Historia prawdziwa patykiem pisana - Waliszewski Rafał - ebook + książka

Historia prawdziwa patykiem pisana ebook

Waliszewski Rafał

5,0

Opis

Opowieść o człowieku, który nigdy się nie poddał

W jeden chwili jego życie zmieniło się nie do poznania: wystarczyło niefortunne uderzenie koła w asfaltowy krawężnik, by prowadzony przez Rafała Waliszewskiego motocykl wywrócił się i razem z kierowcą uderzył w drzewo. Wyrok, który słyszał młody mężczyzna, był jednoznaczny: złamany kręgosłup szyjny i paraliż czterokończynowy do końca życia oraz miesiące żmudnej rehabilitacji i walki o zdrowie, okupione depresją, załamaniem nerwowym i utratą nadziei na jakąkolwiek poprawę. Sposobem na powrót do rzeczywistości stała się dla Rafała Waliszewskiego literatura. Jego Historia prawdziwa patykiem pisana to opowieść o człowieku zamkniętym w sparaliżowanym ciele, któremu nagle odebrano marzenia. Ale jest to także historia kogoś, kto nigdy się nie poddał: dowodem jest ta opowieść, którą Waliszewski napisał, wciskając klawisze na klawiaturze patykiem trzymanym w ustach.

Książka motywująca do życia

Historia prawdziwa patykiem pisana to drugie wydanie książki, która ukazała się w 2015 roku, zdobywając popularność czytelników, lekarzy, terapeutów i rehabilitantów. Dzięki niej Rafał Waliszewski miał szansę, by opowiedzieć o sobie, o swoim pomyśle na powrót do aktywnego życia i możliwości niesienia pomocy osobom niepełnosprawnym, szukającym nie tylko wsparcia finansowego i instytucjonalnego, ale i dobrego słowa, rady i otuchy oraz motywacji do codziennych zmagań o lepszą przyszłość. Bo ta – jak pokazuje autor Historii prawdziwej patykiem pisanej – zależy całkowicie od nas i mimo że nie zawsze życie układa się według naszych planów, musimy czerpać radość z każdego nowego dnia, tak jak to robi Rafał Waliszewski – pisarz, aktywista społeczny, youtuber i dobry człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Kinga Kosiba

Korekta

Małgorzata SzewczykEwa Ambroch

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Rafał Waliszewski 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie II

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66616-50-9

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Partner Poligrafia

Dlaczego warto przeczytać„Historię prawdziwą patykiem pisaną”

Książkę Rafała Waliszewskiego należy przeczytać – niezależnie kim się jest, ile ma się lat i czym się zajmuje w otaczającej nas rzeczywistości. Tytuł książki to nie tylko zgrabna metafora. Przytoczona tutaj historia nie dość, że jest prawdziwa, to rzeczywiście została napisana patykiem trzymanym w ustach człowieka pozbawionego możliwości używania rąk i nóg. Człowieka niegdyś sprawnego, pełnego optymizmu i poczucia, że ma przed sobą wspaniałą przyszłość.

Życie Rafała Waliszewskiego – jak jego książkę – można podzielić na dwa rozdziały. Pierwszy to czas szalonej młodości, fantazji i zaskakujących historii, które poznajemy od momentu wstąpienia Rafała do wojska. Piętnastomiesięczna służba bynajmniej nie była najłatwiejszym okresem w jego życiu, o czym wielokrotnie przekonujemy się podczas lektury, której na przemian towarzyszą śmiech, zdziwienie, niekiedy współczucie. Opisane realia nie tylko zostały odtworzone z wielką starannością, lecz także stanowią cenne świadectwo przeżyć młodego człowieka, który zostaje wrzucony w tryby wojskowej machiny i który próbuje w tych okolicznościach jakoś sobie radzić. Okres młodzieńczej werwy i niezapomnianych przygód, jak się wkrótce miało okazać, nie trwał zbyt długo. Wszystko wywróciło się do góry nogami pewnego pechowego popołudnia.

Kolejny rozdział w życiu Rafała zaczął się 13 czerwca 1998 roku, cztery i pół miesiąca po wyjściu z wojska, gdy w wypadku motocyklowym doznał ciężkiego urazu kręgosłupa z trwałym uszkodzeniem rdzenia kręgowego. Wydarzenie to stanowi początek tułaczki po szpitalach z nadzieją na pomyślną diagnozę i skuteczne leczenie. Rafał opisuje swoje wewnętrzne przeżycia i refleksje. Dramat młodego człowieka i jego matki zderza się często z brakiem empatii, a czasami nawet bezdusznością ze strony lekarzy, pielęgniarek i personelu medycznego, czyli tych, którzy powinni być adwokatami najbiedniejszych i potrzebujących. Po wielu przykrych i bolesnych doświadczeniach rodzi się jednak w Rafale duch walki, który stopniowo pomaga przezwyciężać słabości i dolegliwości wynikające z niepełnosprawności. Są to niezwykle wzruszające fragmenty książki. A poruszają tym bardziej, iż po wypadku wielu lekarzy nie dawało Rafałowi szans na przeżycie.

Książka Rafała Waliszewskiego przekonuje, że ból i cierpienie można przekuć w niespotykaną wprost siłę i determinację, a sam autor jest tego najlepszym przykładem. Rafał wciąż pokonuje życiowe przeszkody i stale stawia czoła nowym wyzwaniom. Nadzwyczajną siłą woli od lat rehabilituje się na samodzielnie zaadaptowanych do tego urządzeniach. Nagrywa też filmy instruktażowe z własnych, często nowatorskich ćwiczeń, gdyż Rafał Waliszewski myśli, jak pomagać innym. Najlepszy tego przykład, Drogi Czytelniku, masz teraz w swoich rękach. Jest to bowiem książka napisana przez Rafała. To niesamowite, ile samozaparcia ma w sobie ten chłopak, zwłaszcza że jedyną jego podporą jest mama – zawsze silna i obecna, jak najlepszy Anioł Stróż, jak najlepsza komórka macierzysta.

Przeczytajmy książkę Rafała Waliszewskiego. Nauczmy się inaczej patrzeć na potrzebujących pomocy i wsparcia ludzi, na niezwykłe wartości, które reprezentują. Podziwiajmy ich za determinację i wolę życia. Życia, o które trzeba stale walczyć.

prof. dr hab. med. Krzysztof Bieleckilekarz chirurg

Wstęp

Książka ta przedstawia autentyczne wydarzenia z mojego życia. W pierwszej części z dużą dawką humoru opisałem przebytą zasadniczą służbę wojskową. Takie trudności jak: surowa dyscyplina, rygor i porządek, a także bezwzględna wojskowa fala nie stanowiły dla mnie problemu. Byłem wtedy pełnosprawnym młodym chłopakiem i nie miałem pojęcia, co stanie się niebawem.

Przez moją nieuwagę, niestety, pewnego dnia w jednej sekundzie moje życie zmieniło się w koszmar. Cała moja siła, zdrowie i marzenia na zawsze zostały utracone, stałem się więźniem własnego ciała bezbronnym nawet wobec natrętnej muchy, której nie mogłem zegnać z czoła. Po kilku miesiącach tej gehenny ponownie – niczym małe dziecko – musiałem uczyć się nowymi, przemyślanymi sposobami wykonywać takie proste czynności jak jedzenie czy mycie zębów. Od tamtej chwili po dziś dzień uparcie walczę o utrzymanie sprawności, jaką udało mi się osiągnąć.

Chciałbym, aby moja historia była dla sprawnych ludzi przestrogą, że w jednej chwili przez nieuwagę można stracić zdrowie i sprawność, a potem żyć, cierpiąc każdego dnia. Natomiast osobom, które uległy już wypadkom lub ciężko zachorowały i borykają się z różnego rodzaju niepełnosprawnością, chcę swoim heroizmem dać siłę do walki o lepszy każdy kolejny dzień.

Chcę też w tym coraz bardziej rozpędzonym świecie ludzi i rzeczy materialnych – czasami ważniejszych od samego człowieka – zwrócić uwagę na to, jak niektórzy z banalnych rzeczy robią wielkie dramaty, a ci, którzy doświadczyli prawdziwej tragedii, nie dramatyzują, tylko biorą się z życiem za bary.

Wszystkie nazwiska, imiona i nazwy niektórych miejscowości zawarte w tej książce zostały zmienione. Znajdujące się w książce przypisy objaśniające poszczególne wyrazy i zwroty są mojego autorstwa.

***

Nazywam się Rafał Waliszewski. W 1998 roku uległem poważnemu wypadkowi motocyklowemu. Doznałem urazu rdzenia kręgowego. Spowodowało to paraliż ciała z porażeniem czterokończynowym. Od tamtej pory poruszam się na wózku inwalidzkim.

Każdy mój dzień to nieustanna walka o utrzymanie zdrowia fizycznego i psychicznego w jak najlepszej kondycji. Dużo zależy ode mnie samego, od mojej determinacji, ale również od ludzi dobrej woli. Nie należę do osób majętnych, mieszkam tylko z mamą, jestem jedynakiem, a mój ojciec już nie żyje. Utrzymujemy się z mojej skromnej renty i zasiłku opiekuńczego mamy.

Jeśli chcesz wesprzeć moją twórczość i jednocześnie pomóc mi finansowo w walce z niepełnosprawnością, która pozostanie ze mną do końca moich dni, kup moją książkę „Dogonić wózkiem szczęście”. Mam nadzieję, że tego nie pożałujesz.

Niestety, moja rehabilitacja i leczenie to spory koszt jak na nasz budżet, jeśli więc możesz mnie wesprzeć 1% lub darowizną, z góry bardzo dziękuję. Dane fundacji potrzebne przy wypełnianiu formularza PIT, by przekazać mi 1%:

1% Waliszewski Rafał (nr ewidencyjny 9031) Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą” KRS 00 00 037904 Darowizna Nr konta 42 2490 0005 0000 4600 7549 3994 Tytułem (ważne!): Waliszewski Rafał 9031

Bardzo dziękuję każdemu za udzielone wsparcie finansowe, ono niezmiennie motywuje mnie do codziennej walki z ograniczeniami, ułatwia mi życie i pozwala realizować kolejne pomysły na następne ciekawe historie. Można mnie zobaczyć na moim kanale YouTube: walus0205. Tam pokazuję swoją walkę o życie, które kocham!

PozdrawiamRafał

Jest jesienny poranek, ważna dla mnie data – 5 listopada 1996 roku. Godzina czwarta, na dworze jeszcze ciemno i zimno, wiatr zamiata żółte jesienne liście, a krople deszczu bębnią w blaszany parapet. Księżyc oświetla wnętrze mojego pokoju. Boże, jak nie chce mi się wstawać. To dziś jest ten dzień, kiedy opuszczę po raz pierwszy dom, pewnie na kilka miesięcy, i spędzę ten czas tak daleko od mamy, taty, babci i dziadka. Nieprędko ich pewnie zobaczę.

Ubieram się, sprawdzam spakowaną poprzedniego dnia sportową torbę, nie jestem pewien, czy wszystko zostało zabrane. Przeliczam pieniądze, chyba wystarczy mi kasy i nie umrę z głodu. Podobno jedzenie tam kiepskie, jak to w wojsku; nie to, co obiady mamy. Sprawdzam jeszcze raz dokumenty w portfelu, wszystko jest – dowód osobisty, książeczka wojskowa i ten nieszczęsny bilet uprawniający mnie do bezpłatnego przejazdu koleją. Jestem gotowy do drogi, wychodzę z pokoju, lustrując wzrokiem każdą mijaną przeze mnie rzecz: moje łóżko, meble, telewizor – jakbym oglądał te rzeczy po raz ostatni w życiu. Ale wrócę tu na pewno za kilka miesięcy, to tylko żal i tęsknota za rodziną, którą dziś opuszczam, zagłuszają mój spokój umysłu. „Będzie dobrze” – uspokajam się, myśląc pozytywnie. Wychodzę na dwór, babcia jak zwykle wstała wcześnie, na podwórku krząta się przy kurkach. Żegnam się z nią:

– Zostań z Bogiem.

– Z Panem Bogiem, nie daj się tam tym łobuzom! – dodaje babcia.

Dziadek jeszcze śpi. Idę na autobus. Na przystanku spoglądam w stronę domu ojca (to półtora kilometra od miejsca, w którym stoję), z daleka widzę zapalone światło w jego pokoju, na pewno mama po raz kolejny tej nocy wstała do taty, który od kilku miesięcy jest po udarze mózgu; nie jest z moim ojcem dobrze, wymaga opieki każdego dnia i każdej nocy. Najchętniej bym tam poszedł, ale za parę sekund podjeżdża autobus, wchodzę do środka. Wewnątrz jest tylko kilka osób, siadam na tylnym siedzeniu, torbę rzucam na ziemię. Już zaczyna świtać, gdy autobus dojeżdża do Torunia. Wysiadam na pierwszym przystanku w mieście i włóczę się bez celu po głównej ulicy Torunia, oglądam wystawy zamkniętych jeszcze sklepów. Niespieszno mi na dworzec PKP. Wreszcie po dwóch godzinach zmuszam się do tego. Idę pieszo, specjalnie rezygnuję z komunikacji miejskiej, by przeciągnąć sprawę. To spory kawał do przejścia mostem przez Wisłę. Na miejscu jestem o jedenastej, słońce już wysoko na niebie, przed dworzec PKP z hałasem podjeżdża wojskowa ciężarówka, wysiada z niej młody żołnierz. Trochę kręci się po dworcu, dopytuje jakby zabłąkanych, niewiele młodszych od niego chłopaków:

– Do jednostki wojskowej w Toruniu?

Oni niechętnie odpowiadają, że tak. Uzbierał grupę piętnastu chłopaków, niektórych trochę podchmielonych. Wszyscy ładują się na oplandekowaną przyczepę ciężarówki i odjeżdżają. Jesienny pobór trwa w całym kraju. Tymczasem ja muszę dojechać do Olsztyna, a stamtąd do Mrągowa. Kawał drogi przede mną, według rozkładu jazdy pociąg do Olsztyna mam za godzinę z peronu drugiego. Dla pewności pytam kobietę w informacji PKP, która potwierdza czas odjazdu i dodaje, że w Olsztynie będę mniej więcej o szesnastej. Wreszcie podjeżdża wagon, pisk hamulców zagłusza moje myśli i na chwilę zapominam o tym, że jadę do wojska.

Wsiadam do pociągu, długo szukam miejsca. Wreszcie znajduję odpowiednie w przedziale dla palących, pociąg opuszcza Toruń, ja stoję przy oknie i palę papierosa. Po godzinie podróży zjawia się konduktor, kontroluje wszystkich, wreszcie podchodzi do mnie. Pokazuję mu książeczkę wojskową i bilet, będący jednocześnie dowodem na to, że idę do wojska. Konduktor szybko sprawdza moje papiery i mówi:

– No, to do wojska! Nie jest tak źle, jak się na początku wydaje, ja byłem aż dwa lata i jakoś żyję!

Odchodzi i dalej sprawdza pasażerów. Uśmiecham się, chyba pierwszy raz tego dnia, myślę: „W porządku facet, trochę mnie pocieszył, na pewno nie będzie tak fatalnie i nie ma co załamywać rąk”. Humor ciut mi się poprawia. Oddaję się urokom jesiennej przyrody i obserwuję przez okno krajobraz mijanych lasów, pól, gospodarstw rolnych, kolejnych miast i dworców PKP. Po trzech godzinach podróży pociąg wjeżdża na teren Mazur, tutaj mijam kilka wielkich jezior, nad które latem przyjeżdżają wypoczywać Polacy z całego kraju. „Może ja kiedyś po cywilnemu przyjadę tu na wczasy” – myślę sobie. Nigdy nie byłem w tych stronach, Olsztyn już niedaleko, jeszcze chwila i będę prawie na miejscu. Konduktor przychodzi jeszcze dwa razy na kontrolę, mnie już nie sprawdza. Wreszcie pociąg wjeżdża na dworzec główny w Olsztynie. Wysiadam, na peronie tłok, wszyscy pchają się do wyjścia. Jednak ja błąkam się po nieznanym mi dworcu, jestem głodny, szukam jakiegoś baru. Wreszcie znajduję, zamawiam frytki, potem jeszcze hamburgera, do wszystkiego coca-cola. Nie spieszę się, mam czas, spożywam spokojnie zamówione jedzenie i najedzony do syta wychodzę wreszcie na miasto. Olsztyn widzę pierwszy raz w życiu, idę główną ulicą tego miasta, szukam odpowiedniego sklepu, chcę kupić solidną kłódkę. Podobno w wojsku wszyscy okradają się nawzajem, tak mówił mi niejeden, który już tam był. Znajduję wreszcie sklep metalowy, wchodzę do środka i wybieram odpowiednie zamknięcie. Robię jeszcze zapas papierosów, kupuję słone paluszki i chipsy na drogę i wracam na dworzec.

Dworce PKP i PKS są obok siebie, ja decyduję się na autobus, do Mrągowa jest za pół godziny. Czekam, na stanowisku jest trochę ludzi. Wreszcie podjeżdża autobus PKS Mrągowo. Siadam na ostatnim, dużym, tylnym siedzeniu, do mnie przysiadają się trzy młode dziewczyny (chyba wracają ze szkoły), to poprawia mi humor – laski siedzą obok mnie, jedna w krótkiej spódnicy, ma zgrabne nogi, spoglądam to na jej nogi, to za okno autobusu. Dziewczyny gadają o babskich sprawach; podsłuchuję, o czym rozmawiają, i wreszcie, po całym dniu podróżowania przez pół Polski, docieram do celu. Autobus wjeżdża do miasta. „Witamy w Mrągowie” – spoglądam na ogromny napis z herbem grodu. Miasto wydaje mi się jakieś rozwlekłe, pozbawione wielkich osiedli, sklepów jak na lekarstwo, jeszcze nie poznałem dobrze tego miejsca, a już mi się tu nie podoba. Wysiadam z autobusu tylnymi drzwiami, dziewczyny, które siedziały obok mnie, znikają gdzieś w tłumie, tymczasem ja myślę, co dalej. Tak bardzo nie chce się iść do jednostki wojskowej, nawet nie wiem, w której części miasta się znajduję. Postanawiam pójść na piwo, by po raz kolejny odwlec o kilka minut sprawę. Jest już ciemno, a ja szukam jakiejś knajpy, przede mną idzie dwóch chłopaków w moim wieku, gadają coś o wojsku – od razu poznaję, że to poborowi, doganiam ich i zadaję pytanie:

– Cześć, wy też do wojska?

– Tak, ale na razie idziemy na piwo – odpowiadają.

– O, to fajnie, bo ja też napiłbym się browara!

Przemierzamy może razem z dziesięć metrów, gdy przed nami wyrasta jak spod ziemi żandarmeria, dwóch żołnierzy w białych charakterystycznych pasach; od razu poznali, że my trzej to poborowi. Jeden z przekonaniem zadaje pytanie:

– No, pewnie chłopaki do wojska? Szukacie jednostki? To niedaleko, zaprowadzimy was, zapraszam.

Nikt z nas nic nie mówi, w milczeniu idziemy jak skazańcy za żandarmami. Teraz to pewnie nieprędko napijemy się piwa. Po dziesięciu minutach marszu widać czerwone mury i budynki Jednostki Wojskowej w Mrągowie. Mijamy bramę biura przepustek i jesteśmy na terenie koszar. Żandarmi prowadzą nas na stołówkę.

– Pewnie jesteście głodni? Ale tu nie ma takich frykasów jak u mamy! – śmieje się jeden z żandarmów.

Po raz pierwszy jestem na stołówce wojskowej, bierzemy aluminiowe tace i podchodzimy do okienka, z którego dwóch kucharzy wydaje jedzenie. Nalewają nam chochlą z wielkiego gara. Chlup! Jakiś gulasz, na drugie danie ziemniaki i jakieś twarde mięso, nie wiadomo z czego, nie mogę tego pogryźć. Nie smakuje mi tu nic i nawet nie jestem głodny, grzebię widelcem w gulaszu albo ziemniakach i nie mogę znaleźć nic smakowitego. Tymczasem wojskowi poganiają nas, mamy się pospieszyć, bo nie ma czasu. Odnoszę prawie nieruszony obiad, a jeden z kucharzy głupio komentuje:

– Co, nie smakowało?

Nie odpowiadam nic, wychodzimy ze stołówki, idziemy do budynku, na którym widnieje tabliczka z napisem: „Dziewiąty Ośrodek Szkolenia Specjalistów Łączności, Mrągowo”. Wewnątrz jest już wielu poborowych, ponad trzydziestu chłopaków. Formalności przy przyjęciu i rewizja rzeczy osobistych, wreszcie przychodzi kolej na mnie. Tłusty trep1 przegląda moje dokumenty, zgadzają się. Teraz kolej na moją torbę podróżną, trep rozpina zamek i grzebie swoimi łapami w moich osobistych rzeczach. Sprawdza, czy aby nie wnoszę na teren jednostki alkoholu. Bo niektórzy z poborowych ledwo trzymają się na nogach. Wykorzystali na całego ostatnie godziny wolności i nieźle popłynęli. Niejeden z nich próbował już coś wnieść, u mnie jednak nic nie znajdują, jedynie śmieją się z tego, że w torbie mam między innymi rolkę papieru toaletowego.

– Co, myślisz, że u nas nie ma czym się podcierać, papieru do dupy jest w bród! – śmieje się trep.

Po całej rewizji prowadzą nas do następnego pomieszczenia na jakiś test. Sala wygląda niczym szkolna klasa, jest tablica, a w dwóch rzędach stoją jedna za drugą ławki, przy każdej wiszą słuchawki, a do stołu przymocowany jest przyrząd do nadawania alfabetu Morse’a zwany kluczem. Trep – już inny niż ten, który nas rewidował – każe nam siadać, rozdaje kartki i długopisy, mamy założyć słuchawki i, gdy usłyszymy w nich długi dźwięk, robić kreskę, a gdy krótki – kropkę. Sygnały będą nadawane w szybkim tempie. Zakładam słuchawki i wsłuchuję się w dźwięki, kreślę kropki i kreski – tak jak rozkazano. Po zakończonym teście wszyscy oddają podpisane imieniem i nazwiskiem kartki. Znowu nas przeganiają do innego pomieszczenia. Teraz fryzjer, trzech żołnierzy trzyma maszynki do strzyżenia i kolejno goli nas na glacę. Nikt nie gada za wiele, słychać tylko brzęczenie maszynek, a pod fryzjerskimi fotelami z minuty na minutę rośnie góra włosów. Po całej operacji łapię się za głowę, czaszkę ogoloną mam do skóry, głupio się czuję – nigdy wcześniej nie byłem tak łysy. Teraz znowu gdzieś nas gnają, tym razem do innego budynku, na dworze już chłodno i ciemno, a w ogoloną głowę zimno jak cholera.

Wchodzimy do izby chorych, tam czeka na nas lekarz wojskowy, kolejno waży nas, mierzy wzrost i ciśnienie tętnicze, puls, który każdy ma podwyższony – oczywiście przez cały ten stres. Później badanie spirometryczne, dmuchamy z całych sił w jakiś przyrząd, by określić naszą wydolność płuc, na koniec zastrzyk w pośladek, ma to wzmocnić nasz organizm przed wszelkiego rodzaju infekcjami. Wychodzimy z izby chorych, teraz kolejny etap wcielania nas do armii. Ustawieni w szeregu dwójkami idziemy do koszar, tam będziemy zakwaterowani. Czerwony trzypiętrowy budynek, długi korytarz, a wzdłuż niego kilkanaście pomieszczeń – to tutaj będę mieszkał przez przyszłe trzy miesiące. Trep, który pewnie będzie naszym dowódcą, każe wszystkim wejść do dużej zbiorowej łazienki.

– No, rozbierać się do naga! – rozkazuje.

Trzydziestu chłopa, wszyscy osłupieli na parę sekund.

– Dalej, wyskakiwać z ciuchów, natychmiast! – drze się na całe gardło trep. – Trzeba was wykąpać, byście nie śmierdzieli!

Trep rozdaje nam mydła, mydelniczki, ręczniki, laczki, wojskowe gacie zwane BGS-ami2. Mamy się w nie ubrać po kąpieli, a wszystkie cywilne ubrania i rzeczy spakować do papierowych worków i podpisać je imieniem i nazwiskiem – zostaną nam one odebrane do końca służby. Wszyscy posłusznie rozbierają się, a trep cały czas drze japę: „Szybciej, szybciej!”. W całym zamieszaniu zapominam o papierosach, które zostały w worku. Na szczęście trzymam w ręku portfel, jutro kupię paczkę. Wszyscy nago wchodzimy pod prysznice umieszczone na jednej rurze wzdłuż łazienki, czuję się zawstydzony, jeszcze nigdy nie byłem z tyloma nagimi chłopami w jednym pomieszczeniu. Każdy chyba czuje się podobnie, bo wszyscy zakrywają rękami swoje klejnoty, trep odkręca zawór kranu i z pryszniców leci na nas nie za ciepła woda, z każdą sekundą coraz zimniejsza i zimniejsza, wreszcie lodowata. Koniec kąpieli, brr, jak zimno, mam tego dość, chcę do domu. Wycieramy się ręcznikami, na nogi zakładamy otrzymane laczki, na tyłek wdziewamy wojskowe BGS-y i półnagich gnają nas na trzecie piętro, gdzie są magazyny. Biegnę po schodach ile sił, w jednej ręce trzymam portfel i ręczniki z mydelniczką, które są już moje, drugą ręką podtrzymuję BGS-y, które są trzy razy za duże na mnie i co chwilę zsuwają mi się z tyłka. Wreszcie jesteśmy na trzecim piętrze, ustawiają nas w kolejce i tak idziemy gęsiego wzdłuż korytarza. Z metalowych regałów rzucają nam najpierw dresy, trampki, kalesony, skarpety, potem mundur w kolorze moro, czapkę z orłem, pas, buty wojskowe. Tutaj trochę kłopotów, każdy dobiera odpowiedni rozmiar, wszystko po kolei przymierzamy i zakładamy na siebie, cały czas nas poganiają, pędzą jak stado baranów: „Szybciej! Dalej! Ruszać się!” – drą gęby. Teraz dostajemy plecaki i ładujemy w nie cały żołnierski ekwipunek, jest tego mnóstwo. Najpierw niezbędnik, czyli widelec, łyżka i nóż – wszystko sprytnie skompletowane i wsuwane w rączkę noża, by się nie pogubiło. Następnie menażka3 i manierka do picia czarnej kawy, jakieś szelki, kombinezon OP-14 w razie skażenia jądrowego, do tego maska przeciwgazowa, koc, prześcieradło i poduszka do spania, szczotka do pastowania butów i czarna pasta.

Mam już plecak wypchany po same brzegi, a oni jeszcze ładują nam te prezenty, co chwilę wypada mi coś z rąk, wreszcie koniec – obdarowani i ubrani w mundury schodzimy na parter. Ustawiają nas pod ścianą, liczą i przydzielają do pokoi. Trafiam do dziewięcioosobowej sali i zajmuję ostatnie wolne łóżko zwane po wojskowemu wozem5; będę spał przy drzwiach. Siedzimy w dziewięciu chłopa parę minut w milczeniu na swoich wozach. Ciszę przerywa kapral Bagiński, który pojawia się w sali.

– No, koty6! Jestem kapral Bagiński! Będę waszym drużynowym, nauczę was teraz ścielić wozy.

Bagiński jest niewiele starszy od nas, chłop niskiego wzrostu, umięśniony kulturysta, ma już połowę zasadniczej służby za sobą. Bierze prześcieradła, na to ścieli koce, zwija je w rulon opracowanym, od wielu lat znanym wojskowym sposobem, kolejno tłumaczy nam każdą czynność, kończy i mówi:

– Tak wygląda prawidłowo zaścielony wóz do spania, gdy pchnę małym palcem rulon, ma się rozwinąć do końca, wtedy jest dobrze. No to działać, koty! Przychodzę za dziesięć minut sprawdzić!

Kapral wychodzi, a my wszyscy męczymy się z ścieleniem wozów. Bagiński przychodzi kilka razy i za każdym razem rozwala nam koce i prześcieradła. Ciągle jest źle, chyba za dziesiątym razem w końcu jest dobrze. Myślę sobie: „No to na dziś Bagiński da nam spokój”, ale skąd.

– No, koty, kolej teraz na układanie w szafkach – pada hasło. Pokazuje nam, jak ma być w szufladzie i na dolnych półkach, każdy ma swoją metalową szafkę obok łóżka. Historia powtarza się, podobnie jak z wozami, zanim nauczymy się układania w tej cholernej szafie, wszystkie nasze rzeczy kilka razy lądują na podłodze. Jest już noc, gdy zakładamy pasiaste piżamy i uczymy się jeszcze składać mundur w kostkę na taborecie. Na dziś koniec, jest po dwudziestej drugiej, idziemy spać, na korytarzu ktoś drze się: „Capstrzyk7, capstrzyk!”. Gasną światła w salach, a kapral Bagiński wychodzi.

– Jutro nauczę was ścielić wozy na dzień – mówi na dobranoc.

Próbuję usnąć, ale nie mogę, ciągle myślę o domu, tęsknię za nim, za swoim miękkim łóżkiem, normalną ciepłą kołdrą, mamą, tatą, dziadkami i kolegami z pracy. Przewracam się z boku na bok, a sprężyny trzeszczą w wojskowej pryczy. Chyba nikt w sali nie może spać, bo wszystkim hałasują łóżka. Jest kwadrans po czwartej, ktoś ze starych żołnierzy gdzieś w innej sali włącza magnetofon, przy spokojnej muzyce zasypiam na godzinę. Z krótkiego snu budzi mnie krzyk z korytarza, który towarzyszył mi będzie przez najbliższe piętnaście miesięcy każdego rana o szóstej.

– Pobudka! Pobudka! Wstać! – Po paru sekundach wpada do naszej sali kapral Bagiński. – Dalej, koty, koniec tego mulenia, ubierać się i do łazienki na poranną toaletę, macie kwadrans!

Wszyscy leniwie wyłażą ze swoich pryczy, przecierają oczy, nie spieszą się. Bagiński ponownie nas pogania. Toaleta za nami, jesteśmy ubrani w mundury, teraz pada z korytarza następna komenda: w dwuszeregu na korytarzu zbiórka! Wszyscy posłusznie wybiegamy na hol i ustawiamy się tak, jak kazano. Starzy żołnierze poprawiają nasz szereg, byśmy stali według wzrostu, wysocy na początku, niscy na końcu – tej zasady mamy trzymać się zawsze do końca służby. Jestem pośrodku szeregu, teraz trwa odliczanie; raz! dwa! trzy! – i tak dalej. Jest komplet, stan kompanii się zgadza, nikt nie uciekł. Idziemy na stołówkę. Każdy ma ze sobą sztućce, po wojskowemu niezbędnik.

Podczas marszu, pomimo że to pierwszy dzień w wojsku, uczą nas, jak utrzymać równy krok, na betonowym placu defiladowym słychać równoczesny tupot kilkunastu par wojskowych ciężkich butów; „Lewa! Lewa! Lewa!” – krzyczy Bagiński, nadając rytm marszu. Ranek jest chłodny, a w nocy był mróz – świadczy o tym szadź na dachach i drzewach. Wchodzimy na stołówkę, teraz gęsiego jeden za drugim pobieramy aluminiowe tace, na które kucharz kolejno wydaje jedzenie. Dziś na śniadanie: zupa mleczna, bułka, topiony ser, salceson i kawa z mlekiem. Chleba możemy brać do oporu z plastikowych koszy obok kuchennej wydawki8. Z pełnymi tacami idziemy jeść. Jednemu młodemu wszystko wypada z rąk, talerz z zupą mleczną razem z kawą rozbryzguje się o posadzkę.

– Ha, ha, ha! Co za ślamazara – śmieją się starzy żołnierze.

– No to się najadłeś do syta, teraz masz, posprzątaj – mówi jeden z kucharzy i wręcza młodemu szufelkę, miotłę i ścierę.

Na śniadanie mamy kwadrans, później znowu zbiórka przed stołówką i ponowne odliczanie, potem wracamy na kompanię. Przed budynkiem mamy pięć minut na papierosa. Cholera, nie mam co palić, fajki zostały w worku z cywilnymi rzeczami, nie śmiem prosić kogoś, by mnie poczęstował, ale widziałem kiosk na terenie jednostki, może tam kupię dziś papierosy. „Koniec palenia!” – rozkazuje kapral Bagiński. Wchodzimy do budynku, nie zdążyliśmy nawet usiąść, gdy do sali wpada ponownie Bagiński:

– Teraz nauczę was ścielić wozy na dzień, ale najpierw każdy z was niech umyje swój niezbędnik po śniadaniu, na błysk!

Idziemy do łazienki i dokładnie pucujemy niezbędniki. Bagiński sprawdza nasze widelce, noże i łyżki, nie każdy się do tego przyłożył. Kapral wścieka się i znowu wygania wszystkich myć niezbędnik, jeszcze kilka razy biegamy do łazienki myć sztućce, dopóki Bagińskiemu się to nie znudzi, bo teraz kolej na ścielenie wozu. Kapral bierze się za jedno łóżko, podkłada prześcieradła brzegami pod materac, pomiędzy nie wkłada piżamę, teraz to samo robi z kocami. Ostatni koc składa po wojskowemu, kładzie go na wierzch i prasuje blatem taboretu równiutko. Wszystko kolejno tłumaczy, po czym rozwala zaścielone przez siebie łóżko i rozkazuje nam brać się do ścielenia tym sposobem, daje nam dziesięć minut. Wraca po tym czasie i wszystko znowu rozwala – materace, prześcieradła, koce, poduszki lądują na podłodze. Jest źle. Męczymy się tak kilkanaście razy, zanim Bagiński stwierdza, że ścielenie wozów jest na tróję i nie ma teraz czasu na naukę tego samego, bo czeka na nas kolejne zadanie.

Znowu zbiórka w dwuszeregu na korytarzu. Cholera, nie dadzą nam nawet odetchnąć, to przecież pierwszy dzień w wojsku, ale jesienne porządki na terenie jednostki nie mogą czekać. Schodzimy do piwnicy, tam rozdają nam sprzęt: grabie, szpadle, wiadra. Wychodzimy przed budynek, dzielą nas na dziesięcioosobowe grupy, każda dostaje swój rejon9 do posprzątania. Uff, trafił mi się teren niedaleko kiosku, zaraz kupię sobie papierosy. Idziemy w dziesięciu na wyznaczony rejon i zabieramy się do roboty. Żółte liście już wszystkie opadły w tym roku i szeleszczą nam pod nogami, w niektórych miejscach sięgają do kostek. Chyba tej jesieni jeszcze nikt tu nie sprzątał, czekali na nas młodych. Grabimy i wynosimy liście do kontenera, który zapełnia się po same brzegi, ale nie ma obawy – podjeżdża ciężarówka z pustą przyczepą, a pełną zabiera na wysypisko. Korzystam z tej chwili, kaprala Bagińskiego nigdzie nie widać, trepów też. Ja i paru innych młodych podbiegamy do kiosku, szybko kupujemy papierosy i robimy sobie przerwę na dymek.

Siedzimy schowani między wojskowymi ciężarówkami, spokojnie wypalamy papierosy i ponownie wracamy do pracy. Zostało niewiele liści, zajmuje nam to jeszcze godzinę i zadanie wykonane. Bagiński zjawia się na koniec i sprawdza nasz rejon. Znowu mu coś nie pasuje, robota niedokładnie wykonana, ale nie ma już czasu na poprawki, teraz czas na obiad. Odnosimy sprzęt do piwnicy i idziemy na stołówkę. Dzisiaj mielone, ziemniaki i surówka z czerwonych buraczków, na drugie danie barszcz ukraiński, całe obiadowe menu napisane kredą na tablicy tuż nad wydawką. Informacje na tablicy zmieniają się po każdym posiłku, wystarczy tylko wejść na stołówkę i już wiadomo, co jest do jedzenia. Po obiedzie idziemy na kompanię, o dziwo, mamy czas wolny, do samej kolacji wszyscy odpoczywają na swoich wozach, Bagiński też gdzieś znikł i nie truje nam o porządkach. Zaczynamy się poznawać, kto i skąd przyjechał. Sławek jest z Warszawy, każdemu z pokoju daje pseudonim, mi przypada ksywa Cichy, bo podobno mało mówię. Czas upływa na gadaniu i poznawaniu się, a na dworze robi się już szaro, zapalają się lampy na placu defiladowym, a w ich blasku widać, jak siąpi deszcz. Od gawędzenia o życiu w cywilu i gdybania, co nas teraz czeka, odwodzi nas wrzask z korytarza.

– W dwuszeregu na korytarzu zbiórka! – pada komenda. Wybiegamy posłusznie i ustawiamy się tak, jak rozkazano.

Idziemy na kolację, znowu nad wydawką czytamy menu; dzisiaj czarna kawa, kaszanka i kiszony ogórek, mało tego jedzenia i nie smakuje mi kaszanka, to jakieś zmiotki i odpadki mięsne wymieszane z kaszą, prawie nie zjadam tego. Ciekawe, co tam u mnie w domu dziś jedli… Po kolacji idziemy na kompanię, Bagiński znowu wyznacza porządki. Sprzątamy swoje pokoje, hol i łazienkę. Co za bieda w tej jednostce, nie ma nawet szmat do zmywania podłogi; udaję, że coś robię, wycierając podłogę chustką do nosa. Paru innych młodych zasuwa też po podłodze z chustkami, wreszcie koniec sprzątania. Toaleta, pastowanie butów. Wystawiamy je na hol obok drzwi; ścielenie wozów i ustalona godzina ciszy nocnej, dwudziesta druga, capstrzyk. Tak mniej więcej będzie wyglądał każdy kolejny dzień i wieczór, a przed nami jeszcze setki dni w służbie. Następnego dnia pobudka (szósta rano); przed śniadaniem po raz pierwszy dowiadujemy się o porannej zaprawie10. Bagiński rozkazuje ubrać się w dresy i trampki. Wybiegamy na dwór, jest zimno, mokro i wieje porywisty wiatr, biegamy wokół placu defiladowego, solidne tempo nadaje kapral Bagiński. Robimy ponad dziesięć okrążeń – to cała poranna zaprawa.

Drugi dzień w wojsku podobny do pierwszego, stale sprzątanie rejonów, ale w następne dni trepy trochę nam odpuszczają, mamy wolny czas do końca tygodnia, by się zaaklimatyzować, przywyknąć do nowego miejsca i podobno po tej szczepionce, którą dostaliśmy na samym początku, nie można się przemęczać, dopóki całkowicie nie wchłonie się ona do organizmu. Wykorzystuję ten wolny czas i – jak większość młodych żołnierzy – piszę list do domu. „Nie martw się, mamo, w wojsku nie jest tak źle, jak się tego obawiałem” – tak brzmi pierwsze napisane zdanie. Potem opisuję, jak dojechałem, czym mnie obdarowali, ilu jest nas w pokoju, jakie jedzenie i co robiłem przez pierwsze dni. List zajmuje prawie trzy kartki, na końcu pozdrawiam całą rodzinkę, zaklejam kopertę, na odwrocie piszę adres jednostki, list wrzucam do pocztowej skrzynki tuż obok biura przepustek.

Niedziela – ostatni dzień odpoczynku, możemy iść do kościoła. Idą prawie wszyscy; większość po to, by popatrzeć na dziewczyny i zobaczyć Mrągowo. Gdy wracamy, pozwalają nam wyjść do kantyny11. Są tam piwo i słodycze, idziemy grupami, każdy coś kupuje, najpopularniejsze jest piwo. Bagiński pozwolił się napić, ale tylko po jednym. Ja spragniony czegoś dobrego zaopatruję się w słodycze: batony i ciastka; na koniec piwo. Portfel odchudza się pomału, trzeba oszczędzać, by wystarczyło do pierwszego żołdu. Niedziela kończy się i czas danego nam odpoczynku już upłynął, od jutra zacznie się prawdziwe szkolenie: poligon, strzelnica, przygotowania do przysięgi, pierwsze warty i służby na obiektach, dla mnie, telegrafisty, nauka alfabetu Morse’a i obsługa radiostacji. To wszystko, albo nawet jeszcze więcej niż wymieniłem, przed nami – młodymi żołnierzami.

Jest poniedziałek, 12 listopada 1996 roku. Poranna zaprawa, śniadanie, ścielenie wozów – to już znamy; teraz idziemy do osobnego budynku na pierwsze lekcje obsługi radiostacji, ale to nie wszystko – nauka stopni wojskowych to podstawowa sprawa. Naszym nauczycielem jest plutonowy Latkowski, który obdarowuje nas długopisami i zeszytami do notowania. Dziś uczymy się wojskowych stopni: szeregowy, kapral, plutonowy, sierżant, chorąży, porucznik, kapitan, major, pułkownik i generał. Mamy nauczyć się tych wszystkich szczebli i ich oznaczeń w jeden dzień, jutro sprawdzian.

– Potem, jeśli ktoś się pomyli albo zapomni oznaczeń na pagonach i niechcący zdegraduje jakiegoś trepa, ma przechlapane, za karę co najmniej dwadzieścia albo więcej okrążeń wokoło placu defiladowego w masce przeciwgazowej – straszy plutonowy Latkowski.

Tego samego dnia na kompanii Bagiński kształci nas, jak prawidłowo oddawać honory, czyli – inaczej mówiąc – uczymy się salutować. Potem zakuwamy stopnie wojskowe na pamięć.

Następnego dnia plutonowy Latkowski robi sprawdzian, tak jak obiecał. Nie wszyscy się przyłożyli; jedni umieją, inni nie, jednak podstawowa stara zasada w wojsku mówi: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tak więc wszyscy biegamy wokół placu, jutro będziemy zasuwać w maskach, jeśli choć jeden nie będzie umiał, plutonowy nie żartuje. Kolejnego dnia wszyscy znają stopnie wojskowe na piątkę. Teraz czas na naukę alfabetu Morse’a. Każda litera alfabetu ma swój odpowiednik w postaci krótkich i długich sygnałów dźwiękowych, dla przykładu litera A to „ti taaa”; na naukę alfabetu Morse’a mamy dwa dni, potem Latkowski będzie uczył nas nadawać kluczem poprzez radiostację. Obsługa radiostacji wydaje się tak skomplikowana, jak instrukcja startowania promu kosmicznego. Sprzęt posiada mnóstwo przełączników, guzików i światełek, Latkowski straszy, że jedno nieprawidłowe wciśnięcie guzika spowoduje spalenie tej wielkiej jak szafa maszyny. Nauka tego wszystkiego staje się dla mnie sporym wysiłkiem, wytężam swoje szare komórki do maksimum. Ale nauka nauką – do przysięgi niecały miesiąc i intensywne przygotowywania do niej trwają od kilku dni. Kapral Bagiński nie daje nam odetchnąć; po śniadaniu, obiedzie, kolacji i jeszcze przed samym capstrzykiem musztra na placu defiladowym, trzymanie kroku, zwrot w lewo, prawo, formowanie szyku w czwórki lub dwójki. Pewnego razu podczas marszu spadły mi pod spodniami do samych kolan o wiele za duże na mnie BGS-y, nie mogłem wtedy odpowiednio maszerować. Opadnięte gacie plątały mi się między nogami i gubiłem krok w szyku, Bagiński od razu zauważył, że nie maszeruję równo, darł się na mnie co chwilę: „Waliszewski! Gubisz krok!”, ale kapral nie wiedział, jaki jest powód mojego złego maszerowania, a mi wstyd było się przed wszystkimi przyznać, że gacie spadły mi z tyłka, bo słabo je związałem u góry sznurkiem. Jakoś wytrwałem z nimi do końca musztry, później dobrze pilnowałem tego, by porządnie wiązać sznurek przy BGS-ach. Pod koniec drugiego tygodnia w wojsku wydano nam broń. To był wielki dzień dla każdego młodego żołnierza. Wszystko zaczęło się po śniadaniu, gdy ustawiono nas w rzędzie pod magazynem broni. Każdy kolejno wbiegał do magazynu i otrzymywał karabin, do tego bagnet, trzy na razie puste magazynki w parcianej ładownicy i przybory do konserwacji broni: oliwiarkę i wycior. Każdy z nas, młodych, po raz pierwszy biorąc karabin, który podawał mu sierżant, szef naszej kompanii, krzyczał na całe gardło: „Ku chwale ojczyzny!”. Pierwszy raz w życiu trzymałem w rękach prawie czterokilowy karabin typu kałasznikow, model broni znany na całym świecie.

Cały dzień poświęcamy na zapoznanie się z tym kawałem metalu. Rozbieranie karabinu na części i nauka nazw poszczególnych elementów, każdy karabin ma niepowtarzalny numer seryjny. Szef kompanii wbija nam go do wojskowej książeczki, mamy się go nauczyć na pamięć i znać o każdej porze dnia i noc. Nieważne, co się stanie, numer broni ma być przez nas znany, inaczej mamy przechlapane. Bagiński uczy nas sposobu konserwacji karabinu. Cały dzień pucujemy i składamy, potem ponownie rozbieramy broń, wreszcie nadchodzi czas na kolację – na dziś koniec szkolenia, jutro będziemy ćwiczyć maszerowanie z kałasznikowem na ramieniu, zapowiada szef kompanii. Oddajemy wyczyszczone karabiny do magazynu broni, każdy ma zapamiętać miejsce i numer stanowiska, na którym stoi w drewnianym stojaku jego karabin. Kolacja, porządki na kompanii, toaleta wieczorna i apel na korytarzu. Liczą nas znowu, rozchodzimy się do swoich sal, ścielimy wozy do spania i po raz kolejny: „Capstrzyk, capstrzyk!” – krzyczy podoficer kompanii. Każdy zmęczony wskakuje do swojego wozu spać, jutro znowu się zacznie następny dzień musztry wojskowej.

Początek kolejnego ranka podobny do minionych, jak zwykle pobudka o szóstej, zaprawa poranna, śniadanie, ale szef kompanii obiecywał nam dziś maszerowanie z bronią i słowa dotrzymał. Po śniadaniu wydaje nam z magazynu broni karabiny, idziemy na plac defiladowy ćwiczyć do przysięgi maszerowanie z bronią. Cały dzień Bagiński szkoli nas, aż stopy bolą od marszu: „Do nogi broń! Prezentuj broń! W lewo zwrot! Naprzód marsz!” – i tak na okrągło, z przerwą na obiad i kolację. Później znów ćwiczymy, już w świetle latarni, do późna w nocy, aż do capstrzyku. Przysięga niebawem, za dwa tygodnie; w takim tempie te dni miną błyskawicznie. Każdy z nas, młodych żołnierzy, zaopatruje się w zaproszenia na przysięgę, by wysłać je swoim bliskim. Ja też kupiłem, ale tylko jedno, zaproszenie dla mamy, tata nie przyjedzie, jest przecież po udarze mózgu. Najważniejsze, że po przysiędze dostaniemy trzydniowe przepustki do domu. Nie mogę doczekać się tego dnia, niebawem dostaję list od mamy, czytam go wieczorem kilkanaście razy. Mama pisze, że wszyscy za mną tęsknią i chcieliby, żebym był w domu, a nie w wojsku, niestety ojciec coraz bardziej podupada na zdrowiu. Odpisuję natychmiast na korespondencję mamy. Piszę, że niedługo przysięga i wreszcie się zobaczymy, przyjadę do domu na kilka dni i nie ma co się o mnie martwić, bo na razie daję sobie radę. Jest dyscyplina, jak to w wojsku bywa, jednak da się to znieść i przyzwyczaić do wojskowego życia.

Niebawem szef kompanii oznajmia nam termin przysięgi, to 6 grudnia 1996 roku. Wszyscy pospiesznie wysyłają zaproszenia do swoich bliskich, dziewczyn. Ja swoje zaproszenie z datą i godziną przysięgi piszę do mamy. Niestety pomimo wielogodzinnych treningów od wielu już tygodni nie wszyscy potrafią poprawnie maszerować, niektórzy nie umieją dotrzymać równego kroku w wojskowym szyku, gubią się. Bagiński i szef kompanii straszą tych zdezorientowanych żołnierzy, że – jak się nie poprawią – to nie pojadą na przepustkę do domu. A w ogóle to zostawi się ich za wojskowymi magazynami, skąd będziemy ruszać, by nie uczestniczyli w wojskowej defiladzie na placu głównym. Jest takich pięciu młodych, którzy do samej przysięgi nie nauczyli się maszerować i zostali odsunięci od defilady, by nie popsuć imprezy. Na szczęście ja do nich nie należałem.

Im dłużej jesteśmy w wojsku, tym więcej czeka na nas obowiązków, bywają dni, że nie mamy chwili wytchnienia do samego wieczora, ciągle jakieś zajęcia, szkolenia i prace porządkowe. Śnieżyć w tym roku zaczęło prędko i obficie jak na koniec listopada. Każdego dnia wczesnym rankiem Bagiński wyznacza grupy; jeśli kolej przypada na naszą salę, idziemy o czwartej rano, gdy jeszcze reszta wojska śpi, odśnieżamy swój rejon i posypujemy chodniki solą i piachem. Czasami zimowa zadymka tworzy metrowe zaspy, męczymy się z nimi aż do śniadania. Szef kompanii zaczyna nam też wyznaczać pierwsze służby. Na początek każdy dostaje przydział na stołówkę jako pomocnik kucharza, którego nazywa się drużynkiem12. To była ciężka praca, cały dzień na nogach, od czwartej rano do dziesiątej wieczorem, ciągłe sprzątanie, dźwiganie towaru, mleka, chleba, ziemniaków i innych produktów spożywczych, które ciągle nam dowożono, mycie garów po kilkuset żołnierzach. Późnym wieczorem każdy z nas, drużynków, miał mokre ubranie od ciągłego chlapania się w wodzie, na końcach palców robiły się zmarszczki od długiego trzymania rąk w zmywaku. Miało się dość tej pracy, a zmęczenie widać było po każdym. Jedyne plusy tej służby były takie, że wracaliśmy na kompanię z pełnymi brzuchami. Czasami dla kumpli z pokoju niosło się jedzenie w słoikach, jeśli udało się wynieść coś z kuchni albo magazynu z żywnością. Do obowiązków młodego żołnierza na stołówce należał też obierak13. Co najmniej raz w tygodniu wyznaczone plutony dwudziestu lub mniej żołnierzy szły wieczorem do piwnic umieszczonych pod stołówką obierać marchew, cebulę i inne warzywa. Wszystko skrobaliśmy nożykami, które mieliśmy w niezbędniku.

Po stołówce kolejna służba trafia mi się na sali sportowej, tutaj jest mniej pracy fizycznej niż na kuchni, ale więcej odpowiedzialności za błędy, jakie można popełnić. Jestem dziś dyżurnym, ponoszę odpowiedzialność za porządek w pomieszczeniach hali i sprzęt, który się w niej znajduje. Nie mogę dopuścić do tego, by ktoś cokolwiek zdewastował; jeśli tak się stanie, natychmiast mam to zgłosić kapitanowi, który jest szefem obiektu. Jego biuro znajduje się na piętrze budynku, kapitan jest przemiłym trepem – jeszcze takiego nie spotkałem, traktuje mnie jak przyjaciela i nie wrzeszczy tak jak inni zawodowi żołnierze. Biało-czerwoną plakietkę z napisem „służba dyżurna” przypinam do klapy munduru. Kapitan daje mi krótki instruktaż. Ma być ład i porządek na obiekcie, po ćwiczeniach każdej grupy mam poukładać równo materace, policzyć piłki, paletki do tenisa i inne sportowe rzeczy. Od kapitana dostaję też dziennik. Zapisuję w nim godzinę, o której dany pluton przyszedł, do której godziny ćwiczył, jakie rzeczy pobierał z magazynu i kiedy je oddał.

Kapitan daje mi też dwadzieścia par drużynowych numerowanych koszulek i spodenek piłkarskich, do tego proszek – mam to ręcznie wyprać i rozwiesić w łazience w wolnej chwili. Tego dnia przychodzą może ze cztery plutony, po piętnastej mam trochę odpoczynku, zjawiają się tylko pojedyncze osoby, w tym Bagiński i inni starsi poborem. Wszyscy korzystają z wolnego czasu i do wieczora przychodzą ćwiczyć na profesjonalnej siłowni, która jest na piętrze. Ja też korzystam z okazji i, gdy akurat nikogo nie ma, ćwiczę może pół godziny, jednak gdy nadchodzi czas na kolację, udaję się na stołówkę. Najedzony wracam po dwudziestu minutach. Ponownie otwieram halę, wypalam papierosa przed wejściem do budynku. Pojawia się jeszcze paru starych żołnierzy, żeby poćwiczyć na siłowni, i o dwudziestej pierwszej dzwonię na kompanię po co najmniej pięciu młodych, by pomogli mi sprzątać. Przychodzą po dziesięciu minutach i niezbyt chce im się pracować, natychmiast idą ćwiczyć na atlasie, który stoi teraz wolny. Drę się na nich, że mają zabrać się do roboty, ale oni mają gdzieś moje gadanie, dopiero przed dwudziestą drugą, gdy na kompanii za chwilę będzie capstrzyk, zaczynają sprzątać. Po pięciu minutach zostawiają mnie z całym tym bajzlem i sam kończę porządki. Zamykam halę na noc, jest prawie dwudziesta trzecia. Odnoszę klucz oficerowi dyżurnemu jednostki, a tam jakiś nadgorliwy kapitan na mnie wrzeszczy:

– Co tak późno młody?! Halę zamyka się o dwudziestej drugiej!

Próbuję się usprawiedliwiać, że było dużo sprzątania, ale gruby trep wcale mnie nie słucha, dalej się wydziera:

– Nie potraficie się nawet poprawnie zameldować żołnierzu, nic z was nie będzie!

Drze się tak na mnie z dziesięć minut. Daje mi regulamin, którego mam się porządnie nauczyć i oddać go jutro rano, gdy przyjdę po klucz. W końcu odmeldowuję się, salutuję do czapki i wychodzę z biura oficera dyżurnego jednostki. Wracam na kompanię zdenerwowany. Gdy wchodzę do budynku, wszyscy już śpią, jedynie podoficer siedzący przy biurku pyta, co tak długo; jest dwunasta w nocy. Mówię mu, że miałem bardzo dużo sprzątania na hali, i idę spać, wcale nie zaglądam do regulaminu, mam nadzieję, że jutro rano nie napotkam ponownie tego grubego kapitana i ominie mnie odpytywanie z formułek. Kolejnego dnia mam szczęście, gdy idę rano po klucz, kapitan rozmawia przez telefon i wcale mnie nie zauważa. Biorę klucz z gablotki, a regulamin kładę dyskretnie na biurku, uciekam czym prędzej z dyżurki oficera, zanim kapitan skończy rozmowę telefoniczną. Pierwsza służba na hali sportowej dobiega końca, zdaję ją o dziewiątej kolejnemu żołnierzowi.

Kolejna – druga i ostatnia – w tej jednostce służba na hali sportowej przypadła mi tydzień przed przysięgą. Czas minął podobnie jak poprzedniego razu, choć z paroma wyjątkami. Był weekend i przychodziło mnóstwo dzieciarni ze swoimi tatusiami – zawodowymi żołnierzami. Rozpieszczone dzieciaki nie dawały mi chwili wytchnienia. Ten chce piłkę, tamten paletkę do tenisa, inny klucz do atlasu, mam dość. Po dwunastej dzwonię na kompanię po zmiennika, bym mógł iść na obiad. Przychodzi od razu, a ja pospiesznie zakładam wojskową kufajkę, czapkę na głowę, i o czymś w całym tym roztargnieniu zapominam. Za parę minut dowiem się, czego nie mam na sobie. Idę przez plac defiladowy w stronę stołówki, w połowie drogi mijam jakiegoś porucznika w mundurze. Salutuję mu do orzełka i za sekundę słyszę:

– Stać! Co to ma znaczyć? Co to ma być, żołnierzu? Jaja sobie robicie!?

Odwracam się zdezorientowany do porucznika, nie wiem, o co mu chodzi. Czego ode mnie chce?

– Gdzie macie pas, młody!?

Spuszczam głowę w dół, faktycznie nie mam pasa. Został w szatni, co za pech, ale dałem plamę. Biegnę ponownie do hali po pas, a potem robię dziesięć rund biegiem wokół placu defiladowego, później jeszcze dwadzieścia pompek, porucznik siedzi sobie na ławce, pali papierosa i liczy moje okrążenia i pompki, na koniec mówi:

– No to teraz będziecie pamiętać o wszystkim i żeby chodzić w kompletnym mundurze na terenie jednostki i poza nią.

Na stołówce zjadam obiad i wracam na służbę do hali. Wieczorem po porządkach zamykam obiekt i idę do oficera dyżurnego jednostki oddać klucze. Tym razem służbę ma porucznik, który jest w porządku, i nie mam takich problemów jak ostatnio, nikt mnie nie pyta z regulaminu. Wkładam klucz do gablotki, odmeldowuję się, idę na kompanię; za chwilę capstrzyk. Kładę się zmęczony spać, jutro koniec; zdaję służbę o dziewiątej, ale do tej godziny czeka mnie niejedna przygoda. Szef kompanii zapowiada od wielu dni alarm bojowy, ale nie podaje godziny ani daty, jednak przygotowywania i procedury, jakie będą włączane w takiej chwili, są nam wpajane od wielu dni. Jest trzecia w nocy, ze snu budzi mnie wrzask podoficera kompanii: „Alarm, alarm, alarm!!!”. Wszyscy zrywają się ze swoich wozów, zakładają mundury, pakują plecaki z całym ekwipunkiem, do plecaków doczepiają troki14, a do nich koc zwinięty w rulon. Wszystko robimy w ciemnościach, nie wolno zapalać światła, to jest alarm – najwyższa gotowość bojowa w razie wojny.

Na szczęście to tylko ćwiczenia, na to wszystko mamy parę minut, potem biegiem pod magazyn broni, tam pobieramy karabiny, magazynki, hełmy, maski przeciwgazowe. Obwieszony sprzętem i z plecakiem na plecach biegnę do oficera dyżurnego po klucz od hali sportowej, mam jej bronić przed wrogiem. Sprzęt ciąży mi jak cholera, karabin obija mi kolbą pośladki, a za duży hełm co chwilę zsuwa się na oczy. Melduję się w dyżurce oficera jednostki, pobieram klucz i gnam z powrotem na halę, otwieram ją i czekam na dalsze rozkazy. Po trzech godzinach dostaję telefon, alarm odwołany. Teraz spokojnie idę na kompanię zdać do magazynu karabin i resztę sprzętu. Jest prawie dziewiąta, za chwilę zdaję służbę kolejnej osobie – to była ciężka noc.

Trwa mroźna zima i wreszcie doczekaliśmy się tej chwili, dzisiaj wielki dzień. Od samej pobudki panuje stuprocentowa mobilizacja, ostatnie porządki na kompanii i rejonach zewnętrznych. Potem dostajemy galowe mundury, pastujemy buty na wysoki połysk. Można było się w nich przejrzeć – tak się świeciły. Toaleta, każdy ma być ogolony i buźkę mieć gładką jak pupcia niemowlaka. Kapral Bagiński sprawdza każdego młodego, gdy mu coś nie pasuje, odsyła do ponownego golenia albo pastowania butów, ponieważ jest on odpowiedzialny przed dowódcą pułku za nasz wygląd i za to, czy dziś zaimponujemy wszystkim przełożonym, rodzinie, kolegom i dziewczynom. Dzisiaj wszystko, czego uczono nas przez prawie dwa miesiące, zostanie zaprezentowane. Jakiekolwiek błędy nie będą już do skorygowania, to przedstawienie jedyne w swoim rodzaju. Przysięga; tak – to dziś, 6 grudnia 1996 roku. Wypachnieni i wygalowani idziemy na śniadanie, w drodze na stołówkę widzimy, jak przed bramą i ogrodzeniem jednostki stoją setki cywilów – to nasze rodziny, znajomi i dziewczyny; widzą nas, wszyscy krzyczą, pozdrawiają i kiwają nam z daleka. Nasz pluton gubi krok, każdy rozkojarzony i utęskniony rozgląda się za swoją rodziną.

Szukam mamy wśród setek głów, ale nigdzie nie znajduję jej twarzy, za dużo ludzi i zbyt mało czasu. Za chwilę wchodzimy na stołówkę. Po śniadaniu wracamy tą samą drogą na kompanię, ponownie rozglądam się za mamą, nie widzę jej, na pewno jest gdzieś w tym tłumie ludzi i za trzy godziny wreszcie się zobaczymy. Zaledwie weszliśmy na kompanię, a szef woła wszystkich pod magazyn broni, ustawiamy się gęsiego i wszyscy kolejno pobierają swoje karabiny wyczyszczone na błysk parę dni temu. To ostatnie minuty przed przysięgą, jeszcze sprawdzają nas kolejno, przeglądu dokonuje szef kompanii, czy prawidłowo jesteśmy przygotowani, czy mundur zapięty na wszystkie guziki, czy beret dobrze leży na głowie, czy karabin odpowiednio trzymany, a jego pasek ustawiony wedle wzrostu, czy but wypastowany, czy broda ogolona i włosy ostrzyżone. Za kilka minut wychodzimy tylnym wyjściem ewakuacyjnym w stronę koszarowych magazynów, stamtąd będziemy ruszać w stronę placu defiladowego, na którym odbędzie się główne przedstawienie.

Za koszarowymi magazynami pozostają ci nie- szczęśnicy, którzy nie nauczyli się maszerować – zostają tam, by nie popsuć szyku. Za karę nie pojadą dziś na przepustki. Jest takich z pięciu, stoją ze spuszczonymi głowami, później z zazdrością spoglądają na nas, jak ruszamy równym krokiem na plac. Mijamy halę sportową, stąd widać już plac defiladowy, a wkoło niego tłumy cywilów. Trudno ich zliczyć, ale to mniej więcej tysiąc osób, gdy nas, młodych żołnierzy, jest zaledwie pięciuset. Już z daleka słychać, jak rozbrzmiewa z megafonów wojskowy defiladowy akompaniament, według niego trzymamy krok, noga za nogą, robimy okrążenie wokół placu, potem ustawiamy się pośrodku, naprzeciwko masztu, na którym łopocze polska flaga. Z trybuny widać pułkownika – to dowódca pułku. Powtarzamy za nim chórem trenowane setki razy słowa przysięgi: „Ja, żołnierz polski, przysięgam stać na straży i chronić honoru i granic państwa, tak mi dopomóż Bóg!”. Potem jeszcze kilku młodych żołnierzy wyróżnionych za bardzo duże postępy w nauce i rzetelne wykonywanie obowiązków zleconych przez naszych przełożonych zostaje kolejno wywoływanych przed trybunę.

Dowódca pułku wręcza ich matkom kwiaty i zaprasza na uroczysty obiad na stołówkę. Nareszcie koniec przysięgi, plutonami schodzimy na kompanię, zdajemy broń do magazynu, a szef wypisuje nam tak zwane pierwsze PJ-ki15, czyli przepustki jednorazowe. Przed nami niecałe trzy dni wolności – tylko dom, rodzina, znajomi, dobre domowe jedzenie, a nie wojskowe byle co. Pobieramy jeszcze worki z cywilnymi rzeczami, które zabrano nam pierwszego dnia. Szef udziela nam ostatniego instruktażu, by za bardzo nie szaleć na PJ-ce i na dworcu nie podpaść żandarmerii. Mamy wrócić punktualnie co do minuty, inaczej poniesiemy surowe konsekwencje i niech nikt nie myśli uciekać z wojska, bo i tak go znajdą. Nareszcie wychodzę z bloku z papierowym workiem cywilnych rzeczy. Wszyscy moi kumple z plutonu gdzieś się rozpierzchli, wmieszali się w tłum cywilów, każdy szuka swoich. Niektórzy już znaleźli i idą na dworzec. Jest niesamowity tłok i zamieszanie, zapalam papierosa, wchodzę na betonowe podwyższenie obok palarni i wypatruję mamy w tłumie ludzi, ale nadal jej nie widzę. Gaszę papierosa i idę w stronę bramy wyjściowej, może tam stoi i czeka na mnie. Ale tam też jej nie ma, zaczynam trochę powątpiewać, jednak nie tracę całkowicie nadziei; wracam pod budynek kompanii, zapalam kolejnego papierosa i wciąż wypatruję mamy.

Plac defiladowy pomału pustoszeje, wszyscy podążają na dworzec. Wreszcie jest! Zauważyła mnie, biegnę w jej stronę i padamy sobie w ramiona; tyle czasu się nie widzieliśmy. Mama zmarniała i schudła, ojciec jest w coraz gorszym stanie i potrzebuje co dzień większej opieki, teraz został ze swoją matką, a moja mama miała jeszcze na tyle sił, by przyjechać do mnie, mimo że jest przemęczona chorobą ojca. Wchodzę z nią na kompanię i pokazuję, jak tu żyjemy. Moja sala, łóżko, łazienka; w zasadzie nie ma czego tu oglądać, więc szybko opuszczamy jednostkę, przed nami kilka godzin podróży, zanim dotrzemy do domu. Idziemy na dworzec PKP, po drodze mama kupuje coś dobrego do jedzenia, jestem głodny, mój portfel jest już pusty od wielu dni i nie stać mnie nawet na suchą bułkę. Mama kupuje całą reklamówkę pieczywa, zajadam się pączkami i opowiadam mamie, że świetnie sobie radzę i nie ma potrzeby się o mnie martwić, nikt mnie w wojsku nie prześladuje ani nie bije. Mama jest teraz o mnie spokojna, zaczyna opowiadać, co tam w domu, że zdrowie ojca kiepskie, dziadkowie jakoś się trzymają i wszyscy tęsknią za mną.

Zbliżamy się do dworca PKP w Mrągowie, w poczekalni i na peronie panuje ogromny tłok i ścisk, co niektórzy młodzi żołnierze już zaszaleli i są pijani, ich znajomi też. Mam nadzieję, że wszyscy zmieścimy się do pociągu, całe towarzystwo chce się dostać do Olsztyna, a stamtąd każdy pojedzie w swoje strony. Na peron podjeżdża pociąg osobowy, ludzie pchają się do wejścia, w tym tłoku uważam, by nie zgubić mamy i po raz kolejny jej nie szukać. Udaje nam się dostać do środka, stoimy ściśnięci na korytarzu jak sardynki w metalowej puszce. Pociąg rusza w drogę do Olsztyna, udało się wszystkich zabrać z peronu, w wagonie jest tak gwarno, że nie słyszę sam siebie. Stoimy w milczeniu z mamą przy zamarzniętym oknie i oglądamy zaśnieżone okolice. Pociąg co jakiś czas zatrzymuje się i rusza z kolejnych małych stacji, po przeszło godzinie dojeżdża do tej ostatniej, największej. Pomarańczowym neonem na kolejowym budynku wyświetla się napis „Olsztyn Główny”. Przedziały pustoszeją w ciągu kilku minut, każdy spieszy zobaczyć rozkład jazdy, by wiedzieć, o której ma pociąg do domu.

Do Torunia jest za dziesięć minut, mama pospiesznie kupuje w kasie bilet i ile sił w nogach biegniemy na peron drugi. Nasz pociąg odchodzi z toru pierwszego. Uff, udało się. Konduktor gwiżdże maszyniście na odjazd, gdy ja z mamą i kilkoma innymi żołnierzami z rodzinami, którzy też jadą w tę stronę, wpadamy do środka pociągu. W składzie jest pusto, siadamy wygodnie w przedziale. Jest już ciemno, kwadrans po dziewiętnastej, pociąg opuszcza Olsztyn, który zostaje coraz dalej w tyle, zmierzamy w stronę domu. Za oknem wagonu widać tylko światła mijanych gospodarstw domowych i oświetlone ulice większych miast. Jest późno, kiedy w końcu dojeżdżamy do Torunia, wysiadamy na dworcu głównym, spieszymy się teraz na pekaes. W ostatniej chwili łapiemy odjeżdżający autobus, jeszcze czterdzieści minut i jesteśmy w domu. Dziadkowie nie śpią, wyszli się ze mną przywitać, opowiadam im w skrócie, jak jest w wojsku. Już późna godzina, jestem zmęczony, kładę się spać na miękkiej wersalce, jutro muszę odwiedzić ojca.

Kolejnego dnia rano jadę do taty, zastaję go w łóżku, schudł i zmienił się nie do poznania, chce, żebym go ogolił, bo sam już nie może. Gdy siada na brzegu łóżka, ledwie się trzyma – taki jest słaby. Biorę pędzel i smaruję go kremem, potem golę mu brodę maszynką. Jakoś mi to nie idzie, po raz pierwszy w życiu kogoś golę. Boję się, by go nie zaciąć, skóra na twarzy taty jest sucha, pomarszczona i zniszczona chorobą. Ojciec bierze lusterko i sprawdza, jak syn go ogolił, nie jest dobrze, trzeba poprawić; pokazuje palcem, gdzie jest źle. Poprawiam wedle życzenia, ojciec znowu sprawdza. „No, teraz jest dobrze” – mówi niewyraźnie. Po goleniu tata nie jest zbyt rozmowny, wpatruje się w ekran telewizora, oglądamy w milczeniu jakiś film. Wieczorem żegnam się z nim i życzę mu zdrowia. Wtedy widzę go przedostatni raz w życiu, to jego ostatnie miesiące. Wracam do dziadków spać, mama zostaje z tatą, jutro jeszcze się z nią zobaczę, zanim wyjadę do Mrągowa.

Jest ranek następnego dnia, to ostatnie godziny w domu, teraz przyjadę dopiero na Gwiazdkę albo sylwestra, to mniej więcej za trzy tygodnie. Pierwsze, co robię, to pastuję wojskowe buty na błysk, by żandarmeria na dworcu mnie nie spisała za jakieś błahostki, a potem wysłała skargę do mojego dowódcy jednostki. Mundur, czapka i buty – wszystko musi być wyczyszczone i dopięte na ostatni guzik. Czas już iść na autobus, żegnam się z dziadkami, babcia daje mi pięćdziesiąt złotych na bieżące wydatki w wojsku. Mama odprowadza mnie na przystanek, tam zauważa mnie sąsiad, wychodzi i zagaduje w tych ostatnich minutach, kiedy to chciałbym jeszcze zamienić parę zdań z mamą.

– Jak tam, Rafał, w wojsku? Gdzie jesteś? W której jednostce? O jakiej specjalizacji? – wypytuje ciekawy.

– Jestem w Mrągowie – udaje mi się tylko odpowiedzieć, bo podjeżdża autobus do Torunia.

Ściskam mamę i wsiadam do pekaesu, mama krzyczy na pożegnanie: „Nie daj się tam, Rafał!”. Macham zza szyby, autobus rusza i mija nasz dom. Jest czternasta, kiedy dojeżdża do Torunia, za dwie godziny mam bezpośredni pociąg do Olsztyna, spieszę się na dworzec główny PKP. Przed podziemnym wejściem na dworzec stoi żandarmeria, widzę ich z daleka, oni mnie też, więc nie ma co się wycofywać. Idę w ich stronę, podchodzę i melduję się jakiemuś plutonowemu, drugi z nich to kapral.

– Dokumenty proszę – rozkazuje plutonowy.

Podaję mu moją książeczkę wojskową i przepustkę, plutonowy sprawdza papiery; są w porządku, teraz patrzy badawczo na mnie.

– Sznurowadło wam wyszło przy lewym bucie, schowajcie je, i pas macie za luźno zapięty, poprawić!

Poprawiam pas i sznurowadła.

– O której macie pociąg?

– O szesnastej – odpowiadam.

– No to zasuwajcie, szeregowy, na peron!

Salutuję plutonowemu i idę na dworzec. Uff, nie spisali mnie, nie będę miał problemów w jednostce. W poczekalni spotykam Mirka, to kolega z tej samej kompanii, jest ze swoją dziewczyną. Idziemy coś zjeść do dworcowego baru i wypić jakąś kawę, pijemy pospiesznie, za parę minut pociąg do Olsztyna podjedzie na peron. Z baru idziemy jeszcze zapalić papierosa, nasz wagon stoi już na torze. Mirek całuje swoją dziewczynę, jestem już dawno w pociągu, ale kolega nie może rozstać się z narzeczoną. Wsiada w ostatniej chwili, gdy konduktor gwiżdże maszyniście na odjazd, i macha jeszcze swojej panience na pożegnanie. W wagonie nie jesteśmy sami, jest kilku kolegów z jednostki, którzy wsiedli na poprzednich stacjach. Siadamy razem, ktoś wyciąga karty, gramy w pokera, by czas mijał szybciej. Każdy narzeka, że przepustka za krótka, przeraża nas liczba dni, jakie mamy do końca służby. Nikt nie jest zadowolony, że wracamy do Mrągowa, na pewno teraz po przysiędze zacznie się konkretne szkolenie: strzelnica, poligon i służba wartownicza. Kończymy pierwszą partię pokera, gdy Toruń jest już dawno za nami, kolejna stacja i znowu wsiadają następni żołnierze, nie tylko do Mrągowa, ale i do innych jednostek w tamtym kierunku.