Herbaciany sztorm - Hafsah Faizal - ebook + audiobook
BESTSELLER

Herbaciany sztorm ebook i audiobook

Faizal Hafsah

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

„Po co ratować świat, kiedy możesz pić herbatę?”.

 

Najlepszy Young Adult Amazona! 

 

Arthie Casimir, genialna przestępczyni i kolekcjonerka sekretów, jest znana w całym White Roaring. Jej ekskluzywna herbaciarnia odwiedzana jest za dnia przez śmietankę towarzyską, natomiast nocą właścicielka serwuje zupełnie inny trunek – krew dla wampirów, których obawia się reszta społeczeństwa. Kiedy jednak sprawy przybierają nieoczekiwany obrót i lokalowi grozi zamknięcie, Arthie, chcąc temu zapobiec, musi sprzymierzyć się z odwiecznym i, tak się składa, niesamowicie przystojnym wrogiem. Żeby tego było mało, dziewczyna nie jest w stanie wykonać zadania sama.

 

Zebrawszy najbardziej utalentowanych w swoim fachu wyrzutków z White Roaring, Arthie opracowuje plan przeniknięcia do złowrogiej, pełnej blichtru społeczności wampirów, znanej jako Athereum. Jednak nie wszyscy członkowie tej niezwykłej ekipy stoją po stronie dziewczyny, a kiedy ich intryga wychodzi na jaw, Arthie zostaje wrzucona w sam środek spisku, który wstrząśnie światem, jaki do tej pory znała.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                            Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 49 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
3,5 (126 ocen)
35
33
27
28
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sanixoxo

Dobrze spędzony czas

Świetnie się na tym bawiłam. Ale z początku ciężko było mi się wkręcić. Uwielbiam Jina- moja ulubiona postać.
20
KochamAelin_

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę ciekawa i wciągająca książka. Szczerze polecam ☕☺️
20
MinSylwia

Nie oderwiesz się od lektury

Takiej książki właśnie potrzebowałam ❤️
10
Ruddaa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna! Taki vibe Legionu Samobójców, Mission imposible, Five broken blads i Szóstki Wron a to wszystko w klimacie Londynu lat XX i vintage gangster chici rodem z Peaky Blinders. No i te wampiry! Genialnie wykreowany świat, świetni bohaterowie, zwroty akcji! Ale to zakonczenie! Nie znoszę cliffhangera! Sam poczatek jest nijaki ale uwierzcie, że WARTO czytać dalej! No i ogromy plus za dobór lektorki! KOCHAM glos Moniki Wrońskiej!!!
10
Aypa789

Dobrze spędzony czas

ciekawe połaczenie, bądź, co bądź, znanych motywów z orientalnym twistem. przyjemna lektura. bedę czekać na kontynuację. :3 8/10✨️
10

Popularność




Tytuł oryginału: A Tempest of Tea

Copyright © Hafsah Faizal 2024

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2024

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Anna Łakuta

Korekta: Sandra Pętecka, Monika Fabiszak, Barbara Hauzińska

Projekt oryginalnej okładki: Valentina Remenar, Aurora Parlagreco

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8362-603-1 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2024

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

1ARTHIE

Nocą ulice White Roaring wypełniały kły. Gdy tylko księżyc wyciągnął ku ziemi swoje srebrzyste szpony, a ze sklepowych witryn wyzierała ciemność, złaknione krwi postacie odważnie przemierzały ulice miasta. Lecz Arthie Casimir wcale się tym nie przejmowała. Za nic miała chłód, mrok i wampiry.

Wszak interes musiał się kręcić.

Było już grubo po północy i w dzielnicy fabryk odlewniczych panowała cisza. Iskry, które jeszcze kilka godzin temu rozświetlały wczesny wieczór, teraz tliły się delikatnie w pozostawionych do ostygnięcia węglach. Gdzieniegdzie dało się dostrzec brudne kombinezony porozrzucane przez robotników, którzy po skończonej pracy oddalali się do swoich domów. Kawiarenki, masarnie i zakłady bukmacherskie drzemały spokojnie w oczekiwaniu na świt. O tej porze miasto tętniło życiem tylko za sprawą dwóch rzeczy: krwiożerczości i herbaciarni usadowionej na rozdrożu dróg oddzielających slumsy od dzielnic możnych i bogatych.

Przybytek zwany Spindrift.

Obiekt dumy i radości Arthie. Z wypolerowanymi, drewnianymi podłogami i wszechobecnym aromatem świeżej herbaty rozlewanej do błyszczących, eleganckich naczyń, dzięki której bogaciła się jej ekipa. Lecz także z sekretami rozpowiadanymi przez jej snobistycznych klientów, niepomnych na kręcące się nieopodal sieroty, które z całą pewnością nie zrozumiałyby wyszukanego słownictwa bogaczy i zdecydowanie nie byłyby w stanie ich nikomu powtórzyć.

Ileż by dała, żeby siedzieć tam teraz w środku, zamiast znajdować się tutaj, wystawiona na jesienny chłód.

– Mógłbym pójść sam – odezwał się Jin, zwalniając, żeby zrównać się z jej krokami. Miał proste, gładko zaczesane włosy i niósł parasolkę równie elegancką i schludną jak cała jego postać. Szczupły, o szerokich ramionach spokojnie przemierzał oświetlone latarniami ulice.

– Żebym o świcie znalazła cię, jak nadal paplasz z nim w najlepsze? – Arthie nie miała w zwyczaju odwiedzać klientów, którzy zalegali z płatnościami, ale ten konkretny odprawił z kwitkiem zbyt wielu jej ludzi.

– Z tym Matteo Andonim? – żachnął się, jakby jej sugestia była czymś nie do pomyślenia. – No wiesz, Arthie, mówisz tak, jakbyś w ogóle mnie nie znała.

Jin dysponował wrodzonym urokiem sprawiającym, że król we własnej osobie usłużnie podsunąłby mu krzesło – gdyby ten obdarzył go jednym ze swoich czarujących uśmiechów – i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego dziewczyna nie kłopotała się z odpowiedzią na jego udawane oburzenie. Wkroczyli do spokojniejszej dzielnicy Alms Place, w której próżno było szukać śladu brudu, a gdzie nie spojrzeć, widniały eleganckie domy z ceglanymi fasadami.

Przejeżdżający powóz minął umundurowanych mężczyzn patrolujących na końcu ulicy. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było parskanie zaprzęgniętych koni, popędzanych przez woźnicę. Stolica Ettenii – White Roaring – rzadko kiedy pogrążała się we śnie, lecz teraz, wraz z niedawnymi zniknięciami wampirów i szerzącymi się plotkami, miasto bez przerwy pozostawało w stanie gotowości. Bynajmniej nie dlatego, że ludziom zależało na dobru wampirów. Mieszkańcy drżeli na myśl, że skoro nawet wampiry nie poradziłyby sobie z tajemniczym niebezpieczeństwem, to jakim cudem oni, słabi ludzie, byliby w stanie je odeprzeć?

Choć te zniknięcia bez wątpienia były alarmujące, Arthie była o wiele bardziej niezadowolona ze zwiększonej liczby strażników Rama Horneda1, zwanych Rogatą Strażą od imienia swojego króla, którzy znajdowali się wszędzie, obserwując czujnie wszystko i wszystkich. Było to o tyle niesprawiedliwe, że skryty za maską Ram mógł obserwować swoich poddanych, podczas gdy mieszkańcy Ettenii nie mogli nawet zobaczyć twarzy władcy, który nimi rządził.

Arthie wsunęła kawałek papieru za kamizelkę i zatrzymała się przed imponującym czarnym ogrodzeniem.

– Jesteśmy na miejscu. Trzysta trzydzieści siedem Alms Place.

– To się nazywa kupa szmalu. – Jin gwizdnął z podziwem na widok znajdującej się przed nimi rezydencji z perfekcyjnie przyciętym trawnikiem.

Bez wątpienia cały budynek przyciągał uwagę: od falbaniastych firan zwisających z okien, po jaskrawoczerwone drzwi wejściowe. To drugie akurat bardzo pasowało do jego właściciela. Mężczyźni wychwalali na ulicach imię Matteo Andoniego, a kobiety szeptem wypowiadały je w swoich łóżkach – na długo po jego zniknięciu.

– Nie, to się nazywa gruba przesada. Zachowaj czujność. – Miała gdzieś to, że Matteo Andoni jest uwielbianym malarzem. Jeśli nie jesteś w stanie zapłacić za swoje drinki, nie powinieneś pić.

Przeszli przez bramę, po czym wspięli się po szerokich schodach prowadzących na werandę. Arthie zastukała o drzwi żelazną kołatką. Jin swobodnie oparł się o ścianę, lekko zaciskając dłoń na rączce czarnego parasola.

Drzwi stanęły otworem, ukazując szczupłego, łysiejącego mężczyznę. Zdawało się, że włosy, które niegdyś mogły znajdować się na jego głowie, teraz umiejscowiły się pod nosem, tworząc gęste wąsy.

– Tak?

Arthie wsunęła dłonie do kieszeni spodni, a światło księżyca padło na schowany w kaburze pistolet. Wolałaby nie strzelać z tej konkretnej broni, ale skoro była ona jedyna w swoim rodzaju, to też nie zamierzała chować jej przed światem. Czasem sam widok pistoletu załatwiał sprawę.

– Przyszliśmy złożyć wizytę panu Andoniemu.

– Późna godzina na pewno nie stanowi problemu – dodał Jin, posyłając mężczyźnie złośliwy uśmieszek.

Lokaj przesunął spojrzeniem po fioletowych włosach Arthie i jej śniadej skórze wskazującej na pochodzenie z wyspy Ceylan, a następnie na krótką chwilę przeniósł wzrok na lekko skośne oczy Jina. Gdy ponownie skupił się na dziewczynie, zwrócił uwagę na jej krótką fryzurę, klapy rozpiętej marynarki, a na końcu na błyszczący łańcuszek doczepiony do zegarka, który bezpiecznie spoczywał w kieszeni jej kamizelki. Przyglądaj się, ile chcesz, dupku.Nieważne, ile by na nich patrzył, nie znalazłby niczego, co wiązałoby ich ze slumsami. Jej ekipa mogła pochodzić z najgorszych odmętów White Roaring, ale szacunek, jakim darzono Arthie i jej ludzi, rekompensował ubytki w statusie społecznym.

– Broń? – zapytał lokaj, wyczekująco wyciągając rozwartą dłoń w ich kierunku.

– Nie, dzięki – powiedziała Arthie z uśmiechem. – Mam własną.

– Za to z chęcią napijemy się czegoś ciepłego – wtrącił Jin. – Już wystarczająco długo trzymasz nas na tym chłodzie.

Lokaj sprawiał wrażenie niezadowolonego, kiedy Jin, stukając parasolką o drewniany podest, bezceremonialnie wprosił się do środka, wypełniając całą swoją sylwetką wąski korytarz.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie, dobry człowieku. Chodźmy, Arthie.

Dziewczyna uchyliła kapelusza w drwiącym geście podziękowania i podążyła za Jinem do saloniku, w którym przyjmowano gości. Na brokatowych ścianach pomieszczenia wisiały skryte w cieniu półki. Jedynym źródłem światła były nisko ustawione lampy, przez co stolik kawowy lśnił tym samym szkarłatnym kolorem co spoczywający na podłodze dywan.

– Wy! – Za ich plecami rozległy się krzyki lokaja próbującego ich zatrzymać. – Wy nie możecie…

– Wszystko w porządku, Ivor. – W pomieszczeniu rozległ się gładki, męski głos.

Rozbłysła zapałka, a jej niewielki płomień oświetlił mężczyznę wylegującego się na kanapie, z jedną ręką założoną pod głową. Miał rozpiętą koszulę i podwinięte rękawy, a sznurki od kołnierza luźno opadały w dół, aż do szczupłych bioder. Żabot udrapowany z przodu koszuli muskał jego nagą skórę. Był to widok, którego Arthie nie zwykła oglądać, mając do czynienia z ludźmi z wyższych sfer. Z zasady nie byli aż tak obnażeni.

– Gapisz się – upomniał dziewczynę Jin, maskując swoje słowa udawanym kaszlem.

Absolutnie się nie gapiła.

– Matteo Andoni – zwróciła się do leżącego na kanapie mężczyzny, ignorując uwagę swojego towarzysza.

Miał piękne, arystokratyczne rysy, charakterystyczne dla Velance – kraju sąsiadującego z Ettenią, co czyniło z niego takiego samego imigranta jak z Arthie czy Jina, z tą różnicą, że on nie musiał o nic walczyć.

– Arthie Casimir – powiedział, naśladując jej ton głosu, powoli przeciągając słowa. Na jego palcach mieniły się pierścienie: miedziane i z onyksami. Włosy, czarne i długie, były starannie ułożone tak, żeby wyglądały na niedbale potargane. – Wraz z Ivorem zaczęliśmy robić zakłady. Według niego miałaś się pojawić dwadzieścia duvinów temu. Jak wielu członków należących do ekipy Casimir stawało pod moimi drzwiami, Ivorze? Troje?

– Sześcioro, panie.

– Ach. Nigdy nie miałem głowy do liczb. – Matteo machnął leniwie ręką.

Jeśli o jego artystycznej naturze nie świadczyły smugi farb pokrywających jego palce czy peany zachwytu rozbrzmiewające na ulicach na widok jego dzieł, to z pewnością ujawniał ją sposób, w jaki Matteo Andoni spoglądał na świat. W jego wzroku kryła się łapczywość, jak gdyby obawiał się, że umknie mu coś ważnego, jeśli choćby mrugnie.

– Chyba nie muszę dodawać, że Ivor przegrał zakład. – Uśmiechnął się, ujawniając niewielki dołeczek w policzku.

Arthie skarciła się w duchu za to, że zwróciła na to uwagę.

– No widzisz, to teraz możesz wykorzystać swoją wygraną na uregulowanie zaległych rachunków – zaproponował Jin.

– Dokładnie dwieście dwadzieścia cztery duviny. – Arthie skinęła głową.

– Całkiem sporo – skwitował Matteo, a cisza, jaka zapadła po jego słowach, podpowiedziała dziewczynie, że oto nadeszła chwila prawdy. – Wiesz, długo zastanawiałem się, czy ci, którzy przybywają do ciebie, żeby uraczyć się herbatą, są w stanie wyczuć metaliczny posmak krwi, którą podajesz nocą w tych samych filiżankach.

To było to.

Gdy tylko Arthie poznała nazwisko klienta, który zalegał z opłaceniem rachunku, wiedziała, że coś jest nie tak. To nie był mężczyzna, któremu brakowało pieniędzy. Nie, celowo zastawił na nią przynętę, a ona – uzbrojona w garść własnych informacji – przyszła sprawdzić dlaczego.

– Nie wiem, z jakiego powodu cię to interesuje. W końcu kto jak kto, ale akurat ty nie pijasz herbaty w Spindrift – odpowiedziała, nie kryjąc aluzji, która czaiła się za jej słowami, i podtrzymując spojrzenie Matteo.

– Daj spokój, Arthie – odparł przeciągle, przyglądając się jej poważniej, bardziej czujnie. – Chciałem jedynie cię poznać.

– Zobacz, jakie masz branie – zwrócił się do niej Jin, głosem słodkim jak miód, po czym pstryknął palcami i wyczekująco wyciągnął dłoń ku mężczyźnie. – Nasze pieniądze, jeśli łaska.

Gdy Matteo pochylił się do przodu, Jin mocniej zacisnął dłoń na rączce swojej parasolki. Niepotrzebnie, ponieważ Andoni tylko sięgał po przygotowaną wcześniej sakiewkę z pieniędzmi i rzucił ją chłopakowi.

– Nie zamierzasz przeliczyć? – Zmarszczył brwi w konsternacji, patrząc, jak Jin złapał worek z pieniędzmi i od razu schował go do kieszeni.

– Nie, a jeśli będę musiała ponownie złożyć ci wizytę, zapewniam, że tego pożałujesz – ostrzegła go Arthie. – Nie jesteś aż tak nietykalny, jak ci się wydaje – wytknęła mu.

Matteo usiadł z powrotem na kanapie. Szmaragdowy kolor jego oczu ustąpił ciemnej zieleni, niczym las pogrążony w ciemności.

– Wszyscy mamy swoje sekrety, wszak jest to najcenniejsza waluta na świecie. Prawda, moja droga?

Stojąca na stoliku lampa zamigotała, odbijając światło od znajdujących się za nią przeszklonych szafek.

Każdy arystokrata miał sporo mrocznych sekretów, począwszy od romansów i wymuszeń, na plugawych układach kończąc, dzięki którym mógł wspiąć się nieco wyżej w hierarchii społecznej. I właśnie pod tym względem Matteo Andoni był prawie nietykalny – prawie.

– Wiesz o tym najlepiej, podrzucając wiadomości czy wypuszczając plotki o romansach dżentelmenów, tak aby trafiły do ich żon – dodał Matteo. – Wzniecając chaos.

– Raczej dopuszczając się zemsty – poprawiła go Arthie. – Nie mam żadnego interesu we wzniecaniu chaosu.

A przynajmniej nie bezpośrednio. Za to nigdy nie miała problemu z wyrażaniem swoich prawdziwych zamiarów.

– Semantyka – odparł, wzruszając ramionami.

Nie odpowiedziała, czując narastającą wewnątrz złość.

Matteo uznał jej milczenie za zgodę na kontynuowanie swojego wywodu.

– Wystarczy spojrzeć na to, co oferujesz, czyż nie? Wampiry z łatwością znajdują chętnych do ofiarowania swojej krwi, błąkających się po ulicach, ponieważ nic nie daje takiej euforii jak uczucie bycia ukąszonym. A ty postanowiłaś zagarnąć coś, co jest powszechne, a co za tym idzie, bezpłatnie dostępne, zamieniając to w intratny biznes. Kradzież idealna.

– Kreatywność – poprawiła go ponownie Arthie, tężejąc w środku.

Przed przybyciem do Spindrift i zdobyciem pistoletu była nikim. Zaledwie sierotą żyjącą na ulicy, rzezimieszkiem walczącym o skrawek okrycia, żeby się ogrzać. W obcym kraju, nie znając języka, z drżącymi dłońmi i oczami wielkości spodków ostro zarysowanych na tle zapadniętej, wygłodzonej twarzy.

– Jak rozumiem, moje interesy zasługują na potępienie, ale już to, czego dopuszczają się ludzie na szczycie, zasługuje na oklaski? Jak na przykład to cholerne przedsiębiorstwo handlowe, które do cna wysysa zasoby ze wschodu?

Matteo zamrugał.

– Wiesz, przeważnie to właśnie tobie przyklaskiwałem.

– Dobrze byłoby, gdybyś zapamiętał… – wtrąciła Arthie, ignorując jego słowa i odwracając się do wyjścia – …że niektóre sekrety są więcej warte od innych.

– Kto jak kto, ale ty wiesz o tym najlepiej, prawda? Arthie, dziewczyna, która wyciągnęła legendarny pistolet z kamienia – wymruczał w odpowiedzi mężczyzna.

Casimir ani drgnęła. Wszyscy w White Roaring wiedzieli o Calibore – broni, której nikt poza nią nie był w stanie wydobyć. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Tylko kilka sekund dzieliło ją od wyjścia z odebranym długiem i nieco rozchwianym spokojem ducha. Lecz Matteo jeszcze z nią nie skończył.

– Arthie, dziewczyna, która przybyła do Ettenii w łodzi pokrytej krwią.

Zastygła w miejscu, po czym powoli odwróciła się twarzą do mężczyzny.

Matteo stał z uśmiechem na twarzy, na jego policzku znowu majaczył ten przeklęty dołeczek. Nie sprawiał jednak wrażenia, jakby triumfował. Nie, w jego spojrzeniu błysnęło coś o wiele bardziej niepokojącego. Wyglądał, jakby doskonale rozumiał, przez co przeszła. Jakby był po jej stronie.

Nie mogła na to pozwolić. Nie chciała tego.

Arthie zbliżyła się do niego. Na tyle blisko, by zaalarmować Ivora, który został zatrzymany przez Jina jednym ruchem parasolki.

– Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego nigdy nie przychodzisz do Spindrift po zamknięciu – zwróciła się do niego, odsuwając temat rozmowy od siebie. Chciała, żeby zdał sobie sprawę, że obserwowała go wystarczająco długo, żeby wiedzieć, kim naprawdę był. – Oboje wiemy, że nie gustujesz w herbacie.

Tak, Matteo Andoni był prawie nie do ruszenia, poza tym jednym, wstrząsającym sekretem.

– Ty… Ty jesteś wampirem – ujawnił prawdę Jin i gwałtownie wciągnął powietrze.

Matteo nie odpowiedział. Był młody, a już na pewno zbyt młody, by jego prace były rozsławione na taką skalę, i to w tak krótkim czasie. Zatem w grę wchodziła nieśmiertelność.

– Większość artystów odnosi sukces na długo po tym, jak ich ciała gniją w grobach. A oto jesteś, niespełna dwudziestoletni, z wyrobionym nazwiskiem i pozycją. Ciekawe, co by powiedziała śmietanka White Roaring – rozmyślała na głos Arthie – gdyby dowiedziała się, że uwielbiany przez nich malarz tak naprawdę nie żyje. To raczej słabo wpłynęłoby na twoje interesy. Może nawet straciłbyś swoje miejsce w socjecie.

– Nie piśniesz o tym nikomu – powiedział wampir, który nie był ani trochę zaniepokojony odkrytą tajemnicą.

– Niby czemu? – zapytała, chociaż miał rację. Arthie nie sprzedawała tanio swoich informacji. Sekrety są jak dobre wino. Im dłużej leżakuje, tym bogatszy ma bukiet. Natomiast w tym konkretnym przypadku, im dłużej tajemnica pozostanie w ukryciu, tym większej nabierze wartości.

– Ponieważ nie umiesz się oprzeć władzy, jaką dysponujesz, gdy grozisz komuś ujawnieniem jego sekretu. Z kolei jeśli chodzi o mnie – kontynuował, skupiając się na swojej dłoni, w której obracał jedną ze strzykawek pochodzących ze Spindrift, błyszczącą od znajdującej się w środku krwi – wystarczy, że zacznę krzyczeć o twojej nielegalnej działalności, a gwarantuję, że strażnicy, którzy w tej chwili znajdują się na końcu ulicy, bez wahania przybiegną na pomoc. Zabawne, jak szybko mogą się poruszać akurat wtedy, kiedy najmniej tego chcemy.

Potrzeba byłoby czegoś o wiele więcej niż strzykawki, żeby ją pogrążyć, ale Arthie zawsze wolała dmuchać na zimne.

– Jin – odezwała się dziewczyna.

Chłopak westchnął, rozpoznając jej ton głosu.

– Jak sobie życzysz, mała siostrzyczko. – Jednym ruchem przerzucił parasolkę do drugiej ręki i sięgnął po rewolwer, który wielokrotnie przypominała mu, żeby wziął ze sobą.

Matteo szeroko otworzył oczy. Arthie musiała przyznać, że lubiła, kiedy mężczyźni się jej obawiali.

– Myślę, że możemy o tym porozmawia… – zaczął, lecz nie skończył, ponieważ Jin nacisnął spust.

Huk wystrzału wstrząsnął pomieszczeniem. Matteo padł na podłogę, wydając z siebie pełen zaskoczenia okrzyk. Arthie czuła, jak dzwoni jej w uszach. Ciało wampira zaczęło się trząść. Nie było to jednak spowodowane bólem. Nie, mężczyzna roześmiał się tak głośno, że zadrżały szyby w stojących za nim witrynach. Casimir przyglądała się, jak gęsta krew toczyła się z rany po postrzale. Nie była karmazynowa, lecz o wiele ciemniejsza, co jeszcze bardziej potęgowała porcelanowa bladość jego skóry. Martwa skóra i martwa krew.

– Lubiłem tę koszulę – wymruczał Matteo, a lokaj w progu zawył z przerażenia. – Nie martw się, staruszku – zwrócił się do niego uspokajająco, po czym ostrożnie wydłubał palcami kulę tkwiącą w jego piersi. Skóra wokół rany była sina; wyglądała, jakby tkanka wokół obumarła.

Arthie poczuła, jak narasta w niej współczucie, dopóki mężczyzna nie spojrzał na nią i mrugnął zalotnie, jakby właśnie nie leżał w kałuży własnej krwi.

– Wszystkie dobre historie o miłości zaczynają się od kuli prosto w serce – powiedział w zadumie.

– Następnym razem dopilnuję, żebyś pozostał martwy – ostrzegła go. Dziewczynie nie spodobało się wrażenie, jakie wywołały w niej jego słowa. Podniosła strzykawkę.

– Brzydzę się przemocą! – zawołał za nią rozbawiony Matteo.

Wkroczyła na spowitą mrokiem ulicę z Jinem u boku. Jeszcze zanim spojrzała na jej koniec, wiedziała, że po umundurowanych mężczyznach nie będzie ani śladu. Nie dlatego, że Matteo Andoni miał nad nimi jakąkolwiek realną władzę, ale dlatego, że rozpoznała znajome kroki swojego młodego gońca.

Chester wyłonił się z mgły. Z trudem łapał powietrze i przytrzymał się pobliskiej bramy, próbując zachować równowagę. Blond czupryna chłopaka wyraźnie odznaczała się na tle księżycowej poświaty.

– Rogata Straż zmierza do Spindrift. Szykuje się nalot – wykrztusił z przestrachem.

2JIN

– Witaj w Spindrift. Zaczniemy od kilku rzeczy, o których musisz wiedzieć – zwrócił się Jin do nowej pracownicy jeszcze tego samego dnia, tuż przed otwarciem lokalu. – Z chwilą wybicia siódmej drzwi herbaciarni są zamykane. Wszyscy wychodzą, w środku ma nie być żadnego klienta. To nie podlega dyskusji, nieważne, jak czarującymi uśmiechami obdarzaliby cię goście i czego by nie mówili. Najpierw zasuwasz okiennice i dopiero wtedy kierujesz się na tyły. Teraz przesuń na bok ten regał i zdejmij dokładnie te ramki. Spójrz, krwiodajnia jest już prawie otwarta.

Nowa zadrżała, czemu Jin wcale się nie dziwił.

– Wejdź do loży – kontynuował szkolenie. Co prawda sam miał dużo do zrobienia, ale nikt inny nie byłby w stanie lepiej pokazać jej, jak to wszystko działa, niż osoba, która to wszystko stworzyła, krok po kroku, pomysł po pomyśle. – Zdejmij ten wazon i postaw go na rozkładanym stoliku stojącym po prawej stronie. Podejdź do tej półki i odblokuj zatrzaski znajdujące się po obu jej stronach, dzięki temu ze ściany wysunie się ukryte łóżko. Najlepiej zrobisz, jeśli nie będziesz za bardzo rozmyślać o tym, co tu się odbywa. Chyba że cię to kręci – dodał, puszczając oczko do dziewczyny. – Cofnij się. Widzisz tę przerwę między ścianami? Sięgnij do wewnątrz, złap za znajdujące się tam drzwi i zamknij je.

Zamilkł na chwilę, przyglądając się zachwytowi malującemu się na twarzy dziewczyny.

– Teraz nasza loża przekształciła się w zwyczajną sypialnię. Naucz się na pamięć, jak to wszystko działa, powtarzaj tyle razy, aż będziesz to robić automatycznie. I jeszcze jedno: upewnij się, że masz przygotowane dwa uniformy. Jeden do obsługiwania naszych pompatycznych, pochodzących z arystokracji klientów, a drugi nieco bardziej pociągający dla naszych wampirzych przyjaciół, którzy pochodzą z różnych środowisk.

Dziewczyna podążyła za nim na piętro, gdzie na rozstawionych stolikach znajdowały się prawie puste miseczki z kostkami cukru i opróżnione dzbanuszki na mleko, czekające na zabranie i umycie. Aromat herbaty unosił się w powietrzu. Jin przejął od jednego z przechodzących kelnerów tacę wyładowaną naczyniami i wepchnął ją w ręce nowej.

– Co drugi stół jest składany. Najpierw składasz na pół, a potem chowasz je bezpośrednio pod podłogę. Krzesła ustaw pod tamtą ścianą, a kiedy już to zrobisz, naciśnij tę dźwignię… – podszedł do wskazanego miejsca, wyjaśniając dalej: – …a wtedy ujawnisz ukrytą kanapę, na której możesz się rozgościć.

Jin przechylił się do tyłu, przez co wydawało się, że leci na spotkanie z podłogą. Po chwili jednak pojawiła się sofa i mężczyzna wpadł w objęcia pluszowych poduszek. Ułożył się tak, że nogami opierał się o znajdujące się naprzeciwko oparcie. Spojrzał na dziewczynę, unosząc zawadiacko brwi.

– I to właśnie jest Spindrift. Herbaciarnia za dnia, krwiodajnia nocą.

Teraz, kilka godzin później, przyszła pora zrobić coś odwrotnego.

Gdy wieża zegarowa wybiła drugą godzinę, Jin i Arthie wpadli przez tylne drzwi Spindrift, którego neonowy znak był równie wyrazisty co jego właścicielka, a duży, ceglany budynek niemal dorównywał jej ambicjom. To miejsce nie mogło bardziej tętnić życiem. Jak zwykle po przekroczeniu progu Jin zatrzymał się na moment, delektując się atmosferą i otulającym go ciepłem.

– Za siedemnaście minut pojawi się tutaj grupa porządkowa. – Arthie zerknęła na swój kieszonkowy zegarek.

Wystarczyło im dziewięć. Cztery do uprzątnięcia podłogi i kolejne pięć do przeobrażenia lokalu w herbaciarnię. Mieli to opracowane do perfekcji.

Światła zostały przygaszone, zacierając krawędzie pomieszczenia i jednocześnie rzucając czarujący blask ponad głowami nocnej klienteli: nieumarłych, którzy przybyli na ucztę, i handlarzy krwią planujących się wzbogacić. Cała ekipa krzątała się między stołami, na których stały filiżanki wypełnione gęstą czerwienią. Wampiry odpoczywały, rozmawiając między sobą przyciszonymi głosami. Co jakiś czas dało się słyszeć śmiech, cichy i głęboki. Niektórzy goście relaksowali się, czytając gazetę, inni gromadzili się blisko ciemnych ścian, w połowie pokrytych boazerią, rzucając cienie na drugą, pokrytą kwiatowymi wzorami połowę. Z kolei głęboko na tyłach wampir i handlarz krwią skryli się w jednym z prywatnych pokoi, podczas gdy inna para opuszczała pomieszczenie obok.

Mimo że te konkretne wampiry nie miały dostępu do elitarnego klubu zwanego Athereum, to ubierały się i zachowywały tak, jakby stanowiły śmietankę towarzyską, przez co Jin odczuwał jeszcze większą dumę ze Spindrift, który stworzył wraz z Arthie.

To miejsce było czymś więcej niż tylko biznesem. Stanowiło bezpieczną przystań i to nie tylko dla ekipy składającej się z mieszaniny sierot i rozbitków. W Ettenii wampiry przez dziesięciolecia egzystowały spokojnie w tajemnicy, nie różniąc się fizjonomią od zwykłego, żyjącego człowieka. Tak było do czasu masakry, która ujawniła ich istnienie.

Dwadzieścia lat temu Wolf z White Roaring sterroryzował ulice miasta, które spłynęło czerwienią, gdy rozszarpywał gardła jego mieszkańców. Chociaż Wolf nie tyle karmił się swoimi ofiarami, co je zmasakrował, ci, którzy przeżyli, wspominali o kłach i szkarłatnym spojrzeniu napastnika. Był wampirem, chociaż wówczas nikt o nich nie słyszał. W podobnych przypadkach, chociaż nie na tak wielką skalę, nigdy nie znaleziono winnego.

– Prawie tak, jakby ktoś celowo to zaplanował – mawiała czasami Arthie.

Przerażenie, niczym długo jątrząca się rana, ostatecznie przeobraziło się w nienawiść. Świat od zawsze roił się od zła i mroku, lecz Ettenia nadała temu zupełnie nowe znaczenie.

Trzeba przyznać, że nie było to wcale trudne zadanie, ponieważ wampiry były drapieżnikami, co stanowiło znaczne ułatwienie dla tych, którzy walczyli przeciwko nim. Dla przykładu: tajemniczy mężczyzna mordujący kobietę? Od razu winę zrzucano na wampiry. Zhańbiona żona, która wzięła sprawy w swoje ręce, decydując się na zabicie zdradzającego ją męża? To oczywiste, że nie mogła być człowiekiem. Nie miało znaczenia, że większość wampirów zachowywała się poprawnie, a co zamożniejsi byli nawet w stanie przystosować się do wyższych sfer. Nadal stanowili margines, błąkając się w cieniu i nie mając regularnego dostępu do krwi.

Wampiry być może musiały nauczyć się wstrzemięźliwości podczas pożywiania się, żeby nie osuszyć do cna swoich ofiar, ale nie oznaczało to, że były dzikimi zwierzętami. Nie wpadały w szał zabijania, kiedy mogły najzwyczajniej w świecie i po cichu skosztować krwi swojej ofiary. Ale podczas tego pamiętnego ataku Wolf z White Roaring był inny. Był tylko w połowie wampirem, rozdartym pomiędzy światem żywych i martwych.

Zazwyczaj człowiek stawał się krwiopijcą, gdy będąc jedną nogą w grobie, spożył wampirzą krew. Nie miało znaczenia, czy został osuszony z całej swojej posoki przez jednego z nich, czy zginął w inny sposób, zasada pozostawała niezmienna: wypicie krwi nieumarłego w ciągu tych kilku sekund dzielących od śmierci wystarczyło do rozpoczęcia przemiany.

Półwampiry były nietypowe. Jeszcze za życia były karmione wampirzą juchą, najczęściej wbrew ich woli. Z początku dawano im jej tyle, by zyskiwały mnóstwo siły do przeżycia, natomiast później tylko trochę, co wystarczało do wydobycia z nich cierpienia i pozbawienia ich niewinności, kiedy ruszały na żer. I to tak, że nawet nie zdawały sobie z tego sprawy.

Były słabsze od swoich pobratymców, ale mogły stać się prawdziwymi wampirami w taki sam sposób jak ludzie. Zarówno półwampiry, jak i zwykłe wampiry piły krew, żeby przeżyć, a ich odbicia nie pojawiały się w lustrach. W przeciwieństwie do zwykłych wampirów półwampiry rzucały cienie i ulegały wpływowi czasu. Ci pierwsi całkowicie zamierali w czasie i pozostawali wiecznie młodzi, podczas gdy ci drudzy starzeli się o wiele wolniej niż ludzie, aż ostatecznie przestawali i proces starzenia ustawał.

Tak czy inaczej, tutaj w Spindrift wszystkie wampiry choć przez chwilę mogły być sobą.

Jin donośnie uderzył parasolem o drewnianą podłogę, przyciągając na siebie uwagę zgromadzonych. Spojrzenia, które skupiły się na mężczyźnie, miały karmazynową barwę – znak, że wampiry zdążyły się nasycić.

– Streszczajcie się – obwieściła gościom Arthie. – Spindrift zamyka się za dziesięć minut.

Dotychczasowy hałas przeistoczył się w ciche brzęczenie. Wampiry były cichą grupą i tylko trochę zdawały się zaskoczone słowami właścicielki. Miało to sens, biorąc pod uwagę ich wyostrzony słuch i nadludzką szybkość. Kilkoro wampirów zaczęło zamawiać na ostatnią chwilę filiżanki z krwią – wielu dopytywało się o mieszankę krwi z wodą kokosową, będącą autorskim drinkiem Jina, którego od jakiegoś czasu brakowało w Spindrift. Pozostali opuścili lokal z ukontentowanymi westchnieniami i schowanymi kłami, elegancko żegnając się między sobą.

Jin i Arthie zabrali się do pracy.

– Możesz mi powiedzieć, co się wydarzyło w mieszkaniu Matteo Andoniego? – zwrócił się do niej Jin, zasuwając okiennice.

– Przecież to ty do niego strzeliłeś – wytknęła mu dziewczyna, zauważając jednocześnie kroplę krwi na podłodze. Rzuciła mop jednemu z pracowników.

– Bo użyłaś tego swojego szczególnego tonu – odpowiedział, a w tym samym czasie dziewczyna skinęła głową w stronę jednej z ich bardziej popularnych i kuso ubranych handlarek krwią.

Chociaż większość handlarzy sprzedawała strzykawki napełnione swoją posoką, ta konkretna handlarka oferowała swoje usługi w prywatnych lożach, gdzie wampir mógł pożywić się bezpośrednio z żyły. Zdaniem Jina z pewnością miało to swoje zalety: uczucie euforii związane z ukąszeniem plus inne rozrywki, którymi mogła oddawać się dana para.

– Jakiego tonu? – zapytała Arthie, podnosząc ze stołu karafkę, której karmazynowa zawartość odbijała się w jej oczach.

W odpowiedzi Jin uniósł brwi.

– Tego, który mówi: Jin, proszę, strzel do tego przystojniaka.

– Cóż, nie możesz mnie winić za twój brak skrupułów.

– Jakie znowu skrupuły? Właściwe słowo, które miałaś na myśli, to…

– Dobrze wiesz, że mogę powiedzieć ci dokładnie to samo w jeszcze dwóch innych językach, które mają znacznie więcej liter niż etteński, więc dobrze ci radzę, nie pouczaj mnie, Jin – warknęła, a w odpowiedzi mężczyzna cofnął się i przystanął w miejscu, uważnie jej się przyglądając. Arthie też się zatrzymała, zanim chwyciła za ścierkę. – Nie patrz tak na mnie.

– Matteo naprawdę zalazł ci za skórę, prawda? – zapytał, nieudolnie powstrzymując się od śmiechu. Musiał przyznać, że widok dziewczyny zbitej z tropu w reakcji na próby flirtu Matteo, w połączeniu z jego ujmującym dołeczkiem w policzku, był całkiem uroczy.

Zatrzasnęła metalowe wieczko kieszonkowego zegarka, gniewnie mrucząc coś pod nosem.

Jin klasnął w dłonie, po czym zwrócił się do znajdujących się w lokalu maruderów.

– Drodzy przyjaciele, wybaczcie, ale jesteśmy zmuszeni skrócić dzisiejszy wieczór i z przykrością prosić państwa o opuszczenie lokalu. Byłbym bardzo wdzięczny za zrozumienie.

W pomieszczeniu dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł i brzdęk monet. Ostatni goście wyszli tylnymi drzwiami, kiwając głowami czy też uchylając kapelusze w geście pożegnania. Ich serca pompowały świeżą krew, policzki miały zdrowy, rumiany odcień. Najedzone wampiry sprawiały wrażenie tak żywych, jak to tylko było możliwe, biorąc pod uwagę okoliczności.

Umycie podłogi zajęło właścicielom trzy minuty i czterdzieści dziewięć sekund, a następnie wybuchło istne pandemonium.

– Reni, herbata. Już! – krzyknęła Arthie.

Reni był specem od robienia herbaty. Zawsze perfekcyjnie zaparzona, o idealnej barwie. Tylko z tego powodu Arthie pozwalała mu szwendać się tutaj za dnia, biorąc pod uwagę, że sam gustował w krwi. Doprawdy dziwny był z niego facet.

W lokalu panował gwar, wszyscy uwijali się jak w ukropie. Świeże czajniki stukały o kuchenne płyty, a te, które zdążyły się zagotować, były przejmowane przez sprawne ręce, które spokojnie nalewały herbatę do przygotowanych zawczasu misek. To miało zamaskować metaliczny zapach krwi.

Wszystko, co się działo: każdy ruch, każda skrupulatnie wykonywana czynność, było niczym pieśń rytmicznie krążąca w żyłach Jina.

– Szybciej! – ponaglała Arthie, przesuwając regał na miejsce i zamykając ukryte przejście. – Zostawcie to i otwórzcie frontowe drzwi. Chester, weź szklanki. Wasza trójka – zwróciła się do pozostałych pracowników – ma natychmiast włożyć uniformy, a reszta ma zniknąć.

To, że w Spindrift prowadzona jest krwiodajnia, nie było żadną tajemnicą. Wszyscy w White Roaring to wiedzieli. Cała załoga Arthie była tego świadoma. Tak samo jak każdy członek Straży Horneda. Ale wiedza to nie wszystko. Diabeł tkwił w szczegółach, a w tym przypadku w dowodach. A jeszcze nigdy nie udało się udowodnić istnienia krwiodajni. Nie było na to żadnej poszlaki. Oczywiście poza strzykawką, którą miał Matteo. Jin nadal nie wiedział, jak wampirowi udało się ją zwędzić. Tylko członkowie ekipy mieli dostęp do zaopatrzenia niezbędnego do pobierania krwi i doskonale wiedzieli, że musieli zachowywać należytą ostrożność.

– Felix, leć po lustra – rozkazała Arthie.

W tym samym czasie Jin podał jej wypełnione krwią flakoniki wraz z zawiniątkiem zawierającym zdezynfekowane chirurgiczne narzędzia, które z łatwością można było schować pod deskami podłogi.

Co kilka tygodni strażnicy próbowali czegoś nowego, żeby złapać ich na gorącym uczynku. Począwszy od wymyślnych nalotów, zgłaszania nieprawidłowości w dokumentacji, które utrudniały dostawy herbaty i kokosów, na złej prasie skończywszy.

– Może powinniśmy ukryć twój pistolet – zasugerował Jin, przecierając blat.

Wszyscy wiedzieli, że była w jego posiadaniu, ale czymś innym była wiedza o jego istnieniu, a czymś innym wystawianie go na pokaz. Mężczyzna rzucił okiem na czarną, misternie zdobioną rękojeść, która nadawała broni eteryczny, niemal nieziemski wygląd. Niegdyś pokryta była odciskami palców tych, którzy próbowali go wyciągnąć czy to samodzielnie, czy przy pomocy dłut, toporów i wszystkiego co pomiędzy. A tak naprawdę jedynym, czego potrzebowali, by dostać tę broń, były drobne rączki małej dziewczynki pochodzącej z niewielkiej wyspy, położonej daleko, daleko stąd. Dziewczynki, która została skrzywdzona, oszukana i ograbiona.

Arthie schowała rachunki z wieczornego utargu, po czym spojrzała na chłopaka tak, jakby podczas szaleńczego biegu z powrotem do lokalu nagle stracił rozum.

– To zwykli, starzy strażnicy, Jin. Od kiedy obawiamy się takich typów?

Zdawał sobie z tego sprawę, ale słowa Matteo nie dawały mu spokoju. Dzisiejszy wieczór wzbudził w nim niepokój, który nie miał nic wspólnego z artystyczną chandrą.

– Dobrze wiesz, że każdy kolejny nalot przeprowadza wyższy rangą strażnik – przypomniał z obawą.

– Tylko mi nie mów, że zaczynasz wątpić w swoje dzieło – rzuciła Arthie, unosząc jeden kącik ust, co przeobraziło się w typową dla niej minę wyrażającą całkowite lekceważenie zagrożenia.

Przemiana, jaka w przeciągu kilku minut została dokonana w Spindrift, została przez wszystkich uznana za coś oczywistego, jakby herbaciarnia od zawsze się tam znajdowała. Arthie jednak nigdy nie zapomniała tygodni, które zajęło jej opracowanie całego przedsięwzięcia ani wysiłku, jaki włożył w to wszystko Jin.

Ona nie zapominała o niczym.

Kiedy Jin miał siedem lat, marzył o siostrze. Gdy miał jedenaście lat, Arthie wyciągnęła go ze szponów śmierci. Cały czas pamiętał, jak zmrużonymi oczami wpatrywał się w jej niechlujny i brudny strój. Wyglądała jak ci wszyscy ludzie, których jego ojciec – mężczyzna ubrany w najlepszej jakości wełnę, z wypastowanymi na błysk butami – wskazywał mu, gdy razem wyglądali zza okna jadącej dorożki, mówiąc: „Pewnego dnia właśnie takim ludziom będziesz pomagał, mój chłopcze”.

Role jednak się odwróciły. Jin był teraz zupełnie kimś innym, a jego ojciec nigdy tego nie zobaczy.

Mówiąc wprost, Arthie była dla niego niczym burza w szklance wody: malutka, buzująca, w każdej chwili gotowa do ataku. To White Roaring uczyniło z niej to, kim teraz była. Ostra jak brzytwa – tak na ciele, jak i na umyśle.

Jakże daleką drogę przeszła z dziewczynki w obdartych łachmanach do szefowej w szytym na miarę garniturze. To cała ona – kaszkiet przykrywał fale jej fioletowych włosów, kamizelka w prążki idealnie przylegała do koszuli, której rękawy jednak zawsze musiały być podwinięte, a do tego niezapięta i wiecznie rozchylona marynarka, ponieważ– jak zawsze tłumaczyła –„nie jestem jakimś sztywniakiem”. Całości dopełniał pas w kolorze marynarki, luźno zwieszający się z jej bioder, do którego miała przytwierdzony słynny pistolet. Arthie nie należała do subtelnych osób.

– Są jakieś wieści na temat dostaw kokosów? – zapytała Jina, który chwycił szczotkę z twardego włókna kokosowego, starając się zetrzeć kroplę krwi, uparcie niedającą się zlikwidować. Z kokosów naprawdę robiono znakomite szczotki.

Do Spindrift importowano herbatę i kokosy z ojczyzny Arthie – wyspy Ceylan, ale ze względu na panującą na całej wyspie zarazę nie można było uzupełnić zapasów kokosów od miesięcy.

Jin potrząsnął głową. Mógłby przysiąc, że światło w oczach dziewczyny nieco przygasło, gdy brała do ręki i odkładała kolejne puszki z różnymi rodzajami herbat: od czarnych, prostych i mocnych, po delikatne, białe gatunki i wybrane mieszanki zawierające owoce czy inne aromaty. Arthie odmawiała spożywania takich „profanacji” – jak je nazywała, czyli wszystkiego, co nie było jej zdaniem prawdziwą herbatą, jak rumianek czy mięta.

– Dobrze, że nie brakuje nam herbat, no nie? – rzucił Jin z ulgą, bo bez tego nie byłoby mowy o żadnej herbaciarni. Jeśli zaś chodzi o kokos, sprawa wyglądała nieco inaczej, ponieważ używali go wyłącznie do drinków w krwiodajni. – Nadal nie mamy wieści od naszych pałacowych szpiegów. Pol usłyszał, że otrzymali zakaz opuszczania murów – dodał zaniepokojony.

Mieli sieć służących, lokajów, pokojówek i innych pracowników, którzy byli gotowi wymienić informację za odpowiednią sumę, a jednak od niespełna dwóch tygodni nie usłyszeli od nich ani słowa, co było dosyć niespotykane.

– To możliwe, żeby pałac został zamknięty? – zapytała Arthie, unosząc brwi w zdziwieniu.

Jin pokiwał twierdząco głową. Nie wiedział, czy to oznaczało, że Ram martwił się, że ktoś opuści przybytek, czy może, że do niego wejdzie.

– Są prawie na miejscu! – Krzyk stojącego na czatach chłopaka uniósł się ponad zgiełkiem przesuwających się stołów i brzdęku filiżanek.

Jin wyraźnie się spiął.

–Dulce periculum2, braciszku – zacytowała starą dewizę Arthie i wyciągnęła ku niemu zaciśniętą w pięść lewą dłoń.

– Kłopoty to nasze drugie imię – odpowiedział, po czym zacisnął prawą dłoń i skierował ją do ręki dziewczyny, dzięki czemu ich kłykcie delikatnie o siebie uderzyły.

Zza matowego szkła, z którego było wykonane główne wejście do Spindrift, zamajaczyły ciemne kontury strażników, akurat w chwili, gdy ostatnia sofa została dosunięta pod ścianę, a reszta ekipy zniknęła. Jin stanął za barem, a Arthie oparła się o jego krawędź, stojąc przodem do wejścia.

Nikt nie zawracał sobie głowy pukaniem, drzwi gwałtownie otworzyły się na oścież, ukazując wchodzących do środka pięciu umundurowanych mężczyzn z Rogatej Straży. Na ich piersiach srebrną nicią wyszyto kontury złowrogiej głowy z rogami. Symbol Rama, obecnego władcy skrytego za maską króla Ettenii.

Kelner pospiesznie ruszył w ich kierunku.

– Witajcie, zacni panowie. Czy mogę zaproponować panom filiżankę najlepszej herbaty w White Roaring? Zachęcam do spróbowania mojej ulubionej odmiany: Royal Ettenian.

Strażnicy wyglądali na zakłopotanych. Oczywistym było, że żadna szanująca się herbaciarnia nie byłaby otwarta o tak późnej porze, ale Arthie lubiła stawiać ich w takich kłopotliwych sytuacjach, wprawiać w oszołomienie i jawnie z nich drwić, odgrywając takie scenki – zwłaszcza gdy alternatywą była niezręczna cisza.

– Proponuję Ceylan Supreme. Najlepsza herbata w kraju! – zawołał inny członek ekipy, unosząc wzrok znad zlewu. – Nie dajcie się zwieść nazwie.

– Ja to zawsze wybieram Crimson Gem – rozbrzmiał trzeci głos. – Nic nie przebije bogatej w przyprawy pekoe3.

Gdyby Arthie była herbatą, to właśnie tą. Należało ją precyzyjnie zaparzyć i odpowiednio doprawić specjalną mieszanką przypraw, które w miarę rozwijania się liści herbaty wydobywały ciężki, ziemisty, trochę dymny aromat. Doskonałość na każdym etapie jej przyrządzania była koniecznością, w przeciwnym razie stawała się gorzka.

– Panowie! – zawołała na przywitanie, a stojący za nią Jin, choć widział tylko tył jej fioletowej głowy, mógł się założyć, że właśnie posyłała mężczyznom uśmiech ostry jak brzytwa. – Czyżby ktoś złożył skargę na zakłócanie ciszy nocnej? Rozumiem, że brzdęk filiżanek może być nieco… kłopotliwy o drugiej nad ranem. Zawsze mamy dużo sprzątania, ale musimy być gotowi na poranne przyjmowanie naszych gości, sami rozumiecie.

Facet, który ewidentnie rządził tą grupą, ruszył do przodu z dumnie wypiętą piersią. Jego jasnoszara liberia kontrastowała z jednolitymi mundurami pozostałych. Gdyby tylko wiedział, że tuż pod jego stopami, pod deskami, po których właśnie szedł, skrywają się dowody, których tak usilnie poszukiwała straż…

– Wydaje ci się, że jesteś królem, Casimir, i możesz wszystko. Łącznie z łamaniem prawa.

– Słyszałeś, Jin? Od teraz proszę się do mnie zwracać per królu Arthie – zwróciła się ironicznie do przyjaciela, po czym ponownie skupiła uwagę na strażniku. – Mówisz o prawach uchwalonych przez ludzi takich jak wy, ubierających je w wymyślne słowa, których znaczenia nawet oni sami nie rozumieją? O zasadach poniżających każdego, kto nie jest równie blady co wy? – Odchyliła się do tyłu, przesuwając śniadą dłonią po drewnianym stoliku. Nie dało się nie zauważyć, że w porównaniu do niej facet wyglądał dosyć upiornie: blado, niemal chorobliwie. – Nie, sierżancie. Nie mogę łamać prawa, które wcale mnie nie obejmuje.

Miała rację. Etteńskie prawo zostało stworzone z myślą o ludziach o białym kolorze skóry, nierzadko kosztem tych, którzy tej bladości nie podzielali. Właśnie dlatego ktoś taki jak Matteo Andoni prowadził wytworne życie i tak odmienne od tego, które miała Arthie.

Sierżant wpatrywał się w dziewczynę zawzięcie, po czym wyjaśnił:

– Przyszliśmy z pewną delikatną sprawą. Słyszałem, że masz trudności z płaceniem na czas. I to jest właśnie problem z ludźmi takimi jak ty. Pojawiacie się w naszym mieście, gdzie życiem mieszkańców rządzą pewne zasady, i wprowadzacie chaos. Co więcej, do moich uszu dotarła informacja, że tylko kwestią czasu jest to, kiedy ty i twoja banda zostaniecie stąd eksmitowani.

Brwi Jina podjechały wysoko do góry. Był pewien, że uregulowali wszystkie opłaty za budynek – i to w terminie.

– W takim razie radziłabym umyć uszy – oznajmiła spokojnie Arthie, niczego po sobie nie zdradzając.

– Więc dlaczego wyglądasz, jakbyś miała ochotę mnie zabić? – Sierżant posłał jej złośliwy uśmieszek.

– Och, to moja naturalna mina – zripostowała Arthie. – Widzisz, jeśli szukasz tutaj krwi, to znajdziesz ją… ale tylko wtedy, gdy zostaniesz zmuszony do lizania swoich własnych ran. Nigdzie indziej.

Sierżant wpatrywał się przez chwilę w dziewczynę, najprawdopodobniej zastanawiając się nad ripostą, po czym skinął głową na swoich ludzi.

– Zacznijcie szukać.

Jin wzdrygnął się, gdy stół i krzesło uderzyły w przeciwległą ścianę, a w ślad za nimi kilka stołków barowych. Strażnicy traktowali herbaciarnię jak swój prywatny plac zabaw, niszcząc podłogi niedaleko prywatnych lóż, które teraz wyglądały na głębokie wnęki zapewniające nieco odosobnienia od innych stolików. Jeden ze strażników zajrzał tam, pochylając głowę, by po chwili wyjść z pustymi rękami.

– Nie powiedziałem, że macie zrujnować to miejsce – skarcił ich sierżant zmęczonym głosem. – Jeśli zamierzacie zrywać podłogę, to najpierw poszukajcie na niej jakichś zagłębień, dziur lub czegoś, co sugeruje, że coś może być pod spodem.

– Cóż za troskliwość – skomentował kąśliwie Jin, po czym ciszej odezwał się do Arthie: – O co mu chodziło z tymi zalegającymi płatnościami?

Dziewczyna nie zdążyła powiedzieć ani słowa, bo niedaleko coś roztrzaskało się o podłogę.

Jin westchnął z poirytowaniem.

– Nie potrzebujecie tam pomocy? – zapytał strażników plądrujących lokal.

Jeden z nich, z drwiącym uśmiechem na twarzy, przykucnął przy frontowych drzwiach i zastukał kłykciami w drewnianą podłogę. Nie dało się zignorować przeklętego echa, które rozległo się po uderzeniu.

Sierżant spojrzał wymownie na Arthie.

– Śmiało. Nie zamierzam cię powstrzymywać. – Wzruszyła obojętnie ramionami.

Za to Jin chciał zatrzymać to, co właśnie się wyprawiało. Pragnął, by jego życie nie uległo żadnemu uszczerbkowi. A skoro Spindrift i on stanowili praktycznie jedność, nie chciał, by i herbaciarnia ucierpiała.

Sierżant wsunął nóż pod zniszczoną deskę w podłodze.

– Włącz drugi przełącznik – wymamrotała Arthie do Jina.

To, co wydarzyło się w domu Mattego Andoniego, wyraźnie musiało nią wstrząsnąć, jeśli myślała, że taka zagrywka przechyli szalę na ich korzyść. Postrzelenie go było najgorszą opcją z możliwych. Najbardziej amatorską.

– Jin – wycedziła, ponaglając go.

Pewnego dnia ta kobieta go wykończy, a on będzie zbyt martwy, żeby na to narzekać.

Nacisnął wadliwy przycisk zasilania, który parę lat temu zamontował pod ladą baru, wywołując rozbłysk zbłąkanej iskry. Jedna z wielu zwisających z sufitu żarówek pękła z sykiem. Strażnicy unieśli głowy, podczas gdy w pomieszczeniu robiło się coraz jaśniej i jaśniej, a zewsząd dochodziło alarmujące bzyczenie, po którym posypał się grad drobnego szkła od pękających żarówek. Na suficie został sam kabel, delikatnie kołysząc się od elektrycznego wstrząsu. Sierżant strzepnął odłamki szkła z ramienia i ponownie zabrał się do podważania deski.

To, że nie odpuści, było pewne. Zastosowana sztuczka jedynie delikatnie przyciemniła pomieszczenie.

– Cierpliwości, Jin – uspokajała Arthie, kiedy chłopak rzucił jej niepewne spojrzenie. Następnie zwróciła się do strażników, nadal podtrzymując konspiracyjny, lekko znudzony ton głosu: – Wybaczcie, ale sami wiecie, jak to jest po tej stronie White Roaring. Elektryczność bywa tutaj nieco kapryśna.

To była ta część White Roaring, którą zamieszkiwali ludzie odrzuceni przez społeczność Ettenii i gdzie odgłos strzałów był równie powszechny co rżenie konia. Spindrift stał na rozdrożu dwóch światów: wyrzutków i możnych, powstając z gruzów samą siłą woli, niczym feniks z popiołów. Z każdym pozyskanym sekretem, który wyjawił Arthie jeden z klientów, dziewczyna dodawała tego czy innego urzędnika do swojego arsenału, zamieniając slumsy w królestwo, a Spindrift stanowiło jego klejnot, swoistą perłę w koronie.

A biorąc pod uwagę narastającą częstotliwość, z jaką pojawiały się naloty, Ram zdawał się tego boleśnie świadomy.

I chociaż strażników dzieliły sekundy od pozyskania dowodów, które bez wątpienia poślą ich wszystkich na stryczek, Arthie nigdy nie wyglądała spokojniej.

Sierżant wyrwał deskę i odłożył ją na bok. Następnie, po chwili ciszy poprzedzającej szmer dłoni przeszukujących skrytkę, mężczyzna wstał, a Jin zobaczył, że w środku… nie było niczego. Żadnej strzykawki ani fiolki krwi, co było dziwne, bo widział, jak zaledwie kilka chwil wcześniej Arthie wkładała je dokładnie tam, do tej skrytki.

– Wygląda na to, że zmarnowaliście całą noc bez powodu – rzucił prowokacyjnie Jin, opierając brodę na dłoni.

– Mówiłem wam – powiedział jeden ze strażników, głośno ziewając.

Sierżant posłał mu mordercze spojrzenie, które następnie przesunął na dziewczynę.

– Myślisz, że jesteś…

Arthie przerwała mu, bezceremonialnie otwierając przed nimi drzwi. Jej gest nie pozostawiał żadnych złudzeń.

– Cokolwiek zamierzałeś powiedzieć, sierżancie, wiedz jedno: ja nic nie myślę. Ja to wiem.

Władza, podobnie jak prąd, była kapryśna i zmienna, ale w tej chwili, w stale zmieniającym się krajobrazie White Roaring, Arthie i jej ludzie wyszli z tych kłopotów bez szwanku.

3ARTHIE

Porozlewana herbata i wyszczerbione filiżanki były o wiele lepsze od celi więziennych, więc gdy ekipa zajęła się sprzątaniem, wszyscy byli w szampańskim nastroju. Arthie zaryglowała wejście, jeszcze przez chwilę obserwując oddalający się powóz strażników przez matowe szkło drzwi.

– Zdradzisz nam, co się stało z rzeczami, które tam schowaliśmy? – zapytał Jin, z przerzuconym przez ramię ciemnozielonym płaszczem.

Ktoś podał mu filiżankę parującej herbaty, której bogaty aromat, przesiąknięty słodko-ostrym posmakiem bergamotki i lawendy, delikatnie pieścił jego zmysły. Odmiana Lady Slate była jego ulubioną. Pasowała do niego, bo była równie elegancka i stonowana jak on.

– Tak, szefowo, zdradź nam, gdzie to wszystko się podziało – zawtórował mu Chester, a pozostali przerwali pracę, czekając na wyjaśnienia. Chłopak był z Arthie i Jinem, odkąd nauczył się chodzić, i nie znał innego życia poza Spindrift.

– Cały czas tam są. – Dziewczyna uniosła deskę i wysunęła lustra Feliksa ustawione po dwóch stronach wnęki, ukazując skryte za nimi przedmioty, po czym pokazała im szklane tafle. – Pamiętasz?

– Nic mi nie powiedziałaś – rzucił oskarżycielskim tonem Jin, sięgając po filiżankę i marszcząc przy tym gniewnie czoło.

Arthie powstrzymała się od chęci przewrócenia oczami, kiedy wziął kolejny elegancki łyk, unosząc przy tym mały palec, tak jak robili to arystokraci.

– To po co była ta sztuczka z żarówkami? – zapytał Reni, jak zwykle cichy i posępny.

– Ponieważ każdy dobry strażnik pozna się na oszustwie z lustrem, kiedy je zobaczy, ale w chwili, gdy zaczęły brzęczeć żarówki, instynktownie wszyscy spojrzeli w górę. Jaskrawe światło oślepiło ich na tyle, by niczego nie dostrzegli – wytłumaczyła Arthie, podając mu lustra.

Członkowie ekipy zaczęli kiwać głowami z uznaniem i zaskoczeniem wymalowanym na twarzach.

– Tym razem się udało, ale mało brakowało, by te głąby nas dorwały! – zawołał Chester.

Sprawy zaczęły przybierać coraz bardziej niepokojący obrót. Z każdym nalotem było coraz gorzej. Nikt nie powiedział tego głośno, ale każdy o tym wiedział.

Chociaż Ettenia przekształciła się z królestwa w imperium, zasady związane z wybraniem nowego władcy pozostawały niezmienne. Nikt nie wiedział, jak i dlaczego rada zadecydowała, by każdy mianowany monarcha skrywał swoje oblicze za maską. Co więcej, nikt nie znał twarzy, która była za nią schowana. Przed Ramem był Eagle4, a przed nim Fox5, każdy dysponujący nieskończenie wielką i nieskrępowaną władzą.

Ram różnił się jednak od swoich poprzedników, sprzymierzając się z ludźmi obawiającymi się wampirów, zmieniając i wzmacniając wampirze i ludzkie prawa i głośno stanowiąc o tym, czego bał się każdy Etteńczyk. Wystarczyło oficjalnie uznać istnienie wampirów, czyli stworzyć precedens, którego utworzenia unikali poprzedni monarchowie. To wraz z imperialistycznymi zapędami władcy sprawiło, że mieszkańcy jeszcze nigdy nie byli szczęśliwsi, pozwalając komuś, kogo nie znali, a kto nosił koronę, niepodzielnie rządzić krajem, który metodycznie zaciskał swoje szpony na reszcie świata.

Lecz Arthie nie zamierzała pozwolić Ramowi przejąć kontroli nad Spindrift, tak jak Ettenia przejmowała kolejne krainy, robiąc z nich swoje kolonie.

– Nikt nie zabierze nam tego miejsca. – Spojrzała Jinowi prosto w oczy, dobrze znając powód jego niepokoju. – I nie, Jin, nie zrobi tego nawet właściciel budynku.

To była drobna przeszkoda, którą zamierzała zająć się jeszcze tego samego dnia.

Po części prowadzenie Spindrift było dla niej pewnego rodzaju zemstą za krzywdy, których doznała w tym kraju. Celowo rozkręciła biznes opierający się na herbacie, ponieważ to za jej sprawą Etteńczycy doprowadzili do zguby Ceylan, gdzie – nie pytając nikogo o zdanie – zagospodarowali ziemie pod uprawę kauczuku i herbaty. To, co pozostało, trzymając się przy życiu, a czego żołnierze w czerwonych mundurach nie zdążyli ukraść, zostało pochłonięte albo przez zarazę, albo wycinkę drzew, która znacząco wpłynęła na ukształtowanie terenu wyspy, tworząc w konsekwencji osuwiska i powodzie. Ceylan nie było przygotowane na tak ekstremalne przedsięwzięcia.

Etteńczycy przejęli wyspę na własność, nazywając ją swoją kolonią, jak gdyby fakt przyłączenia tych terenów do ich imperium był czymś zaszczytnym; czymś, z czego jej mieszkańcy powinni być dumni. Prawda była jednak taka, że pozyskali tanią siłę roboczą i nowe ziemie, gratulując sobie swojej nikczemności i dokonując kolejnych kolonizacji.

Jeśli bladolici chcieli bogacić się kosztem jej ludu, zmusi ich do zapłacenia za to, w dodatku w ich własnym kraju, gromadząc sekrety i siejąc takie samo spustoszenie, jakiego oni się dopuścili.

Dla Arthie, Spindrift nie było zaledwie elementem czy też częścią jej planu dokonania zemsty, ale jego rdzeniem – stworzonym dzięki Calibore.

Odkąd Ettenia sięgała pamięcią, pistolet Celibore był utkwiony w cokole znajdującym się na środku rynku White Roaring. Niezmiennie gładki i lśniący, nietknięty zębem czasu, co tylko podsycało coraz to nowsze legendy i plotki na jego temat, które były niczym więcej jak bajkami przekazywanymi z ust do ust.

Zbawcą jest ten, kto wyciągnie z cokołu Calibore, stając się jego panem. Zbawcą i prawowitym przywódcą Ettenii.

Arthie nie była ani jednym, ani drugim. Zaledwie dziewczyną, która zwracała uwagę na wszystko, co się wokół niej działo. Po koszmarze, który przeżyła, trudno jej było wierzyć w mistyczne legendy i przepowiednie zapowiadające lepszą przyszłość. Ale jedno wiedziała na pewno – bajki takie jak te z pewnością stanowiły idealną wodę na młyn interesów.

Powstała nowa, bardzo lukratywna nisza na rynku. Kupcy zaczęli sprzedawać wszystko: od amuletów przynoszących szczęście, po maści mające zapewnić lepszy chwyt dla śmiałka, który zamierzał podjąć próbę i wyciągnąć broń. Lecz dopiero gdy Arthie śledziła jednego z takich kupców, jak kierował się mroczną uliczką do rozległej rezydencji należącej do wysokiego urzędnika, uświadomiła sobie, że w to wszystko wmieszana była monarchia.

Napływające zewsząd tłumy związane z owianym sławą pistoletem oznaczały zyski – ludzie płacili podatki i wydawali pieniądze na mit zrodzony z kłamstwa, z łatwością poddając się zabiegom manipulacyjnym władz Ettenii. Byli niczym kukiełki pociągane za niewidzialne sznurki swojego mistrza. Dlatego, w towarzystwie Jina, czekała, aż któregoś dnia cokół został ściśle odgrodzony przez Rogatą Straż, a dwóch mężczyzn bez wysiłku wyciągnęło broń z ukrytego w środku mechanizmu, żeby ją wypolerować. Calibore było niczym więcej niż oszustwem: pistolet i otaczająca go legenda miały żerować na desperackiej nadziei Etteńczyków. Była to jednak wyjątkowa broń: srebrna i niezwykła, z pojedynczym nabojem w nieskazitelnej komorze. Owszem, pistolet wyglądał niczym nie z tej ziemi, ale nie kryła się za nim żadna przepowiednia.

Gdyby Arthie już wcześniej nie widziała na własne oczy, co Ettenia wyrządziła jej ludowi, pewnie czułaby się równie zdradzona co Jin, kiedy odkryli prawdę. Lecz zamiast tego odczuła przejmującą radość, tak intensywną i dominującą, że nawet dzisiaj, prawie dziesięć lat później, nadal pamiętała tę euforię.

Arthie nie była taka jak Jin, którego rodzice wyemigrowali tutaj, starając się zlikwidować ciernie pogardy i ostrza niechęci rzucane na każdego, kto wyróżniał się na tle rodowitych mieszkańców Ettenii. Dziewczyna przypłynęła na te ziemie na łodzi ponad dekadę temu. Wygłodniała i samotna, nieumiejąca porozumiewać się w żadnym obowiązującym tutaj języku. Jedyne, co była w stanie wówczas robić, to obserwować.

Tygodniami zgłębiała tajniki kantowania i oszustwa, grania w grę, którą możni o wypolerowanych butach i idealnie przystrzyżonych brodach nazywali dobijaniem dobrego targu. Była zaledwie dzieckiem, które bezpośrednio doświadczone okrucieństwem tego świata musiało nauczyć się żyć według jego zasad. Stać się kimś, kogo inni będą się obawiać.

Podtrzymanie legendy, tak złożonej jak ta o Calibore, wymagało pracy i zaangażowania ogromnej liczby ludzi. Arthie odnalazła wystarczająco wiele osób, które nie umiały trzymać języka za zębami. Weszła też w posiadanie sekretów, którymi mogła handlować w zamian za to, czego sama potrzebowała: informacji na temat podtrzymywanej przez lata iluzji. Jin zajął się techniczną stroną zadania. Tłumaczył jej, dlaczego dany kąt, pod którym światło słoneczne pada na cokół, jest lepsze rano niż po południu, wciskając jej do rąk kokos z wbitą weń słomką mający na celu zobrazować dziewczynie jego punkt widzenia. Aby wszystko się udało, czas, w którym mieli obalić mit, musiał być wyliczony co do sekundy.

Po wielu dniach planowania rynek White Roaring stał się jej pierwszym celem. Pierwszym przekrętem. Nigdy nie będzie w stanie zapomnieć wyrazu twarzy ludzi; tego, w jaki sposób patrzyli na nią, gdy trzymała w dłoni mistyczną broń na tle zachodzącego słońca.

Była dziewczyną, której udało się wyciągnąć pistolet z kamiennego cokołu. Nie dbała o to, że była zakurzona i brudna, ponieważ zrobiła coś, czego nie udało się dokonać nikomu przed nią. I właśnie w tamtej chwili Arthie odnalazła swój życiowy cel, swoją misję. Rogata Straż, która pełniła wartę wokół Calibore, sprawiała wrażenie, jakby chciała ją aresztować, ale żadne prawo nie mówiło, że po wyjęciu broni należy ją zwrócić.

Pistolet był jej.

Przedmiot wcale nie czekał na wybrańca. Nie został umieszczony w cokole przez pradawnego zapomnianego czarodzieja dla przyszłego króla. Był to zwyczajnie jeden z wielu artefaktów znajdujących się w posiadaniu Ettenii, która gromadziła wszelkiego rodzaju trofea z podbitych krajów, które – jak mawiali Etteńczycy – ucywilizowali.

Arthie, tak samo jak jej zmarła rodzina, sąsiedzi i zrujnowany kraj, mogłaby mieć na ten temat zgoła odmienne zdanie. Wszystko zaczęło się od handlu. Każdy Etteńczyk urodził się w przeświadczeniu o swojej wyższości nad innymi krajami i dla nich słowo „handel” był równoznaczny z „wzięciem czegoś na własność bez pytania”. Ettenia podbijała dany kraj, a potem nadchodziła WKJ (Wschodnia Kompania Jeevant), która zgarniała wszystko, czego zapragnęła.

Gdyby Arthie nie odkryła przekrętu o Calibore, nigdy nie odnalazłaby swojego prawdziwego powołania i celu w życiu – zemsty. Bez niej tkwiłaby uwięziona we własnej skórze, nie będąc w stanie uciec od nieustannego cierpienia i uwolnić się od targającej nią wściekłości. Od tamtego pamiętnego wydarzenia Rogata Straż dyszała jej w kark dzień za dniem, czekając na jej potknięcie. Cokolwiek by to było: zabicie niewłaściwego człowieka czy kradzież istotnego dokumentu – tylko czekali na to, aż będą mogli przyłapać ją na gorącym uczynku i wreszcie zamknąć za kratami.

Ona jednak nie była głupia. Nie tyle łamała prawo, co je naginała. Nosiła broń, ale nie jako narzędzie do walki, lecz jako jawne wyzwanie. Prowokacja. Ale czyż nie było to jedno i to samo?

Jin podniósł swój parasol, po czym podał Arthie jej płaszcz.

– Czas złożyć wizytę naszemu właścicielowi? – zapytała, przyjmując odzienie.

– Musimy zadać mu kilka pytań. – Chłopak pokiwał głową.

Gdy drzwi od Spindrift zamknęły się za nimi, odcinając ich od panującej w środku wrzawy, Arthie postawiła kołnierz płaszcza, chroniąc się przed zimnem.

Jin założył swoje ulubione rękawice z odsłoniętymi palcami i westchnął z rozrzewnieniem, kiedy idąc przez miasto, minęli opuszczony magazyn, w którym niegdyś mieszkał ich ulubiony fałszerz. Dwupiętrowy budynek lekko chylił się ku morzu, niczym roślina kierująca swoje łodygi w kierunku promieni słońca.

Pod latarniami ciągnącymi się wzdłuż ulicy prostytutki czekały na klientów, otulone białymi kłębami dymu wydobywającego się z palonych przez nie papierosów. Niedopasowane, luźno zwisające z ich bioder spódniczki były oznaką wyraźnego wygłodzenia, nierzadki widok po tej stronie White Roaring. Chłopcy z nisko naciągniętymi czapkami kręcili się w tłumie, tu i ówdzie podkradając duviny. Arthie spostrzegła trzech regularnych klientów krwiodajni, wtapiających się w powoli przesuwającą się masę ludzi.

Dzięki istnieniu Spindrift wampiry już nie musiały polować na ulicach, narażając swoje ofiary na śmierć lub – co gorsza – na zdemaskowanie przed Rogatą Strażą, gdyby żerowały na kimś, kto nie wyraził na to zgody. W krwiodajni wampiry płaciły ludziom za ich usługi.

Zdaniem Arthie nic tak nie ułatwiało życia jak transakcja wymienna i z góry określona umowa między stronami. Nikt nie robił niczego za darmo i ona też nie zamierzała.

Nieważne, czy chodziło o zagrożenie wyjawienia potajemnego romansu tylko po to, żeby upewnić się, że jej niezarejestrowany ładunek dotrze na miejsce, czy też przypomnienie jednemu z urzędników o jego dziecku z nieprawego łoża, dzięki czemu zawczasu dostawała cynk o planowanym nalocie strażników na herbaciarnię. Kieszenie Arthie były wypełnione po brzegi pieniędzmi i sekretami, co było prawdziwym cierniem w oku bogatszej części White Roaring.

– Jak się sprawuje nowa? – zapytała, gdy przeszli nad banerem oznajmiającym otwarcie nowego sklepu.

– Całkiem pojętna – odpowiedział Jin. – Myślę, że da sobie radę.

– To, że jest atrakcyjna, nie znaczy, że jest dobra. Zachowaj czujność.

– Wiesz, powinnaś kiedyś wyjść na miasto i po prostu się z kimś zabawić – skontrował, choć jeszcze dziesięć lat temu nawet nie odważyłby się na taką bezpośredniość. Będąc rozpieszczonym bachorem z wyższych sfer, byłby zgorszony spacerowaniem z dziewiętnastoletnią Arthie, i to bez przyzwoitki. Ale po tej stronie White Roaring sprawy miały się zupełnie inaczej. – Umów się na randkę, poflirtuj.

Dziewczyna rzuciła mu karcące spojrzenie. Nie była taka jak on. Nie zajmowała się łamaniem serc. Za to skutecznie łamała wszystko inne: zasady, umowy i kości.

– Wiesz, bladolicy gadają, że jesteś całkiem ładna jak na cudzoziemkę. Nawet Matteo zdawał się zauro…

– Ani. Słowa. Więcej – wycedziła przez zaciśnięte zęby i od razu poczuła, jak na policzki napływają jej niechciane rumieńce.

Jin parsknął śmiechem, a kiedy ona nie zareagowała, dodał:

– Wyluzuj, Arthie. Cokolwiek szykuje na nas Ram, poradzimy sobie z tym. My się nie niepokoimy. To my wzbudzamy niepokój.

– A co, jeśli właściciel został zdemaskowany?

Arthie udało się osiągnąć tak wiele, ponieważ grała w zupełnie inną grę, ale co się stanie, jeśli nowi gracze postanowią do niej dołączyć? Co się stanie, jeśli Ram zmęczy się ciągłym wysyłaniem swoich strażników, sierżanta za sierżantem, którzy za każdym razem wracali z pustymi rękami?

– Właściciel wspierał nas przez ostatnie pięć lat – przypomniał jej Jin.

Chmury owinęły się wokół księżyca, a z okien pobliskich budynków wydobywał się dym, mieszając się ze słoną nadmorską bryzą.

Arthie wiedziała, jak zwyciężyć w tym kraju oraz jakie pociągnęłoby to za sobą konsekwencje. Potrafiła również określić, jak duże jest na to prawdopodobieństwo. Scenariusze mnożyły się w jej umyśle, wypełniając go tak samo jak księgi, które trzymała w swoim biurze.

Jin poprowadził ją wąską uliczką między dwoma rozklekotanymi domami aż do kolejnej ulicy, dzięki czemu nie musieli przeciskać się między prostytutkami próbującymi się ogrzać przy wygasłych koksownikach. Gdy tak szli w półmroku, spojrzał na swoją towarzyszkę. Nikt nie rozumiał ani nie umiał wyczytać z Arthie tyle co on. W końcu pomachał jej przed twarzą kieszonkowym zegarkiem zwisającym z jednego z jego palców. Arthie odruchowo pomacała kieszonkę na kamizelce. To byłjejzegarek.

– Czy ty właśnie…

Jin ze śmiechem rzucił jej błyskotkę.

– Ruszaj się, ślamazaro – ponaglił. – Ścigamy się do doków?

1 Ram (z ang.) – Baran (przyp. tłum.).

2Dulce periculum (z łac.) – W niebezpieczeństwie tkwi słodycz (przyp. tłum.).

3 Pekoe – odmiana czarnej herbaty (przyp. tłum.).

4 Eagle (z ang.) – Orzeł (przyp. tłum.).

5 Fox (z ang.) – Lis (przyp. tłum.).