Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uznany na świecie górski klasyk, stawiany w jednym rzędzie z Dotknięciem pustki Joe Simpsona. Haramosh. Góra bez powrotu Ralpha Barkera to epicka opowieść o przyjaźni i męstwie w obliczu wielkiej tragedii.
Wstrząsająca historia tragicznej wyprawy z 1957 roku na górę Haramosh w Karakorum. Gdy wymarzony szczyt okazuje się nieosiągalny, czwórka młodych himalaistów decyduje się na powrót do obozu. Krótki odpoczynek na zrobienie kilku zdjęć i pożegnanie z pięknym widokiem przerywa lawina, która dwóch z nich porywa setki metrów w dół. Cudem udaje im się przeżyć. Na ratunek śpieszą im pozostali uczestnicy wyprawy, lecz więzną w śniegu tuż obok…
Próba bezpiecznego powrotu do obozu po żywność, wodę i pomoc okazuje się jednak dramatyczną walką o przeżycie. Okrutny los znów obraca się przeciwko nim…
Książka Barkera jest dla mojego pokolenia najbardziej trzymającą w napięciu górską opowieścią o przetrwaniu, z jaką kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. A przy tym najlepszą do czytania.
Denis Grey, wspinacz, alpinista, pisarz, wieloletni Sekretarz British Mountaineering Council
Ralph Barker nie ocenia, nie osądza ani nie dąży do wyciągnięcia z tej tragedii lekcji dla innych. Napisał książkę pełną współczucia, z kompetencją badacza, a przy tym wyobraźnią pisarza.
Muszę się przyznać, że kiedy przeczytałem ostatnią stronę Góry bez powrotu i zamknąłem książkę, powiedziałem po cichu „dziękuję”. Nie tylko Ralphowi Barkerowi za napisanie tej doskonałej książki, ale też Tony’emu Streatherowi i jego przyjaciołom wspinaczom, których epopeja o odwadze i odporności pozostanie inspiracją dla przyszłych pokoleń.
Matt Johnson, pisarz, były pilot i oficer policji, autor nagrodzonego thrillera Wicked Game.
W tej książce absolutnie niezwykłe jest to, że jej autor nie jest alpinistą, lecz profesjonalnym pisarzem, który ma na swoim koncie szereg poważnych książek, m.in. o lotnictwie. To jego jedyna książka górska, a sposób, w jaki prowadzi narrację, opisując historię tej ekspedycji, jest niesamowity. Dzięki jej wznowieniu (…) nowe pokolenie wspinaczy i ludzi gór będzie mogło uzupełnić swoją biblioteczkę wartościową pozycją.
Alex Roddie, pisarz, fotograf, redaktor „TGO Magazine”, specjalizujący się w outdoorze i literaturze górskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Last Blue Mountain
Tłumaczenie: Danuta Hołata-Loetz, Wacław Sonelski
Redaktor serii: Agnieszka Rachwał-Chybowska
Korekta: Tamara Sieradzka
Współpraca redakcyjna: Jacek Wiltosiński
Zdjęcia na II str. okładki i na str. 6: z archiwum Jacka Wiltosińskiego
Zdjęcia na I str. okładki oraz na str. 4–5, 8, 12 i 208: Jacek Wiltosiński
Szkicowa mapa orograficzna grupy górskiej Haramosh Range na III str. okładki: Jerzy Wala
Projekt okładki: Sylwia Kusz
Skład i łamanie: Andrzej Sobkowski, Magraf s.c., Bydgoszcz
Motto ze str. 5 to fragment pochodzący z epilogu do The Golden Journey to Samarkand (1913) Jamesa Elroy Fleckera (tłum. Danuta Hołata-Loetz). Adaptacja tego dzieła, pod tytułem Złota droga do Samarkandy, w przekładzie Marii Skroczyńskiej i Juliusza Żuławskiego, została zrealizowana przez Teatr Polskiego Radia w 1960 r.
ISBN epub: 978-83-7967-159-5
ISBN mobi: 978-83-7967-160-1
Copyright © by Ralph Barker
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2021
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Wydawnictwo STAPIS
ul. Floriana 2a
40-288 Katowice
tel. +48 32 206 86 41, +48 32 259 75 74
www.stapis.com.pl
fragment
Jesteśmy pielgrzymami, mistrzu; zawsze
będziemy szli dalej; może
za tę śniegiem strzeżoną
błękitną górę ostatnią.
James Elroy Flecker, The Golden Journey to Samarkand
Żyjemy w czasach, kiedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem, każde przedsięwzięcie jest oceniane ze względu na jego konkretne wyniki. Mierzona tą miarą próba zdobycia Haramosha przez brytyjskich wspinaczy w 1957 roku, była tragiczną porażką. To, że ci, którzy osiągają swój cel, a potem bezpiecznie powracają, odnoszą tym samym – w bezpośrednim i oczywistym sensie – sukces, jest kwestią bezsporną. Cóż jednak mamy sądzić o tych, którzy, by nawiązać do Cervantesa, na końcu podróży nie docierają do bram zajazdu? Co z wyprawą polarną w 1912 roku, co z Mallorym i Irvinem na Evereście w roku 1924? Czy oni, i wielu innych, ponieśli porażkę?
Warto się nad tym zastanowić głębiej. Prawdziwy rezultat usiłowań, podejmowanych czy to w górach, czy gdziekolwiek indziej, można odnaleźć nie tyle w blasku tych kilku chwil, w których buty zdobywcy depczą wierzchołek góry, ile w ich trwałych następstwach. Właściwą miarą wielkości jest to, czy wspinacz odniósł zwycięstwo tylko nad martwą górą, czy też nad samym sobą; prawdziwa wartość podjętego wyzwania leży w ukazaniu piękna motywacji i postępowania człowieka.
W alpinizmie nie należy szukać niebezpieczeństwa. Nie popieram takiej postawy i na pewno nie powiem, że ten sport jest wspaniały przede wszystkim dlatego, że istnieje w nim groźba utraty życia. Gdyby jednak udało się kiedyś uczynić wspinanie całkowicie bezpiecznym, lepiej byłoby zrezygnować z niego na rzecz czegoś, co zachowa w sobie element ryzyka. Po wypadku w górach powstaje sytuacja, z której może wyłonić się coś, co ma trwałą wartość, gdyż człowieczeństwo może się wówczas wznieść do swego najwyższego poziomu. Tak stało się na Haramoshu.
Z tego, bliższego prawdy, punktu widzenia nie jest to relacja o porażce – to jest opowieść o zwycięstwie.
John Hunt
Południowo-zachodnia flanka Haramosha. Widok z przełęczy 4200 m, przez którą prowadzi, jedyne dostępne, bezdroże dojściowe z Sassi w dolinie Indusu do lodowca Ishkapal.
O tym, że ta książka pojawia się teraz na polskim rynku literatury alpinistycznej, zadecydował, jak bywa nader często, przypadek. W pewnym antykwariacie, w kalifornijskiej Dolinie Krzemowej, leżał sobie egzemplarz jej amerykańskiego wydania, który dosłownie wpadł mi w ręce. Tomik nabyłem, przeczytałem i… bardzo się zdziwiłem, że ta relacja o próbie zdobycia dziewiczego Haramosha jest w Polsce w ogóle nieznana. Ja w każdym razie niczego o niej nie wiedziałem. Zapytywani przeze mnie znawcy „literatury przedmiotu”, nawet ci z pokolenia 70+, także ze zdziwieniem kręcili głowami: – „The Last Blue Mountain”? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. No cóż, działo się to przecież wieki temu – w 1957 roku. Zaledwie w cztery lata po zdobyciu MtEverestu! Dla dzisiejszych czytelników książek o Broad Peaku i K2 to już prawie prehistoria himalaizmu. Po krótkim namyśle stwierdziłem, że wydanie polskiego przekładu tej „staroci” jak najbardziej ma sens, to gra naprawdę warta świeczki. Udało mi się przekonać do tego pomysłu szefa wydawnictwa Stapis. Stanisław Pisarek postawił jednak pewien warunek: – Tłumaczyć książkę będzie duet: Danuta Hołata-Loetz – Wacław Sonelski. Ten sam, który kiedyś dokonał przekładu książki-legendy – „Dotknięcia pustki”… Oboje wyraziliśmy swoją zgodę.
W trakcie tłumaczenia książki Barkera pojawiły się rozmaite problemy. Pierwszy dotyczył pisowni nazw szczytów. Pisać jak w oryginale, czyli Haramosh? Czy też spolszczyć na swojsko brzmiący Haramosz? Zdania ekspertów były (jak zwykle) podzielone. Ostatecznie zachowany został „styl epoki”, inaczej mówiąc – anglojęzyczna pisownia nazw gór i przełęczy. Popularne nazwy geograficzne (na przykład Karaczi) zapisane zostały zgodnie z obowiązującą w Polsce pisownią. Znacznie więcej kłopotów sprawił brak rozeznania autora w problemach alpinizmu. Ralph Barker był, co prawda, zawodowym pisarzem, napisał co najmniej dwadzieścia pięć książek, jednak zajmował się dziedzinami tak odległymi, jak historia wojen i lotnictwa wojskowego, a także… gra w krykieta. W tej opowieści popełnił sporo rozmaitych błędów w opisach makro- i mikrorzeźby terenu, a nawet potrafił pomylić nazwy szczytów. To akurat można zrozumieć, przecież w tamtych czasach nie było jeszcze superdokładnych map Karakorum, które dopiero po latach opracował Jerzy Wala. Niektóre rażące autorskie nieścisłości zostały poprawione, inne zaś pozostały, bo przecież ta książka nie jest monograficzną relacją z kart historii himalaizmu – to jest dzieło przede wszystkim literackie.
Poza tym jest ono wiernym dokumentem epoki. Dzisiejszym miłośnikom himalajskiej „literatury wyprawowej” zapewne trudno przyjdzie uwierzyć, że dawno, dawno temu, w obozach na wysokości sześciu tysięcy metrów do gotowania używało się naftowych prymusów „na pompkę”, a komunikaty pogodowe były odsłuchiwane ze zwykłego lampowego (!) radioodbiornika, zasilanego z akumulatora „wielkiej wagi”. Co prawda radiotelefony były już wówczas używane, ale… przez armię. W trakcie wyprawy łączność realizowano za pomocą gońców przenoszących „zapisane na kartkach” wiadomości. W tej sytuacji nie można było używać takich słów, jak powiedzmy: owerbuty, wiatroszczelna kurtka czy nawet palnik. Należało jednak zachować styl epoki.
To nie jest typowa książka wyprawowa, czyli dokumentalna relacja o zdobywaniu wysokiej góry. Jej treść dotyczy przede wszystkim sfery psychologii wspinacza. Wyprawowa ekipa nie była zbyt liczna. Jej uczestnikami byli młodzi, dwudziestoparoletni ludzie, o niezbyt długim stażu alpinistycznym i równie skromnym doświadczeniu życiowym. Jedynym wyjątkiem był kierownik wyprawy – doświadczony himalajski wyga. W swoim zespole miał: dwóch dobrych alpinistów, jednego „średniaka” oraz wspinacza, któremu przypisano pomocniczą rolę tragarza-Szerpy. Jak dobrze pamiętamy, tacy wspinacze-tragarze masowo uczestniczyli również w polskich wyprawach himalajskich z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Sięgając do skrajności, ekspedycję z Oksfordu można by nawet określić jako „prowadzone przez instruktora zajęcia praktyczne na kursie himalaizmu”. W trakcie wyprawy „kursanci-himalaiści” przechodzą proces wtajemniczenia, który kończy się doznaniem specyficznej iluminacji – oświecenia. Po czym, prawie natychmiast, przychodzi im za to zapłacić, a cena jest zaiste wysoka.
Warto jeszcze zaznaczyć, że w tamtych latach przeciętny czytelnik niewiele wiedział o alpinizmie, zwłaszcza w jego wydaniu himalajskim. Dlatego autor starał się możliwie przystępnie wyjaśniać rozmaite techniczne szczegóły wysokogórskiej działalności, na przykład procesu asekurowania liną prowadzącego wspinacza. Jednocześnie usiłował też przybliżyć pewne zasady gry w góry, które obowiązywały w środowisku wspinaczy-alpinistów. W rezultacie otrzymaliśmy do wglądu kodeks reguł, które ukształtowały się i obowiązywały w epoce „alpinizmu tradycyjnego”, a w praktyce obowiązują po dziś dzień. A przynajmniej powinny.
Czy na pewno tak się dzieje? W zimie pamiętnego 2013 roku, kiedy polska wyprawa atakowała szczyt Broad Peak, który również leży w łańcuchu Karakorum, mieliśmy dobrą sposobność, aby te stare, dobre zasady znów sobie przypomnieć.
Na istnienie mrocznej, komercyjnej strony triumfalistycznego himalaizmu „lodowych wojowników” zwrócił nam ostatnio uwagę Wojtek Kurtyka w swojej pamiętnej, przejmującej i jakże gorzkiej wypowiedzi. Warto się nad tym pochylić, zastanowić. Przez chwilę.
Przygotowując książkę do publikacji, korzystaliśmy z uprzejmie zaoferowanej nam pomocy wielu konsultantów. Na naszą szczególną wdzięczność zasłużyli następujący panowie: Zbigniew Furgaliński, Józef Nyka, Andrzej Paczkowski, Adam Szczygłowski, Wojciech Święcicki, Zbigniew Tumidajewicz, Jerzy Wala, Jacek Wiltosiński, Chris Winstead Derlega.
W imieniu przede wszystkim naszych Czytelników (ale także Redakcji), wszystkim panom Konsultantom bardzo dziękujemy.
Wacław Sonelski
Szczytowa niewielka część północnej ściany Haramosha, wznoszącej się 4 km ponad lodowcem Mani. Widoczna trójkątna skalna turnia ma wielkość porównywalną z największymi ścianami Tatr.
W Anglii, kiedy myślami wędrowali po odległych Himalajach, skupiając uwagę na ich znaczących szczytach: Evereście, K2 czy Kangchenjundze, wcale łatwo było wyobrażać sobie, że wybrana przez nich góra, Haramosh, licząca sobie tylko 7397 metrów, leży w zasięgu ich możliwości, jest szczytem na ich miarę. Teraz byli już na wysokości dobrze ponad 3000 metrów, w obozie założonym w wąskim zakolu górnego piętra doliny Kutwal[1], otoczonym zewsząd górami niczym gigantycznych rozmiarów suchy dok. Patrząc jednak z tego miejsca na wznoszącą się półtora kilometra przed nimi, ponad usianym głazami lodowcem Mani, rozległą na przeszło sześć kilometrów północną ścianę Haramosha, nawet teraz trudno było pojąć, że strzela w niebo pionem prawie 4000 metrów.
Wobec takiego olbrzyma – otoczonego wieńcem podobnych mu, choć niższych szczytów – pozbawione skali odniesienia oko nie było w stanie prawidłowo ocenić wysokości.
Kiedy Bernard Jillott, dwudziestotrzyletni organizator wyprawy i zastępca jej kierownika, przyglądał się niektórym ze skalnych żeber, które niczym fałdy spódnicy spływały do stóp góry, odnosił wrażenie, że dałoby się je przejść w ciągu jednego przedpołudnia. Ale tylko rano, zanim słońce, oświetlając chaos lodowych urwisk, piętrzących się ponad północną ścianą na całej jej szerokości, uwolni lawiny śniegu i lodu, aby w kłębach pyłu spłynęły na lodowiec, unicestwiając wszystko, co stanie na ich drodze. Jillott, patrzący okiem himalajskiego nowicjusza, oceniał to zagrożenie według skali alpejskiej. Powiódł spojrzeniem wzdłuż najwybitniejszego z żeber aż do miejsca, w którym wrastało ono w najwyższe, podszczytowe partie lodowej ściany. Tam nie mogło być więcej niż 900 metrów wspinania. Biorąc jednak pod uwagę, że pomiędzy dnem doliny a wierzchołkiem żebra musi być około 2400 metrów różnicy wysokości, oznaczałoby to konieczność założenia na nim przynajmniej trzech obozów. Każdy z nich zostałby pewnie zmieciony przez lawinę, zanim jeszcze skończyliby go zakładać.
A jednak wyglądało to łatwo. Tak rozległego obiektu nie da się objąć ani okiem, ani obiektywem aparatu fotograficznego. Chcąc go zmieścić w wizjerze kamery, trzeba – używając przenośni – cofnąć się o krok.
Dla Jillotta-alpinisty widok piętrzącego się przed nim Haramosha był oczywiście wielkim, palącym wyzwaniem. Kryło się w nim jednak coś jeszcze. Stanowił realizację pragnienia, które narodziło się w nim wcześniej, w 1956 roku, kiedy był prezesem Klubu Wysokogórskiego przy Uniwersytecie Oksfordzkim. Nie oznaczał tylko zaspokojenia pewnej ambicji, był spełnieniem, które ogarniało całe jego JA.
W szkole Jillott, choć wysoki i gibki, bynajmniej nie był uważany za sportowca. Przez cały okres nauki w liceum był za to prymusem – zawsze tym najlepszym. Przywykł do tego i sprawiało mu to przyjemność. Nie okazywał za to entuzjazmu do gier zespołowych, nie lubił w nich uczestniczyć, co w połączeniu ze statusem prymusa w nauce izolowało go od rówieśników. Był jedynakiem, nieśmiałym i zamkniętym w sobie, toteż z trudem nawiązywał przyjaźnie. Jedyną dyscypliną sportową, w której odnosił sukcesy, był tenis, ponieważ dawał mu możliwość toczenia walki indywidualnej. Zdobycie punktu po krótkiej, ostrej wymianie piłek sprawiało mu sporo satysfakcji.
Wspinanie początkowo pociągało go jako okazja do ruchu na świeżym powietrzu, uprawianego w dobrym towarzystwie, w scenerii miłego dla oka górskiego krajobrazu. W szkole organizował wycieczki do Lake District. Choć ich celem było przede wszystkim wędrowanie, a nie uprawianie skalnej wspinaczki, z czasem wspinanie zaczęło stawać się dla niego coraz ważniejsze. W okresie odbywania służby wojskowej stacjonował w szkockim Inverness i wtedy zaczął się wspinać intensywnie. Wkrótce radość, którą odczuwał po przejściu trudnej skalnej drogi, zaczęła przewyższać wszelkie inne, których dotąd w życiu zaznał.
Po wygraniu konkursu na stypendium do Oksfordu, Jillott wstąpił do klubu wysokogórskiego. Cały swój wolny czas poświęcał wspinaczce, aż wreszcie stała się ona dla niego rodzajem religii. Przechodził coraz trudniejsze drogi. Zaczynał być sławny. Paliło go pragnienie prowadzenia nowych dróg, rozwiązywania problemów, podniecała możliwość odkrywania nieznanego w krainie skały.
Niebawem przekonał się, że wspinanie – rzekomo pozbawione ducha rywalizacji – trzeba jednak traktować jako sport w gruncie rzeczy wyczynowy. Kiedy mógł już zapisać na swoje konto dwa pierwsze wejścia w Alpach, usłyszał, że jego nazwisko jest wymieniane wraz z tymi, które należą do najbardziej obiecujących wspinaczy w kraju. Dotychczas jednak nie miał jeszcze okazji sprawdzić swoich możliwości na najwyżej cenionym polu – w Himalajach. To było nieuchronne – zaczęły go nachodzić myśli o wyprawie, o jego własnej wyprawie – pod kierownictwem doświadczonego himalaisty.
Taka wyprawa musiałaby uzyskać odpowiednio mocne poparcie – moralne i finansowe. Dlatego trzeba było znaleźć dla niej kierownika o nazwisku, które w świecie alpinizmu miało swoje znaczenie. Jednocześnie nie mógł to być alpinista zawodowy. Jillott musiał znaleźć wspinacza, który byłby zainteresowany poprowadzeniem wyprawy na szczyt jeszcze dziewiczy, ale mało znany. Kogoś, kto zrobiłby to dla samej przyjemności realizowania takiego celu – bez wielkiego szumu, który towarzyszy wyprawom na słynne szczyty. Doszedł do wniosku, że te kryteria spełnia Tony Streather.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] W rzeczywistości doliny o tej nazwie nie ma na współczesnych mapach, autor nazwał tak dolinę, w której znajduje się wioska Kutwal (przyp. tłum.).