Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urodził się w 1934 roku w Szczakach. Zmarł w 1969 w Wiesbaden. Aż trudno uwierzyć, że żył tylko trzydzieści pięć lat, bo zdarzeniami z jego życia można by obdzielić kilka osób. Do tego jeszcze mistyfikacje, pozy i autokreacja. Marek Hłasko, ikona buntownika polskiej literatury, debiutował wcześnie i szybko zyskał rozgłos. Wiedział, jak wywołać zainteresowanie i podtrzymać uwagę. Znał wszystkich i wszyscy znali jego. Jego narzeczoną była Agnieszka Osiecka, jego opowiadaniami interesowali się filmowcy, wśród nich Has, Ford i Wajda, w jednej z ekranizacji zagrał Cybulski i Sonja Ziemann, przyszła żona pisarza. Był o krok od zrobienia kariery w Hollywood, dokąd pojechał, jak twierdził, za namową Polańskiego. Nie został jednak sławnym scenarzystą. Zyskał za to przyjaciół, wśród nich był Komeda.
Żył szybko i intensywnie. Wbrew woli stał się obywatelem świata. Wszystkie doświadczenia, nawet te najbardziej skrajne i tragiczne, z niewątpliwym talentem przekuwał w literaturę. Nieposkromiony temperament i wyobraźnia nie mieściły się jednak w samym pisaniu – w literacki mit przemieniał również swoje życie i to tak skutecznie, że uwierzono, że jest prostym chłopakiem z Marymontu.
Radosław Młynarczyk dekonstruuje legendę, demaskuje kreacje, obala mity. Tropi wątki autobiograficzne w utworach i odkrywa zmyślenia, które Hłasko wplótł w swój życiorys. Pokazuje, że zarówno prawda, jak i zmyślenia są tu równie pociągające.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
SERIA BIOGRAFIE
Już w księgarniach:
Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy
Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych
Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń
Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali
Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa
Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci
Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia
Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim,któremu ukradziono słońce
Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi
Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniusz
Anna Bikont Sendlerowa. W ukryciu
Jakub Socha Żebrowski. Hipnotyzer
Aleksander Kaczorowski Ota Pavel. Pod powierzchnią
Małgorzata Czyńska Berezowska. Nagość dla wszystkich
Andrzej Skalimowski Sigalin. Towarzysz odbudowy
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by akg-images / EAST NEWS
Wybór zdjęć Daria Będkowska
Copyright © by Radosław Młynarczyk, 2020
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Magdalena Błędowska
Korekta Katarzyna Juszyńska, Gabriela Niemiec
Skład pismami Secca i Charter ITC Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-124-5
Dla Ani
Port lotniczy na warszawskim Okęciu był pełen ludzi. Z głośnika co jakiś czas dochodził głos informujący o kolejnych rejsach, strażnicy sprawdzali paszporty podróżnych. Mimo mroźnego powietrza panowały dobre warunki: słońce ogrzewało pas startowy, a po niebie krążyły nieliczne chmury. Niewielki czarterowy samolot stał gotowy na przyjęcie pasażerów. W hali odlotów na swoją kolej czekali podróżni, wśród których można było dostrzec też stewardesy i pilotów.
Warszawa powoli podnosiła się ze zniszczeń wojennych. Zabudowa Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej już od kilku lat cieszyła oczy, nad miastem górował Pałac Kultury i Nauki, w hali Torwar po tafli lodowiska sunęli łyżwiarze. Na czele partii stał Władysław Gomułka, premierem był Józef Cyrankiewicz, sprawami kultury zawiadywał zaś Karol Kuryluk. Józef Różański i Roman Romkowski z niesławnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego odsiadywali kary w więzieniu, w kinach wyświetlano Eroicę Andrzeja Munka, a „Trybuna Ludu” donosiła o kolejnych sukcesach na polskiej drodze do socjalizmu.
Wysoki jasnowłosy mężczyzna ubrany był w płaszcz z kożuchowymi wykończeniami. Kołnierz postawił według ówczesnej mody, pozując na lekkoducha i watażkę. Za bagaż służyła mu jedna walizka, w kieszeni parzył w palce pokątnie zdobyty bilet, a w portfelu znajdowało się pięć dolarów, najwyższa legalna suma dewizowa. Odprowadzali go drobna blondynka, wpatrzona w niego jak w obrazek, oraz wierny przyjaciel, darzący go równie płomiennym uczuciem. Pożegnanie nie było długie ani rzewne, wszak mężczyzna wyjeżdżał ledwie na parę miesięcy. Pragnął zobaczyć świat inny od szarości bloku wschodniego, świat kolorowych świateł i wolnej sztuki.
Człowiek ów leciał do Paryża, pozostawiając w kraju ukochaną matkę, własne mieszkanie (co było wówczas wartością nie do przecenienia) oraz liczną rzeszę zarówno wielbicieli, jak i zapalczywych przeciwników. Wyszedł na płytę lotniska, wspiął się na podstawione do maszyny schody, zerknął jeszcze na majaczące w oddali ukochane miasto i zniknął w samolocie.
Tego dnia – 21 lutego 1958 roku – dobiegła końca kariera Marka Hłaski, jedna z najszybszych i najbłyskotliwszych w polskiej literaturze. Narodziła się natomiast jego legenda.
Przyszedł na świat przed 1939 rokiem na lumpenproletariackim Marymoncie, wśród krzywych piaszczystych uliczek pozbawionych latarni, w jednym z walących się parterowych domków. Była to dzielnica rzucona poza obszar metropolii, wciśnięta między Wisłę i Las Bielański; wspomnienie po dawnym majątku królewskim, po którym ostała się jedynie nazwa. Prezentowała mniej znane oblicze dwudziestolecia międzywojennego, to z dalszych stron gazet. Na Marymoncie nie było prądu ani bieżącej wody, kanalizację doprowadzono tuż przed wybuchem wojny.
Podobnie jak na uboczu leżała sama dzielnica, tak na marginesie życia dryfowali jej mieszkańcy – w znakomitej większości pracownicy okolicznych zakładów i warsztatów, niewolnicy bezwzględnych fabrykantów i ciułających każdy grosz ubogich prywaciarzy. Nic zatem dziwnego, że Marymont był, obok Powiśla i Czerniakowa, ostoją przedwojennego komunizmu.
Wśród takiej biedy i nieszczęść urodził się Mareczek, od dziecka wpisany w wersy pieśni Stanisława Grzesiuka: „Syn ulicy, przeklęty apasz, zbój, / który od najmłodszych lat, / postrach siał, rabował, kradł”. Ale jakie miał wyjście, skoro pieniędzy nie było, a wokół sami pijacy czy przestępcy. Tak więc powiła matka syna, z ojca robotnika i alkoholika, który parę lat później zaginął w wojennej zawierusze. Albo i nie było ojca – cóż to za różnica? Faktem jest, że Marek nie miał łatwo i od maleńkości wiedział, czym jest prawdziwe życie. Dzieciństwo spędzone zatem na ulicy, przegłodzone i ze wszech miar patologiczne. A potem wiadomo – wojna.
Nastały lata pięćdziesiąte, okres rozkwitu Polski Ludowej i triumfu ludzi pracy. Stolica wstawała z kolan, proletariusze wspólnym wysiłkiem budowali dom za domem i kładli drogę za drogą. Świat był radosny i kolorowy, szczególnie na początku maja. Co prawda z zaspokojeniem przyziemnych potrzeb – mieszkania, jedzenia, ubrania… – bywało różnie, ale ważne, że razem, że do przodu, że rewolucja. Do odbudowy Warszawy potrzebne były materiały budowlane, a najłatwiej zdobywało się gruz, którego nadmiar zalegał w całym kraju. I tak stolicę podnosiło z ruin każde polskie miasto i miasteczko, a nawet wsie. Pomiędzy placami budowy nieustannie krążyły ciężarówki. Na takich właśnie wozach jeździł nastoletni już Marek.
Ten blondyn o twarzy zarazem dziecka i zawadiaki przemierzał kraj wzdłuż i wszerz swoim wielkim, zakurzonym, wydającym potworny huk dżemsem, trąbiąc donośnie na zawalidrogi albo młode dziewczęta. Nosił wiecznie ubrudzony smarem drelich, a w kąciku ust trzymał nieodłącznego papierosa. Z pewnością nieraz gołymi rękami naprawiał na środku szosy przedziurawiony tłumik czy chłodnicę – bez niczyjej pomocy, bo twarda szkoła młodości nie pozwalała mu o nic prosić. A gdy wracał z trasy do domu albo podczas przerw w kursach – pisał. Ciosał zdania szorstkie, proste i szczere, prawdziwie robociarskie, zostawiając tłuste czarne ślady po oleju w zeszytach (a gdy zarobił na maszynę do pisania, także na maszynopisach), które wyciągał zza równie poplamionego kombinezonu i podrzucał redaktorom. Tak wykluła się pierwsza powieść – „o szoferach”, jak to ujął Bohdan Czeszko, dziś niemal zupełnie zapomniany autor zekranizowanego przez Wajdę Pokolenia. Na początku lat pięćdziesiątych Czeszko stał się prawdziwą gwiazdą świata literackiego i autorytetem młodzieży, a jego powieść była niezwykle popularna. To on, wraz z Igorem Newerlym, twórcą jeszcze poczytniejszej Pamiątki z Celulozy, odkrył talent młodego Marka i rozpowiadał o nim po całej Warszawie. Ta pierwsza powieść, Sonata marymoncka, została napisana w trzy dni, na desce do prasowania rozstawionej w kuchni należącego do matki młodzieńca maluteńkiego mieszkania – tym ciaśniejszego, że żył w nim także znienawidzony ojczym Marka, pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości i uznania dla twórczych zapędów pasierba.
Warunki do rozwoju nie najlepsze, trzeba było zatem jak najszybciej wydobyć chłopca z żoliborskiej kamienicy przy Mickiewicza. Najpierw dostał stypendium na przerobienie chropowatej powieści na opowiadanie, potem wypłatę za debiut wydawniczy, czyli Bazę Sokołowską, i kolejne stypendium, by trochę odpoczął, a przy okazji zwiedził kraj, otrzaskał się z terenem, wreszcie bez góry materiałów budowlanych albo części samochodowych na pace. Podczas tych wojaży z obiecującego pisarza wyszedł proletariacki Marymont i trochę narozrabiał na Mazurach. Niby nic wielkiego – burda po pijanemu z miejscowymi – ale już się znalazł na celowniku władzy, co oznaczało napiętnowanie mianem chuligana. No ale Mareczek był bardzo urodziwy i budził zainteresowanie wielu wysoko postawionych literatów, więc sprawa rozeszła się po kościach, a on dalej tworzył i łobuzował.
Wkrótce cała Warszawa mówiła o cudownym talencie z Marymontu, bohaterskim szoferze, który mimo wszystkich przeciwności znajduje czas, by poświęcić się pisaniu, mniej lub bardziej w służbie socjalistycznej ojczyzny. Na ogół raczej mniej, ponieważ to, co publikował w gazetach, dalekie było od zadekretowanego optymizmu, coraz bliższe natomiast kontestacji polskiej rzeczywistości. Zaczął dobrze: Baza Sokołowska opowiadała o współzawodnictwie pracy, kolektywnym wyciąganiu z bumelanctwa – ale im pewniej się czuł w nowej roli społecznej, tym bardziej stronił od socrealistycznych tematów i tym większe zdradzał skłonności egzystencjalno-pesymistyczne. Organizację partyjną, przodowników i socjalistyczne moralitety zastąpiły w opowiadaniach relacje damsko-męskie i bolesna diagnoza współczesnej Polski, w której robotnika wcale nie obchodzą wyrobione procenty i normy, lecz wódka i piękna dziewczyna. Taka postawa daleka była od odgórnie zalecanych standardów, niemniej różni znawcy literatury i koledzy po piórze Marka chwalili i utwierdzali w przekonaniu, że to, co robi, jest dobre, a jeśli jest dobre, to trzeba to robić nadal. Hłasko zachłysnął się powodzeniem i znikał z rodzinnego domu coraz częściej, nocując czy wręcz pomieszkując to u Wilhelma Macha, to u Jerzego Andrzejewskiego, to znowu u Henryka Berezy. Adorowały go również kobiety, z czego Marek skrzętnie korzystał, choć jego najsłynniejsze miłosne historie są tragiczne. Miał tę słabość, że zakochiwał się w partnerkach starszych od siebie i ze skomplikowaną sytuacją życiową, z mężem czy dziećmi. Marek obdarzał je gorącym uczuciem, natychmiast deklarując gotowość do małżeństwa. Tajemnicza Wanda z Wrocławia, słynna w stolicy łamaczka męskich serc Hanka Golde, służąca Andrzejewskich, której Marek podobno nie tylko zawrócił w głowie, ale też zmajstrował dziecko – to tylko przykłady romansów, w jakie uwikłany był młody gniewny.
Podsumowując zatem: alkohol, rozróby i związki z osobami obojga płci – a to wszystko dotyczy chłopca, który na razie opublikował zaledwie kilka opowiadań. W latach 1954–1956 stał się prawdziwą gwiazdą, brylował w warszawskich knajpach i salonach. Nie zapomniał jednak o swoim największym marzeniu: awansie społecznym poprzez twórczość. Mimo wszystkich awantur i dość hulaszczego trybu życia ciągle pracował nad warsztatem. Owocem tego bardzo intensywnego okresu artystycznego był tom Pierwszy krok w chmurach, który przyczynił się do ogromnej popularności Marka. Jeśli wcześniej znał go światek literacki, to teraz usłyszał o nim każdy. W czasopismach pojawiały się listy od czytelników: robotników, gospodyń domowych, lekarzy i inżynierów. Tę książkę czytały tłumy, pierwszy nakład rozszedł się na pniu, a o młodym pisarzu mówiło się na ulicach i w tramwajach, restauracjach i barach, na prywatkach i wystawnych rautach, w mieszkaniach i ministerstwach. Jak to zwykle bywa, autora utożsamiano z dziełem, co przełożyło się na równomierny wzrost liczby wyznawców i krytyków samego Hłaski.
Ponieważ nie bardzo chciał korzystać z wytycznych podsuwanych przez władze i marksistowskich krytyków, zyskał opinię buntownika występującego przeciw głównym nurtom literackim. Tak mogłaby wyglądać wymarzona promocja, lecz w Polsce lat pięćdziesiątych wyróżnianie się z tłumu nie było dobrze widziane. Liczył się lud pracujący miast i wsi – ważny to mógł być górnik czy murarz, a nie jakiś „blady krętek”, o którym pisał Andrzej Bursa: „jeden z detali / ogromnej sumy / identycznych detali / detal właściwie zbędny / o wiele bardziej zbędny / od cyfry pod którą jest zapisany”. Niezwykłość zwalczano, szczególnie gdy będąca jej efektem popularność niosła ze sobą negatywne konsekwencje, w przypadku Marka – utracjuszowski tryb życia.
Ubecja zaczęła więc podążać w ślad za młodym autorem, gdziekolwiek się ruszył, czarne auta wyczekiwały pod domem. Z drugiej jednak strony władza doceniała pisarza – przyznano mu nawet mieszkanie w nowo zbudowanym bloku na Ochocie. Wprawdzie spał tam może kilkanaście razy, ale to nieistotne. Prasa literacka równie często go wychwalała, co ganiła. Był jednocześnie cudownym dzieckiem polskiej literatury i jej enfant terrible.
Jaki wpływ na młodego człowieka miał cały ten szum? Niby zgubny, bo jeszcze więcej pił, jeszcze więcej imprezował i „kosił baby jak ułan” (jak donosił pewien TW). Ale jednak nadal pisał, tworzył, obnażał postalinowską już rzeczywistość. Tylko co to było za pisanie? W przypadkowych barach, cudzych łóżkach i mieszkaniach, pomiędzy jedną eskapadą a drugą, na serwetkach, skrawkach zalanego wódką papieru, na pożyczonych, nigdy nieoddawanych maszynach. Jedną ręką kreślił gorzkie zdania, drugą podnosił papierosa do ust. Pogubił się w swojej nowej roli, przerosło to wszystko chłopca z Marymontu, oszołomiło i otumaniło. W nowych utworach, których domagała się publiczność, jeszcze bardziej odszedł od etosu socjalistycznej pracy, aż stał się – nie ma co ukrywać – wrogiem ludu, oczerniał bowiem partię. A partia w latach pięćdziesiątych wciąż była bytem doskonałym. Tymczasem w Ósmym dniu tygodnia doszukać się można kpin z tej najwyższej wartości w państwie, nie mówiąc już o publikowanej w odcinkach powieści Głupcy wierzą w poranek, w której Hłasko dość otwarcie opisywał społeczne niesprawiedliwości i zaznaczał umowność walki klas. Marek zaczął kąsać rękę, która go karmiła, pozwalała zarobić, oferowała stypendia i lokum, a gdy trzeba, także prycze w milicyjnej izbie wytrzeźwień.
Dlaczego to robił? Oczywiście przez kobiety i alkohol. Ale jakie kobiety! Gdy romans z Hanią Golde skończył się fiaskiem, kochliwy młodzieniec znalazł pocieszenie w ramionach Agnieszki Osieckiej, studentki dziennikarstwa i błyskotliwej dziewczyny ze Studenckiego Teatru Satyryków, która wkrótce zostanie królową polskiej piosenki. A także Sonji Ziemann – niemieckiej gwiazdy filmowej. Nie mogły się bardziej różnić. Osiecka tworzyła studencki ruch kontrkulturowy, czarowała dziewczęcością i ciętym językiem. Ziemann natomiast miała status niedostępnej heroiny, cechował ją pewien rodzaj oschłości czy też wyniosłości w stylu Ingrid Bergman.
Pierwszą rozkochał w sobie Osiecką. Wyjechali razem do Kazimierza, spędzili kilka upojnych dni i pisarz już chciał się żenić. Na drodze stanęły jednak liczne obowiązki: trwały prace nad scenariuszem Bazy ludzi umarłych, do tego cenzura nie chciała puścić Następnego do raju i Cmentarzy. Trzeba było zacząć kręcić Ósmy dzień tygodnia – a tam na planie poznał Sonję.
Sukces literacki sprawił, że prozą Hłaski niemal natychmiast zaczęło się interesować kino. To jeden ze znaków tamtego czasu – Kanał Jerzego Stefana Stawińskiego, Pokolenie Bohdana Czeszki i Pamiątka z Celulozy Igora Newerlego także szybko doczekały się ekranizacji. W przypadku Marka były to opowiadania Pętla, Ósmy dzień tygodnia i Następny do raju, czyli wspomniana Baza ludzi umarłych. Trzy filmy, trzech znanych reżyserów: młody, świetnie się zapowiadający Wojciech Jerzy Has oraz Aleksander Ford i Czesław Petelski – czołowi popularyzatorzy socrealizmu i „słusznej” wizji polskiej historii w kinie. Ekranizacje na podstawie prozy Marka miały też szczęście do aktorów. Zagrali w nich między innymi Gustaw Holoubek, Aleksandra Śląska, Zbigniew Cybulski, Emil Karewicz, Teresa Iżewska, Leon Niemczyk, Tadeusz Łomnicki – no i Sonja Ziemann. Wszystkie scenariusze tworzył autor pierwowzorów. Uczestnicząc w przenoszeniu własnych dzieł na ekran, Hłasko spełniał młodzieńcze marzenia z czasów, kiedy w przykrótkich spodenkach i dziurawych butach biegał do kina Roxy na Woli oglądać kowbojów. Wówczas fantazjował pewnie o tym, że filmowy bohater porwie go ze smutnego, ubogiego Marymontu – teraz sam tworzył historię, o której śnić miały nowe pokolenia. Nieprzypadkowo kreował swój image na wzór Jamesa Masona i Jamesa Deana – aktorów wcielających się w postacie z góry przegrane, lecz podejmujące próby buntu. Sam się takim widział, pisząc swoje życie jak filmy. Bo to przecież nie Stachura wymyślił życiopisanie, tylko Marek.
Wracając do kobiet: trwało właśnie czytanie scenariusza, gdy do dusznego, siwego od dymu pokoju weszła tajemnicza dama w białej chustce na głowie. Marek pochylił się do asystenta reżysera i spytał na tyle głośno, by wszyscy słyszeli: „Co to za kurwa?”.
Albo: zwykła krzątanina w studiu filmowym, na krzesełku siedzi Aleksander Ford, gdzieś w pobliżu kręci się Zbyszek Cybulski, obok w towarzystwie charakteryzatorki stoi oświetlona reflektorem Sonja Ziemann. W tym momencie na plan wpada pijany Marek, potyka się na schodku, zatacza błędnym spojrzeniem po sali, po czym wskazując palcem na Sonję, zawodzi: „Wyrzućcie stąd tę niemiecką kurwę!”.
Albo jeszcze tak: narada nad trudną sceną, trwa żywiołowa dyskusja, piękna aktorka spogląda z uśmiechem na młodego pisarza, próbuje mu coś wyjaśnić, a ten zwraca się do tłumacza: „Powiedz tej niemieckiej kurwie, że nie będę z nią rozmawiał!”.
Jedno spotkanie, a tyle historii. I wszystkie prawdziwe.
Wulgarny chłopiec nie od razu przypadł Ziemann do gustu. Miał jednak iskrę w oku i był diabelnie przystojny. A że na planie widywali się niemal codziennie przez kilka tygodni, to od słowa do słowa, od spojrzenia do spojrzenia – stało się. I tak zaczął adorować naraz dwie kobiety; gdy Sonja wróciła do Niemiec, utrzymywali kontakt korespondencyjny. Całkiem niezły układ – tam Ziemann, tutaj Osiecka.
Rok 1958 przyniósł w życiu Marka największe zmiany. Otrzymał Nagrodę Wydawców, jedną z najbardziej cenionych w dziedzinie literatury, a także uzyskał zgodę na wyjazd za żelazną kurtynę. Nie dość, że zaprosił go do Paryża sam Jerzy Giedroyc, to jeszcze równocześnie dostał państwowe stypendium twórcze. Trochę żal było zostawiać w Warszawie dziewczynę, ale jak kocha, to poczeka. Przyszła pora ruszyć w świat, wyrwać się z ponurej socjalistycznej rzeczywistości, zobaczyć coś więcej niż bazy transportowe, Marymont i Kameralną. Był wtedy u szczytu popularności.
Na lotnisku Orly Hłaskę powitała miejscowa Polonia, z Giedroyciem i rezydentami z Maisons-Laffitte na czele. Przybył jako celebryta i tak go traktowano, co Markowi nad wyraz pasowało – pławił się w komplementach i rozdawał autografy. „Kultura” wydała w jednym tomie Cmentarze i Następnego do raju, co umocniło pozycję pisarza, ale zarazem rozwścieczyło władze w Polsce. Rozpoczęła się trasa promocyjna, spotkania autorskie w całej Europie, salony, bankiety, high life. Zachwyt Zachodem nie trwał jednak długo. Po kilku miesiącach Marek zdał sobie sprawę, że funkcjonowanie poza krajem przychodzi mu z trudem. Zaczął więc zasypywać podaniami o umożliwienie mu przyjazdu do Polski wszelkie instytucje, od ministerstw po ambasady. Równolegle w kraju zabiegały też o to matka i Agnieszka. Wszystko na nic. Władze spisały już niepokornego pisarza na straty. Był niewdzięcznikiem szkalującym ziemię ojczystą, zdrajcą, szpiegiem, zbrodniarzem – tylko nie obywatelem Polski.
Marek Hłasko, Berlin, 13 października 1960
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Zamknięcie drogi powrotu źle wpłynęło na Marka. Pogrążył się w rozpaczy, pił, próżnował. Znalazł też nowe hobby – podążał wszędzie za Sonją Ziemann. Aktorka kręciła filmy w różnych krajach, a wraz z nią do Hiszpanii, Włoch, Anglii i Niemiec podróżował pisarz. W końcu trafił do Izraela, gdzie zatrzymał się na dłużej. Nie wiadomo dlaczego. Może miał już dość towarzystwa Sonji, może musiał odpocząć albo potrzebował nowych bodźców, inspiracji. W każdym razie osiadł w tym kraju w środowisku polonijnym i powrócił do korzeni, czyli do pracy fizycznej. Pieniądze ze spotkań autorskich i tłumaczeń szybko się rozeszły, wiadomo – wydane lekką ręką; trzeba się było jakoś utrzymać. A może stwierdził, że skoro sława i luksus nie pomagały w pisaniu, to harówka coś zmieni?
Emigracyjny okres w życiu Marka jest nieporównywalnie mniej interesujący niż krajowy. Przez jedenaście lat stale podróżował, mało pisał, jakieś powieści, te izraelskie nie były już jednak tak popularne jak warszawskie. Owszem, Sowa, córka piekarza jest genialna – bo opisuje Wrocław, stalinowskie piekiełko, powraca do dawnego typu bohatera. Ale Marek bez Polski to już nie ta sama jakość. Zdaniem krajowej krytyki skończył się z chwilą wylotu do Paryża, dla krytyki zagranicznej szybko przestał być atrakcyjny. Bo cóż miał opisywać? Swoją największą miłość, niespełniony sen o pięknej Esther, młodziutkiej Żydówce poznanej w Ejlacie? Choć to musiała być niezwykła znajomość, skoro zadedykował jej opowiadanie, tak jak kiedyś tajemniczej Wandzie. Niewiele o niej wiemy, ale z pewnością daleko jej było do gwiazdy niemieckiego kina czy pierwszej damy polskiej piosenki. Ot, zwykła dziewczyna z dalekiego Izraela.
No i jeszcze ta sprawa z Komedą. Tworzyli z Markiem Nizińskim trio wiernych przyjaciół, bywali w Hollywood, pili z celebrytami, demolowali pokoje w najlepszych hotelach, aż do dramatycznego końca. Pisarz wracał z kompozytorem z suto zakrapianej imprezy, wygłupiali się, Marek popchnął Komedę i ten niefortunnie runął ze skarpy. Uderzył się w głowę, stracił przytomność, po kilku tygodniach zmarł w szpitalu. Tragedia, niepowetowana strata dla polskiej i światowej kultury. A wszystko przez Hłaskę. Czy to rzeczywiście był nieszczęśliwy wypadek? Kto wie, co pijanemu do głowy strzeliło.
Marek przeżywał śmierć przyjaciela, obwiniał się. Zapadł na ciężką depresję, łykał coraz więcej proszków, musiał uciec z Ameryki. Postanowił wrócić do Izraela, do ukochanej Esther, dać tej miłości szansę – widział w niej odkupienie własnych grzechów. Ale nie dotarł na Bliski Wschód. Zmarł w Niemczech w okolicznościach równie tajemniczych, jak zagadkowy był wypadek Komedy. Znaleziono go w pokoju hotelowym, na stole leżały różne medykamenty i alkohol. Umarł we śnie. Omyłkowo czy specjalnie? Pech czy samobójstwo? Z pewnością samobójstwo, był zbyt wrażliwy dla tego świata. Tylko pozował na twardego i brutalnego macho z własnych powieści. Jim Morrison, Janis Joplin, Jimi Hendrix i nasz Marek. Geniusz polskiej literatury. Odszedł samotnie, tak jak żył – a wszyscy byli odwróceni.
Tak widziała go ulica, tak czytała go krytyka, w takiej postaci wielbiły go kolejne pokolenia. Hłasko stał się zlepkiem legend, wyobrażeń wyniesionych z opowiadań i powieści, a także kilku popularnonaukowych opracowań, które na jego temat powstały. Ich autorom zdarzało się powielać półprawdy, naginać fakty do odgórnie przyjętych tez bądź epatować opinię publiczną informacjami o skandalicznym pijaństwie czy skrywanym homoseksualizmie.
Próbując dociec prawdy, należy bardzo uważnie odsiewać historyjki od historii, plotki od faktów, pomówienia od kontrowersji. Do każdego wspomnienia i świadectwa trzeba podejść ze szczególną ostrożnością. Hłasko jest dziś produktem popkultury, kliszą prezentowaną jako symbol polskiego Października. Przedstawia się go jako rodzimego Jamesa Deana, wymienia jednym tchem z Rafałem Wojaczkiem czy Edwardem Stachurą, stawia w szeregu z postaciami tragicznymi, a nawet wyklętymi. Przypisuje się mu życie hulaszcze i beztroskie, naznaczone buntem i nonkonformizmem, a także bezwzględnością wobec kobiet. Traktując teksty literackie jak autobiograficzne, stworzono kulturowy fenomen – zawadiakę, który przez niecałe trzy lata brylowania na warszawskich salonach wpadł w więcej tarapatów niż Hemingway, Miller i Iredyński razem wzięci. Stał się więc Marek pijakiem, bawidamkiem i karierowiczem. Wątek związków z mężczyznami okazał się szczególnie zaskakujący: pisarz miał sypiać z literatami, którzy w zamian publikowali jego opowiadania, załatwiali stypendia i nagrody, a po wyjeździe z Polski nagle o swoim biseksualizmie zapomnieć, odnajdując stabilizację w ramionach najpierw niemieckiej żony, a potem izraelskiej kochanki.
Zdementowania mniej i bardziej niedorzecznych opinii o Hłasce podjął się Andrzej Czyżewski, jego książka Piękny dwudziestoletni była jednak zbyt oczywistą próbą wybielenia wizerunku krewnego. Cioteczny brat Marka zdementował nierzadko absurdalne historie, zarazem widział w pisarzu niewinną ofiarę okrutnego świata, której cynizm służył jedynie do obrony własnej czystości. U Czyżewskiego Hłasko pił tylko po to, żeby się przypodobać, kobiety właściwie same mu się pchały do łóżka, a zalotów mężczyzn w swojej naiwności nie był świadom. I choć ogromną zasługę biografa stanowiło przybliżenie rodzinnej historii Marka, to ten brak dystansu był zbyt widoczny.
Na składanym przez lata z kawałków obrazie Hłaski wciąż widać pęknięcia, prześwity, miejsca wymagające dopełnienia. Trzeba go nakreślić od nowa, na chłodno, bez zachwytu, ale i bez łatwego moralizowania. Oddać pisarzowi to, co jego, a resztę włożyć między piękne bajki o niedostępnym już świecie furmanów i butów na słoninie.
Ulica przecinała Stary Mokotów na całej szerokości. Z obu stron zabudowana domami, stawianymi nierzadko w kształcie litery U w taki sposób, że raz podwórko było od tyłu, a raz od frontu, gdzie stawało się dziedzińcem. Co kilkanaście metrów przy drodze rosły drzewa, które wiosną wspaniale kwitły, a w upalne letnie dni rozpościerały cień nad rozgrzanym brukiem. Wiktorska nie była szeroką arterią, raczej dzielnicową uliczką, choć długą, to jednak spokojną, ożywającą tylko w rejonie skrzyżowania z aleją Niepodległości – wciąż rozbudowywaną osią łączącą południe Warszawy z centrum. Niedaleko stąd był park Dreszera, nieco dalej park Morskie Oko, do Łazienek i na Pole Mokotowskie już się jeździło, lecz nie była to długa przejażdżka.
Marek od wczesnych lat dużo spacerował, najpierw być może obok wózka, za rączkę, z mamusią lub niańką. Albo z babcią Hłaskową, dewotką, która trzęsła całą rodziną ojca. Bo choć z budynku Warszawskiej Straży Ogniowej, z charakterystyczną wieżą obserwacyjną, na Stary Mokotów był spory kawał drogi, to Romana Hłasko odwiedzała wnuka tak często, jak tylko się dało. Zwalniała z obowiązków opiekunkę, panią Emilię, i zabierała męskiego potomka zasłużonego rodu na długie eskapady. Ciekawe, czy zapuszczali się na drugą stronę Morskiego Oka, tam gdzie prym wiodły sieleckie ferajny. Czy podzielała nadopiekuńczość matki jedynaka? A może mimo całej serdeczności traktowała ją z pobłażaniem, pozwalając Mareczkowi na więcej swobody – ot, choćby na taplanie się w błocie?
Urokliwa, zaciszna w zasadzie ulica Wiktorska nie pojawia się później w żadnej formie w utworach pisarza. Takie oddalone od centrum dzielnice to u niego raczej wrocławskie Sępolno, gdzie mieszkał po wojnie, i tamtejsze Zalesie, portretowane w juweniliach, ewentualnie jasne ulice Żoliborza, znienawidzone przez marymonciaka Lewandowskiego z Wilka. Czyżby Marek nie pamiętał kamienicy na Mokotowie, gdzie zamieszkał z matką, gdy rozstała się z ojcem? Z pewnością nie mógł pamiętać wspólnego mieszkania rodziców przy równie urokliwej ulicy Śniadeckich ani wcześniejszego, w Szczakach-Złotokłosie, czy też letniego domu w Wawrze, do którego Maria Hłasko przeniosła się na krótko z synem, gdy miał trzy lata, na początku małżeńskich problemów. Może pierwsze świadome wspomnienia Marka związane są dopiero z wysokim, nowoczesnym budynkiem przy alei 3 Maja, gdzie przeprowadził się z matką w 1939 roku?
To było niedobrane małżeństwo. Maciej Hłasko pochodził z podupadłego już w latach trzydziestych, lecz ciągle dumnego, tytułującego się herbem Leliwa rodu ziemiańskiego, którego początki sięgają XVI wieku. Dziadek Marka, Józef, kierował Warszawską Strażą Ogniową, stryj, także Józef, był oficerem Wojska Polskiego, a odleglejsi przodkowie przez niemal czterysta lat zarządzali majątkiem w Stanisławowie, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Szlachecki rodowód nie będzie miał dla pisarza żadnego znaczenia, ale dla pokolenia jego rodziców, a także powszechnie poważanej babki Hłaskowej kwestia pochodzenia pozostawała bardzo ważna.
Wyszkolony w Warszawie i Wilnie prawnik pozuje do oficjalnej fotografii jakby od niechcenia. Ciemna oprawa oczu przywodzi na myśl Eugeniusza Bodo, ma wąskie usta i niewielkich rozmiarów nos. Uwagę zwracają też włosy, gęste mimo zaczątków zakoli. Nie dziwi, że przystojny Maciej podobał się kobietom. W połączeniu ze świetnym wykształceniem czyniło to z niego niezłą partię.
Jedna z nielicznych rodzinnych legend o ojcu Hłaski głosi, że został wyrzucony z warszawskiej uczelni. Dość zadziorny i bezpośredni, był ponoć utrapieniem wykładowców. Pomimo zamiłowania do nauki nie stronił od rozrywek i spotkań towarzyskich. Ponadto niezbyt cenił autorytety. W konsekwencji podczas jednego z egzaminów profesor kazał mu wyjść za drzwi. Dostawszy srogą nauczkę, po wyjeździe do Wilna Maciej prowadził już życie nieco bardziej ustatkowane, na tyle przynajmniej, by spokojnie dokończyć edukację. Może zanim opuścił Uniwersytet Stefana Batorego, poznał żagarystów – Teodora Bujnickiego, Czesława Miłosza czy Jerzego Zagórskiego? Poeci z tej grupy literackiej, tworzący w nurcie katastrofizmu, byli w Wilnie dość popularni, a ich wiersze i teksty programowe docierały także do Warszawy. Jeśli Maciej był świadkiem sukcesu żagarystów, mógł zaimponować studentce polonistyki, szwagierce swojego najlepszego przyjaciela, Józefa Czyżewskiego.
Maria Rosiak twardo stąpała po ziemi. Pochodziła z rodziny na wskroś mieszczańskiej. Ze współczesnego punktu widzenia fakt, że była córką restauratora, wydawać się może nobilitujący, jednak na początku lat trzydziestych oznaczało to tyle, że ojciec Marii prowadził wyszynk nieco wyższej kategorii i z nieco szerszą ofertą niż opiewany lokal Grubego Joska przy ulicy Gnojnej. Maria, jak mówią rodzinne przekazy, miała wyjątkowo piękne nogi i promienny uśmiech. Na zachowanych fotografiach widzimy kobietę o stanowczym wyrazie twarzy. Im późniejsze kadry, tym bardziej wygląda na zawziętą, tak jakby pewna surowość charakteru z wiekiem zawłaszczała nie tylko duszę, lecz także rysy matki Hłaski. Jak często się uśmiechała? Mówiono, że po narodzinach syna całą uwagę skupiła na jedynaku, zaniedbując męża. Maciej zaś, zniechęcony jej oschłością, zmagający się z trudami życia – młodych prawników jak on w dwudziestoleciu było całkiem sporo – i postępującymi problemami zdrowotnymi, z miesiąca na miesiąc tracił wigor cechujący go za czasów wileńskich.
Maria Hłasko z domu Rosiak, matka Marka, fotografia z 1942 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Ale nie uprzedzajmy faktów. 26 stycznia 1933 roku adwokat Maciej Hłasko i studentka polonistyki Maria Rosiak, pomimo protestów rodziny pana młodego, wzięli ślub. A niemal dokładnie rok później urodził im się syn.
Atmosferę początków życia Marka Jakuba Hłaski dobrze oddaje pierwsza zachowana fotografia pisarza. Na płachcie białego materiału leży uśmiechnięty, pulchny nagi berbeć. Jest na brzuchu, wsparty na przedramionach, czubek jego głowy zdobią nieliczne jasne włoski, a zgięte w kolanach nóżki stykają się stopami. Mały Mareczek wygląda jak żywa reklama dziecięcej beztroski. Wokół niego widać wysoką trawę, pojedyncze kwiaty, drzewo i jakieś zarośla, las albo żywopłot. Zdjęcie jest dość jasne i wyraźne, więc dzień musiał być słoneczny – to arkadia w Szczakach-Złotokłosie. Życiowy start przyszły pisarz miał iście szlachecki: podczas gdy niezliczone rzesze robotników cierpiały biedę, pracując za marne pieniądze, lub wręcz głodowały, pozbawione źródła utrzymania, rodzina Marka dysponowała niewielkim majątkiem. Hłaskowie osiedli w Szczakach tuż po ślubie, uwiedzeni sielską wsią i pragnieniem posiadania własnej ziemi. Żyli dostatnio, choć nieprzesadnie, gospodarstwo było raczej pomysłem pary na siebie niż koniecznością. Nie uprawiali oczywiście sami roli; mieli skromną służbę i mamkę dla syna.
Sielanka szybko jednak dobiegła końca. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego Hłaskowie przenieśli się do stolicy. Zamieszkali niemal w ścisłym centrum – w wysokiej kamienicy przy ulicy Śniadeckich. Decyzja o powrocie do miasta zapadła kilka miesięcy po narodzinach Kubusia, jak nazywano Marka w gronie rodzinnym. Oficjalną przyczyną przeprowadzki było znużenie wsią i obowiązkami gospodarskimi. Tajemnicę poliszynela stanowiła niezgodność charakterów. Czy stali się dla siebie zbyt uciążliwi? Niedogodności związane z wychowywaniem dziecka z dala od miasta przerosły inteligenckich rodziców? Czy też stan zdrowia Macieja – słabe serce i zaczątki gruźlicy – wymagał już stałej kontroli lekarskiej, o którą było znacznie łatwiej w Warszawie niż w Szczakach?
Chrzest Marka odbył się w warszawskim kościele Zbawiciela. Doszło wówczas do wydarzenia, które można uznać za prapoczątek legendy Hłaski. Ponoć na pytanie księdza, czy wyrzeka się wszelkiego zła, malec stanowczo krzyknął: „Nie!”. To ładna anegdota, idealnie otwierająca mit buntownika bez powodu, ale rzecz jasna nie należy jej brać zbyt poważnie. Nawet jeśli chłopiec coś odparł, to mógł to być najwyżej krzyk czy grymas, wyraz niechęci wobec samej tej sytuacji: wychłodzonej grudniowym mrozem świątyni, obezwładniającego huku organów i trzech potężnych dzwonów, polewania lodowatą wodą. Zapewne nie był wówczas bardziej zbuntowany niż inne maluchy podawane do chrztu.
Enigmatyczne przeciwności i różnice charakteru między Marią i Maciejem, o których nawet w rodzinie mówiono bardzo niewiele, okazały się ostatecznie nie do pokonania. W 1937 roku Hłaskowie wzięli rozwód. Wniosek złożył Maciej. Po wileńskim okresie burzy i naporu stał się człowiekiem spokojnego usposobienia, godnym swojego nazwiska, nad czym czuwała nestorka rodu, babka Romana. Maria natomiast, miła studentka polonistyki, według przekazów rodzinnych okazała się chimeryczna i przewrażliwiona na punkcie jedynaka. A może nie należy demonizować matki Hłaski? Może próbowała obdarzać syna podwójną porcją miłości, jako że ojciec niespecjalnie garnął się do wychowania, a przez to nie zauważyła małżeńskiego kryzysu?
Jakiekolwiek były powody rozstania, gorzej na tym wyszła Maria. Rozwódka z dzieckiem nie stanowiła w latach trzydziestych najlepszej partii. Cała jej pozycja społeczna opierała się w istocie na mężu – może nie rozchwytywanym, ale zawsze prawniku. Przeniosła się z synem na Wiktorską, podejmowała prace biurowe, najczęściej jako sekretarka, co nie zapewniało ani prestiżu, ani wielkich pieniędzy. A chciała przede wszystkim zadbać o synka, żeby mu niczego nie zabrakło, w tym towarzystwa pani Emilii.
Mimo rozwodu babka Romana dbała o to, aby kontakt między wnukiem a familią pozostał jak najbliższy. Nadal często odwiedzała synową, a wnuczek bywał u niej na Chłodnej. Kobiety zresztą się polubiły, połączyła je wspólna troska o dobro Marka.
Tuż przed wojną Maria z synem przeprowadziła się niemal nad sam brzeg Wisły. Dom spółdzielczy przy alei 3 Maja oddzielało od rzeki zaledwie Wybrzeże Kościuszkowskie, z wyższych pięter rozpościerał się widok na wodę i prawobrzeżną Warszawę. W tej samej kamienicy mieszkał między innymi Stanisław Dubois, działacz PPS, poseł na Sejm i publicysta.
Maciej zaś po rozstaniu poznał tłumaczkę Beatę Andrychiewicz, z którą ożenił się w 1938 roku, ale ze względu na pogarszający się stan zdrowia coraz więcej czasu spędzał w szpitalach i sanatoriach. Gruźlica nie dała o sobie zapomnieć. Zmarł we wrześniu 1939 roku, osierocając jedynego syna.
Pierwsza fotografia Marka Hłaski. Szczaki-Złotokłos, lato 1934 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Trudno nie zauważyć braku Macieja w twórczości i korespondencji pisarza. Postacie ojców pojawiające się w powieściach i opowiadaniach Hłaski nie noszą wyraźnych cech jego własnego rodzica. W juweniliach znajdujemy obraz stanowczego, acz wyrozumiałego mężczyzny, roztropnego i doświadczonego – ale lekarz z Najlepszych lat naszego życia to raczej Kazimierz Gryczkiewicz, późniejszy ojczym Hłaski. Z kolei Stanisława Lewandowskiego z Sonaty marymonckiej pozornie można utożsamić z Maciejem w ten sposób, że bohater ten również zniknął wraz z wybuchem wojny. Przez długi czas bowiem funkcjonował – a przypuszczalnie funkcjonuje nawet do dziś – oparty na Sonacie przekaz, że Hłasko stracił ojca podczas kampanii wrześniowej. Ten chwyt literacki pozwolił pisarzowi na akces do pokolenia wojennego, z jego tragizmem uosabianym przez „Zośkę” czy Maćka Chełmickiego. W dodatku wcale nie musiał kłamać, wystarczyło, że nie zaprzeczał – i tak Maciej ze zmarłego na gruźlicę adwokata zmienił się w zapijaczonego Lewandowskiego, który „zginął gdzieś nad Narwią”.
A może w drugim wcieleniu starego Lewandowskiego, tym z Wilka, drugiej młodzieńczej powieści, doszukamy się obrazu Macieja? W tej postaci uderza brak nadziei: na lepsze jutro, na jakąś zmianę, na uśmiech losu. Mrukliwy i nieporadny, zdominowany przez żonę; dawniej beztroski kawaler, po ślubie przycichł, stając się pośmiewiskiem dla sąsiadów, pracodawców i dla partnerki. Tylko po alkoholu potrafi się jej sprzeciwić, a i wówczas wykazuje się raczej twardą ręką niż siłą charakteru; nie tyle wyraża swoje zdanie, ile dosłownie wbija je do głowy swej małżonce. Choć Hłasko starał się odmalować obraz patriarchalnego przedwojennego przedmieścia, w Wilku biedą zarządzają kobiety: matka Lewandowskiego, sklepowa Masołowska, Kotrasowa.
Jeśli jednak nawet uznać tego Stanisława Lewandowskiego za dalekie literackie przetworzenie pamięci pisarza o ojcu, to musiało ono być silnie naznaczone rodzinnymi opowieściami. W chwili śmierci Macieja Marek miał pięć lat. Nie wiadomo, jak przebiegały ich kontakty po rozwodzie, a nawet wcześniej, podczas kilkumiesięcznego pobytu chłopca z matką w Wawrze. Trudno także powiedzieć, jakim ojcem był Maciej Hłasko. Czy po powrocie z pracy sadzał syna na kolanach i opowiadał o dzielnym dziadku, który zasłużył się Polsce, walcząc w Legionach – czy raczej pragnął w domu jedynie spokoju i nie przejmował się za bardzo Markiem? Być może wystarczała mu świadomość, że dziecko jest czyste, ładnie ubrane i w miarę posłuszne.
Najprawdopodobniej zapamiętaną figurę ojca Kubuś zlepił z własnych przebłysków i zasłyszanych opowieści. Babka z pewnością wychwalała syna. Opowiadała, jak wraz z dziadkiem i stryjami Marka rwał się w 1919 roku do wojska, lecz mizerna postura i młody wiek eliminowały go z ewentualnej służby – tak uważano i w domu, i na komisji weryfikacyjnej. Ale chciał, bohater! Poza tym był duszą towarzystwa, błyskotliwym, zdolnym studentem, świetnym prawnikiem. Nie sposób natomiast zgadnąć, co o ojcu mówiła pisarzowi matka.
W młodzieńczym pamiętniku Hłaski figuruje taki wpis z 7 marca 1945 roku:
Rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty… rok, który wyrył głęboko swą datę krwawymi literami w karcie historii Niepodległej Polski […]. Ja też nie zapomnę tego roku. W tym bowiem roku spadły na mnie dwie klęski: straciłem wolność i ojca. Miałem wtedy pięć lat.
Wyglądałoby więc na to, że chłopak przejął się śmiercią Macieja i odczuwał jego brak. Albo to literacka autokreacja, udawany tragizm na łamach dziecięcego, choć już ze wszech miar świadomego pamiętnika. Można traktować tę notatkę jako wybieg pozwalający zaspokoić pragnienie przeżycia pokoleniowego, wyrażane przez chłopca zbyt młodego, by mógł się pochwalić doświadczeniem partyzanckim. W późniejszym życiu Marka niewyraźny obraz ojca zupełnie się zatarł.
Od stosunku pisarza do Macieja Hłaski dalece ważniejsze są początki jego niezwykle skomplikowanej relacji z matką, ponieważ będzie ona ciążyć na całym jego trzydziestopięcioletnim życiu. Chłopca od urodzenia otaczano niezwykłą troską. Dbano o to, aby na pewno był ciepło ubrany i nie zadawał się z „podejrzanym elementem społecznym”, który czasem zapuszczał się na Mokotów z Czerniakowa czy później do Śródmieścia z Powiśla. Jeśli wychodził na spacer, to tylko w towarzystwie starszych. Od najmłodszych lat czytano mu książki i wpajano wszelakie nauki. Na tyle nieskutecznie, że podczas okupacji wynosił z domu nudnego Żeromskiego czy Sienkiewicza i wymieniał ich w staromiejskich antykwariatach na ekscytujące przygody Winnetou albo kolorowe zeszyty z myśliwcami i sterowcami.
Podczas kampanii wrześniowej narożna kamienica przy 3 Maja okazała się nie najlepiej położonym budynkiem. Sąsiedztwo mostu Poniatowskiego – jednej z głównych tras łączących lewy i prawy brzeg Wisły, dość często atakowanej przez nazistów – i nadwiślańskiego nabrzeża sprawiało, że dwuosobowa rodzina była ciągle zagrożona ostrzałem, bombardowaniem i wysadzeniem w powietrze. Dlatego po kilku dniach wrześniowego szoku matka z synem przeniosła się w głąb Śródmieścia. Do końca miesiąca przebywali na przemian u babki na Chłodnej 3 albo pod numerem 18 u Czyżewskich – siostry Marii, Teresy, jej męża Józefa i syna Andrzeja. Wrócili do siebie, dopiero gdy wrześniowa zawierucha dobiegła końca, a życie w Warszawie poddało się okupacyjnej stabilizacji.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I