Hajland. Jak ćpają nasze dzieci - Maria Banaszak, Agata Jankowska - ebook

Hajland. Jak ćpają nasze dzieci ebook

Maria Banaszak, Agata Jankowska

4,3

Opis

Czy miękkie narkotyki to ściema?

Co robić, gdy znajdziesz w plecaku dziecka jointa lub biały proszek?

Co to jest bad trip i dlaczego psychodeliki to zabawa dla dorosłych.

Kim są dzieciaki-mrówki i dlaczego kobiety ćpają leki na receptę?

Co to znaczy, że na Tinderze króluje chemseks?

Czy od jedzenia lub związku można się uzależnić?

Jak (wy)leczyć narkomana i co dzieje się za drzwiami Monaru?

 

 

Cała prawda o narkomanii non-fiction.

 

Narkotyki to odpowiedź na nasze czasy – są szybkie, agresywne, sztuczne i powszechnie dostępne. Wystarczy zamówić dowolny towar w internecie, a kurier przywiezie paczkę do domu lub paczkomatu. Ostatecznie dilerzy nie wiedzą, co sprzedają, dzieciaki nie wiedzą, co ćpają, a lekarze nie wiedzą, jak ratować, gdy na SOR trafi pacjent pod wpływem nieznanych, toksycznych substancji. A rodzice i nauczyciele w ogóle nie wiedzą, co się dzieje.

 

Dziennikarka i psychoterapeutka uzależnień rozmawiają o tym, kim jest i co ćpa współczesny narkoman. Porzućmy stereotypy – to od dawna nie jest dzieciak ze społecznego marginesu wąchający klej. Dziś pacjentami Monaru są także lekarze, dzieci prawników, prezesi największych korpo i wysoko funkcjonujące młode matki.Ale to nie narkotyki uzależniają! Stają się groźne, gdy trafią na podatny grunt emocjonalnych deficytów, niskiej samooceny i poczucia pustki.Dlatego jedni zaczynają i kończą przygodę z używkami na eksperymentach, a inni wpadają w wir, który ciągnie ich na samo dno, odbierając pracę, rodzinę, przyjaciół, zdrowie i rozum.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (207 ocen)
106
69
21
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
diksztyl5000

Nie polecam

Utkwił mi w głowie cytat: "(...)Może i dzie­cia­ki włó­czy­ły się po lek­cjach sa­mo­pas, ale były w gru­pach ró­wie­śni­czych, spę­dza­ły czas wspól­nie. Za­cho­dzi­ła in­te­gra­cja, każdy badał wła­sne gra­ni­ce i po­zna­wał swoje miej­sce w gru­pie. Nie ist­nia­ła fał­szy­wa au­to­kre­acja, ni­ko­go się nie wy­klu­cza­ło. Wszy­scy wie­dzie­li, że gruby Pą­czek bę­dzie świet­ny na bram­ce, ale kiep­ski w sprin­cie. A ku­jon­ka Kaśka nie pój­dzie na rower, za to wy­tłu­ma­czy matmę. Ktoś nie umiał „w sport”, ale za to był śmiesz­ny i wszy­scy lu­bi­li jego ka­wa­ły. A ktoś inny wcale nie był za­baw­ny, ale za to umiał się dzie­lić albo miał inne po­trzeb­ne w re­la­cjach cechy." Jest to banalne stwierdzenie, dodatkowo mijające się z prawdą. Zgrabnie omija powszechny w szkołach "bullying" i trąci od niego wybielaniem własnych wspomnień, "bo kiedyś to było".
10
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo współczesna i przygnębiająca. Warto przeczytać,by orientować się w temacie.
10
Joanna19821106

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe ale też przerażające
00
Ddragonka

Dobrze spędzony czas

ciekawa, ale głównie o monarze
00
AroGlen

Całkiem niezła

Zgrabnie napisana, czas szybko mija.
00

Popularność




Bąbelkowi i Żabeczkowi

ROZDZIAŁ 1

Projekt dziecko

W piątkowy wieczór na trzydziestym piętrze szklanego wieżowca w centrum Warszawy zabawa trwa. To Miłosz[1], osiemnastoletni syn właścicieli czterogwiazdkowego hotelu, znowu robi melanż. Jeszcze tylko kilka miesięcy i ten wart kilka milionów złotych, dwustumetrowy, przeszklony z trzech stron penthouse będzie jego. Właściwie już jest, bo rodzice płacą raty, ale na razie nie może tu zamieszkać. Najpierw musi skończyć szkołę z wyróżnieniem. Dlatego Miłosz liczy dni do matury w międzynarodowym, prywatnym liceum. Tyle że o nauce myśli od poniedziałku do czwartku. Od piątku razem z ekipą, czyli podobnymi do niego rówieśnikami, zwykle się resetuje.

„W weekendy idziemy grubo. Wóda się leje, ale taka lepsza, olmeca albo chivas. Raz do jacuzzi wlaliśmy moëta i kąpaliśmy się w bąbelkach. Panny piszczały z zachwytu” – relacjonuje siedemnastoletni Konrad, stały bywalec warszawskich imprez, syn adwokatów. Bywa, że przez weekend na zabawę w nocnych klubach, taksówki, alkohol i kokainę wydaje kilka tysięcy złotych. Ale to żaden problem, bo ma dostęp do karty kredytowej ojca, a ten nigdy nie sprawdza salda.

„Już w piątek odpinamy wrotki” – wtóruje mu osiemnastoletni Szymon, syn maklera i niewiele starszej od siebie macochy modelki. „Stół jest biały od koksu, a z blatu kuchennego sypie się kryształ [metamfetamina – przyp. red.]. Gdy brakuje sił, ratuje nas mefa [mefedron – przyp. red.], bo szybko daje kopa. Ale zjazd po tym gównie jest koszmarem” – stwierdza.

Czy robią coś złego?

„Bez przesady, przecież każdy był młody. Po co to wszystko? Trochę z nudów, trochę po to, żeby zabić stres” – mówi Miłosz. I dodaje po chwili: „Mamy karty kredytowe, wakacje na innym kontynencie, domy, jachty, drogie ciuchy. A jednak coś nas uwiera. Ale nie przeżyliśmy komuny, nie zaznaliśmy biedy, nie wypruwaliśmy sobie żył, żeby dochrapać się M4 więc co możemy wiedzieć o życiu? Oczekuje się od nas, że zamkniemy usta i będziemy w ciszy liczyć hajs rodziców. I tak wszyscy wiedzą, że skończymy lepiej niż większość rówieśników, na przykład jako prezesi w firmach tatusiów”.

Czy naprawdę mogą liczyć na wsparcie rodziców?

„Tak, ale tylko finansowe. Starzy nic nie kumają” – kręci głową Konrad. Sam nie może uwierzyć, że matka kupiła mu leki przeciwhistaminowe, gdy udawał, że przekrwione oczy to wina uczulenia na pyłki. „Alergia? W środku zimy? Byłem naćpany jak bąk, bo po szkole zjaraliśmy tonę haszyszu” – opowiada.

Albo wtedy, gdy przed końcowym sprawdzianem z matmy rzuciła go dziewczyna.

„Nie spałem, nie jadłem. Tylko chlałem, wciągałem i pieprzyłem panny. Starzy tego nawet nie zauważyli. W nagrodę za wzorowe świadectwo dostałem nowego iPhone’a. Ojciec pękał z dumy”.

W niedzielny wieczór na trzydziestym piętrze wieżowca gasną światła. Impreza u Miłosza się skończyła. Jeszcze tylko dwie Ukrainki w nocy posprzątają lokum.

„Wsiadamy do ubera i wracamy na chatę. Wielu z nas, jak co tydzień, zaliczy słaby zjazd. Złapie doła albo wkurwa” – opowiada Miłosz.

Co na to rodzice? – pytam chłopaków.

„Spytają, gdzie się szlajałem cały weekend. Odpowiem, że nigdzie. Zamknę się w swoim pokoju, otworzę książkę i będę udawał, że się uczę. A tak naprawdę będę patrzył w sufit i dochodził do siebie” – zdradza swoje plany Konrad.

„Połknę coś na sen i zaliczę zgon” – planuje Szymon. Jest pewien, że rodzice nie będą niczego podejrzewać. Zresztą na ogół ich nie ma. Mama jest na zajęciach z jogi, a ojciec czeka na wieczorny lot do Londynu czy Zurychu. W poniedziałek Szymon złapie pion, w szkole będzie zgrywał prymusa. „Tydzień minie szybko: korki z matmy, siłownia, lekcje trąbki. W piątek znowu odepniemy wrotki”.

Gdy napisałam reportaż dla pewnego tygodnika o tym, jak bawią się uczniowie prestiżowych szkół, redaktorzy nie chcieli uwierzyć, że to prawda.

Nie dziwi mnie taka reakcja. Rodzice też nie dowierzają, że ich dziecko ma problem, nawet wtedy, gdy w plecaku syna znajdą worek białego proszku albo gdy córka wróci nad ranem z imprezy i zwymiotuje im prosto pod nogi.

Ojciec naszego dziewiętnastoletniego pacjenta zorientował się, że syn jest uzależniony od heroiny, dopiero wtedy, gdy ten po nieudanej próbie samobójczej, zresztą nie pierwszej, trafił do szpitala. Chłopak był wycieńczony, chudy, miał szarą cerę i zapadnięte policzki. Lekarze pokazali jego ręce pocięte sznytami. Rodziców jakoś nie zdziwiło, że chłopak w środku lata chodzi w bluzach z długim rękawem. Mówił, że taka moda. Dodam, że oboje rodzice byli wykładowcami akademickimi. Mieli trójkę dzieci, nasz pacjent był środkowym z rodzeństwa. Choć odnosił sukcesy, bo w tak młodym wieku dorabiał jako nauczyciel gry na gitarze w szkole muzycznej, był najmniej widoczny. Gdy trafił do ośrodka, przez wiele miesięcy nikt z rodziny się z nim nie kontaktował. W końcu odwiedził go starszy brat, żeby przekazać, że rodzice bardzo cierpią, bo ich zawiódł. Jak sobie zapewne wyobrażasz, poczucie winy nie wpłynęło zbyt dobrze na proces leczenia.

Inny przykład: uczeń topowego, prywatnego liceum w Warszawie, syn lekarza, na balkonie w swoim pokoju permanentnie palił jointy. Nie ukrywał się, gasił skręty w doniczce z kwiatkiem, bo starzy myśleli, że to tylko papierosy. Gdy chłopak trafił na oddział psychiatryczny po załamaniu nerwowym, rodzice rozpętali awanturę w szkole, że dyrektor nigdy nie robił uczniom testów narkotykowych. Swojej winy nie zauważyli. Bezzwłocznie przekazali syna pod opiekę prywatnego ośrodka leczenia uzależnień, wymagając, żeby terapeuci go „naprawili”. Kolejny raz scedowali odpowiedzialność na innych.

Jak można nie zauważać, że coś złego dzieje się z najbliższą osobą?

To się nazywa wyparcie. I stanowi jeden z podstawowych mechanizmów obronnych – lepiej nie widzieć złych rzeczy, niż się z nimi skonfrontować. Nawet jeśli obije nam się o uszy, że w szkole młodzież pije lub zażywa, najpewniej uznamy, że naszej rodziny to nie dotyczy. Nasze dziecko przecież takie nie jest.

To zaklinanie rzeczywistości.

Tak, choć sprawa jest bardziej skomplikowana. Każdy z nas ma konkretne wyobrażenie o sobie i swoim świecie. Jeśli rodzic wkłada dużo wysiłku w wychowanie dziecka, stara się zapewnić mu wszystko, co potrzebne, wyobraża sobie, że jest czujnym, rozumnym, dobrym opiekunem. Do tego dochodzi mylne wyobrażenie o narkomanii. W naszej świadomości narkotyki to patologia i w żaden sposób nie pasują do obrazka „porządnej” rodziny. „Nasze dziecko ćpa? No way!” Zresztą rodzice wypierają większość problemów swoich dzieci i nie decydują o tym wcale zła wola ani świadome działanie. W końcu, skoro wypruwamy sobie żyły, latorośl powinna być nam wdzięczna i szczęśliwa, że ma lepiej od innych. Dlatego kiedy pojawia się problem, stajemy w rozkroku poznawczym. Uruchamiają się mechanizmy, które tłumaczą nam rzeczywistość tak, żeby obraz był spójny. Bo gdy coś przestaje się zgadzać, występuje błąd w matriksie. Powstaje dysonans wywołujący rodzaj psychicznego cierpienia.

Tymczasem od dorosłych wymaga się, żeby brali odpowiedzialność za to, co się wokół nich dzieje, i za to, co dzieje się z ich dzieckiem.

Nie jest tak, że rodzice specjalnie przymykają oko na problemy dzieci. To mechanizmy naturalne, podświadome, którym ulegają wszyscy. Wytłumaczę to na banalnym przykładzie diety, który pewnie każdy zna z autopsji. Z jednej strony komuś bardzo zależy, żeby schudnąć, ale z drugiej bardzo chce zjeść czekoladę. Gdy pokusa weźmie górę i taka osoba złamie dietetyczne postanowienie, musi szybko znaleźć jakieś wytłumaczenie swojego występku. „Należało mi się po ciężkim dniu pracy”. „Musiałam zjeść, bo ktoś mnie zdenerwował”. Nie chcemy sami przed sobą przyznać, że ponieśliśmy porażkę, więc łagodzimy sytuację, kierując odpowiedzialność na zewnątrz. Im poważniejszy problem, tym mechanizmy silniejsze. Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że jeśli „projekt dziecko” nie idzie po naszej myśli, długo nie przyjmujemy tego do wiadomości. Trudno stanąć przed faktem, że coś spieprzyliśmy. A najwygodniej jest przerzucić winę na innych. „Gdzie byli nauczyciele?” „To wszystko przez złe towarzystwo”. Siebie zostawiamy na końcu.

Projekt dziecko? Co dokładnie ma to znaczyć?

Mam wrażenie, że coraz częściej do rodzicielstwa podchodzi się jak do projektu w korporacji. Jest powszechna presja na bycie zajebistym rodzicem, a dowodem na to musi być zajebiste dziecko. Dzieciaki czują, że nie mogą być po prostu wystarczające. Ciągle muszą sięgać po więcej, pokonywać słabości, być coraz lepsze w każdej dziedzinie. Stawać się ludźmi, którymi nie są i którymi często nie chcą być. Im więcej wysiłku włożysz w wychowanie, tym – siłą rzeczy – więcej oczekujesz. Sami uczymy je zachłanności, a one tylko naśladują nasze zachowania. W końcu to dorośli ludzie w środku zimy wbiegają bez ubrań na górskie szczyty, a gdy zaczyna się hipotermia, dzwonią po pomoc. To dorośli wrzucają na Instagram fotorelację z morsowania w przeręblu, udowadniając w ten sposób sobie, a częściej internetowym znajomym, że są lepsi, mocniejsi, niepokonani i wyróżniają się z tłumu. Dorosłym aplikacje dyktują życiowe cele. Po co? Żeby wygrać w wyścigu o lajki, czyli o popularność i uznanie. Czy wiesz, że już w przedszkolach walczy się o lajki? Rodzice proszą o polubienie rysunku dziecka, bo jak zbierze najwięcej łapek w górę, to wygra konkurs. Do niedawna osiągnięć sportowych, zawodowych ani żadnych innych nie zdobywało się na skróty. Dziś non stop trzeba dbać o to, żeby podgrzewać swój wizerunek. Zdrowa rywalizacja nie trwa przecież dwadzieścia cztery godziny na dobę, a wyścig o lajki już tak. Chcemy mieć dobre samopoczucie na zawołanie i tego uczymy dzieci. A alkohol i narkotyki to doskonałe sposoby, żeby osiągnąć ten cel. Wciąż zastanawiasz się, dlaczego dzieciaki przekraczają granice, pijąc wódkę na umór i robiąc zawody, kto wciągnie najdłuższą kreskę koksu?

Chyba jest różnica między pokonywaniem własnych ograniczeń, na przykład podczas treningu, a braniem dragów?!

Jest, ale wcale nie tak duża, jak by się wydawało. I tu, i tu są presja, napinka i adrenalina. Czasem przecież wcale nie chodzi o wynik treningu, ale o to, żeby wrzucić screen ze smartwatcha na społecznościówki i czekać na owacje. Bo aktywność dla własnej przyjemności już nie wystarcza. Droga przestała być celem. Dla młodzieży granie na gitarze przy ognisku i szkolna potańcówka też już nie są cool. Żeby było ekstra, muszą wciąż podnosić poziom adrenaliny. Ale ten neuroprzekaźnik nie został stworzony po to, żeby utrzymywać organizm w notorycznym napięciu, lecz po to, żeby przetrwać jeden kryzysowy moment. Gdy niedźwiedź kogoś dopadnie i pokiereszuje, organizm wydziela adrenalinę, żeby mimo bólu mógł uciekać i się ratować. Hormon koncentruje naszą uwagę tylko na tym, co potrzebne do przeżycia, a chwilowo odcina to, co może przeszkadzać w przetrwaniu. Służy do chwilowego odcięcia od rzeczywistości. Tak samo jak narkotyk.

Czyli dzikie imprezy to dla młodzieży sposób na stres?

Raczej na tak zwany twardy reset. Balangi, ryzykowny seks czy hektolitry wypitego alkoholu to nie tylko rozrywka i rówieśnicze popisy, lecz także potrzeba ucieczki od wyśrubowanych wymagań, które młodzi codziennie muszą spełniać. Ryzykują po to, żeby wreszcie poczuć władzę nad światem, który na co dzień urządzają im dorośli. Stawką przecież jest ich przyszłość i duma rodziców. Oczywiście problem nie dotyka wyłącznie zamożnej wielkomiejskiej klasy średniej, bo w biedniejszych domach słabiej wykształceni rodzice także stawiają dzieciom zbyt wygórowane wymogi. One, pod wpływem używek, mogą wreszcie olać zasady, normy i obyczaje. Liczy się wolność. A według nich wolność to przekraczanie kolejnych granic. Na dodatek w tym wieku cholernie ważne jest, co powiedzą kumple. Jesteśmy warci tyle, ile uwagi skupia na nas grupa.

„Patointeligencja” – tak o dzieciakach z zamożnych rodzin, które na pozór mają wszystko, śpiewa młody raper Mata, syn profesora prawa. Piosenka wywołała powszechną falę oburzenia.

Na Matę wylała się fala krytyki, paradoksalnie zwłaszcza ze strony dorosłych. Uznano, że jako złote dziecko ze świetlaną przyszłością nic nie wie o życiu, więc niech lepiej się zajmie wydawaniem pieniędzy ojca. Tu też obserwujemy wyparcie – ktoś powiedział głośno dorosłym, jak żyją, czego potrzebują i czego boją się ich dzieci, ale oni wolą bagatelizować temat lub wręcz atakować osobę, która tę niewygodną prawdę nazwała. Tymczasem pytanie brzmi: co to znaczy dobry dom? W wielkomiejskich środowiskach dzieciaki może i mają więcej pieniędzy, więcej możliwości, lepszy start, ale też ciąży na nich większa presja. Czują się po prostu samotne i nierozumiane. Możemy pudrować rzeczywistość, jednak problemy związane z narkomanią narastają, zwłaszcza w środowiskach, po których najmniej byśmy się tego spodziewali. Ale podkreślam: to nie jest tak, że ryzykowne zachowania lub wręcz narkomania zagrażają tylko tym z tak zwanych wyższych sfer. Obecnie średni wiek inicjacji narkotykowej to piętnaście lat i dotyka młodzieży każdego rodzaju szkół. Gdy słyszę od dyrektora liceum, że jego szkoła jest wolna od narkotyków, przyjmuję to z dużym powątpiewaniem.

Czyli ani dobra szkoła, ani status społeczny nie chronią dziecka przed narkomanią?

„Ojciec był maklerem, a mama lawyerem, / I grube portfele, co chudły wraz z nim na odwykach” – rapuje Mata i w przypadku wielu naszych pacjentów dokładnie tak to wygląda. Narkomania już dawno się zdemokratyzowała. Może dotknąć wszystkich: bogatych i biednych, mieszkańców miast i wsi, artystów, lekarzy, bankierów i wykształconej młodzieży z prestiżowych szkół. Tymczasem w społeczeństwie wciąż panuje stereotyp, który utknął w naszej świadomości jeszcze w latach osiemdziesiątych. Narkomanię kojarzymy z popularną wówczas książką My, dzieci z dworca ZOO, czyli wyobrażamy sobie, że osoba uzależniona jest brudna, wychudzona i siedzi na dworcu pod ścianą z głową spuszczoną między kolanami. Taki obrazek faktycznie dotyczył polskiej rzeczywistości, ale w czasach żelaznej kurtyny. Teraz narkoman mieszkający na ulicy to prawdziwa rzadkość. Współczesny nie brudzi sobie rąk, bo narkotyki są łatwo dostępne, a ich zażycie nie wymaga odwagi – można je połknąć, wypić lub zapalić. Kiedyś ćpała albo tak zwana patologia, albo bohema. Dziś to młodzi ludzie ze zwykłych domów, nasi sąsiedzi, a nawet nasze własne dzieci. Ale przecież nałóg nie dotyka tylko młodzieży. Coraz częściej uzależniają się osoby na szczycie drabiny społecznej, mające intratne posady w zawodach zaufania publicznego, wiodące pełne sukcesów życie zawodowe i pozornie sielankowe życie rodzinne.

Ale pozory mylą.

Bo problem nie leży w statusie rodziny, ale w atmosferze, jaka panuje w domu. Każdy nałóg żywi się deficytami emocjonalnymi. Czynnikiem wpływającym na większą łatwość uzależnienia jest stres, a przecież ten dotyczy zarówno bezrobotnego ojca, który zapija swoje niepowodzenia, jak i biznesmena, któremu wizja bankructwa spędza sen z powiek. Napięcie jest tam, gdzie dziecko musi samo zadbać o swoje podstawowe potrzeby, do tego opiekować się nieporadną życiowo matką bądź uciekać przed agresywnym ojcem. Czuje je syn czy córka zupełnie zwykłych rodziców, którzy od lat tkwią w jednym punkcie i coraz bardziej frustruje ich fakt, że nic ciekawego w zasadzie już ich w życiu nie czeka. Ale napięcie odczuwa także dziecko z rodziny adwokackiej, które musi zasłużyć na miłość. Narkomania lubi skrajności: albo biedę, albo bogactwo. Albo nieporadność, albo wygórowane ambicje. Tak zwane dobre domy wcale nie są wolne od dysfunkcji. Bywa, że dużo tam przemocy. Rzadko fizycznej, ale często ukrytej, zakamuflowanej – ekonomicznej i emocjonalnej.

Na czym dokładnie polegają te rodzaje przemocy?

Może zaczniemy od tego, czym różni się przemoc od agresji.

Czym?

Osoba przemocowa zawsze ma przewagę, a ofiara jest od niej w jakiś sposób zależna. Przemoc polega na wykorzystywaniu własnej dominacji oraz słabości drugiej osoby. W przypadku agresji nie ma tej zależności, bo agresor może być słabszy od ofiary lub jej równy. Agresywne może być dziecko lub mały piesek.

Kiedy mamy do czynienia z przemocą ekonomiczną?

Zjawisko to występuje wtedy, gdy pieniądze stają się głównym narzędziem sprawowania władzy. Gdy tylko jedna strona ma do nich dostęp i niepodzielnie nimi dysponuje. W związkach to najczęściej mężczyzna stawia warunki: dam ci kasę, jeśli będziesz robić to, czego chcę, i w taki sposób, jak tego oczekuję.

Ale ofiarami tego typu przemocy padają także dzieci. Nie chodzi o to, żeby nie stosować systemu kar i nagród. Jeśli nastolatek umyje samochód i dostanie za to nagrodę albo jeśli rodzic wstrzyma kieszonkowe, bo dziecko spóźniło się do domu, nie ma w tym nic złego. Przemoc występuje wtedy, kiedy młody człowiek nie jest w stanie sprostać stawianym wymaganiom lub gdy powodują one, że nie może się autonomicznie rozwijać, podejmować własnych decyzji, mówić o swoich emocjach i potrzebach. Kiedy nie może być sobą.

Po tym jak ojciec dziewiętnastoletniego Rafała dowiedział się, że syn jest gejem, odciął mu finansowanie studiów, zabrał pieniądze na Erasmusa i wszelką rozrywkę. Postawił warunek, że dopóki syn nie przestanie „bredzić” o swojej orientacji seksualnej, nie dostanie ani grosza. Sprytny chłopak zaczął przyprowadzać na niedzielne obiadki koleżanki, które udawały jego dziewczyny. Zadowolony tata z powrotem sięgnął do portfela.

Rodzice trzech córek, stomatolodzy, którzy prowadzili własną klinikę, postanowili, że dzieci muszą przejąć rodzinny interes. Jedna została ortodontką, druga chirurgiem szczękowym. Ale najmłodsza miała talent malarski. Gdy dostała się na Akademię Sztuk Pięknych, rodzice przestali wspierać ją finansowo. „Jak zaznasz życia biednego artysty, docenisz szansę, jaką ci daliśmy” – powiedzieli, gdy córka wyjeżdżała na studia. W końcu ją złamali. Po pół roku dziewczyna rzuciła ASP i ku wielkiej radości rodziny zaczęła pracować u nich jako pomoc dentystyczna.

Dodam tylko, że i gej, i artystka wpadli w uzależnienie i skończyli jako pacjenci Monaru. Taką cenę można zapłacić za bycie zmuszonym do tłumienia tożsamości i unieważniania potrzeb na rzecz oczekiwań innych.

To chyba też przykład przemocy emocjonalnej?

Oczywiście. To jest najczęstsza twarz przemocy. Nie ma nic wspólnego z czynną agresją, na ogół jest zakamuflowana i bierna. Pojawia się wszędzie tam, gdzie rodzice dają odczuć, że ich samopoczucie zależy od postępowania dziecka. Przy czym ani rodzic nie ma intencji bycia agresorem, ani dziecko nie ma świadomości, że jest ofiarą. Często dopiero w dorosłym życiu, na kozetce u psychoterapeuty, na którego wydaje słoną część pensji, dowiaduje się, że przez lata jego emocje jako dziecka były unieważniane, a role poszczególnych członków rodziny zaburzone.

Podasz przykład?

Matka od wczesnego dzieciństwa wypomina córce, że musiała przerwać studia, bo zaszła w ciążę. To „przez nią” nie wróciła do pracy, bo musiała się zająć domem. „Przez nią” straciła figurę, przyjaciółki i marzenia.

Ojciec przy każdej okazji wyrzuca rodzinie, że gdyby nie on, niczego by nie osiągnęli. Pracuje na dwa etaty, żeby sfinansować kredyt na dom i prywatną szkołę dla syna. „Przez nich” traci zdrowie, nerwy i sens życia. Wspaniale, że rodzice są gotowi zrobić wszystko dla dzieci. Tylko że często one w tym momencie potrzebują czegoś zupełnie innego. Zamiast posprzątanego mieszkania i obiadu z trzech dań bardziej chcą niesfrustrowanej, spełnionej i zadowolonej z siebie mamy. Zamiast pieniędzy ojca pragną jego czasu, uwagi i zrozumienia.

Rodzice nie mają czasu dla dzieci – to wytarty slogan. Moim zdaniem nigdy go nie mieli. Sama należę do pokolenia dzieci, które po szkole błąkały się po osiedlach z kluczem na szyi.

Może i dzieciaki włóczyły się po lekcjach samopas, ale były w grupach rówieśniczych, spędzały czas wspólnie. Zachodziła integracja, każdy badał własne granice i poznawał swoje miejsce w grupie. Nie istniała fałszywa autokreacja, nikogo się nie wykluczało. Wszyscy wiedzieli, że gruby Pączek będzie świetny na bramce, ale kiepski w sprincie. A kujonka Kaśka nie pójdzie na rower, za to wytłumaczy matmę. Ktoś nie umiał „w sport”, ale za to był śmieszny i wszyscy lubili jego kawały. A ktoś inny wcale nie był zabawny, ale za to umiał się dzielić albo miał inne potrzebne w relacjach cechy.

Grupa rówieśnicza miała odgrywać inne role niż rodzice. Nie chcę powiedzieć, że ważniejsze, ale w zdrowym rozwoju emocjonalnym dziecka przychodzi moment, kiedy zdanie rówieśników liczy się bardziej niż opinia matki czy ojca. Dziś młodzież ma trudniej. Relacje rówieśnicze kręcą się wokół mediów społecznościowych. Zwłaszcza pandemia COVID-19 i rok nauki zdalnej obnażyły problem i pokazały, że przed monitorem trudno odkryć samego siebie. Za to można dowolnie kreować swoją osobowość i nikt tego nie zweryfikuje. Kiedyś dzieciaki wpadały na obiad i wybiegały z powrotem na dwór. Dziś talerz z obiadem mama przynosi dziecku do komputera albo kurier przywozi pudełka z dietetycznym cateringiem. Jestem daleka od malkontenctwa, ale my, dorośli, musimy zrozumieć, że to nie pieniądze wychowają nasze dzieci. Dziś właściwa opieka nad dzieckiem dla znacznej części rodziców jest synonimem dbania o jego status materialny. Zapominamy zatroszczyć się o emocje. A dzieci są papierkiem lakmusowym nastrojów. Wielu rodziców poświęca im uwagę nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że czują obowiązek. Nastolatek nie jest prostym rozmówcą, nie zakomunikuje nam nic bezpośrednio. Tymczasem rodzic pyta tak, żeby się za dużo nie dowiedzieć, bo istnieje ryzyko, że odkryje problemy, którymi trzeba się będzie zająć. Na pytanie: „Jak było dziś w szkole?” nastolatek odpowie: „Dobrze”. Skoro pytamy na odpierdziel, odpowiedź też taka będzie. Rodzic pokręci głową zirytowany, że nie ma z dzieckiem kontaktu, a prawda jest taka, że to on odpowiada za jakość rozmowy.

Ale przed chwilą rozmawiałyśmy o tym, że dziecko to projekt, w który rodzice ładują całą parę.

Paradoks polega na tym, że mimo iż rodzic ma poczucie, że wszystkie jego aktywności kręcą się wokół dobra potomka, z punktu widzenia terapeutów on wciąż może pozostać dzieckiem niewidzialnym. Rodzic zaharowuje się, poświęca, rezygnuje ze swojego czasu i pasji, zamiast zapytać z uwagą, czego tak naprawdę potrzebuje syn czy córka. I z gotowością do zaakceptowania, że odpowiedź może być inna, niżby chciał.

Może rodzicielstwo to właściwie projekt rodzic?

Poniekąd tak. Większość rodziców naszych pacjentów deklaruje, że całe życie poświęciła na wychowanie ukochanego dziecka, ale prawda jest taka, że spełniali własne potrzeby. Matki często kontrolują każdy ruch swoich córek, wszędzie wtykają nos, autorytarnie doradzają i nie dają pola do własnej interpretacji. Za to synów notorycznie wyręczają we wszystkim i infantylizują ich potrzeby. Pozbawiają autonomii i odbierają prawo do własnych decyzji. Kastrują ich mentalnie.

Pamiętam dobrze jedną mamę, która mówiła za syna, robiła za syna, myślała i wiedziała za niego. Wszystko kręciło się wokół kontroli. Pewność siebie i poczucie męskości chłopaka były na poziomie nastolatka, choć miał dwadzieścia kilka lat. Trudno się dziwić, że brał amfetaminę, by poczuć się w końcu samodzielnym. Gdy trafił do Monaru, mamusia podczas każdej wizyty przywoziła mu skarpetki, sweterki, kiełbaski, ulubione ogóreczki, świeże jajeczka, a nawet odżywki białkowe, bo dowiedziała się, że syn trenuje w ośrodku na siłowni.

To miło z jej strony.

Niespecjalnie. To za każdym razem wywoływało zażenowanie u chłopaka, zwłaszcza gdy koledzy się śmiali, że mamusia zaraz przytuli do cycusia. Te żarty miały drugie dno, bo matka przyjeżdżała do ośrodka ubrana w wysokie szpilki i obcisłą minisukienkę z wielkim dekoltem. Trudno było nie spostrzec, że pożądliwy wzrok młodych chłopaków łechce ego dojrzałej kobiety. Jak musiał się czuć ten chłopak, którego koledzy fantazjowali i żartowali o seksie z jego matką? Czy ona zastanowiła się, czego syn naprawdę potrzebuje?

A gdzie był ojciec?

Nie było. Zostawił rodzinę i zerwał kontakty. Zresztą w większości przypadków ojcowie naszych pacjentów wycofują się, są nieobecni.

Raz przyjechała do ośrodka córka krezusa ze średniej wielkości miasta. Jej matka stawała na głowie, żeby znalazło się miejsce w ośrodku, bo dziewczyna miała wyrok sądowy za kradzieże, rabunki, handel narkotykami i podżeganie do popełnienia przestępstwa. Kobieta robiła, co mogła, żeby córka nie trafiła do więzienia. Pod warunkiem podjęcia leczenia sąd zezwolił na odbycie wyroku w systemie dozoru elektronicznego, czyli z opaską elektroniczną na kostce. Niestety na pierwszej przepustce dziewczyna złamała abstynencję narkotykową i musieliśmy rozwiązać kontrakt terapeutyczny. Matki nie ruszył fakt, że córka wróciła do ćpania, nie pochyliła się nad problemem jej głębokiego uzależnienia i demoralizacji. Zamiast tego natychmiast zaczęła namawiać dziewczynę do markowania choroby psychicznej, żeby umieścić ją w zakładzie psychiatrycznym. Wszystko, byle córka nie poniosła realnych konsekwencji swoich przestępstw. Udało się, ale na wolne miejsce dziewczyna czekała w mieszkaniu u swojego przyjaciela. My wiedzieliśmy, że to przyjaciel od ćpania, który w zamian za dach nad głową oraz narkotyki oczekuje seksu, ale w mniemaniu tamtej matki wszystko było pod kontrolą. Każdy chce ochronić swoje dziecko, to naturalne, ale uczenie córki, że wszystko jej wolno i każde, nawet poważne przestępstwo ujdzie jej na sucho, bo mama załatwi sprawę, przyczynia się do pogłębiania nałogu i demoralizacji. W takich warunkach dziewczyna nie będzie miała motywacji, żeby kiedykolwiek wziąć życie w swoje ręce.

Zgaduję, że tutaj ojca też nie było.

Odciął się, prawdopodobnie zajął się pracą. Taka reakcja naprawdę nie jest rzadkością.

Inny przykład wycofanego ojca: leczył się u nas syn znanego dziennikarza, który na wieść o tym, że chłopak przerwał terapię i opuścił ośrodek, wywiózł go do luksusowego hotelu w otoczeniu pięknej przyrody. My wiedzieliśmy, że chłopak tygodniami zamknięty w pokoju ćpa i pije, korzystając ze złotej karty taty, ale ojciec się zapierał, że syn jest czysty i po prostu odpoczywa. Ani razu do niego nie zadzwonił. Odwiedził chłopaka dopiero w szpitalu, gdy ten trafił na detoks. Wezwani przez obsługę hotelową ratownicy zanotowali, że chłopak miał strasznie wysokie ciśnienie i migotanie przedsionków. Tak działają narkotyki z grupy stymulantów, ale ojciec nawet wtedy próbował tłumaczyć lekarzom, że to przypadłość dziedziczna.

Może rodzice buntują się przeciw temu, jak sami zostali wychowani? Chcą wyjść ze sztywnych ram, w których tkwili w dzieciństwie?

Doświadczenie pokazało, że metodą bezstresowego wychowania wcale nie wychowaliśmy niezestresowanych dzieci. Wydawałoby się, że jeśli zniesiemy wszelkie ramy obyczajowe, w chaosie będziemy najszczęśliwsi. To nieprawda. Wszyscy potrzebujemy granic i konwenansów, chociażby po to, żeby się przeciwko nim buntować, naginać je i łamać. Ramy kształtują tożsamość i dają poczucie bezpieczeństwa. W ten sposób uczymy się, kim jesteśmy i jakie treści nam pasują, a jakie mamy gdzieś. Granice paradoksalnie nie są po to, żeby ograniczać, ale żeby rozwijać. Powinniśmy uczyć dziecko, żeby nie wpadało w utarte koleiny, lecz szukało swojej drogi obok widocznego toru, który jest punktem odniesienia. Zamiast tego chcemy usunąć ramy i kierunkowskazy i powiedzieć młodym ludziom: radźcie sobie sami. Skoro nic was nie ogranicza, to musicie być szczęśliwi. Tymczasem nie ma szczęścia w nicości. Wolność tylko wtedy jest wolnością, gdy można znieść jakieś ramy. Bez barier szczęście to halucynacja.

Tymczasem wielu rodzicom wydaje się, że gdy stawiają dzieciom granice, nakładają na nie obowiązki i stymulują do samodzielności, to krzywdzą je i ograniczają.

Robiąc za dzieciaki wszystko i kontrolując każdy ich ruch, możemy wprawdzie spowodować, że będą bezpieczne, ale w ten sposób upośledzamy je poznawczo, społecznie i osobowościowo. Nigdy nie dowiedzą się, co naprawdę potrafią, a czego nie, w czym są dobre, a gdzie kończą się granice ich możliwości i co mają robić, aby osiągnąć jakiś cel. Dzieci z jednej strony potrzebują wyraźnych granic, z drugiej – autonomii. Choćby po to, żeby nauczyć się asertywności. Jeśli liczymy na to, że młody człowiek w krytycznym momencie odmówi zażycia narkotyków czy wypicia alkoholu i nie da się wciągnąć w niebezpieczne sytuacje, to najpierw musi poznać swoją wartość. Wtedy nie będzie się bał powiedzieć NIE. Ponadto jest szansa, że opowie nam o swoich problemach i potrzebach.

Nastolatki wcale nie chcą rozmawiać z dorosłymi.

Uwierz mi, chcą mówić. Ale przestają, gdy widzą, że rodzice nie słuchają albo patrzą na to z przymrużeniem oka, zakładając, że dziecko przesadza lub fabularyzuje. To my, dorośli, budujemy mur niezrozumienia, a nie dzieci. To my dzielimy świat na nasz, dorosły, w domyśle: ważniejszy, i dziecięcy, czyli niepoważny. Zapominamy, że w młodym wieku też nie byliśmy zbyt mądrzy i również potrzebowaliśmy uwagi.

Dziecko w relacji z rodzicami buduje własną tożsamość, swoje poczucie wartości i bezpieczeństwa, ale jeśli wielokrotnie słyszy, że to, co robi lub mówi, jest głupie, złe, mylne, to w końcu przestanie się odzywać, bo będzie się bało kolejnej oceny. W rozmowie z terapeutami rodzice żalą się, że stracili z dziećmi kontakt. A my pytamy: czy kiedykolwiek ten kontakt mieli? Czy syn lub córka mogli na nich polegać, czy czuli się w domu bezpieczni, akceptowani, wartościowi, wystarczająco dobrzy? To nie jest tak, że jak dziecko trzaśnie drzwiami i wykrzyczy, że nas nienawidzi, to przestajemy być dla niego ważni. Takie zachowanie wyraża bezsilność i frustrację. Dorośli mają spore trudności z nazywaniem i rozumieniem swoich uczuć, tym bardziej nie możemy tego oczekiwać od nastolatka. Ale dla 99 procent dzieciaków to rodzic jest najważniejszym człowiekiem w ich życiu. I jeśli tego nie spieprzy, pozostanie takim aż do momentu, gdy dziecko założy własną rodzinę. A nawet wtedy ma szansę nadal być bardzo znaczącą osobą.

Być może problem z komunikacją wynika z tego, że w polskich domach brakuje szczerości. Wiele tematów wciąż jest tabu.

Większość naszych młodych pacjentów nigdy poważnie nie rozmawiała z żadnym dorosłym o narkotykach. Ani w szkole, ani w domu. Edukacja narkotykowa sprowadza się na ogół do hasła „narkotyki to zło”. Problem w tym, że dla młodzieży narkotyki wcale nie są złe, a przede wszystkim są ciekawe.

Jak ostudzić tę ciekawość?

Ten temat zawsze pozostanie intrygujący, ale jeśli nie będzie tabu, to narkotyki nie nabiorą magicznego statusu zakazanego owocu. Ciekawość rodzi się z braku wiedzy i z mitów. Dla młodzieży narkotyki to legendarna furtka do wkroczenia w dorosłość i odkrywania twórczych przestrzeni. Wątek narkotyków niemal zawsze pojawia się w zestawieniu z interesującymi ludźmi: artystami, muzykami. Fora internetowe pełne są wiedzy tajemnej o magicznym działaniu różnych substancji.

Gdy wywalimy te bebechy na światło dzienne, okaże się, że nie ma w nich niczego wyjątkowego, a ukryty czar po prostu pryska. Dlatego o narkotykach dziecko powinno się najpierw dowiedzieć od nas, a zdarza się, że zanim rodzice zbiorą się do rozmowy, syn lub córka już dawno mieli z nimi kontakt. To tak jak z rozmową o seksie – na ogół gdy rodzic przystępuje do pogadanki o pszczółkach, dziecko już widziało ostre porno w sieci albo przeszło inicjację seksualną. Co wcale nie znaczy, że jest za późno na dialog. Przeciwnie, trzeba jak najszybciej oswoić każdy temat tabu. To zrozumiałe, że rodzicom trudno się o tym rozmawia, bo myślą, że opowiadając o używkach, zachęcają albo dają przyzwolenie na branie, więc wolą nic nie mówić albo straszyć. Obydwie drogi nie prowadzą do niczego poza tym, że dziecko utwierdza się w stereotypowym przekonaniu, że ze starymi nie ma sensu gadać.

W takim razie jak rozmawiać o narkotykach?

Naturalnie. Pamiętajmy, że nawet jeśli dziecko nas nie słucha, na pewno nas obserwuje. Jeżeli temat używek, alkoholu, papierosów zawsze był w domu „sprawą dorosłych”, którą dziecko nie powinno się interesować, nie dziwmy się, że wątek robi się coraz ciekawszy.

Zawsze mnie śmieszyło, gdy rodzice w poważnych rozmowach udawali ekspertów, mimo że niespecjalnie mieli pojęcie, o czym właściwie mówią.

Często dorośli szykują się do takiej pogadanki jak do wykładu ze studentami. Tymczasem nie musimy być specjalistami, żeby wzbudzić w dziecku respekt. Nie zgrywajmy też luzaków, bo wyjdzie śmiesznie. Rada jest banalna: bądźmy sobą. Wystarczy, że powiemy, jak bardzo dziecko kochamy, że chcemy jak najlepiej i że potrafimy sobie wyobrazić konsekwencje ćpania, dlatego chcemy je przed tym ustrzec. Nie oceniajmy, nie straszmy, nie groźmy. Niech młody człowiek wie, że ma prawo do skrajnych odczuć. Może się wstydzić odmówić dilerowi albo rówieśnikom, którzy go namawiają, bo boi się, że wyjdzie na lamusa. Ale wytłumaczmy mu, jak działa narkotykowy biznes, w którym chodzi tylko o kasę, i to, że kumpel, który wyśmiewa jego decyzje, nie jest prawdziwym przyjacielem. Nie mówmy, tylko rozmawiajmy – to wielka różnica. Słuchajmy, co dziecko o tym myśli. Czego się boi, co je interesuje. Celem dialogu wcale nie jest to, żeby nasze dziecko nigdy nie sięgnęło po narkotyki. Ważniejsze, żeby w przyszłości chciało dzielić się swoimi przeżyciami i wiedziało, że w każdej sytuacji może się do nas zwrócić.

Problem w tym, że rodzice rzadko mówią coś, czego dziecko już wcześniej nie wiedziało. Tak przynajmniej było w czasach mojego dzieciństwa, a dziś przecież młodzież wie jeszcze więcej, bo ma nieograniczony dostęp do informacji w internecie. Rodzice przestali być źródłem wiedzy.

To pewne, że młodzież i tak wie więcej o obecnych trendach. Ale paradoksalnie bardziej potrzebuje szczerej rozmowy niż my w latach osiemdziesiątych. Mieliśmy mniejszy problem z własną tożsamością. Było wiadomo, co jest moje, a co twoje, podziały były naturalne. Ja dorastałam na warszawskiej starej Woli. Niektórzy moi rówieśnicy z podwórka i z klasy ćpali, pili, okradali ludzi na ulicy albo podprowadzali towar ze sklepów. Znałam ich, niektórych lubiłam, z niektórymi grałam na podwórku w koszykówkę, ale było oczywiste, że nie pójdę z nimi włamać się do kiosku ani wynieść radia z czyjegoś samochodu. Nawet jeśli nasze światy się mieszały, wiedzieliśmy, gdzie przebiega granica. Teraz zagrożenia są te same dla każdego środowiska. Młodzież ma problem z ustawieniem swojej pozycji, bo żyje w dwóch równoległych rzeczywistościach: w realu i online. Wcześniej rówieśnicy rozmawiali, teraz częściej konkurują. Są zagubieni, bo ciągle muszą coś udowadniać. Nikt nie powiedział, że trudne rozmowy będą przyjemne. Ale łatwiej działać profilaktycznie, niż potem leczyć z uzależnienia.

Jakie sygnały w zachowaniu dziecka powinny nas zaniepokoić?

Jest kilka znaków, które powinny zainteresować rodzica, ale musimy pamiętać, że każdy z nich może być mylnym tropem i świadczyć o czymś zupełnie innym niż zażywanie narkotyków – choćby o depresji czy zawodzie miłosnym. To oznacza także, że brak jakiegokolwiek sygnału wcale nie daje gwarancji, że dziecko niczego nie bierze. Ale żeby zauważyć zmiany, trzeba wiedzieć, co jest punktem wyjściowym. A wielu rodziców po prostu nie zna swojego dziecka, więc trudno im się zorientować, gdy staje się inne.

Bez przesady. Chyba coś jednak o swoim dziecku wie, skoro zna je od urodzenia.

Nie chcę być złośliwa, ale uwierz mi – często rodzicom tylko się tak wydaje. Brak głębokich emocjonalnych relacji w rodzinie to największy problem naszych czasów. Jeśli rodzic jest czujny, powinien zwrócić szczególną uwagę na wszystkie radykalne zmiany w zachowaniu i otoczeniu dziecka. Nagłe wahania nastrojów, euforia przeplatana apatią, senność lub nadmierne pobudzenie; nieprzespane noce, częste drzemki w ciągu dnia – to mogą być zwiastuny problemów. Nie chodzi o to, że buszuje w nocy, a śpi w dzień, bo tak żyje większość nastolatków. Ale gdy zaczyna cierpieć na bezsenność albo śpi kilka dni z rzędu, z reguły jest to oznaka jakichś trudności. Uzależnienie nie stanowi jedynego problemu, który może się przytrafić nastolatkowi; depresja, nerwica, zaburzenia odżywiania – tu też trzeba działać.

Na co jeszcze uważać?

Na ciało – nagłe chudnięcie lub tycie. Nasilony apetyt na zmianę z jadłowstrętem. Warto być czujnym, gdy dziecko nagle zmienia środowisko, starych kolegów zastępuje nowymi, których w dodatku nie chce nam przedstawić. Gdy odrzuca rzeczy, które bardzo lubiło – wybiera inną subkulturę, rezygnuje z uprawiania sportu, porzuca pasję i hobby, modyfikuje styl ubierania. Przestaje dbać o higienę i wszystko mu jedno, co ma na sobie, choć dotychczas wygląd był dla niego ważny. Do tego pogorszenie ocen, wagarowanie, agresja, unikanie wzroku podczas rozmowy, przewrażliwienie na każdą negatywną informację zwrotną. Zaczerwienione, przekrwione oczy, powiększone lub pomniejszone źrenice – to powinno przykuć naszą uwagę.

No i gdy w środku zimy wietrzy całe mieszkanie, psika pokój odświeżaczem do toalet albo pali pachnące kadzidełka – to raczej nie oznacza, że stało się miłośnikiem leśnych zapachów czy fanem orientalistyki. Sama dobrze pamiętam, jak zimą nagminnie wietrzyłam pokój i zapalałam kadzidła, bo paliłam papierosy, od pasa w górę zwisając za okno. Wtedy dziwiłam się, że rodzice nic nie kumają. Dziś myślę, że wiedzieli i tylko udawali.

Wielu rodziców naprawdę nie widzi tego, czego nie chce zobaczyć. Bo każdy taki sygnał to cios dla ich ego. Dlatego łatwiej zaczarować rzeczywistość, niż zmierzyć się z problemem. Pacjenci Monaru podczas terapii licytują się, jak długo ich starzy dawali się robić w bambuko.

Jeden chłopak w przydomowej szklarni hodował krzaki marihuany i przez cały sezon wciskał matce kit, że to kalifornijska odmiana pomidorów.

Inny opowiadał, że udało mu się wmówić rodzicom, że jego czerwone oczy i spowolniona mowa to wynik wiosennej alergii. Gdy zimą objawy nie minęły, powiedział, że to rzadki rodzaj zapalenia spojówek i w necie przeczytał, że może trwać nawet całe życie.

Pamiętam też dziewczynę, która w drodze ze szkoły moczyła kostium w parkowej fontannie, a potem przy rodzicach teatralnie go rozwieszała, tłumacząc, że była na basenie. Powiększone źrenice i kichanie zrzucała na działanie chloru.

Co robić, gdy zauważymy, że dziecko eksperymentuje z używkami?

To zależy.

Od czego?

Czy to jest pierwszy raz, jaką substancję zażywa, czy robi to często i od jak dawna.

Jeśli na przykład znajdujemy w kieszeni spodni marihuanę?

Jest różnica pomiędzy tym, czy znajdziemy wielki worek zioła, do tego wagę i plastikowe torebki, czy jednego jointa. Ale w żadnym z tych przypadków nie panikujmy.

Zacznijmy od pojedynczego jointa. Albo szklanej lufki nabitej suszem.

Skoro to marihuana i zdarza się to pierwszy raz, nie ma co dramatyzować, ale w głowie powinna nam się włączyć czerwona lampka. Od teraz warto bacznie obserwować zachowanie dziecka. Może byłoby dobrze przypomnieć mu, że nie jesteśmy idiotami i widzimy, co się dzieje. Czasem nie trzeba słów, wystarczy wymowne spojrzenie, żeby dziecko zrozumiało, że właśnie wysłaliśmy mu poważne ostrzeżenie. Komunikat ma być jasny: „To nie są jaja. Nie podoba mi się, co robisz, i nie ma na to zgody”.

Płacz? Panika? Inne skrajne emocje?

Histeria to nigdy nie jest dobry pomysł. Może lepiej wypłakać się w rękaw mężowi albo koleżance, ale przy dziecku zachowajmy zimną krew.

A gdy nieletni wraca z imprezy i wygląda na to, że nie tylko pił piwo?

W nocy rozmowa nie ma sensu. Przede wszystkim trzeba, nomen omen, trzeźwo ocenić sytuację i upewnić się, że dzieciak nie potrzebuje pomocy. Jeżeli jest z nim kontakt, sprawdź, czy ma świadomość, czy jest stabilny emocjonalnie, czy nie ma stanów lękowych lub psychotycznych. Dobrze, żeby wziął prysznic przed snem, jeśli będzie w stanie. Należy też zadbać o nawodnienie – podaj mu herbatę lub wodę. A najlepiej elektrolity. W tym momencie nie ma co robić wielkiego halo, bo awanturą nic nie wskórasz. W przyszłości lepiej, żeby nawet najbardziej nachlany czy naćpany wracał do domu, niż miał się ukrywać, spać u kolegów albo nie wiadomo gdzie się podziewać.

A co robić następnego dnia?

Przywitać dziecko z uśmiechem na twarzy. A potem zorganizować długą wycieczkę rowerową albo wielkie sprzątanie.

Czyli mam zaakceptować takie ekscesy?

Wbrew pozorom to dobrze, że dziecko eksperymentuje i popełnia różne błędy. To naturalne zachowania na pewnym etapie rozwoju, potrzebne do prawidłowego kształtowania się osobowości, więc zadbaj, żeby czuło się w tym bezpiecznie.

A jeśli jego stan w nocy nie będzie stabilny?

Jeżeli masz obawy, że w nocy może się coś wydarzyć, lepiej przy nim czuwać. Niekiedy pod wpływem środków odurzających ktoś postanowi, że będzie fruwał, i wyskoczy z okna albo zaatakuje rodzica, myśląc, że to potwór. To marginalne przypadki, ale jednak się zdarzają, zwłaszcza od kiedy na rynku królują nowe substancje psychoaktywne. Jeśli stan jest krytyczny – zauważasz palpitacje serca, problem z oddychaniem, duszności, przyspieszony lub bardzo spowolniony oddech – natychmiast dzwoń po pogotowie. Zanim zabiorą dziecko do szpitala, radzę sprawdzić, czy nie ma przy sobie narkotyków. Lepiej, żeby to rodzice je znaleźli i zutylizowali, niż lekarze. O ile bowiem zażywanie nie jest wedle polskiego prawa karalne, o tyle posiadanie już tak, więc medycy będą musieli powiadomić policję. Oczywiście nie jest powiedziane, że dziecko trafi do szpitala. Być może ratownicy na miejscu podadzą blokery toksyn, ustabilizują krążenie i oddech. Skończy się na kroplówce.

A jeśli znajdę przy dziecku narkotyki? Woreczek z proszkiem albo tabletki?

To już duży kaliber. Skoro dziecko nosi towar przy sobie, to znaczy, że najprawdopodobniej zażywa na co dzień, a nie tylko na imprezach, gdy je ktoś poczęstuje. Albo, co gorsza, samo diluje, czyli handluje prochami.

Pamiętam historię Pawła, który zadzwonił do ojca i powiedział: „Wyjmij pięćdziesiąt tysięcy z pudełka na buty, które schowałem w szafie, i przywieź na komendę. Dogadałem się z prokuratorem i nie pójdę siedzieć za handel”. Ojciec niczego nie podejrzewał – ani że syn handluje, ani że ma tyle pieniędzy.

Gdy spytam, skąd dziecko ma narkotyki, pewnie skłamie.

Zapewne będzie się tłumaczyło, że przetrzymuje dla kolegi, który wpadł w kłopoty, ale nie dajmy się zwieść. Nawet jeśli to prawda, w co wątpię, to znak, że ma duży problem z asertywnością, bo ryzykuje swoje bezpieczeństwo dla akceptacji otoczenia. Wówczas kończą się żarty i musimy przedsięwziąć zdecydowane kroki. To niełatwa chwila dla rodziców, bo właśnie teraz powinni zbroić się do walki, tymczasem konfrontują się z własną bezradnością. Pojawiają się trudne emocje, poczucie winy, pytania: dlaczego moje dziecko, co zrobiłam źle. Dlatego warto przygotować się na każdy scenariusz. To moment, kiedy poza wyrażeniem dezaprobaty powinniśmy ustalić nowe zasady gry i nieprzekraczalne granice.

Jak?

Ustalić, z kim może się spotykać, a z kim nie, o której wraca do domu i co robi w wolnym czasie. Ale najważniejsze, żeby nie stracić z dzieckiem kontaktu. Zalecam zebrać w głowie wszystkie obserwacje i podejrzenia i udać się na konsultację do poradni leczenia uzależnień. Tam dowiemy się, jak bardzo sytuacja jest poważna i jakie podjąć dalsze kroki. Specjalista pomoże stworzyć plan działania i uczuli nas na ważne kwestie. Musimy wiedzieć, że gdy skonfrontujemy dziecko z problemem, w samoobronie będzie odwracać kota ogonem i uderzy tam, gdzie najbardziej nas boli. Nie zawaha się wyciągnąć rodzinnych brudów, wywołać w nas poczucia winy i zrzucić na dorosłych całą odpowiedzialność. Możemy polec, a właśnie teraz nie powinniśmy się poddać. „Gdybyście poświęcali mi czas...”, „Gdybyście nie mieli mnie w dupie...”, „Zmusiliście mnie do tego...” – musimy być gotowi na takie zarzuty. Nasze dziecko będzie się bronić, a najlepszą obroną jest atak. Używam nomenklatury bojowej, ale to nie może być walka. Wciąż jesteśmy po jego stronie i gramy do jednej bramki. Musimy zakładać najgorsze, ale starajmy się dowiedzieć, jaka jest przyczyna problemu. Może dziecko wpadło w kłopoty? Może ktoś je szantażuje? A może po prostu czuje się bardzo samotne?

Ale to sposób, żeby wytłumaczyć sobie porażkę.

Nie chodzi o to, żeby je usprawiedliwiać, ale bywają różne sytuacje. Pewien diler opowiedział mi, że dla zysku finansowego zaczyna się handlować prochami dopiero później, gdy poczujesz smak szybkich pieniędzy. Handel w szkole, w liceum daje wysoką pozycję w grupie, prestiż i szacunek. Diler jest wszystkim potrzebny, ludzie ze szkoły i z osiedla go znają i zapraszają na każdą imprezę. Skoro dziecko w ten sposób zdobywa status w grupie, dlaczego tak desperacko tego potrzebuje?

Albo inny przykład: ekipa z ostatniej klasy liceum uwzięła się na pierwszaka i pod groźbą spuszczenia łomotu kazali mu rozprowadzać towar. Gdy chciał z tym skończyć, zaczęli podwyższać mu wypłatę, manipulowali nim za pomocą tekstów w stylu „tylko lamus nie chciałby tyle dostawać”. I faktycznie, gdy zaczynasz liczyć pieniądze, okazuje się, że w jeden dzień możesz skasować tyle, ile rodzice w miesiąc. Wielu pacjentów wyznaje, że właśnie za szybkim i łatwym zarobkiem tęsknią najbardziej. „Mam za trzy tysiące zaiwaniać w Biedronce, kiedy mogę mieć trzydzieści w prostszy sposób?”

Gdy już wiem, że dziecko ma coś wspólnego z biznesem narkotykowym, powinnam powiadomić szkołę?

W idealnym świecie zalecałabym rozmowę z nauczycielem, dyrektorem albo innymi rodzicami ze środowiska rówieśniczego. Ale bądźmy realistami – to może brutalnie obrócić się przeciwko naszemu dziecku. Wyobraź sobie sytuację, że rodzic, który znajduje narkotyki u syna, zagaja na forum rodziców, żeby wspólnie z nimi przyjrzeć się problemowi. Uprzedza, że według jego wiedzy kilka osób z klasy jest w to zaangażowanych, licząc, że rodzice wraz z nauczycielami wymyślą, w jaki sposób temu zaradzić. Ale jak to w życiu bywa, dobra wola nie zostaje doceniona. Kończy się na plotkach w stylu „to patologia, po matce widać, że pije” i zakazie kolegowania się z wymienionym chłopcem. Ostatecznie dyrektor chce go wydalić ze szkoły, tłumacząc, że ma związane ręce, a rodzice innych uczniów żądają zdecydowanych ruchów. Sprawa ma „polubowny” finał: rodzice wypisują syna ze szkoły na własne życzenie. Temat został zamieciony pod dywan, dyrektor, przynajmniej na jakiś czas, pozbył się problemu. Przecież nie mógł pozwolić, żeby szkoła spadła w rankingu!

Dlatego interwencje szkoły, policji zostawmy sobie na później, na wypadek gdyby sprawa okazała się tak poważna, że trzeba będzie sięgać po kolejne narzędzia. Na razie należy pokazać dziecku, że jesteśmy drużyną. Jak zaczniemy skarżyć i donosić, wejdziemy z nim na wojenną ścieżkę. A pamiętajmy, że walczymy z narkotykami, nie z córką czy synem.

Trudno zachować zimną krew, gdy dziecko nas szantażuje.

Możemy być prawie pewni, że zacznie. Zaraz po tym, gdy wprowadzimy ścisłe ograniczenia i kontrole, dowiemy się, że traktujemy je jak zwierzę w klatce i łamiemy prawa człowieka. Nieomal zawsze padają groźby: „Jak mi nie dasz pieniędzy, to zrobię sobie krzywdę”, „Jak mnie nie wypuścisz z domu, to się zabiję”.

Blefuje.

Ja radzę każdą groźbę samobójczą traktować poważnie.

I co wtedy?

Dzwonić na pogotowie.

Dziecko poczuje się zdradzone.

Wolisz, żeby skoczyło z okna? Jesteśmy w światowej czołówce, jeśli chodzi o liczbę prób samobójczych osób w wieku od trzynastu do dziewiętnastu lat. W Polsce najpowszechniejszą przyczyną śmierci osób do osiemnastego roku życia są właśnie samobójstwa.

Według wyników badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2018 roku co szósty nastolatek przynajmniej raz się okaleczał, a siedem procent badanych przynajmniej raz próbowało popełnić samobójstwo. Z policyjnych statystyk wynika, że rocznie odbiera sobie życie około pół tysiąca młodych osób. A pandemia COVID-19 spowodowała, że te liczby zaczynają szybować w górę. Nie wolno nam tego lekceważyć. Myślę, że każdy rodzic, który w ten sposób stracił dziecko, do końca życia będzie żałował, że w odpowiednim czasie nie zadzwonił pod numer 112.

A jeśli jednak nas tylko straszy?

Tylko? Najwyższy czas go tego oduczyć. Nie dopuśćmy do szantażu emocjonalnego. Paradoksalnie to obojętnością możemy wywołać tragedię. Nawet jeśli dziecko na początku nie chciało zrobić sobie krzywdy, być może posunie się do tego kroku trochę nam na złość. Choćby po to, żeby udowodnić, że jego słowa są ważne i należy brać je na serio.

Lekarze psychiatrzy alarmują: jeszcze kilka lat temu pacjentów po próbach samobójczych przyjmowano raz, góra dwa razy w tygodniu i na ogół byli to chłopcy. Dziś nie ma dnia, by nie przyjechało kilka osób próbujących odebrać sobie życie. Wśród nich dominują dziewczynki.

Bo wcale nie jest tak, że zakochane nastolatki teatralnie połykają garść aspiryny, wołając o atencję. Tym dzieciakom naprawdę nie chce się żyć. Przypominasz sobie, żeby twoje koleżanki się cięły? Raczej sporadycznie, a jeśli już, to co najwyżej maszynką do golenia ojca, płytko po skórze. A jak zabolało, więcej tego nie powtórzyły. Dziś dzieciaki tną się głęboko, po udach, po brzuchu. Zadają sobie rany ostrymi przedmiotami, wbijają w ciało druty. Wszystko po to, żeby spuścić ciśnienie, tak jakby wraz z krwią miały spłynąć niemoc i frustracja.

Czas pandemii chyba jeszcze bardziej pogłębił problem.

Na pewno obnażył relacje rodzinne. Siedzimy na kupie, pozornie spędzamy ze sobą więcej czasu, ale jest to okupione napięciem i frustracją. Rodzice mają dość zdalnego nauczania, a dzieciaki czują, że dorośli ciągle patrzą im na ręce. Z jednej strony częściej i z bliska widzimy własne dzieci, z drugiej stają się one dla nas bardziej niewidzialne. I nikt nie potrafi sobie z tym poradzić. W zawrotnym tempie zwiększa się liczba osób zażywających leki psychotropowe. Pigułka ma ugasić pożar i załatwić wszystkie sprawy, z którymi nie możemy dać sobie rady.

To jest prawdziwy dramat rodziców naszych czasów. Są w potwornie trudnej sytuacji, no bo jak mają ocenić, jakie jest realne ryzyko samobójstwa ich dziecka, zwłaszcza gdy ktoś z najbliższego otoczenia zabił się lub próbował? Oczywiście istnieją pewne psychologiczne wskazania oraz kwestionariusze pomagające oszacować, czy zagrożenie odebrania sobie życia przez dziecko jest wysokie, jednak dokonywanie takich ocen samodzielnie, bez pomocy specjalisty, to bardzo trudne zadanie. A stawka jest stanowczo za duża, żeby szacować na oko. Nie chcę tu szczegółowo omawiać tego tematu, bo wolałabym, żeby w sytuacji, w której rodzic poczuje, że coś może być nie tak, jak najszybciej zgłosił się do poradni lub skorzystał z telefonu zaufania, niż przeprowadzał własną analizę. Chciałabym tylko uczulić, że osoby, które realnie rozważają odebranie sobie życia, cechuje nie tylko przewlekle zły nastrój (zwłaszcza że to łatwo jest maskować), lecz także poczucie beznadziei i bezsensu, a przede wszystkim brak nadziei na poprawę tego stanu rzeczy. Nastolatek, który ma dosyć życia, jest przekonany, że nie istnieje taka rzecz na świecie, która mogłaby zmienić jego nastawienie i samopoczucie. Jeśli faktycznie rozważa samobójstwo, raczej nie będzie się z tym obnosił na prawo i lewo. Od czasu do czasu rzuci jednak między zdaniami, że „nic nie ma sensu”, że „po co to wszystko”... Zazwyczaj będzie też szukał w internecie kontaktu z osobami w podobnej sytuacji lub informacji o różnych sposobach na „zakończenie swojego cierpienia”. Dobrze, żeby dziecko znało numer na bezpieczną infolinię. Złapałam się za głowę na wieść o tym, że rząd przestał finansować Telefon Zaufania dla Dzieci i Młodzieży prowadzony przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę. Z tego co wiem, działa tylko dzięki zbiórce pieniędzy.

Gdzie leży granica między młodzieńczymi eksperymentami z używkami a prawdziwym uzależnieniem?

Kluczem jest utrata kontroli. Młody człowiek zaczyna lekceważyć to, co dotąd było dla niego istotne, porzuca swoje pasje i dotychczasowych znajomych, olewa nawet ukochanego psa i babcię, przed którą do tej pory miał najwięcej pokory. Wiadomo: można być buntownikiem i łobuzem, ale u babci na niedzielnym obiedzie każdy trzyma fason. Zaczyna zaniedbywać podstawowe czynności – zapomina o tym, żeby się wykąpać czy umyć zęby. To nie jest śmieszne, bo w uzależnieniu przychodzi moment, gdy jest wszystko jedno, jak się wygląda, czy ma się świeże majtki, czy wczorajsze. Niebezpieczna jest chwila, kiedy zaczyna się kłamać wszystkim wokół, żeby ukryć problem. Rzecz jasna rodzice są po to, żeby mieć przed nimi tajemnice, ale tu nie chodzi tylko o nich, bo okłamuje się nawet tych, którzy dotychczas byli w najbliższym kręgu zaufania: kumpli, przyjaciół. I przede wszystkim samego siebie.

Specjaliści posługują się listą wytycznych, które obejmują sześć kryteriów diagnostycznych, a gdy ktoś spełnia przynajmniej trzy z nich, to możemy wnioskować o uzależnieniu.

Pierwszy jest przymus, czyli poczucie, że „jeśli zaraz nie wezmę, to zwariuję”, przekonanie, że nie jestem w stanie tego kontrolować. Potem powtarzalność i kontynuacja, czyli kiedy mimo doświadczanych szkód zdrowotnych i społecznych bierze się kolejne dawki. Rezygnacja z rzeczy ważnych i dotychczasowych zwyczajów na rzecz używek. Zespół abstynencyjny, gdy po odstawieniu czuje się głód lub – jak to jest po opiatach, alkoholu i lekach – pojawia się prawdziwy ból całego ciała. Zwiększa się tolerancja na substancję, czyli potrzeba jej więcej, aby uzyskać ten sam efekt. I wreszcie przyjmowanie narkotyków po to, żeby zniwelować objawy odstawienia.

Uzależnienie to choroba o złożonej etiologii. Trudno powiedzieć, czy rola jednego elementu składowego jest dominująca. Z jednej strony wpływ mają aspekty neurobiologiczne, z drugiej zaś społeczne. Bardzo ważne są też czynniki rodzinne i psychologiczne oraz poszczególne cechy osobowości, jak między innymi brak odporności na stres, tendencja do zachowań ryzykownych czy potrzeba poszukiwania nowości. Istotną rolę odgrywają również kwestie zasobów indywidualnych, związanych z poczuciem własnej wartości, sprawczości lub kompetencjami interpersonalnymi.

Wszystkie te czynniki mogą predysponować do wejścia w nałóg, ale nie znaczy to, że decydują o uzależnieniu.

A jeśli okaże się, że nasze dziecko jest uzależnione?

O możliwościach i sposobach leczenia opowiem w kolejnych rozdziałach. Ale jeśli sytuacja jest kryzysowa, tym bardziej będzie nam potrzebne profesjonalne wsparcie. Niezwykle trudno jest przejść przez to samemu. Obowiązuje ta sama zasada co w samolocie – najpierw pomagamy sobie, zakładając maskę z tlenem, a później innym.

Co nas czeka?

Wejdziemy w świat problemów, bólu i emocji, których do tej pory nawet sobie nie wyobrażaliśmy. Dlatego od początku należy racjonalnie zaplanować kolejne kroki i przewidzieć ich następstwa. Na ogół rodzice stawiają ostre ultimatum, którego nie są gotowi spełnić. A w walce z nałogiem to konsekwencja jest najważniejsza. Odgrażają się, że przestaną płacić za jedzenie, zabiorą pieniądze, wymienią zamki w drzwiach, lecz na ogół nie mają gotowości na takie ruchy. Dziecko to wykorzysta i zaczną się emocjonalne przepychanki, branie na litość, agresja i szantaż.

Dlatego podkreślę to jeszcze raz: pomoc profesjonalisty jest potrzebna nie tylko choremu, lecz także rodzinie. Gdy uzależnienie zacznie się pogłębiać, przyjdzie niełatwy moment, kiedy najlepsze, co będziemy mogli zrobić, to pozwolić, żeby dziecko poniosło konsekwencje swoich działań. Uzależnienie polega na tym, że traci się kontrolę nad swoim zachowaniem. Podjęcie decyzji o próbie zmiany jest niewygodne i trudne, więc niewiele osób się na to decyduje, a jeszcze mniej potrafi wytrwać w swoim postanowieniu. Zwłaszcza że mechanizmy nałogowe nie mają nic wspólnego z podejmowaniem decyzji. Dlatego trzeba doprowadzić do sytuacji, kiedy trwanie w uzależnieniu robi się dużo bardziej niewygodne niż wysiłek związany z podjęciem leczenia.

Narkoman musi sięgnąć dna, żeby się od niego odbić?

Nie lubię tego powiedzenia. Bywa, że dno jest grząskie i człowiek nie ma się od czego odbić, za to zapada się coraz głębiej i głębiej. Ale niestety przyjdzie moment, gdy najbliższe otoczenie uzależnionego będzie bezsilne. Wtedy jedyne, co rodzic będzie mógł zrobić, to obserwować, jak jego dziecko tonie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Imiona większości bohaterów przedstawionych historii zostały zmienione i jakiekolwiek podobieństwo jest przypadkowe.

Projekt graficzny okładkiKarolina Żelazińska
Redaktor prowadzącaMonika Koch
RedakcjaAleksandra Kubis
KorektaTeresa Zielińska Bartłomiej Kaftan Ida Świerkocka
Copyright © by Maria Banaszak, Agata Jankowska, 2022 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2022
ISBN 978-83-8032-770-2
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.