Hipersomnia. Tom 2. Prokurator Amelia - Magdalena Kornak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Hipersomnia. Tom 2. Prokurator Amelia ebook i audiobook

Magdalena Kornak

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Śpij, kochanie, śpij… Po dramatycznych doświadczeniach sprzed dwóch lat prokurator Amelia Wilska i mecenas Szymon Kiliański stworzyli rodzinę. I choć musieli zmienić nazwisko, by ukryć się przed psychopatą, który ich zaatakował, mają poczucie, że do ich życia wreszcie wkroczyła normalność. Jednak zagrożenie nie minęło… Boleśnie się o tym przekonają, gdy odkryją, że w Cieplicach, w których teraz mieszkają, ktoś porwał czternastolatkę.

Magdalena Kornak – adwokat prowadząca własną kancelarię i adiunkt na wydziale prawa jednej z wrocławskich uczelni. Prywatnie żona i mama, wielbicielka czworonogów różnej maści, głównie psów i kotów. Jest nałogową czytelniczką i prowadzi bloga na Instagramie. W wolnych chwilach fotografuje i spędza aktywnie czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Magdalena Kornak

Hipersomnia

Tom 2Prokurator Amelia

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Hipersomnia

Tom 2: Prokurator Amelia

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2025

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Grafiki na okładce:

https://www.shutterstock.com/pl/image-photo/suspicious-man-silhouette-criminal-stalker-anonymous-2372684137

https://www.shutterstock.com/image-photo/young-teenage-girl-depression-lying-alone-395887405

https://www.shutterstock.com/image-photo/neon-circle-lines-empty-copy-space-2428169617

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-67718-90-5

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

1

Ulotne chwile

Z kubkiem gorącej kawy w ręku, owinięta w ciepły, wełniany koc, Amelia stała na werandzie ich nowego domu, wdychając rześką woń poranka. Górskie styczniowe powietrze dawało się jej we znaki, ale nie czuła chłodu. Delektowała się smakiem czarnej jak smoła americany, a zapach świeżo palonych ziaren brazylijskiej kawy drażnił delikatnie jej nozdrza. Lubiła te rzadkie chwile spokoju, które pozwalały na wytchnienie, zanim cały dom postawiony zostanie na głowie, a każde z nich będzie biegło do swych obowiązków.

Pierwsze w tym roku płatki śniegu stopniowo okrywały bielą otaczające ich dom łąki i nieznośnie uświadamiały jej, że zima nieuchronnie zasypie ich położony w Karkonoszach azyl. Przypomniała sobie krążące po internecie memy o małym domku w górach, do którego można było dostać się jedynie ratrakiem, i parsknęła szczerym, beztroskim śmiechem, o mało nie oblewając się kawą. Po tym, co przeszli dwa lata temu, ta wizja zupełnie jej nie przeszkadzała. Przeciwnie, niezmiernie ją bawiła. Ba, czekała na nią z niecierpliwością. W końcu zawsze marzyła jej się zima jak z obrazka. Pokryte śnieżną czapą korony drzew, zaspy sięgające po same pachy i mroźne wzory wymalowane przez szron na oknach – tak, to było coś, na co czekała z niecierpliwością.

Zanim jednak zdążyła na dobre zamarzyć o śnieżnej sannie i bitwie na śnieżki, silne, męskie ręce objęły ją w pasie, a krótko przystrzyżona broda podrapała ją po policzku.

– Dzień dobry, kochanie. Widzę, że nie straszny ci ani chłód poranka, ani zimowa aura. Gdybyś jednak chciała się odrobinę rozgrzać, jestem do twojej dyspozycji – Szymon szepnął jej do ucha uwodzicielskim tonem, a potem jednym ruchem obrócił ją w swoją stronę i zaczął namiętnie całować. Jego ręce bezwiednie powędrowały pod długi, wełniany sweter, który służył jej za piżamę, i delikatnie wodziły palcami wzdłuż jej kręgosłupa, szukając drogi w kierunku piersi.

Ta sielanka nie trwała jednak długo, gdyż czar stopniowo rozpalanych zmysłów prysł, kiedy Amelia na swej dłoni poczuła ciepły, dyszący oddech, a mokry, szorstki język ich kilkumiesięcznej wilczycy wytrwale lizał jej dłoń, dając jej znać, że czas na poranne pieszczoty w ramionach ukochanego bezpowrotnie minął. Codzienność bezpardonowo zaznaczyła swoją obecność. Kiedy dodatkowo dobiegł ją odgłos tupotu małych stóp, a w drzwiach werandy stanął Maks, nie miała już wątpliwości, że pora zejść na ziemię i przestać bujać w obłokach.

– Mamo, a Zuzka nie chce mi włączyć Psiego patrolu, bo mówi, że psa to my mamy w domu! Powiedz jej coś! Mamo, mamo, mamo, proszę! Przecież ja zawsze rano oglądam Psi patrol! – Jej pięcioletni syn Maks tupał ze złości w miejscu, od rana domagając się sprawiedliwości należnej porannym rytuałom, bezlitośnie naruszonym przez jego siostrę.

Amelia spojrzała w oczy Szymona, wzruszyła ramionami i biorąc syna za rękę, podążyła w kierunku salonu. Ciepłe, przytulne wnętrze ich małej enklawy szczęścia zapewniało jej spokój, którego nie mógł zburzyć chwilowy bunt pięciolatka, umiejętnie podsycany przez nastolatkę.

– No dobrze, już dobrze, chodź, spróbujemy coś wynegocjować, chociaż sam wiesz, że z terrorystami się nie dyskutuje. – Puściła do syna oczko i była gotowa na poranne rodzinne przepychanki.

Od ponad roku tworzyli szczęśliwą rodzinę i chociaż poranki bywały ciężkie i niejednokrotnie wymagały interwencji jej lub Szymka, a w skrajnych wypadkach wykorzystania wszelkich znanych im technik mediacyjnych w czasie prowadzenia trudnych pokojowych negocjacji między pięciolatkiem z piętnastolatką, zarówno ona, jak i Szymon wiedzieli, że wygrali los na loterii. Dzieci również poszłyby za sobą w ogień. I chociaż Zuzka, jako starsza siostra, musiała co jakiś czas sprowadzić Maksa na ziemię i pokazać mu jego miejsce w szeregu, to bardziej się z nim droczyła, niż faktycznie okazywała swą wyższość. Prawda była taka, że choć nie był jej rodzonym bratem, to szalała za nim i świata poza nim nie widziała.

Dramatyczne wydarzenia sprzed ponad dwóch lat, w których Zuzka dzięki Amelii cudem uszła z życiem, sprawiły, że ich patchworkowa rodzina na trwale się ze sobą złączyła, a więzi były jak solidny fundament, którego niełatwo już było naruszyć. Amelia wraz z Maksem stała się częścią składową tandemu Szymona i Zuzki i żadne nie wyobrażało sobie, że mogłoby być inaczej. Byli jednością, w której hasło: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, znaczyło więcej niż tylko pusty frazes.

Tylko przeszłość zostawili za sobą. Starali się nie wracać nawet myślami do historii Psychopaty Lubieżności. Zrobili wszystko, aby się od niej odciąć i rozpocząć nowe życie. Przenieśli się do położonych niedaleko Jeleniej Góry Borowic, Zuzka od kilku miesięcy była uczennicą drugiej klasy cieplickiego liceum, a Maks zasilił grupę średniaków w podgórzyńskim przedszkolu. Również oni swoje zawodowe życie wywrócili do góry nogami. Szymon zamknął wrocławską kancelarię i przeniósł się do Jeleniej Góry, pozostał jednak wierny zielonym barwom żabotu i prowadził własną, jednoosobową praktykę adwokacką. Z kolei Amelia, chociaż wciąż nosiła czerwoną lamówkę przy kołnierzu oskarżycielskiej togi, to awansowała i szeregi wrocławskiej prokuratury rejonowej zamieniła na jeleniogórski okręg, a ściślej jego wydział śledczy.

Dla wszystkich była to kolosalna zmiana, jednak każde z nich musiało coś poświęcić, po to, by zyskali jako rodzina. Teraz mieli upragniony spokój i nadzieję, że koszmar minionych lat już nigdy nie wróci.

Jednak wiele to ich kosztowało. Po tym jak otrzymali od Greya list, w którym Kofta zapowiadał chęć zemsty i stosownej odpłaty za to, co go spotkało, nie zastanawiali się ani przez chwilę. Decyzja o przeprowadzce pod samą Śnieżkę miała zapewnić im nowy start i bezpieczeństwo. To ostatnie wymagało cięć radykalnych, których ofiarą padła ich tożsamość. Zmiana nazwiska nie gwarantowała automatycznej ochrony, ale stwarzała namiastkę zasłony dymnej na wypadek, gdyby ich prześladowca chciał ponownie uprzykrzyć im życie. Póki co wciąż lizał rany, poddając się kolejnym rehabilitacjom, a świat oglądał zza podwójnych, wzmocnionych krat, pilnie strzeżony na oddziale dla niebezpiecznych osadzonych Zakładu Karnego w Raciborzu. Pozostało mieć tylko nadzieję, że los będzie im sprzyjał, a idylla, mimo czasami pojawiającej się w ich życiu rutyny, szybko się nie skończy.

W konsekwencji po cichym ślubie cywilnym stali się rodziną Choteckich, której szeregi zasiliła dodatkowo ruda kotka Rdza i wilczyca o wdzięcznym imieniu Rita.

Można byłoby wręcz rzec „Chwilo, trwaj”, gdyby nie to, że sielanka ma to do siebie, że nie może trwać wiecznie, momenty szczęścia są ulotne, a ciemne chmury prędzej czy później zawsze pojawiają się na horyzoncie, o czym każde z nich starało się zapomnieć.

2

Ratunku…

Popołudnie na cieplickim komisariacie zapowiadało się wyjątkowo spokojnie. Zimowa aura odstraszała od biesiadowania w pobliskim parku, kuracjusze też nie dawali się we znaki, ewentualnie altanki w Rodzinnych Ogródkach Działkowych „Skalnik” mogły przeżywać oblężenie chętnych na ich zasiedzenie w związku ze zmianą aury z jesiennej na zimową. Dyżur zapowiadał się zatem zupełnie zwyczajnie. Na tyle zwyczajnie, że starszy sierżant sztabowy Krystian Barański sięgnął po kubek dopiero co zaparzonej zielonej herbaty z nutą opuncji oraz po lunch box przygotowany mu przez świeżo upieczoną małżonkę. Z czułością spoglądał na perfekcyjnie zapakowane kanapki z pasztetem i pomidorem i już miał ukrócić żywot jednej z nich, gdy pamiętający czasy słusznie minione brudnozielony telefon na spiralnym kablu rozdzwonił się, stawiając na baczność cały komisariat, czyli dokładnie jego.

– Komisariat Policji w Cieplicach, sierżant sztabowy Krystian Barański, słucham.

– Ratunku… Policja, proszę mi pomóc… – Ledwie słyszalny dziewczęcy głos szeptał do słuchawki pojedyncze słowa przerywane niepokojącą ciszą.

– Halo, słyszy mnie pani? – podniósł lekko głosu, ale starał się wciąż zachować spokój i opanowanie, tak jak uczono go w szkole w Szczytnie. – Proszę powiedzieć, o co chodzi. Czy coś się pani stało? Gdzie pani jest?

– Ja… Nie… Ja nie mogę… Jestem…. – Rozmówczyni najwyraźniej chciała dodać coś jeszcze, ale połączenie w tym momencie zostało przerwane i zapadła złowieszcza cisza.

Krystian Barański próbował coś jeszcze krzyknąć do słuchawki, ale odpowiedziało mu już tylko głuche echo. Na wszelki wypadek, nauczony doświadczeniem kilku lat w służbie, usiadł do wysłużonej już maszyny do pisania i sporządził notatkę służbową. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogła okazać się przydatna, a może nawet kluczowa w sprawie.

Kiedy stawiał ostatnie litery i zamierzał dopełnić całość odręcznym podpisem, na dyżurce zrobiło się nieoczekiwane zamieszanie. Obietnica delektowania się smakowitym kąskiem kanapkowym ponownie odsunęła się w bliżej nieokreśloną przyszłość. Tymczasem, na oko trzydziestokilkuletnia, atrakcyjna kobieta próbowała wyjąć papierosa z pomiętej paczki marlboro light. Jednak ręce trzęsły jej się tak mocno, że w efekcie cienkie tytoniowe wałeczki potoczyły się po całej poczekalni, a kobieta w popłochu rzuciła się, aby je pozbierać. Towarzyszący jej, dobrze zbudowany mężczyzna, o mocno zarysowanych kościach policzkowych i skrzętnie ogolonej głowie, w dość niewyszukanym, choć markowym dresowym uniformie, próbował zachować spokój, jednak zdenerwowanie partnerki i jemu szybko się udzieliło. W konsekwencji stale na nią pohukiwał i o mały włos nie uruchomiłby siły swych mięśni. Języka nie zdążył już powściągnąć.

– Kurwa, Marta, ochujałaś czy jak? Palić tu będziesz? Na psiarni? – warknął na partnerkę oschłym głosem i wyrwał jej z rąk nikotynowy obiekt pożądania.

Krystian Barański, choć postury był raczej rachitycznej, co było efektem słabych genów odziedziczonych po matce i nieznanym ojcu, mimo kliku lat służby w policji, która nauczyła go powściągliwości, z irytacją reagował na wszelkie oznaki braku szacunku wobec kobiet. W końcu rodzicielka wychowała go na porządnego i wrażliwego mężczyznę, który wobec krzywdy płci pięknej nigdy nie przechodził obojętnie i zawsze stawał w jej obronie. Także i tym razem wychylił się zza kontuaru dyżurki i basowym głosem, którego nikt by się po nim nie spodziewał, krzyknął:

– Pan się wyraża jak trzeba. Jeszcze jedno słowo powszechnie uznawane za obelżywe w kierunku tej pani, a przekona się pan, jakie są uroki noclegu na cieplickim dołku. Reflektuje pan?

– Już dobrze, dobrze, panie władzo, tylko wkurwia… O przepraszam, denerwuje mnie przeokropnie, kiedy ta szma… Tak, tak, język, pamiętam, ta oto ma konkubina, zamiast przejść do sedna, buczy jak ta lala, a tu sprawa jest, i to ważna.

– Skoro ważna – ukrócił dalszą tyradę osiłka Barański – to o co dokładnie chodzi? Co państwa do nas sprowadza?

Trzęsąca się jak osika trzydziestolatka zebrała się w sobie i wciąż połykając łzy, zaczęła wreszcie mówić:

– Bo widzi pan, panie policjancie, bo ja to chciałam zgłosić porwanie, znaczy się chyba porwanie, bo tak do końca to ja nie wiem, ale jedno wiem na pewno – coś się stało mojej córce, bo przecież Zosia sama z domu nigdy by nie uciekła! Musiał ją ktoś siłą do auta wpakować albo do bagażnika gdzieś wrzucić i wywieźć za granicę, na przykład do Niemiec czy do tych Czech, bo my do nich przecież daleko nie mamy, co nie? To co to za problem? No niech pan sam powie. – Nie mając jednak pewności co do słuszności swych twierdzeń, kobieta poszukiwała wsparcia w towarzyszącym jej partnerze. – No, Fabianku, prawda? To może ty powiedz panu.

Fabianek nie raczył nic dodać, więc mimo zdenerwowania kobieta spięła się w sobie i z każdym kolejnym zdaniem coraz pewniej nakreślała obraz potencjalnej sytuacji, a zdenerwowanie zaczynało ustępować miejsca mniej lub bardziej składnie budowanej przez nią relacji. Choć jeszcze chwilę wcześniej gotowa była wyręczyć się swym rosłym towarzyszem, fakt, że ten dziwnie zamilkł u jej boku, sprawił, iż ona nabrała pewności i nie dała nikomu dojść do słowa.

– No i wie pan, bo Zosia to dobra dziewczynka była, co nie? I ona by nigdy, przenigdy z domu dyla nie dała, chyba że by ją jakiś zbałamucił albo siłą wziął. Bo to wie pan, czternaście lat to wiele nie trzeba. Sama kiedyś byłam w jej wieku, to wiem, co nie? Chociaż ona do mnie z charakteru niepodobna. – Kobieta zaśmiała się zalotnie, ale szybko sama się zmitygowała. – Ona to tylko szkoła i szkoła, i tylko by książki czytała. No więc ona to się na pewno z żadnym nie prowadzała. No tak jak mówię, tylko szkoła i dom, i może ta Ewka, co mieszka pod piątką, albo ta Kaśka, co ma kulawego psa, to one z nią latały po szkole, ale tak to nikt nigdy inny. No i mówię panu, że to ona dzisiaj lekcje około południa skończyła, bo Fabianek na drugą zmianę do MPK leciał, to się mieli tylko w domu wyminąć i tyle, co nie? Zresztą ja też wtedy w domu bym była, bo ja dzisiaj wolne po nocce miałam. Tylko ani o dwunastej, ani później jej w domu nie było, a teraz to, panie policjancie, jest już prawie czwarta. No musiało coś się wydarzyć i dlatego taka ja jestem… – I nie skończyła, bo po tym, jak wyciągnęła z torebki higieniczną chusteczkę, nagle jak na zawołanie, ponownie zalała się łzami.

– Proszę pani, proszę się uspokoić i przejść do konkretów. Kim jest Zosia i kiedy widziała ją pani po raz ostatni? – Barański wiedział, że jeśli faktycznie doszło do zaginięcia dziewczynki, to musi uzyskać przynajmniej kilka podstawowych informacji, zanim podejmie dalsze kroki, a ściślej zanim postawi na nogi wszystkie możliwe służby w całym kraju.

Kobieta zamyśliła się chwilę, po czym tonem obrażonej nastolatki odburknęła:

– Fabianku, ten pan mnie w ogóle nie słucha! Czy ty to słyszysz?! To jest skandal. Ja tego tak nie zostawię, co nie? No przecież mówię, że Zosia została porwana, no dziecko mi porwali, znaczy się może mi je porwali, bo na pewno to tego nie wiem. No bo Zosia to moja córka, z pierwszego małżeństwa, bo z jej ojcem to ja się już dawno rozeszłam, rozwód mamy. Cham i prostak jeden. Dzieciaka mi zmajstrował, a potem po kilku latach ślad po nim zaginął, grosza na córkę nie dał, alimentów nie płacił. Kto go tam wie, co on robi, pewnie mu tylko mu wóda i dziwki w głowie. Nie to co mój Fabianek…

W tym momencie Barański stracił cierpliwość i przerwał jej tyradę:

– Proszę pani, ile lat ma pani córka i kiedy widziała ją pani po raz ostatni? – Barański resztką pokładów cierpliwości próbował sprowadzić rozmowę na właściwy tor.

– No ona to ma czternaście lat, przecież już mówiłam, teraz w siódmej klasie jest, do szóstki chodzi, bo my mieszkamy na Pułaskiego, to niedaleko obok wałów w Cieplicach. A kiedy ja ją widziałam? No wczoraj wieczorem ją widziałam, co nie? Bo jak ona rano do szkoły na ósmą szła, to ja jeszcze po nocce spałam, bo w tym tygodniu trzecią zmianę miałam. No to ja ją widziałam, zanim do pracy poszłam, tak wtedy na pewno. No a teraz jest, panie policjancie, prawie czwarta, za oknem już ciemno, ona lekcje miała mieć do południa, tak jak już mówiłam, a do tej pory jej nie ma, co nie? A ona to zawsze prosto do domu, tak jak mówiłam. A dzisiaj jej nie ma, to żeśmy z Fabiankiem pomyśleli, że przyjdziemy to zgłosić. I jesteśmy, co nie? – Kobieta pociągnęła mocno nosem, przełykając łzy.

– Dobrze, niech pani chwilę poczeka – zwrócił się do kobiety Barański. – Za chwilę ktoś podejdzie i odbierze od pani zeznania, ale tylko od pani, więc pan, jeśli chce, może poczekać, a jak nie, to jest pan wolny.

Kwiatkowska już miała odejść od okienka dyżurki i udać się na wskazane jej miejsce w poczekalni, kiedy gwałtownie zawróciła i ponownie zwróciła się do Barańskiego:

– Bo wie pan co, bo ja to sobie coś jeszcze przypomniałam, a to może być ważne, co nie? No i też trochę dlatego tak się martwię o córkę. – Zrobiła chwilę pauzy i czekała na reakcję Barańskiego.

– O co chodzi? Niech pani mówi. – Barański wiedział, że kobieta nie da za wygraną, więc wolał dać jej raz jeszcze dojść do głosu, niż narażać się na niepotrzebne awantury.

– Nie wiem, czy to prawda, ale podobno ten zboczeniec, co to o nim u nas w „Nowinach” pisali, że napadł na kilka dziewczynek jakiś czas temu, wyszedł na przepustkę. Może to on zabrał moją Zosię, bo Zośka to taka ładniutka była, to mogłaby mu się spodobać – zamyśliła się chwilę i spojrzała Barańskiemu prosto w oczy. Nie widząc w nich jednak zrozumienia dla przestawionej przed chwilą wersji zdarzeń, a ewidentne zniecierpliwienie, szybko dodała: – A i jeszcze to może pana zainteresować. – Podała mu plik kartek, na których niczym artystyczny kolaż wyklejone były wycięte z gazet litery, które układały się w konkretne zdania.

Barański rzucił na nie okiem, po czym przyjrzał się raz jeszcze tej osobliwej parze. Nie miał złudzeń – dziś wieczorem rozpęta się piekło, jak za każdym razem, kiedy w grę wchodziła procedura Child Alert. Ona sprawi, że nie tylko wszystkie komputery krajowych służb rozświetlą się na czerwono, ale każdy jeden policyjny PeCet na obszarze Europy Zachodniej będzie informował o zaginięciu dziewczynki. Nie było na co czekać, wybrał numer wewnętrzny i czekał na połączenie z rozmówcą. Po kilku minutach w słuchawce usłyszał ochrypły kobiecy głos:

– Co jest, Barański?

– Pani naczelnik, przepraszam, że przeszkadzam, ale sprawa jest, i to pilna. Mamy zgłoszenie porwania czternastolatki i musi pani wiedzieć, że coś może być na rzeczy.

Kobieta chwilę milczała, po czym wydała polecenie:

– OK. Puszczaj machinę w ruch. Biorę to na siebie.

3

Nowe złego początki

Adwokackie życie Szymona w jeleniogórskich realiach było nie lada wyzwaniem. Czuł się tak, jakby w wieku czterdziestu lat dopiero rozpoczynał prawniczą karierę. Żadnej bazy klientów, żadnych znajomości, żadnego wsparcia kolegów po fachu. Tu był zupełnie nieznaną postacią. Adwokatem, który zawiesił swój szyld na cieplickim rynku i liczył na łut szczęścia. Dla dobra swojej rodziny w pełni świadomie rzucił blichtr wystawnych biznesowych spotkań z prezesami spółek giełdowych, zrezygnował z obrony znanych nazwisk przedstawicieli półświatka i odciął się od wszystkiego, co mogłoby go łączyć z zamkniętym już okresem w jego życiu, jakim była wrocławska Kancelaria Adwokacka Kofta & Kiliański. Natomiast Kancelaria Adwokacka Szymona Choteckiego stała otworem dla tych małych, maluczkich spraw, które były teraz jego chlebem powszednim. Jak sam mówił: „Małą łyżeczką też można się najeść”. On czasy jedzenia chochlą miał już za sobą.

Początkowo sam nie był przekonany co do powodzenie tego planu, ale nie miał innego wyjścia. Wierzył, że los tym razem będzie mu sprzyjał. W końcu ile razy człowiek może dostawać po przysłowiowych czterech literach? A on z pewnością swoje wielokrotnie miał już obite. Najpierw tragiczna śmierć żony Barbary w wypadku samochodowym, później wieloletnie, samotne wychowywanie córki, wreszcie wydarzenia sprzed dwóch lat, o których chciałby na zawsze zapomnieć. Tylko że nie mógł tego zrobić. Chociaż z jednej strony dziękował Bogu za to, że ma u swego boku bliskich, a Zuzka cudem uszła spod kosy, to z drugiej strony każdego dnia miał świadomość, że zło wciąż tam gdzieś się czai, a bestia, w osobie jego byłego wspólnika i równie byłego przyjaciela, wciąż jeszcze może wyciągnąć swe macki po jego szczęście. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że kiedy tylko nadarzy się okazja ku temu, aby uprzykrzyć mu życie, Krzysztof Kofta z niej skorzysta. Pielęgnowany wobec niego żal, podsycana przez lata nienawiść, niczym nieuzasadniona zawiść przekształciły się u Kofty w obsesję na jego punkcie, trudno było zatem przypuszczać, że nagle, niczym za machnięciem czarodziejskiej różdżki, mu ona przejdzie.

Wzdrygnął się na samą myśl o tym potworze i odsunął od siebie jego obraz. Najwyższa pora wreszcie wrócić do rzeczywistości. Trzymając w ręku plik świeżo odebranej korespondencji, ruszył w kierunku Placu Piastowskiego, gdzie vis-à-vis dawnego Pałacu Schaffgotchów, a dziś budynku filii Politechniki Wrocławskiej, mieściła się siedziba jego kancelarii. Rzucił jeszcze okiem na coraz tłumniej pojawiających się na cieplickim deptaku kuracjuszy pobliskiego uzdrowiska i pomyślał o nich z sympatią, nie tylko jak o potencjalnych klientach, ale uroczych staruszkach korzystających z uroków życia. Wyobraził sobie siebie i Amelię za kilkadziesiąt lat jako wiekową parę przechadzającą się po cieplickich uliczkach i uśmiechnął się do siebie.

Tak, życie poza Wrocławiem z pewnością ma swoje blaski i cienie, ale tu możemy być szczęśliwi – westchnął nostalgicznie. Z chwili melancholii, w jaką niewątpliwie popadł, wyrwało go pewne złudzenie. Wydawało mu się, był tego wręcz pewny, że w oddali mignęła mu całkiem znajoma postać. Burza złoto-miodowych, długich blond loków od dawna miała dla niego tylko jedną właścicielkę, którą rozpoznałby o każdej porze dnia i nocy – jego córkę. Przetarł oczy, spojrzał jeszcze raz w kierunku bramy wejściowej do Parku Zdrojowego i teraz już nie był tak pewny tego, co jeszcze przed chwilą postawiłby na szali. Właścicielka rozwianej blond czupryny dawno już się oddaliła, a on coraz bardziej był przekonany, że coś musiało mu się przywidzieć. Przecież Zuzka po dawnych przeżyciach nie potrzebowała żadnych dodatkowych wrażeń, a już z pewnością wagary nie były jej specjalnością. Chociaż czy należało jej się tak bardzo dziwić, że na swój sposób próbowałaby odreagować skutki tego, co jej się przytrafiło? On nie winiłby jej za to.

Dla pewności uruchomił smartfona i szkolny dziennik elektroniczny. Jeśli jego córki nie byłoby teraz w szkole, to namacalny tego dowód pojawi się w telefonicznej aplikacji. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Swoją drogą szczerze współczuł dzisiejszej młodzieży, której każdą minutę szkolnego funkcjonowania skrupulatnie weryfikował bezlitosny dziennik. Nie pojawiłeś się w szkole – odnotowano, spóźniłeś się na lekcję – odnotowano, zamarzyła ci się nieplanowana chwila relaksu w postaci wagarów na łonie przyrody – odnotowano, nie mówiąc już o każdej ocenie. Elektroniczny tyran sprawował swe rządy nad rzędem uczniowskich dusz bez cienia wyrozumiałości i przymykania oka. Szymon pomyślał o swoich młodzieńczych latach i z ulgą stwierdził, że brak zaawansowanej techniki oszczędził jego rodzicielom wielu niepotrzebnych zmartwień, które mogłyby ich przyprawić o niepotrzebne problemy sercowe. Teraz jednak był wdzięczny edukacyjnym nowinkom szpiegowskim i ucieszył się, że jego latorośl pilnie zgłębia wiedzę, zamiast włóczyć się bez celu po mieście.

Lekko już spóźniony pobiegł do kancelarii. Było raptem kilka minut przed szesnastą, a ciemno było jak w środku nocy. Ciężkie, śniegowe chmury zawisły nad jeleniogórską kotliną, co mogło zapowiadać intensywne opady. Dzisiaj nawet ponura aura nie była w stanie zepsuć mu humoru. Czuł wyjątkowy spokój i z optymizmem patrzył w przyszłość. Na razie jednak trzeba było myśleć krótkoterminowo, tym bardziej że równo o czwartej był umówiony ze swoim potencjalnym, nowym pracownikiem – świeżo upieczonym aplikantem adwokackim Tomaszem Kozą-Kozińskim. Jeszcze do niedawna nie planował wprawdzie szkolenia nowego narybku, ale nazwisko adwokata in spe tak przypadło mu do gustu, że postanowił zaryzykować. W końcu, jak to mówią, „Raz kozie śmierć”. Kiedy pojawił się przed kancelarią, Koziński już na niego czekał.

4

Anonimy

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Pod patronatem