było takie samo. Zmieniał się tylko smak marmolady. Wypijałam do niego drugą kawę. To był i nadal jest mój największy nałóg. Kiedyś m. Rafaela nie wytrzymała i podczas poobiedniej rekreacji przy stole zwróciła mi uwagę, że kawa znika za szybko. Zaznaczyła, że nie będzie co chwila uzupełniać zapasów. Jeśli wypijemy wszystko, to więcej nie będzie. Stwierdziła, że komuś brakuje cnoty umiaru. Poczułam oburzenie, bo przecież nie byłam jedyną amatorką tego napoju. Jakoś Helence uchodziło płazem, mimo że regularnie wypijała niejedną dużą kawę w ciągu dnia. To był drobny sygnał, że relacja kandydatki i przełożonej odbiega od normy. Czasem miałam wrażenie, że matka Rafaela dawała się dziewczynie wodzić za nos. Helenka rzeczywiście potrafiła manipulować ludźmi. Od matki Benedykty dowiedziałam się, że dziewczyna już na początku wymyśliła sobie chorobę, aby znaleźć się w centrum uwagi przełożonej. Była bardzo przekonująca. Co do mnie, to byłam jedynie obserwatorką. Wkrótce przekonałam się na własnej skórze, co znaczy stać się obiektem ataków zazdrosnej kandydatki. Początkowo wspólna codzienność, praca i odpoczynek nie zdradzały zbliżającego się kryzysu.
Jaka była codzienność? Pokażę Ci nasz zwykły dzień pracy. Kto nigdy nie był za murami klasztoru, może jedynie snuć domysły. Kiedy słucham czasem ludzi pewnie wypowiadających się o zakonnicach, a nie mających pojęcia o tym, jak naprawdę jest w klauzurze, śmieję im się w twarz. Jak można oceniać książkę, której nigdy się nie przeczytało?
Każdy mnich i mniszka cysterska żyją zgodnie ze starą benedyktyńską zasadą ora et labora (módl się i pracuj). Ten porządek modlitwy i pracy od wieków wkomponowywał się w rytm przyrody. Dla zakonników, którzy utrzymywali się głównie z pracy własnych rąk, szacunek do przyrody i jej biegu w świecie był czymś oczywistym. Reguła normowała życie wspólnoty w harmonii z naturą. Na wszystko jednak trzeba było zapracować. Dlatego mnisi pracowaliw polu, w lesie, w ogrodzie i w obejściu ze zwierzętami. Należało w odpowiednim czasie zebrać plony roli, owoce w sadzie, zebrać zioła na lekarstwa. Rytm modlitwy inaczej wyglądał w okresie zimowym, a inaczej latem. Był dostosowany do długości dnia i dostępności dziennego światła. Wszystko miało swój czas i miejsce. Niczego nie robiło się w pośpiechu, ponieważ był on wrogiem skupienia. Nasza współczesna codzienność w niewielkim stopniu nawiązywała do tradycji ojców zakonu – pierwotnej harmonii z Edenu. Można by pomyśleć, że to utopia. Ale nie jest utopią dążenie do ideału. Wszyscy przecież za tym tęsknimy, nosimy w sobie pragnienie powrotu do raju.
Po śniadaniu wracałam do celi. Miałam godzinę na czytanie Pisma Świętego. Była to lectio divina,a zatem nie zwykłe czytanie werset po wersecie. To miało być smakowanie każdego słowa, przyglądanie się uczuciom pojawiającym się podczas czytania. Chodziło w tym o swobodne angażowanie zmysłów, czasem wyobraźni, o bycie obecnym. Bardzo często uciekałam myślami zupełnie gdzie indziej. Czasem przykuwał moją uwagę świat za oknem. Rozpraszały mnie nawet chmury na niebie, przelatujące ptaki albo podmuch wiatru w gałęziach drzew. Na początku walczyłam ze sobą, zmuszając się do skupienia. Ostatecznie jednak dawałam za wygraną. Pozwalałam przesuwać się obrazom, myślom, wspomnieniom. Czasem po prostu przysypiałam na chwilę.
Po lectio przebierałyśmy się w szare stroje robocze. Na głowy zakładałyśmy pstrokate, ale za to wygodne weloniki, które nie utrudniały pracy. Wyglądałyśmy dosyć komicznie w tych strojach, trochę jak trupa cyrkowa. Helenka nie nosiła weloniku ani szarego habitu, ponieważ była jeszcze kandydatką. Do pracy zakładała własne świeckie ubranie robocze. Welon zakrywający włosy nosiły tylko siostry. Po przebraniu się obie szłyśmy najpierw do sali, która służyła za wykładową. Była tam część zbiorów klasztornej biblioteki. Na środku stał duży okrągły stół z czterema krzesłami. Tam m. Rafaela dawała nam lekcje języka niemieckiego. Prowadziła też dla nas wykłady z historii kościoła, duchowości cysterskiej i Reguły św. Benedykta. Zajęcia te nie odbywały się regularnie ze względu na konieczność opieki nad s. Angelą. Rytm wspólnoty do ostatniego dnia życia siostry był jej podporządkowany.
Codziennie rano wymieniałyśmy się przy myciu, przewijaniu, karmieniu naszej chorej. Każdy posiłek musiał być najpierw dokładnie zmiksowany. Zestaw śniadaniowy składał się z banana, bułki, łyżki miodu, odrobiny masła i kawy zbożowej. Karmienie wymagało wiele cierpliwości, bo „Robaczek”, jak nazywałyśmy siostrę, przy jedzeniu zaciskała mocno usta. Jakimi wtedy miotała iskrami z oczu. Czasem przekomarzała się z nami w ten sposób, a czasem naprawdę nie miała ochoty na jedzenie. Obiady i kolacje wyglądały podobnie. W ciągu dnia była przewijana przynajmniej trzy razy. Te czynności zawsze wykonywały dwie osoby. Ciągła opieka nad chorą sprawiała, że Rafaela wyglądała niekiedy na przemęczoną, łatwo było ją wtedy zirytować. Za każdym razem, kiedy przebywałam u chorej, miałam wrażenie, że ona doskonale wyczuwała nasze stany emocjonalne. Patrzyła przenikliwie w oczy, jakby czytała wszystko, co się w nas dzieje. Gdyby wtedy mogła mówić. Parkinson, demencja i paraliż zamknęły ją w ciele bez możliwości wyrażania siebie. Zostało jej wymowne spojrzenie i mimika twarzy, czasem ruch ręki. Helenka często się jej wypłakiwała, ale zdecydowanie nie służyło to chorej. Zaczynała się denerwować i miewała niespokojne spojrzenie. Dlatego kandydatka dostała zakaz przychodzenia do niej w takim stanie. Problemy tylko się pogłębiały. Ta dziewczyna była jak wulkan. Na erupcję nie musiałyśmy długo czekać.
Tymczasem godziny przeznaczone na pracę upływały nam na różnych zajęciach. W zależności od potrzeby i pory roku wykonywałyśmy prace w ogrodzie. Innym razem sprzątałyśmy korytarze i wszystkie inne użytkowane przez wspólnotę pomieszczenia. Nie sposób było posprzątać całego opactwa, mając do dyspozycji tylko siłę dwóch osób. Dlatego sprzątałyśmy tylko część, którą zamieszkiwałyśmy. W udziale przypadały nam również dyżury gotowania w kuchni, a na niedziele i święta pieczenie ciast. Prace porządkowe polegały na pieleniu chwastów w ogrodzie i na polu truskawek oraz na zbieraniu owoców, z których potem godzinami robiłyśmy dżemy. One właśnie stanowiły podstawę naszych codziennych śniadań, a przynajmniej moich. Zdarzało się, że trzeba było zrobić porządek w miejscach od dawna nieodwiedzanych przez nikogo. Natrafiałyśmy tam na prawdziwe znaleziska, raz nawet na szkielet dużego gryzonia, bez cienia wątpliwości szczura. Innym razem zdzierałyśmy rękami warstwy ziemi i chwastów, które pokrywały średniowieczne kamienie na dziedzińcu. Podlatywały do nas kosy, by skubnąć pełzającego tu i ówdzie robaka lub dżdżownicę. Po dwóch godzinach takiej pracy ptaki były z nami tak oswojone, że w ogóle nie odlatywały. Chodziły tuż obok i rozgrzebywały czarne grudki w poszukiwaniu jedzenia. Hodowałyśmy też kilkanaście kur. Miały drewniany kurnik i wydzielony siatką teren. Rosły tam drzewa orzechowe. Pod koniec września zbierałyśmy dorodne okazy orzechów włoskich całymi workami, a następnie każdą partię osuszałyśmy w specjalnej suszarni domowej konstrukcji. Potem przychodził czas grabienia liści i szykowania się do zimy. Była to zwyczajna praca, żadnej mistyki, tylko zwykłe codzienne zajęcia. Każdy dzień był wypełniony od rana do wieczora, niemal co do minuty. Pracę przerywały modlitwy brewiarzowe. Przychodziłyśmy do kaplicy przed południem. Najpierw każda odprawiała rachunek sumienia, potem wspólnie odmawiałyśmy liturgię godzin. Następowała modlitwa Anioł Pański, po której wychodziłyśmy – jak zwykle procesyjnie – do refektarza na główny posiłek w ciągu dnia.
Obiad składał się z dwóch części. Najpierw posiłek, podczas którego jedna z nas jako lektorka czytała fragment pobożnej książki lub artykułu. Ta część odbywała się w milczeniu. Była poprzedzona dialogowaną modlitwą i recytacją psalmów. Po niej dopiero siadałyśmy na swoich miejscach. Do stołu usługiwała wspólnocie najmłodsza członkini. Dopiero kiedy ostatnia z nas kończyła jedzenie, następowała kolejna część. Przełożona wypowiadała wówczas upragnione benedicite. Była to forma łacińskiego błogosławieństwa, które można tłumaczyć też jako „Błogosławmy Panu”. Był to znak do rozpoczęcia rekreacji. Jeden z dwóch momentów w ciągu całego dnia, kiedy mogłyśmy rozmawiać. Cała reszta dnia upływała nam w milczeniu. Porozumiewać się przy pracy mogłyśmy tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne, ale nie oszukujmy się – żadna z nas nie przestrzegała tego nakazu milczenia tak restrykcyjnie. W każdej była nieodparta potrzeba kontaktu z innymi i rozmowy, zwłaszcza w tak małej wspólnocie. Miałyśmy tylko siebie nawzajem. Nie oznaczało to jednak, że byłyśmy pozbawione kontaktu z innymi ludźmi. Ksiądz dziekan lub wikary codziennie odprawiał Mszę dla naszej wspólnoty oraz okolicznych parafian. Byli to głównie przyjaciele klasztoru, mieszkający w sąsiedztwie. Pół godziny przed Mszą, a zarazem bezpośrednio po nieszporach, otwierałyśmy kaplicę. Ktoś z siedzących w ławce parafian rozpoczynał głośno różaniec. Ksiądz wpadał do zakrystii dosłownie na pięć minut przed Mszą. Dziekan najczęściej przyjeżdżał na rowerze. Był niewysoki, bardzo szczupły, jak asceta, i miał pociągłą twarz. Był też bardzo powściągliwy w gestach i słowach. Lubiłam jego kazania, bo były krótkie i bardzo życiowe. Moment otwierania kaplicy dawał nam możliwość zetknięcia się z parafianami czekającymi na wejście do kościoła. Zawsze można było zamienić z kimś kilka słów. Na zmianę z Helenką miałyśmy dyżur otwierania i zamykania kaplicy. Dzięki temu poznałam rodzinę, z którą do dziś jestem zaprzyjaźniona. Brakuje mi czasem takiej dobrej beztroski tych ludzi, ich poczucia humoru. Tej umiejętności spędzania wolnego czasu po pracy, dobrosąsiedzkich relacji i tamtejszego piwa, którego miałam okazję skosztować. Mogłam nawet zobaczyć na żywo proces produkcji bursztynowego napoju.
Piwo pojawiało się okazjonalnie także na stole w refektarzu opactwa. W dawnych czasach to właśnie klasztory słynęły z produkcji chmielnego nektaru. Nie inaczej działo się w opactwie Porta coeli, do którego w latach świetności należał znakomicie prosperujący piwowar. Dzięki zaangażowaniu, wiedzy i