Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Łza, krew i paraliżujący lęk – tak zaczyna się historia Pauli Lee, introwertycznej i samotnej siedemnastolatki, która staje się celem szkolnego tyrana, Connora Reya. W mroku prześladowania pojawia się jednak promień nadziei – Parker May, chłopak o błękitnych oczach, który dostrzega w Pauli coś wyjątkowego.
Ich rodzące się uczucie zostaje wystawione na próbę, gdy Paula zaczyna odkrywać w sobie niepokojące moce. Temperatura w pomieszczeniach, w których przebywa, wzrasta, a dotyk staje się niebezpieczny. Szybko okazuje się, że tajemnicze zdolności dziewczyny to tylko jedno z wielu zagrożeń. Rodzinne sekrety i mroczne siły z zewnątrz zagrażają jej życiu i miłości.
Czy Paula i Parker zdołają pokonać przeciwności losu i odnaleźć szczęście? Czy gorzka prawda o jej mocy okaże się lepsza od słodkiego kłamstwa? Poznaj historię opowiedzianą z pięciu perspektyw, w której nastolatkowie stawiają czoła złu – zarówno temu w ludzkiej skórze, jak i temu nadprzyrodzonemu.
Historia jednej kropli to powieść, która dostarcza wielu emocji na różnych płaszczyznach. To książka, która zabierze was w niezapomnianą podróż, z której niekoniecznie będziecie chcieli wrócić. Otuli was niczym promienie wiosennego słońca i pobudzi jak letnia burza. Możecie mi zaufać, Historia jednej kropli będzie jedną z najlepszych książek tego roku!
@opetanaprzezslowa
Niesamowita powieść o dwójce młodych ludzi, którym los rzuca kłody pod nogi. Moje serce zostało złamane na wiele sposobów i nie zdołałam skleić go w całość. Aleksandra napisała przepiękną, lecz bolesną historię. Pudełko chusteczek będzie nieodłącznym towarzyszem podczas czytania.
@czytam_zawsze_i_wszedzie
Naładowana emocjami, wzruszająca historia potężnego uczucia, które połączyło dwoje młodych ludzi po przejściach. Pełna bólu, tragiczna walka o siebie i lepsze jutro bez przemocy, nienawiści i zła, które potrafi uderzyć w najmniej spodziewanym momencie. Zapraszam was w podróż do świata, gdzie dobro przyciąga zło jak magnes, a miłość potrafi skruszyć najtwardsze głazy.
@szpilka_czyta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Aleksandra Jonasz-Zakrzewska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-738-4
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
EPILOG
ROZDZIAŁ 1
PAULA
Życie nauczyło mnie, że nie warto zdejmować maskę, nawet gdy trudno się w niej oddycha. Nie daję ludziom się poznać, nie lubię przesadnego zainteresowania i cieszę się, gdy nie zwracano na mnie uwagi. Jestem tym dzieckiem, o które nie martwił się nikt, a jednocześnie martwili się wszyscy.
Z jednej strony zbyt nieśmiała i zamknięta w sobie, z drugiej – kulturalna i grzeczna. W szkole podstawowej spokojna, bezproblemowa, wzorowa uczennica, w domu – ta cicha siostra i córka. Nie mam wielu przyjaciół, ponieważ ich nie potrzebuję. Wyznaję zasadę, że ilość nie równa się jakość, wolę większość czasu spędzać w samotności.
Za najlepszą towarzyszkę moich dni uznaję poezję. Ściany w moim pokoju zdobią cytaty z ulubionych wierszy, takich twórców jak Bukowski, Milton, czy Maya Angelou. Jak można się domyślać, zajęcia z literatury anglojęzycznej zajmują pierwsze miejsce na liście ulubionych.
Mieliście kiedyś tak, że czuliście się mentalnie starsi, niż wskazuje wiek? Czasami wydaje mi się, że urodziłam się w złej epoce, wśród złych ludzi, w warunkach nieodpowiednich dla wyzwolenia mojej natury.
Od pierwszych dni w szkole średniej wiem, że trudno będzie mi się wpasować, i powoli godzę się z faktem, że będę miała przypiętą łatkę outsiderki. Szafka oblana czarną farbą, plecak w toalecie, przebite opony w rowerze, przez co musiałam wracać do domu na piechotę ponad godzinę – to tylko niektóre z aktów „sympatii”, jakich doświadczam ze strony ludzi ze szkoły. Zwłaszcza jednego człowieka, na którego widok nie tyle się boję, co czuję wstręt.
Czy cokolwiek z tym robię? Tak, wielokrotnie zgłaszam te sytuacje do dyrektora, pedagoga i psychologa. Czy oni cokolwiek z tym robią? Oczywiście, że nie. Liczę na wsparcie, załatwienie sprawy, jak to mówią, po cichu, lecz nie zostaję podana mi pomocna dłoń. Niestety, tak jest, gdy ja, dziewczyna z biednego domu, w którym nigdy nie gra muzyka, chce zadośćuczynienia za krzywdy wyrządzone przez dziecko mające bogatych rodziców, którzy przyjaźnią się z całą kadrą. Ostatnie, czego bym chciała, to wykłócać się o sprawiedliwość w pojedynkę. Cierpliwie czekam do końca roku, jeszcze tylko egzaminy, bal i…
– Ej, Paula!
Uderzenie w plecy czymś okrągłym i twardym sprawia, że odwracam się i szukam wzrokiem tego, który we mnie rzucił.
– A kuku.
Po chwili moje oczy spotykają jego oczy – wyrachowane i pełne zawiści, czarne jak mrok nocy, normalnie przywodziłyby mi na myśl wygłodniałego Edwarda Cullena ze Zmierzchu, lecz to tylko ten imbecyl, słaba kopia Jacoba Blacka, niejaki bogaty brzdąc, Connor Rey. Bożyszcze wszystkich dziewczyn – a nawet chłopaków – przystojniaczek, którego ego jest zdecydowanie większe niż iloraz inteligencji, a stopień wyrachowania wyższy niż niejednego antybohatera w komiksach.
Nienawidzę go całym sercem, ale pokazanie mu tego dałoby tej umysłowej amebie jeszcze większą satysfakcję niż uprzykrzanie mi życia. To nie typ prześladowcy, który uderzy cię na oczach innych, nie, on działa sprytnie, nęka mnie tak, aby widzieli wszyscy i jednocześnie aby nie dostrzegł nikt. Mam ochotę splunąć mu w twarz, spoliczkować go, pociąć jego plecak, pragnę dać upust mojej złości, którą chowam głęboko w mrocznych zakamarkach mojego umysłu, lecz nie mogę. Nie chcę, aby ten zawadiacko uśmiechnięty chłopak z meksykańską urodą, uważający się za człowieka, który ma wszystko, a może mieć więcej, miał powody do jeszcze częstszego przeglądania się w lustrze i wygłaszania motywujących monologów. Dlatego też uśmiecham się i podpieram ręką głowę, pozwalając włosom delikatnie spaść z ramion. Wzdycham przy tym wymownie.
– Musisz bardziej się postarać, jeśli chcesz, żebym poszła z tobą na bal, kochany – odpowiadam.
On widocznie się czerwieni, a jego koledzy klepią go wymownie po plecach, zakrywając dłońmi usta i szepcząc pod nosem. Drapie się dłonią po swojej gładkiej, latynoskiej, osiemnastoletniej buzi bez zarostu i prowokacyjnie odchyla na krześle. Jest wyraźnie poirytowany.
Widzę, że zbiera się, aby wygłosić kolejny komentarz w moją stronę, lecz w chwili, gdy otwiera usta, do sali wchodzi nasz nauczyciel.
– Rey, znowu masz w planach popisywanie się przed Paulą? – pyta, a pozostali zgromadzeni w sali śmieją się pod nosem.
Profesor Blacksmith mruga do mnie, stawiając na biurku swoją brązową aktówkę, z której wyciąga książkę od biologii.
– W taką pogodę można poczuć wakacyjny klimat, prawda?
Jego pytanie wywołuje w pomieszczeniu pogłos, któremu towarzyszą ciche rozmowy między ławkami.
– Dobra, widzę, że towarzystwo niezbyt dziś skore do interakcji. W takim razie przejdźmy do kolejnej, nudnej lekcji. Otwórzcie podręczniki na rozdziale drugim, porozmawiamy o przepływie energii przez ekosystem, a mianowicie o cyklu obiegu dwutlenku węgla i…
Profesor odwraca się w stronę tablicy, aby sięgnąć po kredę i zapisać na niej najważniejsze informacje, a ja szykuję swój długopis, który posłuży mi za wiernego kompana tej lekcji.
Maska, no tak. Kręcę pospiesznie głową i biorę głęboki wdech, który zatrzymuję na chwilę w płucach. Czuję, jak uśmiech znika z mojej twarzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uznaję to za moją specjalną umiejętność – wyłączanie emocji na żądanie, prawie jak nagrywarka w telewizorze, która zatrzyma ulubiony film na dłużej lub skasuje ten, którego nie chcę widzieć w swoich zbiorach. Nikt nie może wiedzieć, jaka jestem naprawdę, a już tym bardziej poznać moich uczuć. Uspokajam swoje myśli, jestem w tym nieziemsko dobra po latach praktyki, i zaczynam notować to, co profesor pisze nam na tablicy.
– Tylko poczekaj do balu, psycholko. – Słyszę, jak szepcze za moimi plecami. – Zniszczę cię.
Nie odwracam się, nawet nie drgnę, siedzę jak przyklejona do krzesła i mechanicznie wykonuję czynność pisania, nie skupiając się zbytnio na słowach, jakie skreślam w zeszycie. Jego głos rozmywa się w mojej głowie, tworząc natrętne tło.
– Jeszcze będziesz mnie błagać na kolanach.
Rozlega się głośny trzask, który nawet u mnie wywołuje lekki przestrach, lecz moje ciało nie reaguje na niego fizycznie, tylko somatycznie, ponieważ adrenalina właśnie wżarła się bezprecedensowo w moje ręce i nogi, przygotowując mnie na potencjalny atak lub obronę. To profesor, zatrzasnąwszy głośno książkę, stanął przed biurkiem i oparł się na nim dłońmi, patrząc wyczekująco na chłopaka siedzącego w ławce za moimi plecami.
– Wolisz powiedzieć teraz przy wszystkich, o co chodzi, czy spędzić kolejne dodatkowe godziny ze mną w kozie?
Głowy uczniów zwrócone są w moją stronę, nie jego, oczy skupione na mnie, nie na nim. Może dlatego, że on zwykle odpyskowuje, broniąc się, a ja zbieram wszystkie baty.
– W sumie, co mi tam, zapytam. Czy jest możliwość napisania petycji, aby ten margines społeczny nie uczestniczył w balu?
Pytanie Connora powoduje u pozostałych wybuch śmiechu, który szybko zostaje stłumiony przez uderzenie otwartą dłonią w blat biurka przez profesora.
– Myślę, że nie rozumiesz znaczenia wyrażenia „margines społeczny”.
Podnoszę wzrok na nauczyciela biologii i widzę, jak jego oczy ciemnieją ze złości, a twarz wykrzywiają grube zmarszczki.
– Nie wyobrażam sobie znosić towarzystwa tej psych…
– Dość!
Profesor tym razem odchodzi od biurka i zbliża się do Connora, którego ciało reaguje na zmniejszający się dystans między nim a nauczycielem. Chłopak zdejmuje łokcie z ławki i poprawia się na krześle, przełykając głośno ślinę. Trudno mi stwierdzić, czy jest przestraszony, czy może raczej zażenowany obecną sytuacją. Obserwuję, jak Blacksmith przystaje przed nim i krzyżuje ramiona na piersi.
– Gdy wyjdziesz z tej sali, skręć w lewo i idź prosto do dyrektora. Jeśli nie znajdę cię tam za czterdzieści pięć minut, zadzwonię do twojej matki. Zrozumiałeś?
Mój dręczyciel prycha pod nosem, lecz nie protestuje, ostentacyjnie podnosi się z krzesła i kopie je tak, że się przewraca. Chwyta plecak z podłogi i wrzuca do niego książki, a odchodząc, pochyla się nade mną.
– Pieprz się, suko – szepcze, a potem pluje na moją ławkę, zrzucając z niej książki na podłogę.
Zamykam oczy, lecz słyszę, jak Blacksmith szarpie Connora i dosłownie wypycha go za drzwi, najprawdopodobniej trzymając go za kaptur jego bluzy.
– Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia?
Gdy nikt nic nie mówi, profesor wygłasza krótką przemowę na temat psychicznego znęcania, prześladowania, a przy okazji tłumaczy, gdzie w naszej szkole można uzyskać wsparcie i porozmawiać z psychologiem lub pedagogiem.
Skupiam się na skubaniu skórki przy palcu wskazującym, a moja twarz pozostaje napięta niczym struna. Czekam, aż mężczyzna z aktówką wróci do prowadzenia lekcji, i gdy to robi, ponownie przełączam się na tryb zadaniowy. Odpycham od siebie emocje, jakie wywołał we mnie Connor, i jego bluźnierstwa w moją stronę. Wyłączam swoje kanaliki łzowe i zatrzymuję słone krople, aby swobodnie spłynęły dopiero, gdy położę się do łóżka i przytulę policzek do poduszki, gdy nikt mnie nie usłyszy.
Rey uprzykrza mi życie od początku szkoły, a konkretniej od pamiętnego wydarzenia w szatni dla dziewczyn, o którym nie chcę mówić. Wystarczy, że słyszę jego śmiech co noc i muszę oglądać jego parszywą twarz pięć dni w tygodniu.
Biorę długopis w dłoń i zaczynam mechanicznie przepisywać słowa, które profesor kreśli na tablicy. Zapełniają przestrzeń na stronie mojego zeszytu, a ja w pełni świadomie ignoruję spojrzenia wrzynające się w moje plecy niczym upierdliwa, wystająca fiszbina w staniku, którą ignoruje się do czasu, aż przetnie skórę. Jedyna różnica jest taka, że ja pozwalam, aby moja skóra była cięta, a ból powoli staje się moim przyjacielem.
ROZDZIAŁ 2
PARKER
Siedemnaście lat temu, w deszczowe, majowe popołudnie, moja biologiczna matka po raz pierwszy wzięła mnie w ramiona i przytuliła, nie wiedząc, że to jedyna szansa na zapamiętanie dotyku mojej skóry. Dwieście cztery miesiące temu mój ojciec – nie z wyboru – spojrzał na mnie ostatni raz, po czym zniknął, zostawiwszy matce krótki liścik pożegnalny. Treści nie znam, więc nie przytoczę, ale pieprzył coś o braku sił i alimentach.
Wracając do obliczeń… Dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt siedem dni temu dwójka ludzi prowadzących dom zastępczy dla porzuconych dzieci, przyjęła mnie pod swój dach. Wychowywałem się w zgiełku, harmidrze, natłoku zdarzeń i braku ciszy. Siedem lat temu – po długiej tułaczce z jednej rodziny zastępczej, przez izbę dziecka, aż do kolejnej pomyłki – małżeństwo w średnim wieku, cierpiące z powodu bezpłodności, zdecydowało się na zaadoptowanie mnie.
Tak oto osiemdziesiąt miesięcy później siedzę na kanapie obok mojego adopcyjnego taty, oglądając mecz Jankesów. Ten lekko łysiejący na czubku głowy, z gęstym zarostem, nieco okrąglejszy na brzuchu mężczyzna, który zawsze nosi zegarek na prawym nadgarstku, chrupie orzeszki, uśmiecha się szczerze, szturcha mnie w lewy bok i wskazuje na telewizor. Moja przyszywana siostra powinna niedługo wrócić z zakupów spożywczych, na które pojechała z adopcyjną mamą. Mają kupić popcorn na film. Nasza tradycja, którą poniekąd sam zapoczątkowałem przypadkiem, to upiorne soboty, a dziś to ja wybieram, co zostanie naszym nocnym seansem.
Przebieram palcami u stóp, nogi mam wyciągnięte na podnóżku i zachodzę w głowę, czy pamiętają, jaki jest dziś dzień. Oby nie. Naprawdę nie lubię świętować swoich urodzin, ponieważ to od tego dnia wszystko zaczęło się psuć. Opuszczone dziecko, nad którym wszyscy się litują, ludzie snują domysły, jak można było zrobić coś takiego noworodkowi, ronią sztuczne łzy współczucia, oferując fałszywe wsparcie. Dziecko z plecakiem, w którym nosi całe swoje życie, chodzi głodne, lecz nie prosi o jedzenie, znosi nieuprzejmość rodziców zastępczych i ich zaniedbania, siedzi cicho i nie zgłasza sprzeciwu. Może to dziwne, ale moje urodziny to jedyny dzień w roku, na który się nie cieszę, wręcz przyprawia mnie on o mdłości.
– Jesteśmy!
Głos Melanie, rozlega się w holu, a mój tata podnosi się z kanapy i drepcze w ich kierunku. Ja również wstaję, słysząc ten charakterystyczny dźwięk papierowych toreb z zakupami. Wychodzę z salonu i idę do kuchni, przepuszczając ich trójkę. Od razu sięgam do jednej z toreb, gdy moja ręka zostaje złapana w połowie ruchu.
– A ty, skubańcu mały, nie zdążyłeś zajrzeć.
Mama uśmiecha się zawadiacko, a ja mrużę oczy, podejrzewając najgorsze. Ta piękna kobieta z ciemnymi włosami zawsze związanymi w warkocz opadający na plecy, pachnąca jak drzewo sandałowe, kręci mi palcem wskazującym przed twarzą i kieruje mnie w stronę siostry, która właśnie stawia drugą torbę na wyspie kuchennej.
– Braciszku, co za film wybrałeś na dzisiaj? – pyta.
Zaczynam pomagać jej wyciągać produkty spożywcze i chować w odpowiednie miejsca, starając się nie zwracać uwagi na szepty taty za moimi plecami. Już wiem, że kupiły za słodki i za sztuczny tort urodzinowy, butelkę bezalkoholowego szampana o smaku wiśni, którego nienawidzę, i siedemnaście świeczek lub może cyferki jeden i siedem – trudno stwierdzić, bo dotąd za każdym razem było inaczej.
– Dom woskowych ciał – odpowiadam z uśmiechem, a ona rzuca mi wymowne spojrzenie.
Wiem, że Jared Padalecki to jej ulubiony aktor, a w tym filmie również się pojawia. Siostra puszcza do mnie oczko i kiwa głową. Rodzice oddalają się z kuchni, Liz zapewne przebrać się w dres na wieczór, a Ted oglądać mecz. Przygotowanie kolacji zostaje więc w rękach moich i Melanie.
– Po co kupiłyście aż tyle pomidorów, Mel? – pytam z wyraźną konsternacją na twarzy, trzymając w rękach opakowanie koktajlowych miniaturek, które na moje oko razem ważą około dwóch funtów.
Moja siostra odwraca się z dłonią uniesioną na wysokości głowy, formując dziwny gest palcami.
– Dziś przenosimy się do słonecznej Italii, mój drogi – mówi, wymachując ręką i robi dzióbek z ust. – Na kolację przygotujemy prostą, włoską przekąskę, która często robi za przystawkę. Jest pyszna, aromatyczna, chrupiąca i jednocześnie miękka…
– Bruschetta?
Jej dłoń opada z wyraźnym rozczarowaniem, a zadowolony wyraz znika z twarzy.
– Musisz psuć mi zabawę, co nie? Myślałam, że uda mi się ciebie zaskoczyć. – Wzdycha i wydziera z mojej ręki pomidory. – Chociaż przyznam, że niezły masz akcent jak na amerykańskiego Irlandczyka.
No tak, zapomniałem wspomnieć o najważniejszym. Urodziłem się w małym miasteczku o trudnej do wymówienia nazwie Skibbereen, w hrabstwie Cork. To tam spędziłem pierwsze lata swojego życia, a konkretniej mówiąc, mojej katorgi i tułaczki. Dopiero gdy Liz i Ted, moi obecni rodzice, zdecydowali się na zaadoptowanie mnie, spędziłem ponad dziesięć godzin w samolocie do Stanów Zjednoczonych, do Memphis w Tennessee.
Szok kulturowy nie za bardzo mnie dotknął, może dlatego, że od razu zamknąłem się na bodźce z zewnątrz. Po prostu nie dopuszczałem do siebie nikogo ani niczego. Mój akcent rzeczywiście stanowił atrakcję wśród znajomych, do tej pory patrzą na mnie z zainteresowaniem, gdy odzywam się na lekcjach lub rozmawiam na korytarzu. Przez te lata osłabł, lecz pozostał i najprawdopodobniej nigdy nie zniknie, a ja zawsze będę nazywany Irlandczykiem.
– Ej, co się tak zamyśliłeś? – Melanie pstryka mi palcami przed nosem, a ja rzeczywiście drgam na ten sygnał. – Dawaj, kroisz pomidory, ja bagietkę.
Kolejne minuty mijają nam na przygotowywaniu kolacji, aż podajemy świeżą bruschettę na stół w salonie. Maślany popcorn, który na szczęście kupiły, robi się w mikrofali, a ja kucam przy odtwarzaczu i wpycham do niego kasetę. Najlepszy gadżet, jaki jest w naszym domu, to właśnie to. Największą frajdę sprawia mi oglądanie filmów z kaset VHS. Żeby było lepiej, niedaleko naszego domu jest wypożyczalnia, w której wszystkie nowoczesne filmy są przegrywane na ten format. Film się zaczyna, a ja szybko wciskam pauzę, aby zaczekać na rodziców i siostrę.
– Parker, kochanie. – Głos mamy rozbrzmiewa za plecami, a ja czuję ciarki, ponieważ wiem, co zobaczę, gdy się odwrócę. – Dziś specjalna sobota.
– Mówiłem wam tyle razy, że nienawidzę obchodzić urodzin – oświadczam krótko, wzdychając przeciągle.
– Matołku, nawet nie wiesz, o co chodzi, a już osądzasz!
Melanie śmieje się głośno, a ja słyszę dziwny dźwięk. Nie jest to odgłos odpalania świeczek, odkorkowywania szampana ani szelest papieru prezentowego. To dźwięk kółek. Odwracam się, czemu towarzyszy głośny okrzyk całej trójki.
– Wiemy, że nie znosisz tych ckliwych życzeń, za słodkich tortów i obrzydliwego, wiśniowego szampana – zaczyna tata, zacierając dłonie. – Dlatego w tym roku postanowiliśmy spełnić jedno z twoich małych marzeń.
– Obok naszej szkoły jest niezły skatepark, możesz śmiało się tam uczyć. – Mel podchodzi i obejmuje mnie mocno. – A ja będę z przyjemnością obserwować, jak się wywalasz na krzywy ryj.
– Melanie!
Mama karci starszą ode mnie o rok siostrę i cmoka, po czym podchodzi do mnie i całuje w czoło, a dłonią mierzwi włosy.
– Jako siedemnastolatek musisz rozwijać swoje pasje. Mamy nadzieję, że dobrze wybraliśmy model, kolor i te wszystkie szmery bajery.
– Dziękuję, mamo.
Używam tego słowa, chociaż wprawia mnie ono w zakłopotanie i drapie gardło. Przytulam ją mocno, a ona wzdycha z wyraźnym zadowoleniem, głaszcząc moje plecy. Deskorolka, którą mi sprezentowali, jest czarna, z chropowatym, błyszczącym wykończeniem od góry. Gdy ją odwracam, widzę napisy przypominające graffiti. Ma czerwone kółka, które zdają się dodawać jej pozornej szybkości. Jest taka, jaką oglądałem niedawno w Internecie. Wiem już, że ktoś grzebał w mojej historii wyszukiwania.
– Dziękuję, tato.
Podobnie jak w przypadku Liz, nazywanie Teda tatą lub ojcem jest dla mnie nie do końca prawdziwe. Zbijam z nim mocną piątkę, a on śmieje się tak głośno, że niektórym mogłoby to przypominać rechot.
– Dobra, dosyć, bo zrobi się z tego ckliwa scenka jak z serialu. – Melanie zarzuca mi rękę na ramię. – Chodźmy już zobaczyć Jareda na ekranie, czekałam na to, odkąd powiedziałeś, jaki film wybrałeś.
– O, nie, znowu?
Tata przeczesuje dłonią przerzedzone włosy i kieruje się w stronę kanapy. Mama idzie po gotowy popcorn z mikrofali, a ja wciąż napawam się deskorolką i wiem, że przesiedzę z nią cały seans.
– Ej! Ja nie komentowałam, jak mama katowała cię maratonami Chirurgów!
Znów, jak co sobota, siedzimy razem w salonie, jemy kolację, pijemy colę i oglądamy film z kasety. Lubię te dni, bo pozwalają mi zapomnieć o wszystkim, co prześladuje mnie w snach. Gdy słyszę, jak rodzice zachwalają kolację, Melanie wzdycha do ekranu, widząc swojego ulubionego aktora, a ja piję zimną colę, czuję wewnętrzny spokój.
Nie chcę, aby to się kończyło. Nie chcę zamykać drzwi pokoju. Nie chcę znowu budzić się zlany potem w środku nocy. Jest tylko jedna rzecz, która łagodzi mój stan, gdy znów wpadnę w otchłań koszmarów. Wyobrażenie o jedynej osobie, która pomoże mi zasnąć. Jestem ciekaw, jak długo zajmie mi rozgryzienie jej i uświadomienie sobie, kim tak naprawdę jest. Miesiąc? Dwa? Czy zdążę, nim skończy się szkoła?
– Nie zjadaj od razu całego popcornu!
Krzyk Melanie wyrywającej tacie miskę nie sprawia, że przestaję myśleć, mimo uśmiechu rzuconego w ich stronę.
Paula Lee.
ROZDZIAŁ 3
PAULA
Maya Angelou powiedziała kiedyś, że należy się pilnować, aby nikt cię nie zdeptał, bo jesteś warta wszystkiego. Patrząc tępo w sufit mojego pokoju, wiele razy zastanawiałam się, czym tak naprawdę jest moja wartość? Co czyni mnie mną? Miłość do poezji? Spokój i opanowanie? Nieśmiałość? Czy może tendencja do przyciągania nieszczęść i pakowania się w sytuacje pozornie beznadziejne?
Trudno mi odpowiedzieć na te pytania, zwłaszcza teraz, gdy w moich słuchawkach rozbrzmiewa piosenka, która zwykle rozrywa mi serce i powoduje falę łez wzbierającą w moich oczach. Gdy tylko słyszę pierwsze akordy, zrywam się z łóżka i wyciągam słuchawki z uszu. Ktoś pewnie zdziwiłby się, że mam walkmana w tych czasach, ale jak już mówiłam, czuję się, jakbym nie pasowała do obecnej epoki, więc staram się dać sobie namiastkę czasów, w których mogłabym być wolnym duchem. Muzyka z tego przestarzałego odtwarzacza jest jedynym źródłem mojej ucieczki. W moim domu jedyną melodią, jaką słyszałam, był płacz mojej matki.
Rozlega się delikatne pukanie do drzwi, a więc pora znów nałożyć maskę. Przykre, że to moja rodzina nauczyła mnie, jak być kameleonem. Mamroczę ciche słowa pozwolenia i po chwili ukazuje mi się szczupła sylwetka z burzą rudych włosów, to najważniejsza różniąca nas cecha.
– Mogę się do ciebie przytulić, Paula?
Jej głos brzmi, jakby miała najwyżej siedem lat, a ma już dwanaście. Gdy jednak się boi, zmienia się w małą dziewczynkę, chowającą się pod moim łóżkiem.
Otwieram ramiona, a ona szybko wślizguje się do pokoju i zamyka cicho drzwi. Nie zapomina o zamku i przekręca go. Bierze także moje poduszki, które ustawiłam pod drzwiami, aby nieco wygłuszały dźwięki z zewnątrz, i kładzie je, jakby chciała zaryglować wejście do mojej oazy. Widzę, jak niewinnie tupta w moim kierunku, i czuję ukłucie w sercu, kiedy się zbliża.
Obejmuję jej szczupłe ciało, zaciskając nieco dłonie na koszuli nocnej z nadrukiem Myszki Miki. Czuję słodki zapach poziomki, który wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Jej rozedrgane dłonie w panice szukają moich, lecz to ja szybciej przechwytuję błądzące palce i splatam je z moimi. Odsuwam się nieco, aby spojrzeć w te niebieskie oczy, w których nasza matka mogłaby dostrzec o wiele więcej, gdyby chciała ujrzeć to, co w nich ukryte.
Biorę głęboki wdech, licząc piegi na policzkach i nosie dwunastolatki, gdy ta robi to co ja i jej klatka piersiowa naśladuje moje ruchy. Gdybyśmy nie różniły się diametralnie wyglądem i między nami nie byłoby pięciu lat różnicy, mogłabym czuć się, jakbym stała przed lustrem.
Niemniej jedyne, co nas łączy, to ogromny smutek, z tym że ona nie zasłużyła, aby go czuć, a ja tak. To dziecko, którego oczy są zaszklone, przedramiona noszą ślady po papierosach, którymi była przypalana, a zapadnięte policzki i cienie pod oczami świadczą o postępującej anemii, absolutnie nie zasługuje na psychiczny terror, jaki lubi urządzać jej ojciec. Jej, nie mój. Ten zasraniec nigdy nie nazwał się moim ojcem, nie dlatego że nie był tego godzien, po prostu nim nie był. Jedyne dobro, jakie wniósł do naszej rodziny, to ona.
– Może mogłabym dziś spać z tobą?
– Lori, dobrze wiesz, że kopiesz przez sen. – Głaszczę jej palce, które przestały nieregularnie zaciskać się na moich. – Czasami też zgrzytasz zębami, gadasz kompletne bzdury…
– Obiecuję, że nie będę! – Podrywa się w miejscu i podnosi dwa palce, a drugą rękę kładzie na klatce piersiowej na znak przysięgi, prawie jakby była harcerką z ciasteczkami.
Przyciągam ją do siebie i opadamy na łóżko.
Przytula się do mnie i chwilę później obie wpatrujemy się w sufit. Ta ściana w moim pokoju jest usłana uwielbianymi przeze mnie cytatami z tomików poezji. Jeśli zapytacie, jak tego dokonałam, powiem, że sposobem „wydrukuj i przyklej na klej do tapet”.
Lori patrzy na te słowa, jakby widziała je pierwszy raz, ja jednak wiem, że przynoszą jej swego rodzaju komfort. Zza drzwi do mojego pokoju słyszę stopniowo przybierające na sile głosy mamy i tego gnoja, co oznacza nieuchronną awanturę. Sięgam po walkmana, do którego nadal podłączone są słuchawki, i jestem gotowa włączyć jej muzykę, ale powstrzymuje mnie.
– Wiem, że robisz to, aby mnie chronić, ale nie chcę już tych samych melodii. – Głos mojej przyrodniej siostry nadal brzmi bardzo dziecięco, co gryzie się z powagą słów, które wypowiada.
– Wolisz słuchać przekleństw i płaczu naszej matki? – pytam, bawiąc się kablem od słuchawek, a ona wzdycha i zanim zdąży odpowiedzieć, do naszych uszu dobiega dźwięk tłuczonego szkła.
Zastanawia mnie, jak dużo wiedzą nasi sąsiedzi. Myślę czasami, czy pokuszą się o wezwanie policji. Może wtedy Lori miałaby łatwiej. Zostałaby objęta ochroną, może nawet trafiłaby do domu dziecka, skąd adoptowaliby ją porządni ludzie, którzy kochaliby ją tak jak ja. Zostało mi pięć miesięcy do osiemnastych urodzin. Tyle dzieli mnie od zrealizowania mojego marzenia o wyrwaniu się z tego patologicznego zakątka zwanego rodziną.
Postanowiłam być najlepszą córką, uczennicą, koleżanką i siostrą, jaką mogę być. Po co? Żeby nikt nie spodziewał się, że mogę uciec. No bo tak naprawdę kto jest bardziej podejrzewany o ucieczkę: buntownik z wyboru czy posłuszna anielica?
Po pierwszej awanturze domowej wiedziałam, że chcę to zrobić. Lori miała roczek, gdy jej ojciec pierwszy raz rzucił nią o podłogę. Moja matka pierwszy raz dostała w twarz z pięści na moje czternaste urodziny. Mnie nigdy nie uderzył. Jestem jego maskotką.
– Który z nich to twój ulubiony? – Mały, lecz tak naprawdę duży, rudzielec, zerka na mnie wyczekująco, a ja orientuję się, że zrobiłam supeł z kabla od słuchawek.
– Nie umiem wybrać, jest ich zdecydowanie za dużo – odpowiadam, a ona wskazuje palcem na słowa zapisane pogrubioną i lekko pochyloną czcionką.
– Ten jest fajny, czyj to?
Uśmiecha się, mimo odgłosów zza drzwi, a ja zastanawiam się, kiedy zdobędzie tę umiejętność co ja. Kiedy moja siostra zacznie kontrolować swoje emocje? A może już zaczęła?
– „W gruncie rzeczy chodzi o to, aby nie zatopić się w oczach, które już dawno patrzą w innym kierunku niż nasze dobro” – czytam, delektując się każdym słowem.
Przymykam powieki, pod którymi widzę już wspomnienia tego pięknego popołudnia, gdy usłyszałam je po raz pierwszy, z ust osoby, której nie widziałam od lat i pewnie nie zobaczę.
– Znasz je na pamięć, co nie? – pyta, chichocząc.
Uwielbiam ten dźwięk.
– To akurat słowa mojej przyjaciółki – odpowiadam z westchnieniem i odwracam się tak, aby wesprzeć głowę na łokciu i spojrzeć na nią. – Ona również kochała poezję, całym sercem.
– Umarła?
Wzdrygam się na samą myśl i łapię za poduszkę, którą mam w zasięgu ręki, po czym uderzam nią Lori w brzuch.
– Wypluj te bluźnierstwa! Po prostu wyjechała do Lizbony i za nią tęsknię!
Uderzam raz po raz, a ona zaczyna się głośno śmiać. Normalnie obawiałabym się, że przyciągnie to jej ojca i wywoła w nim jeszcze większą złość, ale teraz mam to kompletnie w dupie.
Ja i Lori przez kolejne minuty kontynuujemy bitwę na poduszki, podczas gdy moja matka i jej ojciec toczą bój o niezapłacone rachunki i nadgodziny mamy w jednej z dorywczych prac. Słyszę każde słowo, lecz żadne z nich mnie nie rani. Czuję, jakby moje ciało wkładało swego rodzaju niewidzialną zbroję, chroniąc mnie przed złem świata. Staram się schować Lori pod tą zbroją, ale obawiam się, że mogłaby się udusić. Nie ma tu miejsca dla nikogo innego, a tym bardziej na czyjś ból.
Moje odejście stąd nie wywołuje we mnie żadnych emocji, lecz perspektywa porzucenia tej małej, rudowłosej, piegowatej istotki boli niczym wrzątek wylany na lodowatą skórę, jak świeży strup zrywany ze skóry. Nie chcę tego robić, ale dostrzegam dziury w mojej zbroi, przez które czasami wdziera się ból i drapie mnie, irytując i nadwerężając moją cierpliwość.
– Chcesz, żebyśmy opowiedziały sobie straszne historie na dobranoc? – Lori łapie moje dłonie i patrzy wyczekująco, oddycha szybko i uśmiecha się szeroko po naszej bitwie na poduszki połączonej z łaskotkami.
– Okej, ale najpierw musisz… – urywam, ponieważ nie chcę, żeby wychodziła z mojego pokoju i wpadła na niego, a potem oberwała – wybrać sobie przekąskę!
Wyskakuję z łóżka i po dwóch krokach jestem przy szafie. Sięgam w głąb niej, przedzierając się przez stertę ubrań i odsłaniając te wiszące na wieszakach. Chwytam pudełko i wyciągnąwszy, stawiam na dywanie, który uszyła dla mnie ciocia, siostra mamy. Podnoszę wieko i łapię tyle przekąsek, ile zdołam. Chipsy, żelki, gumy do żucia, batoniki, czekoladę. Widzę, jak oczy Lori błyszczą. Gdy tak siedzi na moim skromnym łóżku z cienkim materacem, lichą kołdrą, którą musiałam wypchać watą, i poduszkami również szytymi przez ciotkę May, uśmiecham się smutno. Lampki, które powiesiłam wokół łóżka i w kątach ścian, w połączeniu z cytatami na suficie tworzą miłą atmosferę.
Rudowłosa powoli zmierza ku mnie i klęka obok, przyciągając ręce do siebie w geście nieśmiałości. Wygląda jak mała wydra.
– Goździku, bierz, co chcesz. – Zakładam opadający kosmyk loków za jej ucho. – Zbierałam to bardzo długo i chomikuję na szczególne okazje. Teraz taka jest.
Nazywam ją tak, odkąd podarowała mi goździki na piętnaste urodziny. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że zerwała je z ogródka naszej sąsiadki. Powiedzmy, że panna Peletier nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy, a na najbliższej mszy w kościele wyklęła Lori, moją matkę, mnie i wszystkich naszych przodków, a przy okazji naszą ziemię – jeśli takowa istniała – i dalsze pokolenia. Typowe zachowanie starej dewoty, prawda?
– Dziękuję, Paula. Jesteś najlepszą siostrą na świecie.
Auć, trudno będzie odejść.
Lori wzięła dla siebie paczkę solonych chrupek i tabliczkę czekolady z żelkami, a ja chwyciłam paluszki cebulowe. Położyłyśmy się na łóżku, a potem zajadając się pysznościami ze skrytki, opowiadałyśmy sobie straszne historie, aż za oknem nastał świt.
ROZDZIAŁ 4
PARKER
– Cholera!
Przekleństwo, które rzucam w eter, niesie się echem po pokoju, w którym siedzę już od przeszło godziny. Nasz maraton filmowy zakończył się po pierwszym seansie, gdy wszyscy oprócz mnie pochrapują na kanapie. Poza Domem woskowych ciał mieliśmy obejrzeć jeszcze jeden film ekstra, ale nie zdążyliśmy. Szkoda, bo czekałem na Teksańską masakrę piłą mechaniczną, klasykę slasherów.
Wyłączam odtwarzacz, zbieram resztki popcornu z podłogi i talerze ze stołu, z pozostałościami po włoskiej kolacji, zamykam drzwi wejściowe na podwójny zamek i wracam do siebie. Wiem, że Melanie niedługo się obudzi i poczłapie półprzytomna na górę, a Liz i Ted spędzą resztę nocy na kanapie w salonie.
Lubię ciszę i samotność, to fakt, ale nie w chwilach, gdy moje myśli są zbyt głośne. Nigdy nie przeszkadza mi bycie samemu ze sobą, aczkolwiek dzisiaj muszę zająć czymś głowę.
Włączam grę, lecz nawet to mi nie wychodzi. Z tego uczucia narastającej we mnie złości wyrwa mnie dźwięk wibrującego telefonu.
Odsuwam krzesło od biurka i zsuwam słuchawki na kark. Biorę telefon i w moją twarz uderza śnieżna biel ekranu, na której wyświetlają się powiadomienia. Usuwam te, które mnie nie interesują – informacje ze świata, zaproszenia na Facebooku, maile. Nim zdążę odpisać na wiadomość tekstową w jednym z najświeższych wątków, na ekranie wyświetla się połączenie przychodzące.
Wzdycham i z niechęcią odbieram.
– Oby to było coś ważnego, skoro musiałeś aż zadzwonić.
Słyszę szum i rozmowy, a także głośną muzykę, więc zakładam, że znów wylądował na imprezie, z której potrzebuje podwózki do domu.
– Musisz tu przyjechać!
Krzyk, w którym wyczuwam przerażenie, sprawia, że podrywam się z krzesła i moje serce zaczyna bić nieco mocniej w piersi.
Zwykle jestem opanowany, ale gdy mój przyjaciel – niekoniecznie najlepszy, bo wkurzający i gburowaty – dzwoni do mnie przed północą, ciśnienie potrafi mi skoczyć. Moje ciało zostało tego nauczone – bycia w ciągłej gotowości. Nie ma dnia, abym nie czuł, jak napięte są moje mięśnie, jak ściągnięte mam brwi i jak płytki jest mój oddech. Przez tyle lat bycia w różnych środowiskach przyzwyczaiłem się, że wszystko i wszyscy mogą chcieć zrobić mi krzywdę, cokolwiek może być zagrożeniem i nikt nie jest bezpieczny. Nigdy nie zaufałem nikomu poza sobą i pozostanie tak na zawsze. Chyba…
– Znowu się schlałeś? – pytam, jednocześnie idąc do szafy i biorąc tenisówki.
Wkładam je, wsuwając sznurówki po bokach. Dobrze, że nadal mam na sobie ubrania, w których byłem w szkole. Czekając na odpowiedź, zastanawiam się, jak daleko jest, czy mam brać rower, czy pożyczyć auto Teda. Rano wytłumaczyłbym mu, że to nie ja przestawiłem siedzenie i lusterka i że to nie moje rzygowiny są na tapicerce.
– Przyjeżdżaj! – krzyczy i gdy już mam podnieść głos, aby w końcu powiedział, o co chodzi, słyszę jego śmiech i czyjś chichot. – Charlotte pytała o tego zajebistego amerykańskiego Irlandczyka, no to mówię, zadzwonię, bo to mój kumpel! Próbowałem naśladować twój akcent, ale nikt nie umie zaciągać tak jak ty…
– Serio? – pytam, ściągając buty, i rzucam je z powrotem do szafy.
– Weź auto Teda, stary, jesteśmy u Joeya. – Jego głos jest coraz bardziej bełkotliwy. – Pamiętasz tę taką willę? Z gigabasenem? No, tę taką na Maple Street niedaleko mojej byłej, jak jej było…
Dlaczego tak jest, że wśród przyjaciół zawsze znajdzie się taki, który pełni rolę ratownika, detektywa, adwokata, służącej i rodzica w jednym? Nie jestem popularnym dzieciakiem, trzymam się na uboczu, bo tak mi wygodniej. Jakimś cudem jednak zostałem wciągnięty w paczkę elity, istnej śmietanki towarzyskiej w szkole, grupy osób, która potrafi zrobić awanturę z niczego, a potem i tak wymigać się od konsekwencji. Robię za cień, popychadło, a jednocześnie jestem chroniony, z tym że… za jaką cenę?
– Wal się, już myślałem, że coś się stało, a ty po prostu jesteś zalany – mówię, ze złością wsuwając krzesło pod biurko i wyłączając ekran komputera.
– Powiedz pani Pepper na chemii, że przyjąłem za dużą ilość C dwa H pięć OH, a to jest bardzo trująca substancja. – Śmieje się, a za jego rechotem, jak echo, podąża głupkowaty śmiech tej niepełnosprawnej towarzysko dziewczyny, Charlotte, której z całego serca nie cierpię. – I teraz rzygam jak kot, więc żeby się nie odwodnić, zostałem w domu i…
– Zadzwoń jutro, jak wytrzeźwiejesz, Connor.
Rozłączam się, nim zdąży wyrazić słowa sprzeciwu i nazwać mnie frajerem, bo po raz milionowy nie odbiorę go z kolejnej, alkoholowej uczty i nie zapewnię mu alibi przed rodzicami.
Rzucam telefon na biurko i kładę się na łóżko. Chcę na chwilę zamknąć oczy i modlić się, aby znów nie nawiedziły mnie koszmary. Nie chcę znowu przypominać sobie tego, co działo się, gdy miałem siedem lat. Tak bardzo nie lubię nocy, momentu zasypiania i tego charakterystycznego uczucia spadania, które sprawia, że zrywam się niemalże na równe nogi, z sercem galopującym w klatce piersiowej, zlany potem i walczący o każdą dawkę tlenu.
Biorę głęboki wdech i patrzę w sufit, na którym mam przyklejone małe gwiazdki. Komuś mogłoby wydać się to śmieszne, ale to, że świecą w ciemności, przynosi mi ukojenie. Wpatruję się w nie, gdy nie mogę zasnąć. Policzyłem wszystkie już miliony razy, a mimo to nadal to robiłem. Mój pokój to moja oaza, moje miejsce, pomieszczenie, w którym mogę się wentylować, dawać upust emocjom i płakać. Tak, mężczyźni też to robią i wcale nie jest to oznaka homoseksualizmu, jak wydaje się większości.
Pukanie do drzwi wyrywa mnie z zamyślenia, lecz nie podnoszę głowy ani nie odwracam jej, wiedząc, że to Melanie. Słyszę, jak wchodzi do środka, ciągnąc za sobą koc, który zabrała z salonu, a którym ja nieco wcześniej ją przykryłem, gdy kątem oka dostrzegłem, jak opadają jej powieki.
– Ej, przepraszam, że odpadłam na seansie – mamrocze w sennym amoku – jak widać, Jared Padalecki nie umie mnie rozpalić na tyle, żebym pozostała przytomna. Szkoda…
Wdrapuje się na moje łóżko i kładzie głowę na poduszce obok, a konkretniej na różowej z futerkiem, którą sama sobie tu przyniosła. Bardzo często przychodzi do mnie w nocy, ale nie zawsze robi to świadomie. Melanie jest lunatyczką i podczas nocnych przebudzeń zdarzyło się jej wyjść z domu. Były też sytuacje, gdy budziła się w moim pokoju lub ja zrywałem się ze snu, czując, jak kładzie się w moim łóżku. Wzięła więc swoją ulubioną poduszkę i zostawiła u mnie, na wszelki wypadek, aby czuła się jak u siebie.
– Wszystkiego najlepszego, Parker.
Ciche pochrapywanie rozlega się w pokoju w niecałą minutę po tym, jak jej policzek dotyka miękkiego materiału.
Leżę obok, wsłuchując się w jej równomierny oddech. Staram się chłonąć ciszę, jaka mnie otacza, ale nie mogę przestać myśleć, że ktoś inny tej ciszy nie zaznał. Prawdopodobnie już od dłuższego czasu. Zachodzę w głowę, jak to się stało, że obecnie jestem w najlepszym momencie mojego życia, a ktoś drogi mojemu sercu – w najgorszym. Chciałbym zabrać całe cierpienie, którego doświadcza, chociaż nie umiem stwierdzić, czy rzeczywiście je odczuwa.
Podnoszę się z łóżka, tak aby nie obudzić Melanie, i podchodzę do okna. Wyglądam nieśmiało zza mojej granatowej zasłony i zerkam w kierunku domu po przeciwnej stronie ulicy. Mały, skromny, ze śladami starości na elewacji w postaci pleśniejących plam wilgoci, ze starą blacho-dachówką w odcieniu szarości, zaniedbanym ogródkiem i zagraconym gankiem. Miejsce zamieszkania osoby, o której myślę dniami i nocami, która nie ma pojęcia o mnie, a jednak zajmuje wszystkie moje chwile każdego dnia.
Widzę, że w oknie jej pokoju jest włączone światło. Nie lubię momentów, gdy wpatruję się w tamtą stronę, ale teraz czuję, że coś jest nie tak. Moje oko wyłapuje ruch przy drzwiach wejściowych jej domu i dostrzegam, jak jej ojczym szarpie matkę i wpycha ją do środka. Sekundę po tym nieco niższa sylwetka pojawia się na chwilę w oknie. Domyślam się, że to jej młodsza siostra, ale nie jestem pewien. Czekam, aż pojawi się ona.
Melanie przewraca się na bok, a ja mimowolnie drgam, czując się, jakbym był przyłapany na gorącym uczynku. Gdy upewniam się, że śpi, sięgam ręką do okna i uchylam je, zastanawiając się, czy będzie cokolwiek słychać.
– Ty bezwartościowa szmato! Nie będziesz chodziła więcej do tego burdelu!
Poznaję głos jej ojczyma, człowieka, który nie nadaje się na pracownika, ojca, brata, kuzyna, dosłownie nikogo. Uważam go za absurd ludzkości, żenującą namiastkę męskości.
Wzbiera we mnie wściekłość, gdy do moich uszu dobiegają oszczerstwa, jakimi obrzuca jej matkę. Boję się, że również ona jest jego ofiarą, ale nie dostrzegam, aby zostawiał na niej ślady. Przeraża mnie wizja, że jest jednym z tych, którzy naznaczają swoje ofiary niewidzialnym sposobem. Szczerze mówiąc, modlę się, aby tak nie było.
Słyszę płacz jej matki i dźwięk tłuczonego szkła.
Czasami myślę, że powinienem zadzwonić na policję, że ktokolwiek z sąsiadów powinien to zrobić. Tutaj włącza się pułapka odpowiedzialności. Nikt nie chce być tym, który kabluje.
– Kiedyś sama pójdę i go zatłukę.
Wzdrygam się i niechcący strącam z parapetu moją paprotkę, chwytam ją jednak w dłonie, nim upadnie na podłogę i się rozbije. Odwracam się, a Melanie patrzy na mnie z na wpół otwartymi oczami i sennym grymasem. Czuję, że na mojej twarzy maluje się rumieniec, jakbym był jakimś gówniarzem zakochanym w sąsiadce.
– One na to nie zasługują. – Moja siostra zamyka oczy i odwraca się plecami do mnie, a ja zaciskam mocno szczękę, ponieważ wiem, że ma rację.
Tak bardzo chciałbym wyjść z domu, przebiec przez ulicę i wtargnąć do środka. Marzę, aby ukrócić jej katorgę z tym katem, pomóc jej matce i siostrze.
Dlaczego chcę to zrobić? Ponieważ sam tego doświadczyłem. W mojej głowie jest osobne miejsce na wspomnienia, które mnie ranią. Zamknąłem tam wszystko to, co spotkało mnie w rodzinach zastępczych i domu dziecka.
Chcę jej pomóc, ale blokuje mnie jeden człowiek i nie jest nim jej ojciec.
ROZDZIAŁ 5
PAULA
Wstręt? Zawsze odkąd zjawił się w naszym życiu, ale nie teraz. Zniesmaczenie? Chyba nie, raczej nie dziś. Rozczarowanie? Myślę, że limit na to uczucie został wyczerpany w dniu, gdy zabrał jej ostatnie pieniądze.
Złość? Chyba tak. Jestem prawie pewna, że to właśnie ta emocja postanowiła zdominować mój dzisiejszy nastrój. Dla innych ludzi złość oznacza agresję, przeważnie w formie fizycznej, lecz moim zdaniem psychiczne wyładowanie negatywnej energii drzemiącej w człowieku jest o wiele gorsze. Tym bardziej że może pozostawić trwałe ślady na mentalności osoby, wobec której skierowany był atak.
Moja matka nosi na ciele „pamiątki” dotyku tego ścierwa, ale te najgorsze rany próbuje sama zabliźnić na swoim sercu. Nigdy nie zwraca się do mnie o pomoc, nie płacze w mojej obecności, nie próbuje go usprawiedliwiać. Zastanawia mnie, czy wszyscy w naszej dzielnicy już wiedzą, czy zauważyli, że matka nosi jesienne ubrania w lecie, aby zakryły siniaki, że moja siostra notorycznie zrywa się z lekcji i chodzi Bóg wie gdzie, że nie przynosimy dużych siatek z zakupami w każdą sobotę, że nie chodzimy do kościoła co niedziela, że…
– Dobrze się czujesz, Paula?
Rudowłosa zaciska mocniej palce wokół mojej dłoni, przywołując mnie do rzeczywistości. Chyba dostrzegała, że odpłynęłam za daleko w swoich myślach. Czy boi się mnie w takich momentach? Nie chciałabym być powodem jej lęku. Jest tym przewodnikiem, który chwyta mój kajak, zanim wpłynę na mieliznę i utknę, oraz tym, który pokaże mi, jak cumować łódkę.
Moja bezpieczna przystań, dziewczynka, dzięki której życie ma sens.
– Sorki, zamyśliłam się. – Kucam przy niej i poprawiam luźną sznurówkę w jej lewym bucie. – Nie zapomniałaś zabrać drugiego śniadania z domu? – pytam, prostując się i łapiąc ją za ramiona, a ona kiwa głową.
Dziś rano, po skończonym śniadaniu, na które składały się resztki płatków śniadaniowych i mleko nie pierwszej świeżości, zaplotłam małej warkocz, który odkrywał piękno jej buzi, uwydatniał piegi na policzkach i nosie, a przede wszystkim dodawał uroku.
Uśmiecha się do mnie, ale jej oczy są smutne. Wspomnienia poprzedniej nocy na pewno nadal są żywe w jej sercu i umyśle. Widzę, jak jej znajomi biegają po placu przed szkołą, słyszę ich śmiech, jak przepychają się między sobą, wbiegając do budynku. Zanim znów przepadnę w swoich myślach, mój wzrok podryfuje w dal i przestanę mrugać na dłuższą chwilę, głaszczę dłonią jej policzek i posyłam fałszywie prawdziwy uśmiech.
– Odbiorę cię popołudniu, okej?
Patrzę na nią wyczekująco, a ona spuszcza głowę. Chwytam ją więc za podbródek, zmuszając do spojrzenia mi w oczy.
– Lori, przecież wiem, że nie chodzisz na wszystkie lekcje.
Wzdycha, jakbym obnażyła jej największy sekret, i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz ja kładę na nich palec.
– Obiecaj, że następnym razem zabierzesz mnie ze sobą do miejsca, w którym spędzasz czas w ciągu dnia, zamiast być w szkole. Okej? – Pochylam się i składam pocałunek na jej czole, które jest nieco cieplejsze, niż być powinno.
– Kocham cię, Paula. – Przytula się do mnie, a ja odwzajemniam uścisk i głaszczę jej plecy.
– I ja ciebie.
Stykam swój nos z jej nosem i odsuwam się, a ona kieruje swoje kroki w stronę głównego wejścia. Patrzę, jak odchodzi w fioletowej sukience ze stokrotkami i w białych trampkach, które mają już bardzo zdartą podeszwę. Dostrzegam, że ukradła moją bransoletkę z koralików, ale nie zamierzam jej za to karać, nie w sytuacji, gdy po powrocie do domu możemy zastać taką samą scenę, jaka rozegrała się zeszłej nocy.
W drodze do mojej szkoły skręcam w aleję sosen, którą bardzo lubię się przechadzać. Nie ma tu domów, z których okien natrętni sąsiedzi obserwowaliby każdy mój krok, ani przejeżdżających samochodów, które zwalniałyby na widok samotnej nastolatki z plecakiem na ramieniu.
Wydeptana ścieżka bez asfaltu wokół, a za drzewami pole pełne maków. Obrazek niemal jak z pocztówki z polskiej wsi. Tylko tutaj, gdzie charakterystyczny, leśny zapach wnika delikatnie w moje nozdrza, mogę tak naprawdę odetchnąć. Zwalniam kroku, wiedząc, że mam jeszcze pół godziny do pierwszej lekcji, a do miejsca docelowego została niecała mila. Zakładam włosy za uszy, których dziś nie miałam ochoty układać, i wyciągam mojego walkmana z plecaka.
Czuję, jak wzbierają we mnie uczucia, które spycham w głąb podświadomości. To niemalże jak kolejka w sklepie po świeżą dostawę, każdy przepycha się, aby jak najszybciej dostać to, czego pragnie. Tłok, duchota, niepokój, aż mam ciarki na plecach.
Włączam piosenkę, która zawsze pozwala mi odetchnąć. Rozglądam się jeszcze raz dookoła i ku mojemu zadowoleniu towarzyszy mi jedynie samotność drzew. Pierwsze nuty rozbrzmiewają w moich uszach, a ja niemal czuję, jakby ktoś uchylił drzwi do tamy, jaką buduję w sobie od lat. Głos głównego wokalisty zespołu Cigarettes After Sex zawsze na mnie działa. Przysiadam na dróżce, będąc sama ze swoimi myślami i piosenką w słuchawkach. Biorę głęboki wdech i pozwalam łzom płynąć.
***
– No dobra moi mili, kto jest chętny, aby przez następny tydzień zostawać po lekcjach nieco dłużej? – Profesor Hannigan uśmiecha się do nas, zacierając ręce, i przechadza się po klasie.
– A po co? – pyta jedna z dziewczyn, której imienia nie potrafię zapamiętać, choćbym chciała.
Siedzi w ławce z chłopakiem nazywanym w szkole amerykańskim Irlandczykiem. Przyznam, czuję się dziwnie, patrząc na niego. Nie potrafiłam określić, co się ze mną działo, ale podejrzewałam, że to uczucie dyskomfortu. Przyłapałam go raz jak wpatrywał się we mnie. Mieliśmy do tej pory tylko jedne zajęcia razem, a teraz towarzyszy mi również na historii. Jasna cera, włosy w odcieniu blond, które w słońcu błyszczą rudością, niebieskie oczy tak bardzo przywodzące mi na myśl Lori…
– Przygotowania do balu czas zacząć! – Kobieta klaszcze ostentacyjnie i odwraca się na pięcie niczym nakręcana pozytywka.
Ta ekscentryczna postać to kolorowe dziecko w kadrze nauczycielskiej.
Lekcje historii nie przypominają typowej, godzinnej odsiadki w klasie, gdzie wszyscy usypiają na ławkach, lecz bardziej podróż w czasie. Potrafi tak przedstawić nudne fakty, że pamiętam o nich zerwana z łóżka w nocy o północy. Dopiero co skończyła opowiadać nam o zimnej wojnie, a mogłabym przysiąc, że wszyscy w klasie chcieliby słuchać jej dalej. Nikt nie pakuje swoich książek, nie zbiera syfu z ławki i nie przebiera nerwowo nogami w oczekiwaniu na dzwonek.
Czy perspektywa zbliżającego się balu z okazji zakończenia szkoły przeraża i irytuje tylko mnie?
– Przecież do balu zostały jeszcze dwa tygodnie, po co już teraz zaczynać przygotowania? – pytam, świadomie rzucając się na pożarcie dziesiątkom par oczu zwróconych teraz w moją stronę.
Ku uciesze profesor Hannigan, zadałam pytanie idealne. Kobieta podbiega do biurka i chwyta z niego duży karton zwinięty w rulon. Obawiam się, co skrywa, i nim zdążę odwrócić wzrok, rozsuwa go, a naszym oczom ukazuje się projekt tegorocznego wystroju sali sportowej, która ma posłużyć za miejsce zabawy.
– W tym roku motyw przewodni to… – Patrzy na nas wyczekująco.
– Country? – Głos rozlega się w sali, a ja odwracam się w stronę, z której dobiegł.
Czuję dziwne ukłucie w klatce piersiowej i myślę, że to nic innego jak zbliżający się atak paniki – co byłoby całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę wydarzenia sprzed ostatnich dni i mieszane uczucia względem zbliżającej się imprezy szkolnej – lecz po chwili ciepło rozlewa się w moim ciele i wędruje aż po opuszki palców u rąk. Gdy odwraca wzrok w moją stronę, uciekam. Wpatruję się w plakat przygotowany przez profesor. Co? Zaraz. Dlaczego to zrobiłam?
– Parker, jak zawsze zgadłeś! W tym roku przystrajamy naszą salę gimnastyczną w stylu country, abyśmy wszyscy czuli się jak w Teksasie!
Kobieta śmieje się szczerze, a Irlandczyk odpowiada tym samym. Kreślę długopisem bezsensowne linie na marginesie, zastanawiając się, czy nauczycielka pokusi się o zadanie mi tego pytania.
– Mamy tu wiele artystycznych duszyczek – profesor znów przechadza się po klasie – Eleonor, mogłabyś wykonać dla nas ozdoby na stoły, przecież tak lubisz rękodzieło. Katherine, wspaniale zrobiłabyś napis na drzwi główne i korytarz, widziałam, jakie robisz graffiti…
Zbliża się do mojej ławki, w której dziś siedzę sama, i kładzie na niej swoją dłoń.
– Paula mogłaby zająć się częścią artystyczno-pokazową.
Podnoszę głowę znad zeszytu i marszczę brwi. Tak jak uwielbiam tę kobietę, tak w tym momencie zaczynam się jej bać.
– Zechciałabyś napisać mowę otwierającą bal?
Parskam śmiechem, co jest dość niespodziewaną reakcją z mojej strony, lecz nie umiem się powstrzymać. Ja, dzieciak trzymający się zawsze na uboczu i zapierający się rękami i nogami, aby mieć jak najmniejszą styczność z jakimkolwiek przejawem życia tej szkoły, miałabym stworzyć tekst przemówienia, które potem będzie wygłoszone przed tłumem tych wszystkich ludzi w stylizacjach rodem z countryside?
Śmieję się, a ona patrzy na mnie wyczekująco. Gdy jej spojrzenie zmienia się w bardziej poważne niż na klasówkach, moje gardło zaciska się i śmiech ustaje.
– Pani nie żartuje, prawda? – pytam, a ona kręci głową.
– Absolutnie nie, moja miła. Na każdej lekcji kreślisz coś w swoim zeszycie. Raz są to esy-floresy, ale trafiają się też słowa, nie byle jakie, lecz tworzące spójną całość, czysta poezja… – Wzdycha, jakby czytała wszystkie moje wiersze.
Czuję się obnażona i upokorzona. O nie.
– Jeśli chcesz, wyznaczę kogoś do pomocy! – Pochyla się nade mną i kładzie dłoń na ramieniu.
Gdy już mam zaprotestować i powiedzieć, że muszę iść do toalety i zostać tam na zawsze, w sali rozbrzmiewa głos, którego akcent wywołuje u mnie ciarki.
– Chętnie pomogę.
ROZDZIAŁ 6
PARKER
Trudno jest funkcjonować w społeczeństwie, w którym człowiek nie ma dla siebie miejsca. Jest inny, różni się od klasycznej wersji ucznia, syna, przyjaciela. Wyłamuje się ze schematu, nie umie znaleźć swojej grupy odniesienia i z trudem przychodzi mu nawiązywanie kontaktów.
Patrzę na swoje odbicie w lustrze i zastanawiam się, dlaczego wybrali właśnie mnie? Dlaczego ja? Nie pasuję do nich, do Liz, Teda i Melanie, nie tylko z powodu akcentu, którego nie potrafię się pozbyć mimo wielu wizyt u logoterapeuty, lecz także z powodu diametralnych różnic w wyglądzie. Bardziej pasowałbym na syna sąsiadów z domu obok, gdzie wszystkie dzieci to rudzi blondyni niż do domu Mayów, gdzie każdy ma śródziemnomorską urodę. Jednak…
– Parker! Długo będziesz ćwiczył poprawną wymowę amerykańskich głosek?! Spóźnię się na geografię!
Melanie uderza w drzwi łazienki, a ja upuszczam do zlewu pudełeczko z żelem do włosów. Kocham ją, ale niemiłosiernie wkurza mnie jej pindrzenie się co ranek. Moment, powiedziałem, że kocham Mel? Chyba. Może to taka miłość rodzeństwa, chociażby przyszywanego.
– Gdybyś nie wlazła mi do pokoju w nocy i nie zajęła całego łóżka, nie zaspałbym dziś rano! – odkrzykuję i ubieram się pospiesznie, naciągając na nogi czarne bojówki i wślizgując się w przewiewny T-shirt z logo ACDC.
To już druga noc z rzędu, gdy Melanie spała w moim pokoju. Najpierw w sobotę, później w niedzielę. Normalnie ktoś uznałby to za niezdrowe, dziwne, niesmaczne, ale nie każdy wie, że jest nocnym łazikiem.
Otwieram drzwi i widzę przed sobą obraz nędzy i rozpaczy z turbanem na głowie, nakładką na zębach, bez makijażu i kubkiem kawy w dłoni. Przepycha się obok mnie i zamyka w łazience bez słowa, a ja wiem, że mam kolejne pół godziny czekania przed sobą. Schodzę na dół, licząc, że nie zastanę tam już Liz i Teda, gdy jednak czuję słodki zapach naleśników i syropu klonowego, już wiem, że są w kuchni. To nie tak, że nie chcę spędzać z nimi czasu. Po prostu, ich osobowości czasami przyprawiają mnie o ból głowy. Jestem typem osoby, która woli posłuchać dobrej muzyki w swoim pokoju, ale lubię też spędzać czas z bliskimi; pod warunkiem że nie jest ich za dużo wokół mnie.
– O, Parker! Załapiesz się na świeżą porcję! – Liz przewraca właśnie naleśnika na patelni, a Ted wykłada już gotowe na talerz.
Widzę, jak posypuje je też borówkami. Przesuwa porcję po blacie wyspy kuchennej i wskazuje na krzesło barowe. Nie wiem, dlaczego nie mówię do nich mama i tata. Chyba nie umiem się przyzwyczaić, chociaż minęło tyle lat. Zaakceptowali fakt, że zwracam się do nich po imieniu, i nie drążą tematu.
– Chłop taki jak ty musi jeść porządne śniadanie, aby mieć siłę na cały dzień.
Jego głos brzmi dosyć poważnie, a jeszcze poważniej wygląda jego ubiór. Włożył koszulę, krawat i nowe, granatowe spodnie, które kupiła mu Liz.
– Ważny dzień? – pytam, siadając do jedzenia.
Pachnie zbyt dobrze, abym mógł się oprzeć.
– Mam dziś rozmowę o pracę w firmie farmaceutycznej, staram się o stanowisko kierownika, dlatego proszę cię, synu, trzymaj kciuki za staruszka. – Uśmiecha się do mnie i gładzi swoją łysiejącą czuprynę. Dopija kawę i zerka na zegarek.
– Wyłożę porcję dla Melanie i możemy jechać, kochanie.
Liz komponuje śniadanie dla swojej córki, mimo że będzie zimne, zanim je dotknie, i wkłada resztę naczyń do zmywarki. Podobnie jak jej mąż, upija kilka łyków resztki porannej kawy i patrzy na zegar ścienny w kuchni.
– Będziemy dziś dosyć późno, po pracy jedziemy z tatą do cioci Tiny – informuje mnie.
Patrzę z politowaniem, ponieważ wiem, jak męcząca jest jej siostra. Dziękuję w duszy za to, że nie zdecydowali się zabrać mnie i Melanie ze sobą.
– Masz tutaj pieniądze na lunch, a obiad zostawiłam w lodówce. Odgrzejcie sobie z siostrą. – Pochyla się i całuje moje czoło, a Ted klepie mnie po plecach.
Kiwam głową i uśmiecham się, jedząc naleśniki. Ostatnie, co dostrzegają moje oczy, nim oboje znikną za drzwiami, to białe falbany sukienki Liz z wyszytymi, kolorowymi kwiatami. Zostawiają po sobie zapach perfum, kawy i syropu klonowego.
– Melanie, masz gotowe śniadanie! – krzyczę, licząc, że mnie usłyszała, i wpycham sobie do ust kawałek naleśnika z borówką.