Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla czytelników, których poruszył Dziennik Anne Frank oraz Tatuażysta z Auschwitz
Gdy w 1940 roku Hitler zaatakował Holandię, Edith van Hessen była uczennicą znanego holenderskiego gimnazjum. Była także Żydówką. W tym samym miesiącu, w którym zaczęła ukrywać się Anne Frank, Edith wysłano do odważnej protestanckiej rodziny, gdzie zamieszkała pod przybranym nazwiskiem i przeżyła, udając nie-Żydówkę. Jedną trzecią ukrywających się holenderskich Żydów Niemcy odkryli i zamordowali; w ten sposób zginęła większość członków rodziny Edith.
Jej pamiętnik powstał w oparciu o zapiski z dzienników, które prowadziła jako nastolatka w okupowanej Holandii, listów z okresu wojny i wspomnień dorosłej ocalałej. Historia Edith, w której autorka relacjonuje wydarzenia z czasów wojny i opowiada o tym, co wtedy czuła, jest afirmacją życia, miłości i wyjątkowej odwagi.
Trzyma w napięciu jak Dziennik Anne Frank, wstrząsający, pouczający, zdumiewa potęgą odwagi.
„The Guardian”
Historia Edith, wspomnienia dziewczynki podobnej do Anne Frank, której – w odróżnieniu od Anne - udało się przeżyć, jeszcze dobitniej przedstawia minione czasy grozy, choć nie jest opowieścią grozy. Zła i smutku w niej nie brak, lecz przyćmiewa je dobroć, śmiałość i hart ducha.
Roy Blount Jr.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Tytuł oryginału
Het verhaal van Edith
Copyright © Edith Velmans
Original Publisher: Uitgeverij Podium, Amsterdam
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Iga Wiśniewska
Korekta
Maria Ignaszak
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66790-90-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Od Autorki
Po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych, jakieś czterdzieści lat temu, przestraszyło mnie żywe zainteresowanie, z jakim ludzie reagowali na to, co przeżyłam w Holandii w czasie II Wojny Światowej. Ciekawość moich przyjaciół dotycząca wydarzeń, które mnie wydawały się dość zwyczajne, pomogła mi przezwyciężyć początkowy dystans. Doszłam do wniosku, że najlepszym sposobem na to, by odpowiedzieć na te pytania i opowiedzieć moją historię, jest przetłumaczenie pamiętników i listów, które pisałam w okresie wojny.
Historyczka Doroty Lipsn i pisarka Kati David, moje serdeczne przyjaciółki, pierwsze zachęciły mnie do spisania tej historii. Bardzo żałuję, że nie ma ich już tutaj i nie mogą zobaczyć owocu swojej wiary i zachęty. Bez namów, entuzjazmu i profesjonalizmu mojej córki Hester nigdy nie byłabym w stanie zaprowadzić porządku w chaosie wspomnień. Wspólna praca nad tą książką była dla nas obu wspaniałym doświadczeniem. „Redagując twój pamiętnik – powiedziała mi – uczę się kochać i głęboko cenić dziadków, których nigdy nie znałam”. Za pomoc i przyjaźń chcę również podziękować Renacie Laqueur, Wandzie Fleck, Estelle Leontief, Marianne i Jonowi Swan oraz Karen Polak. Na końcu – za mądrość i wsparcie – dziękuję Loetowi Velmansowi, który od sześćdziesięciu pięciu lat jest moim mężem.
Edith Velmans
czerwiec 2014
Prolog
Jest lipiec 1950 roku. Leżę na szpitalnym łóżku w Amsterdamie, z dwojgiem moich dzieci w ramionach. Lekarz informuje mnie, że szansa na urodzenie bliźniaków jest jedna na siedemdziesiąt osiem. Mówi to tak, jakby było to spore osiągnięcie. Błyskawiczna rodzina! „Jasne”, myślę sobie. Jeżeli będę rodzić po dwoje naraz, ani się obejrzymy i zaludnimy świat na nowo.
Gdy słyszę takie liczby, na myśl przychodzą mi ponure statystyki. Spośród 140 000 Żydów mieszkających w Holandii zanim dziesięć lat temu wybuchła wojna, przeżyło niecałe 30000 – mniej więcej jeden z pięciu. Z sześciorga osób w mojej najbliższej rodzinie pozostały dwie.
Kilka chwil po tym, jak na świat przyszło pierwsze dziecko, a ja leżałam wyczerpana, doktor Herzberger pochylił się nade mną i oznajmił z nadzieją:
– W środku jest jeszcze co najmniej jedno.
Po długim, trudnym porodzie, nie byłam w nastroju, żeby znosić dowcipy lekarza.
– Ach, laat maar zitten – jęknęłam. Co znaczy: „Och, więc proszę je tam zostawić”.
Ale to nie był żart. Dwadzieścia minut później na świecie pojawiło się kolejne donoszone, ważące trzy kilogramy niemowlę.
Kiedy Loet, szczęśliwy ojciec, pojechał do domu przespać się kilka godzin, przy moim łóżku nagle pojawiła się ciocia Tine. Była pierwszą osobą, której pozwolono wejść – na długo przed porą odwiedzin. Powiedziała pielęgniarkom, że jest babcią. Uściskała mnie ze łzami w oczach. Sama też byłam bardzo wzruszona.
Jest już następny dzień, a ja prowadzę miłą pogawędkę ze świeżo upieczoną matką leżącą naprzeciw mnie. Nazywa się Miep Gies i promienieje. Tuli synka – Paula. Opowiada mi, jak razem z mężem marzyli o tej chwili. Jest ode mnie o piętnaście lat starsza i długo czekała na dziecko.
– Pobraliśmy się, a później przeszkodziła nam wojna, wie pani – mówi.
– Wiem – przytakuję.
Do naszego pokoju wchodzą pielęgniarki i zaczynają pokazywać nam, jak przystawiać dzieci do piersi. Rozglądam się i pytam:
– Ale co ja mam robić?
– To samo, co pozostałe! – odpowiada spokojnie pielęgniarka.
– Ja? Ale… przecież ja mam dwójkę!
– Chyba ma pani dwie piersi, prawda? – zauważa rozsądnie. – Więc w czym problem?
Ku mojemu zaskoczeniu, udaje się. Karmię dwoje moich dzieci, po kolei. Kiedy inne matki kończą i mogą się położyć, by odpocząć, ja muszę zaczynać od nowa z drugim noworodkiem. Ale robimy to uczciwie, sprawiedliwie, zmieniając piersi tak, żeby jedno nie dostawało więcej niż drugie.
Dni na oddziale położniczym upływają szybko. Wraz z Miep Gies porównujemy i podziwiamy nawzajem swoje dzieci, wykonujemy wspólnie ćwiczenia mięśni brzucha, śmiejemy się jak uczennice za plecami surowych pielęgniarek i zwierzamy się sobie. Po tym jak moja nowa przyjaciółka Miep zostaje przedstawiona cioci Tine i słyszy ode mnie, jaka właściwie więź mnie z nią łączy (Tine zur Kleinsmiede ukrywała mnie przed nazistami w czasie wojny), opowiada mi, że ona również pomagała ukrywać żydowską rodzinę, tutaj, w Amsterdamie. Milknie i zagryza wargę, wyglądając przez okno.
– Co się stało? – pytam cicho. Choć się domyślam.
– W końcu zostali wydani. W 1944 roku. Nie wiemy, przez kogo. Z obozu powrócił tylko pan Frank. Mieli dwie córki: Margot i Anne. – Wyciera oczy.
Wzdycham. To częsta historia. Każdy znany mi człowiek stracił kogoś w trakcie wojny.
Następnego dnia Miep widzi, jak robię notatki w pamiętniku niemowlaka, który z takim entuzjazmem zaczęłam prowadzić dla bliźniaków.
– Och, Anne też ciągle pisała – komentuje. – No wiesz, córka pana Franka. Zawsze powtarzała, że jak dorośnie, chce zostać pisarką. Prowadziła dziennik. Kiedy przyszli po nich naziści, wzięłam go na przechowanie. Pan Frank niedawno go opublikował.
– Naprawdę? – pytam z uprzejmości. – Chciałabym go kiedyś przeczytać.
Nie mówię tego Miep, ale nie sądzę, żeby wielu ludzi miało ochotę zapoznać się z zapiskami tej biednej dziewczynki. Z pewnością dużo osób prowadziło w czasie wojny dziennik – wiem, bo nawet ja go pisałam. Mam całą walizkę dzienników z lat wojny. Historia Anne Frank jest, na pewno, smutniejsza od mojej, bo ona zginęła. A była tylko jedną z tysięcy – nie, milionów, ofiar.
Wzdycham. W powojennej Holandii nikt już zbytnio nie lubi rozmawiać o wojnie. My, którzy ocaleliśmy, jesteśmy zbyt zajęci odbudowywaniem naszego świata, żeby roztrząsać przeszłość. Po prostu staramy się żyć dalej, najlepiej jak umiemy.
Synek Miep Gies, Paul, jest ciągle głodny. Miep ma problemy z karmieniem piersią, bo brakuje jej mleka. Ze mnie natomiast mleko cieknie jak z zepsutego kranu. Ponieważ na karmieniu spędzam dwa razy tyle czasu, co inne świeżo upieczone matki, moje gruczoły mleczne są nadmiernie pobudzone i wytwarzają tyle pokarmu, że muszę wkładać do stanika małe szklane pojemniki, do których ścieka nadmiar.
Pielęgniarki wpadły na praktyczniejsze rozwiązanie. Kiedy synek Miep płacze z głodu, zabierają ode mnie nadmiar mleka i karmią go nim z butelki. Miep może opuścić szpital po dziesięciu dniach, a ja, jako matka bliźniąt, muszę zostać jeszcze tydzień. Rozstajemy się z Miep jako przyjaciółki na całe życie. Jan Gies, jej mąż, przychodzi do szpitala codziennie po moje mleko dla syna. Kiedy w końcu mogę wrócić do domu, utrzymujemy tę rutynę jeszcze przez dwa tygodnie. W końcu apetyt małego Paula się stabilizuje, a wizyty Jana uzbrojonego w butelkę na mleko ustają.
Dziennik Anne Frank udaje mi się przeczytać dopiero wiele lat później, kiedy Anne stała się legendą na świecie.
W moim życiu jest jeszcze jedna Miep – Miep Fernandes, przyjaciółka ze szkoły. To tej Miep dałam swoje dzienniki na przechowanie dzień przed przejściem do ukrycia. Były starannie spakowane w małej czarnej walizce z lakierowanej skóry. Ta walizka nie była właściwie moja, ale Omi. Mieściła kiedyś poskładaną, białą, obszytą koronką bieliznę (koszulę, szlafrok, skarpety i czepek), w których moja babcia zamierzała zostać pochowana. Kiedy Niemcy zaatakowali Holandię i ojciec przykazał nam spakować najcenniejsze rzeczy na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać do schronu, tylko walizka Omi miała odpowiedni rozmiar do tego przedsięwzięcia. Przywłaszczyłam ją sobie na moje pamiętniki, a pogrzebowy strój Omi bezceremonialnie wrzuciłam do szuflady.
Po wojnie Miep Fernandes oddała mi małą czarną walizkę z nienaruszoną cenną zawartością: moimi dziennikami w radosnych okładkach w paski i w kratkę. Zachowałam je przez te wszystkie lata, wśród niezliczonych przeprowadzek i życiowych zmian. Najpoważniej ze wszystkich wygląda mój pierwszy pamiętnik, z brązowej skóry wykończonej złotem.
Oto, co widnieje na pierwszej stronie:
19 września 1938
Ten zeszyt dostałam od babci, Omi, kiedy przeprowadziła się do nas z Niemiec ze wszystkimi kuframi i kartonami. Więc można powiedzieć, że w pewnym sensie to mój spadek! Zrobię z niego album z wycinkami, żebym później, jak dorosnę i będę żyć w innej epoce, mogła sobie przypomnieć te „współczesne czasy”, w których teraz żyjemy, i śmiać się z zabawnych, staroświeckich rzeczy, które w 1938 roku wydawały nam się nowinkami.
Czasami wyciągam te pierwsze pamiętniki i je przeglądam. Daje mi to taką pociechę, jaką musi czuć biedak, przeliczając swoje monety. Pamiętam nagłą potrzebę, jaka czasami mnie ogarniała, żeby coś zapisać, potrzebę, którą kiedyś opisałam w ten sposób:
Czasami jestem taka szczęśliwa, że mam wrażenie, że mnie rozsadzi. Chcę zatrzymać te chwile – chcę uchwycić, zatrzymać i zamrozić je na zawsze. Jak promienie słońca w małym pudełeczku, które mogę otworzyć, kiedy na zewnątrz jest ciemno.
To są moje promienie i moje pudełeczko. Jak udało mi się przewidzieć, że kiedyś tak bardzo będę ich potrzebowała?
1
Grusza
Moja babcia, Mina Weil Wertheimer – Omi – wprowadziła się do nas w 1938 roku. Przyjechała z Sinsheim, miasteczka pod Heidelbergiem w Niemczech. Po śmierci jednego dziecka przy porodzie i kolejnego z powodu choroby w dzieciństwie dotknęło ją następne nieszczęście – straciła męża, mojego dziadka, Gustava Adolfa Weila, kiedy dwójka pozostałych przy życiu dzieci była bardzo mała. Jednak największą tragedią w jej życiu była śmierć Juliusa, jedynego syna, powołanego do Armii Cesarstwa Niemieckiego w 1914 roku po wybuchu I Wojny Światowej. Pamiętam fotografię na biurku Omi przedstawiającą przystojnego, dumnego pruskiego oficera z dużym wąsem i w pikielhaubie. Obok fotografii stał mały żelazny krzyż, z wygrawerowanym na środku napisem „1914–1918”. Był to Ehrenkreuz (Krzyż Honorowy) przyznawany wszystkim „matkom bohaterów”, których synowie oddali życie dla Vaterlandu.
Moja mama, Adelheid Hilde, była jedynym pozostałym przy życiu dzieckiem i jedyną pociechą Miny: oddaną i kochającą córką. Właśnie skończyła szkołę, kiedy wybuchła I Wojna Światowa, którą spędziła, opatrując powracających z frontu rannych żołnierzy. Niedługo przed końcem wojny zakochała się w Davidzie van Hessenie, podróżującym przedsiębiorcy starszym od niej o trzynaście lat. W 1918 roku, kiedy Niemcy zostały pokonane, ojciec sprowadził matkę do Amsterdamu.
Mam tylko mgliste wspomnienia z domu mojej babci w Sinsheim. Za domem stał niezależny budynek, w którym mieściła się pralnia. Musiało to wywrzeć na mnie spore wrażenie, bo najlepiej zapamiętałam silne, czerwone, nabrzmiałe ręce pulchnej, opiekuńczej służącej, która gotowała pościel w wielkim garze i na metalowej tarze prała poszewki poduszek i poszwy pierzyn. Pamiętam też zapach jabłek ułożonych na otwartych półkach, pnących się wysoko na poddaszu pralni. I pamiętam, jak pomagałam babci zbierać w ogrodzie czerwone porzeczki, a później wylizywałam garnek, w którym gotowany był dżem.
Przed 1938 rokiem, gdy moi rodzice w końcu zdołali przekonać Omi do wyjazdu z Sinsheim, babcia została pozbawiona niemieckiego obywatelstwa. Była Żydówką; inaczej mówiąc, już nieakceptowaną. Sąsiedzi w Sinsheim jej unikali, a nawet przyjaciele utrzymywanie kontaktów z nią uważali za zbyt ryzykowne. Mimo tego trudno jej było wszystko zostawić. Moi rodzice przekonali ją do porzucenia domu, zapewniając, że w Holandii nigdy nie przydarzy jej się nic podobnego.
Mama pojechała pomóc Omi spakować dobytek i „sprzedać” rodzinny dom, choć w gruncie rzeczy został skonfiskowany. Ktoś zaoferował za niego Omi marne grosze, a matkę poinformowano, że odmowa czy targowanie się są niebezpieczne. Opowiadała potem, że jeden czy dwoje „aryjskich” sąsiadów zakradło się do nich pod osłoną nocy, żeby się pożegnać. Powiedzieli Omi, że przykro im, że nie mogli odwiedzić jej jawnie, czy nawet ukłonić się na ulicy. Jednak bratanie się z Żydami było zakazane.
Omi była pierwszą osobą z fali uchodźców, wśród których znajdowało się wielu krewnych ze strony mojej mamy; nasz dom zapewniał im serdecznie schronienie, a często również finansowe wsparcie, zanim wyruszyli dalej do Anglii, Stanów Zjednoczonych czy Ameryki Południowej. Niektórzy rozważali nawet pozostanie w Holandii. Mnie, oczywiście, wydawało się, że to najlepsza decyzja. Żaden inny kraj na świecie nie mógł być lepszym miejscem do zamieszkania niż nasz. Przecież tata powiedział mi, że w czasie wojny 1914–18 wielu uchodźców bezpieczną przystań znalazło właśnie tutaj, w Holandii. Kiedy byłam znacznie młodsza, jeżeli nie zjadałam wszystkiego, co miałam na talerzu, mama opowiadała mi o latach wojny w Niemczech, kiedy do jedzenia mieli niewiele albo nic. Zawsze mówiła o swoim „wkroczeniu do Raju”, kiedy jako młoda żona przyjechała do Holandii i nagle mogła mieć wszystko, co chciała, nawet czekoladę i pomarańcze.
Cóż! Jak dla mnie, to zamykało temat. Dowodziło, że nasz kraj jest lepszy niż jakikolwiek inny na ziemi. Wyobraź sobie życie w miejscu, gdzie nie ma czekolady! Holandia była krajem neutralnym i dlatego nie braliśmy udziału w I Wojnie Światowej, nawet gdy tuż za granicą, we Flandrii, toczyły się najbardziej krwawe walki. Gdyby, jak myślał tata, Hitler próbował coś rozpętać, tutaj będziemy bezpieczni.
Niemieccy krewni okazywali mi czułości, szczypali w policzki i z ożywieniem debatowali, do kogo jestem bardziej podobna. Ich sentymentalność była mi obca. W rodzinie taty wszyscy byli bardzo powściągliwi, niewylewni i twardo stąpali po ziemi. Van Hessenowie pochodzili z Groningen na północy Holandii, gdzie żyli od pokoleń. Najpierw handlowali bydłem, a później zostali szanowani sklepikarzami i przedsiębiorcami. Miałam pewne poczucie wyższości nad tymi biednymi, pełnymi szacunku uciekinierami, którzy stracili wszystko, a przed sobą mieli nieznaną przyszłość. Ja byłam bezpieczna, szczęśliwie i wygodnie żyłam w Hadze. Byłam dumną uczennicą Holenderskiego Liceum, prestiżowej prywatnej szkoły.
Babcia często płakała, a ja wyczuwałam, że cierpienie wiele dla niej znaczy. Bliscy zmarli byli w jej życiu stale obecni. Często zostawała w łóżku z zimnymi kompresami na czole z powodu nawracających bólów głowy. Miałam wrażenie, że wykorzystuje te bóle, żeby manipulować moimi rodzicami, kiedy uważała, że nie zwraca się na nią dostatecznej uwagi. Matka przez większą część dnia jej doglądała; ja byłam z tego powodu coraz bardziej rozżalona –że muszę dzielić się mamą z Omi. Martwiło mnie też to, że od przyjazdu Omi w naszym holenderskim domu tak często było słychać niemiecki. Nienawidziłam tego języka, a większość znanych mi ludzi nie lubiła Niemców. Choć moje uprzedzenia nie obejmowały krewnych mamy, absolutnie w żaden sposób nie chciałam się z nimi identyfikować. Babcia była Holenderką, podobnie jak mama. Chciałam, żeby przez cały czas mówiła po niderlandzku – władała nim bezbłędnie, bez akcentu.
Muszę przyznać, że często żałowałam, że mama nie jest inna. Chciałam, by była zwyklejsza, bardziej niepozorna i bardziej podobna do matek moich koleżanek. Krzywiłam się, kiedy przychodziła do liceum w szpilkach, najnowszym kapeluszu z Paryża, w modnym futrze zarzuconym na ramiona. Wolałabym matkę, która przyjeżdża na rowerze w praktycznych butach na płaskiej podeszwie i z przewiązanym w pasie przeciwdeszczowym płaszczem z egipskiej bawełny.
Kiedy Omi nie rywalizowała o uwagę mamy, była cudowną babcią, której można się było zwierzyć, hojną jeśli chodzi o rady i łakocie. Gdy z nami zamieszkała, to właśnie ona kupiła mi ten mały skórzany notes ze złotą obwódką, który miał się stać moim pamiętnikiem. Z początku używałam go jako albumu, starannie wklejałam do niego wycięte z gazet zdjęcia ulubionych gwiazd filmowych. Ale szybko z pasją zaczęłam opisywać moje codzienne myśli i zajęcia:
6 lutego 1939
Znudziło mi się wklejanie zdjęć do tego albumu. Więc postanowiłam, że zacznę pisać pamiętnik. Mam zamiar go także ilustrować – czy to zrobię, czy nie, to inna sprawa. Zapisywanie moich najskrytszych tajemnic tutaj wydaje mi się odrobinę ryzykowne, bo nigdy nie wiadomo, w czyje ręce może kiedyś trafić ten notes.
Do zwrócenia się do mojego dziennika być może skłonił mnie fakt, że mama nagle miała dla mnie mniej czasu. A może zrobiłam to dlatego, że jako najmłodsza nie zawsze czułam się traktowana w rodzinie całkiem poważnie. Przy kolacji toczyły się ożywione rozmowy na tematy, o których niewiele wiedziałam, a moi starsi bracia ignorowali mnie, kiedy chciałam wyrazić swoje zdanie. W końcu wybuchałam płaczem:
– To niesprawiedliwie, ja nigdy nie mogę się odezwać!
Ojciec podnosił wtedy rękę i kazał chłopcom się uciszyć. Później, teatralnie spoglądając na zegarek, mówił:
– W porządku, Edith. Masz równo dwie minuty. Gotowi… do startu… start!
Jąkając się głupio w nieprzyjaznej ciszy, nie byłam w stanie przypomnieć sobie, co właściwie chciałam powiedzieć, aż mój czas dobiegał końca. W moim dzienniku mogłam za to paplać do woli, przeskakując pomiędzy myślami, odpowiadając jedynie przed sobą.
24 lutego 1939
Dziś dokończyłam moją geometrię – nie najlepiej, wydaje mi się, ale nie jestem pewna, może i dobrze. Jutro idziemy na koncert dla młodzieży. Cieszę się na niego. Bo tak bym chciała nauczyć się o muzyce wszystkiego, mam na myśli muzykę klasyczną, żebym mogła ją rozumieć i doceniać jej piękno. Chciałabym tak naprawdę lubić ten rodzaj muzyki. Teraz wolę lżejsze gatunki. Pianino – uwielbiam. Żałuję, że nie umiem na nim grać. Jazz też, fortepian jazzowy. Podobało mi się przez chwilę, ale później mi się znudziło. Mam nowy plan na przyszłość. Chcę zostać architektem albo kimś, kto ma do czynienia z dziećmi. Chcę pomagać chorym albo biednym dzieciom – dać im cudowne wakacje. Chcę mieć dom na wsi, do którego dzieci przyjeżdżałyby na wakacje. W każdym razie mam nadzieję, że kiedyś będę miała własny dom z dobrym mężczyzną i słodkimi dziećmi. Prawie nigdy nie ośmielam się wyrażać uczuć, ani na głos, ani tutaj, na kartce. Ale tego rodzaju uczucia właściwie nie są aż tak osobiste. To znaczy, większość dziewczyn ma nadzieję na to samo. Muszę pouczyć się francuskiego. Nie napiszę lepiej o meczu hokeja z Hutido – tylko tyle, że przegraliśmy 0:5, tak jak w niedzielę.
Przez trzy i pół roku zapisałam siedem notesów i pisanie na dobre mnie wciągnęło.
Mój ojciec nazywał się David van Hessen, ale dla przyjaciół i rodziny był „Dago”. Jego rodzice pozwolili mu próbować sił jako artyście pod warunkiem, że nauczy się też handlu. Tata zajął się przemysłem drzewnym: był europejskim przedstawicielem Ritter Lumber Company of Columbus z Ohio. Zwykł nam mówić, że cieszy się z dokonanego wyboru. Zamiast poświęcić życie sztuce (i ryzykować, że wszyscy będziemy przymierać głodem w jakiejś mansardzie), przysiągł, że będzie utrzymywał rodzinę na przyzwoitym poziomie.
– Wolę być pierwszorzędnym amatorem niż drugorzędnym artystą – mawiał.
Jednak sztuka stanowiła ważny element jego życia. W domu nie rozstawał się ze szkicownikiem czy farbami. Toaletę na drugim piętrze zamienił na ciemnię dla swoich fotografii; kąt jego gabinetu był jego rzeźbiarskim atelier. Do moich domowych obowiązków należało utrzymywanie wilgoci na kole garncarskim za biurkiem pod nieobecność taty. Jego prace pokazywano czasem na zbiorowych wystawach, a zagraniczne służbowe wyjazdy pozwalały mu podtrzymywać znajomości i wymieniać się pomysłami z artystami takimi jak Käthe Kollwitz i Paul Prött.
To właśnie na jednym z takich służbowych wyjazdów poznał mamę, na ślubie przyjaciela. Mama twierdziła, że od razu wiedziała, że ten wysoki, przystojny Holender jest mężczyzną, za którego wyjdzie, ale potrzeba było drugiego przypadkowego spotkania na ulicach Heidelbergu, kilka miesięcy później, żeby przekonał się o tym tata. Powiedział, że była to najlepsza decyzja ze wszystkich, jakie w życiu podjął, żeby wziąć sobie za żonę tę olśniewającą, czarnowłosą młodą kobietę, która rozjaśniła jego dotychczas ciche i beznamiętne życie człowieka klasy średniej –kolorem, świeżością i namiętnością. Po wojnie wybudowali dom w Amsterdamie, a w 1920 roku urodził się mój brat Guus. Dwa lata później przeprowadzili się do Hagi, gdzie w 1923 roku na świat przyszedł mój drugi brat, Jules, a później ja, jedyna dziewczynka, w 1925 roku.
Moja mama miała ładny głos i grała na pianinie, tata grał na skrzypcach i na gitarze. Razem śpiewali sentymentalne ballady jak dwa zakochane gołąbki, ku naszej wielkiej uciesze. Tata chętnie czytał nam wiersze i bajki swoich ulubionych autorów, O’Henry’ego i Marka Twaina. Bracia i ja byliśmy zachęcani do kreatywności. Guus uwielbiał malować wiatraki i często chodził z ojcem na malarskie wyprawy plenerowe, uzbrojony we własny mały zestaw farb i sztalugi. Jules naprawiał łodzie i konstruował rozmaite pojazdy, wykorzystując wtórne materiały. (Kiedyś, gdy chciałam zabrać lalki na spacer, odkryłam, że w moim wózku brakuje kół. Znalazły się przy jednym z coraz bardziej pomysłowych gokartów Julesa). Ja próbowałam wszystkiego, od gry na akordeonie po rysowanie.
Choć podobno trzeba było trochę czasu, żeby moje ciotki od strony ojca przywykły do tryskającej energią, stanowczej szwagierki, spotkania rodzinne pamiętam jako ciepłe i harmonijne. Zwłaszcza urodziny i rocznice ślubu obchodzone były z wielkim rozmachem. Zawsze były wiersze, przemowy i podziękowania składane kwiecistym językiem, wyrazy miłości i podziwu, a czasami żarty czy figlarna karykatura narysowana przez tatę.
Kiedy mama skończyła czterdzieści lat, tata podarował jej gramofonową płytę, na której każde z nas kolejno czytało wiersz czy recytowało krótką przemowę. Znalazła się na niej skomponowana przez ojca piosenka, kończąca się słowami: „…a gdy będziemy starzy i dotrzemy do końca naszego życia, mam nadzieję, że będę mógł ci powiedzieć: »Chodź, Hilde, chodź, nie żyliśmy na próżno…«”
W 1939 roku tata miał pięćdziesiąt osiem lat; mnie zostały trzy klasy średniej szkoły, a moi bracia nie zaczęli jeszcze studiów. Ponieważ ojciec nie miał emerytury, zamierzał pracować, aż cała trójka jego dzieci skończy studia. Zawsze, gdy na jego twarzy widziałam troskę, wyobrażałam sobie, że to przeze mnie. Rosłam tak szybko, że ciągle potrzebowałam nowych ubrań czy butów. Powiedziałam mamie, że zrobię wszystko, żeby znów był radosny – oddam nawet nową spódniczkę, którą kupiłyśmy albo będę nosić stare buty, chociaż mnie cisną. Ale mama zapewniła mnie, że martwią go inne sprawy i że moje szybkie dorastanie nie ma z tym nic wspólnego.
Miałam trzynaście lat i głowę zaprzątały mi szkoła, przyjaciele i zabawa. Przyjaciele byli dla mnie wszystkim, a miałam ich wielu. Podobnie jak Jules. Byłam nieco nieśmiała w obecności kolegów brata, bo byli ode mnie starsi. Jednak nie przeszkodziło mi to włóczyć się z nimi wszędzie, gdzie mi pozwalali. Jednym ze szkolnych kolegów Julesa był Loet Velmans, którego pamiętałam z wakacji nad morzem, gdy byliśmy mali; głównie z tego, że był najzwinniejszy i najbardziej opalony ze wszystkich dzieci wieszających się na drążkach.
W ósmej klasie w szkolnym klubie wioślarskim poznałam Miep Fernandes. Podobnie jak ja już w pierwszej chwili nabrała przekonania, że zaprzyjaźnimy się na całe życie. Miep była ode mnie starsza, chodziła do dziewiątej klasy; wraz z rodziną niedawno wróciła do Holandii z Holenderskich Indii Wschodnich, gdzie stacjonował jej ojciec, wojskowy okulista. Cała rodzina pochodziła z Indii Zachodnich[1]. Kiedy wysłuchałyśmy nawzajem swoich historii i poznałyśmy swoje rodziny, doszłyśmy do wniosku, że nasi rodzice na pewno się zaprzyjaźnią, jeżeli ich sobie przedstawimy, bo tyle ich łączyło. I rzeczywiście, zaprzyjaźnili się, a oprócz tej przyjaźni rozkwitły jeszcze inne, zwłaszcza pomiędzy moim kuzynem Paulem a starszą siostrą Miep, Niną.
Postanowiłyśmy z Miep napisać wspólnie operę komiczną, farsę na wzór kabaretu, której akcja rozgrywa się w salonie piękności, pełną zabawnych tekstów ułożonych do znanych melodii. Miała zostać odegrana przed całą szkołą przez nasze kółko teatralne w czasie specjalnego wieczoru teatralno-muzycznego.
Ale pisanie opery przysłoniło inne ekscytujące wydarzenie: mieliśmy stać się właścicielami nowej łodzi! Nazwaliśmy ją De Doolaard, co znaczy „wędrowiec”, od nazwiska popularnego holenderskiego pisarza[2].
Kiedy tylko nadarzała się okazja, razem z braćmi podziwiałam naszą nową łódź w porcie. Wszyscy byliśmy zapalonymi żeglarzami, także tata. Latem pływaliśmy, wiosłowaliśmy i żeglowaliśmy, a zimą jeździliśmy na łyżwach. Polityka nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Pamiętam Julesa leżącego na podłodze, wspartego na łokciach i wymachującego nogami w powietrzu, jak czytał rozłożoną przed nim gazetę. Nigdy nie pytałam, o czym w niej piszą. Byłam zbyt zajęta, żeby się tym przejmować.
Jednak nad moim życiem zawisło złowróżbne przeczucie. Kiedyś, w czasie kolacji, zadzwonił telefon. Tata wstał, by odebrać, a ja dostrzegłam, że mama obserwuje go ze zmartwioną miną. Później tata odwrócił się od nas, pochylił głowę i przycisnął słuchawkę mocniej do ucha, jakby chciał lepiej słyszeć, a mama wymieniła z Omi zatroskane spojrzenia. Wiedziałam, że chodzi o coś strasznego. Ale mama uspokoiła nas słowami, że nie musimy się przejmować. Protestowaliśmy, że nie chcemy być traktowani jak małe dzieci. Kiedy tata odłożył słuchawkę, ja zaczęłam go błagać, żeby wyjaśnił nam, co się stało.
– Mój brat, wasz wujek Leo, właśnie zmarł – oznajmił w końcu tata.
„Och, i to wszystko?”, pomyślałam z ulgą. Spodziewałam się, że usłyszę coś o wiele gorszego, choć nie wiedziałam właściwie co.
W pamiętniku napisałam wiersz, z którego byłam dość dumna:
Burza
Groźne chmury zawisły nad oceanem
Z chmarami ptaków, lecącymi z prądem
Nadchodzi
Nadchodzi
Jest ciemno nad całym światem
Ludzie kryją się przerażeni
Tą rozsnuwającą się grozą.
Teraz eksploduje,
Błysk ognia,
Grzmiący dzwon
Rozbrzmiewa nad domami, polami i lasami,
Rozświetla drzewa w dolinie.
Później, w szczytowej sile
Wybucha znowu, wyzwala najgorsze
Bum! a potem trzeszczy,
Oślepiająca kula ognia mknie,
I nagle wszystko jest nieruchome,
To koniec,
I wszyscy, którzy mogą, dziękują Bogu.
— EDITH VAN HESSEN, 18 CZERWCA 1939
Od września 1939 roku nie można było nie zauważyć, że dzieją się straszne rzeczy. Po napaści Niemiec na Polskę nie mogłam znieść głosu Adolfa Hitlera, wygłaszającego tyrady we wszystkich radiowych wiadomościach, nie mogłam też znieść widoku jego wąsatej twarzy w gazetach. Wiedziałam, że Hitler nienawidzi Żydów. Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, a w Holandii zarządzono mobilizację sił wojskowych – na wszelki wypadek.
Dla nas, dzieci, miało to niespodziewanie ekscytujące konsekwencje: moi rodzice postanowili po długich debatach, że dobrze byłoby wybudować schron. Powstał z tyłu ogrodu, zabierając niesamowicie duży fragment trawnika. Nasz ogrodnik przykrył go darnią, a mama obsadziła żonkilami. Wnętrze umeblowaliśmy pustymi skrzyniami, które pełniły rolę stołów i ławek, z kilkoma poduszkami dla ocieplenia surowego klimatu. Żeby było jeszcze przytulniej, maskom gazowym kupionym przez tatę towarzyszyły książki, popielniczki i latarka, przez co wkrótce nasz schron stał się najpopularniejszym miejscem w sąsiedztwie. Zakładaliśmy sekretne stowarzyszenia i graliśmy przy świecach w pokera, a czasami mój brat Jules i jego koleżanki bawili się w tajemnicze zabawy, w których ja nie mogłam brać udziału.
Niedaleko schronu rosła młoda grusza, ulubione drzewo taty. Wiosną, kiedy kwitła, tata wołał mnie do ogrodu, żeby pokazać mi piękno białych płatków z różowymi pylnikami i długimi słupkami wystającymi ze środka. Słupki przywodziły mi na myśl rzęsy Betty Boop![3] To tu, jak tłumaczył, zaczyna rosnąć owoc…
– A kiedy dojrzeją, Eetje[4], będziemy jeść na śniadanie nasze własne gruszki!
Każdego ranka przed pójściem do biura tata schodził po schodach tarasu, żeby przyjrzeć się roślinom, dotykając gałęzi tutaj, gdzie indziej łodygi, jakby zachęcał je do silnego wzrostu. Co rano otrzymywaliśmy raport na temat stanu gruszy. Na drzewie tworzyło się sześć, siedem, osiem groszek.
– Nie grajcie w ogrodzie w piłkę – przykazywał. – Nie zniszczmy plonów…
Aż w końcu, pewnego ranka, tata przyniósł trzy małe, niedojrzałe gruszki, które za wcześnie spadły z gałęzi i zostały w połowie zjedzone przez ptaki. Następnego dnia na ziemi zostały znalezione dwie nowe gruszki.
– Może po prostu zerwiemy resztę? – zaproponowałam.
– Nie są dobre, kochanie, jeszcze nie dojrzały – padła odpowiedź.
Nie mogłam się doczekać: ten stan zawieszenia mnie dobijał!
W końcu nadszedł wielki dzień. Została tylko jedna gruszka. Wszyscy zebraliśmy się pod drzewem, a tata, zgodnie z wytycznymi mamy, zerwał owoc. W jego dłoni była to największa, najdorodniejsza gruszka, jaką w życiu widziałam. Niósł ten cenny łup do jadalni, a my podążaliśmy za nim w poważnej procesji. Srebrnym nożykiem do owoców przepołowił gruszkę.
Choć z zewnątrz wyglądała nieskazitelnie, w środku była na wskroś zgniła. Tata spojrzał na nas ze smutnym uśmiechem.
– Chyba za długo czekaliśmy…
[1]Najstarsza córka nosiła nietypowe imię: Guanina, w skrócie Nina – od Gujany Holenderskiej (Surinamu), w której się urodziła.
[2] A. den Doolard opublikował w 1938 roku Swastika over Europe, w której ostrzegał, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Tego przesłania nikt nie chciał słuchać i książka nie odniosła rynkowego sukcesu.
[3] Postać animowana stworzona przez Grima Natwicka dla wytwórni Fleischer Studios i Paramount Pictures (przyp. tłum.).
[4] Jedno z moich przezwisk.
2
Paszporty
Na wszelki wypadek tata postarał się o wizy wjazdowe do Stanów Zjednoczonych dla naszej rodziny. Nie było to trudne, bo był prezesem oddziału amerykańskiej firmy. Pan Ritter, szef firmy matki w Ohio, zaoferował, że pokryje nasze koszty i przesłał do konsulatu w Rotterdamie oświadczenie. Pojawił się jednak jeden kłopot. Omi się nie kwalifikowała. Jako była obywatelka Niemiec, obecnie „bezpaństwowiec”, nie spełniała wymogów imigracyjnych. Stany Zjednoczone zalane zostały wnioskami od niemieckich Żydów i chwilowo zamknęły przed nimi drzwi. Omi musiałaby zostać. Moich rodziców zapewniono, że po przyjeździe do USA mogliby wystąpić o wizę uchodźcy dla niej, która miała być wydana według odrębnych zasad. Ale dla mamy nie było mowy o wyjeździe bez Omi. Tata nie był w stanie zmusić się do przeforsowania swojego rozwiązania i ciągle zwlekał. Czuł, że pozostawienie staruszki byłoby czymś okrutnym. Sprawy nie ułatwiały też dzieci: Jules i ja nie chcieliśmy zostawić łodzi, naszego szczęśliwego życia i przyjaciół. Nie widzieliśmy powodu, dla którego mielibyśmy się przesiedlać.
Jednak zapadła decyzja, że Guus, najstarszy z nas, powinien wyjechać. Miał dziewiętnaście lat i lada chwila zostałby powołany do wojska. Guus zawsze był delikatnym dzieckiem. Z powodu chronicznego bronchitu większość wczesnego dzieciństwa spędził w domu. Leczył go doktor Zuyling – specjalista przekonany o tym, że stan chłopca wymaga zupełnego odpoczynku, zdrowego górskiego powietrza i pożywnej diety. W wieku ośmiu lat Guus został wysłany do sanatorium w Saaen w Szwajcarii, gdzie go podtuczono i wyleczono z bronchitu. Wrócił jako pulchny, niezdarny chłopak, który wolał towarzystwo dorosłych niż innych dzieci. Nie był tak umięśniony jak Jules i ja i nie brał udziału w naszych zabawach. Jules był entuzjastą sportu; śniady, przystojny i towarzyski, cieszył się dużym powodzeniem u dziewczyn. Guus był odludkiem i majsterkowiczem, ciągle grzebał w radiach oraz wzmacniaczach w swoim pokoju i wydaje mi się, że rodzice się o niego martwili.
Po powrocie z wykładu na temat „Kompleksu niższości i dążenia do doskonałości” Alfreda Adlera, niemieckiego psychologa, mama oznajmiła, że doznała olśnienia: byli wobec Guusa nadopiekuńczy i przyszedł czas, żeby „nauczył się stać na własnych dwóch nogach”. Choć już za kilka miesięcy miał podejść do końcowych egzaminów, zdecydowano, że powinien natychmiast wyjechać do Ameryki.
17 lutego 1940
Guus, po otrzymaniu wizy pojedzie do Ameryki, do Columbus, pracować w lesie, w drzewnej firmie taty. Przez rok uniknie służby wojskowej. Mam nadzieję, że wytrzyma do tego czasu, a my wszyscy będziemy dumni z siebie nawzajem i szczęśliwi. Szczęście to naprawdę jest najważniejsza sprawa w życiu. Zrozumiałam już, że nie chodzi w nim tylko o branie, ale także o dawanie. Uszczęśliwianie innych uszczęśliwia ciebie. Na ogół bywam dla braci dość złośliwa, ale tak naprawdę bardzo się lubimy.
Ostatnio jadłam tak dużo, że wszyscy się dziwią, widząc, że ciągle coś przeżuwam, leżąc czy siedząc. Chyba skończę w cyrku jako najgrubsza kobieta świata, taka, co to można ją ukłuć, żeby przekonać się, że to nie sztuczka – cóż za atrakcyjna perspektywa! Przynajmniej będę przyzwoicie zarabiać. Tak naprawdę chcę zostać lekarką. Studiować medycynę. Postanowiłam tak parę miesięcy temu. Mam nadzieję, że mi się uda. Leczyć ludzi, a nie wchodzić w świat interesów i zawsze gonić za pieniędzmi. Podobno tę kwestię należy zostawić mężowi, ale ja się z tym nie zgadzam, bo trzeba umieć poradzić sobie samemu w razie potrzeby; kto wie, co się wydarzy. Llepiej nie zostać z pustymi rękami. Zaczęłam się przygotowywać. Ćwiczę, żebym była w stanie znieść widok krwi i być odważną, a jeżeli zdarzy się jakiś wypadek, zmuszę się, żeby pójść i patrzeć…
Dziesiątego marca 1940 roku wsiedliśmy wszyscy do starego chevroleta ojca, żeby zawieść Guusa do Rotterdamu, gdzie cumował statek, który miał go zabrać do Ameryki. Czułam wielki podziw dla mojego starszego brata. Nagle wydawał się taki dorosły, taki silny i odważny, stojący w obliczu wielkiej przygody, z dala od domu. Tata i mama ściskali go, jakby nie mieli zamiaru go wypuścić. Były łzy, odważne uśmiechy i udawana mężność. Ku mojemu zażenowaniu, mama nie mogła przestać machać, nawet kiedy Guus zniknął w tłumie na pokładzie i byłam pewna, że już nas nie widzi.
17 marca 1940
Dostajemy dużo wiadomość od Guusa. Kartki, listy i telegramy. Pierwsze telegramy były pełne „stop”, ale okazały się za drogie, więc Guus przestał już oddzielać zdania „stopem”. Właśnie dostaliśmy telegram. „Dotarłem do Ameryki cały i zdrowy”. Wspaniale, że mama i tata mają pewność, że jest bezpieczny wśród rodziny i przyjaciół.
W czasie ferii wielkanocnych wybrałam się z dziesięciorgiem koleżanek i kolegów ze szkoły na rowerową wycieczkę po wschodniej części kraju, z noclegami w hotelach. Wiele kart mojego dziennika zapisałam bardzo szczegółową relacją z wycieczki, pełną anegdot o trzymaniu się za rękę z różnymi chłopakami, opisów menu naszych prostych posiłków, przyjaźni i figli, w jakich brałam udział. Dla odmiany notatki na temat tego, co dzieje się na świecie i stanu zdrowia taty – cierpiał na problemy z krtanią – były ekstremalnie powściągliwie.
20 kwietnia 1940
Wiele się wydarzyło.
(1) Polityka: Dania to teraz Niemcy i każdego ranka budzimy się z pytaniem: czy nadal jesteśmy Holandią?
(2) Dużo wychodziłam. Dużo radości.
(3) Tata jest po trzeciej operacji (operował go doktor Fernandes, wujek Miep) i teraz jego głos brzmi o wiele lepiej.
I było przyjęcie, wczoraj wieczorem, u Kitty. Dwunastu chłopaków i dwanaście dziewczyn. Graliśmy w gry, tańczyliśmy i dużo jedliśmy. Jan de S. odprowadził mnie do domu, ciągnąc za sobą Anneke i Riet. Wszystkie byłyśmy w wieczorowych sukniach. Très chic. Oczywiście polałam się oranżadą!
Ciąg dalszy w wersji pełnej