Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
813 osoby interesują się tą książką
Prędkość. Adrenalina. Miłość. Ostatni wyścig Błyska, który goni demony przeszłości.
Błysk, czyli Bartek Kamiński, to samotnik żyjący na krawędzi, zdolny programista, członek burzowego teamu, przyjaciel Tajfuna i Pioruna. Jego życie to szybkie samochody, jeszcze szybsze decyzje i ból straty, który nie pozwala mu zaznać spokoju. Pięć lat temu podjął złą decyzję, która zaważyła na wszystkim. Od tamtej pory każda noc na torze jest jego ucieczką – albo próbą konfrontacji z samym sobą.
Marika – redaktorka książek, która stara się poukładać sobie codzienność po tragedii. Po śmierci bliskiej osoby stanęła przed ważnym wyborem i teraz jej życie ukierunkowane jest tylko na jedno – wychowanie małego chłopca. Jednak los nie daje jej odetchnąć. Kiedy poznaje Błyska, zastanawia się, czy powinna wchodzić w relację z tak poranionym człowiekiem.
W świecie pełnym ostrych zakrętów i niebezpiecznych wyścigów uczucia Bartka i Mariki muszą skonfrontować się z tajemnicą, która może zniszczyć wszystko. Gdy przeszłość dogania ich na Hot Fire, Błysk podejmuje decyzję, która może być jego ostatnią. Ale w miłości, jak na torze, najważniejsza jest odwaga.
Czy prędkość i emocje mogą wygrać z bólem? Czy miłość odnajdzie drogę w świecie pełnym ryzyka?
Hot Fire to historia o zemście, wybaczeniu i odnajdywaniu nadziei na nowo – tam, gdzie wszystko wydaje się już stracone.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Usiadłem za kółkiem mojego mitsubishi i wiedziałem, że z tego wyścigu tylko jeden z nas wyjdzie żywy.
Mną rządziła nienawiść, nim rządziła nienawiść, z tego połączenia nie mogło być nic dobrego.
Kiedy spojrzałem w kierunku moich kumpli, widziałem ogrom troski w ich wzroku. Jej nie zauważyłem. Westchnąłem ciężko. Może i dobrze, że nie przyszła…
Ale niepotrzebnie, moja mała… niepotrzebnie się we mnie zakochiwałaś.
Mnie już nie ma.
Lecę po czarnym prostą drogą ku przepaści.
Ale ja…
Także cię kocham, Loki.
Lecz zniknę szybciej, niż zdążysz wypowiedzieć słowo „BŁYSK!”.
Favst, Gibbs & Kukon, Halo
Skończyłem programować około północy. Lubiłem pracować, kiedy było ciemno, pomagało mi to w skupieniu. Najbardziej nienawidziłem poranków, wówczas wszystko mnie dobijało, światło raziło, a demony wychodziły na zewnątrz i urządzały w mojej głowie jebane party. Tak, poranki były najgorsze. Należałem do dzieci nocy, wówczas świat nie wydawał się aż tak przerażający, a w zakamarkach ciemności czaiły się ciekawe rzeczy.
Do planowanego wyścigu zostały mi niecałe dwa miesiące i wiedziałem, że to moje ostatnie chwile, aby nacieszyć się życiem.
Nacieszyć się życiem.
Serio, naprawdę to pomyślałeś, Bartek.
Odchyliłem się na gamingowym krześle i potarłem twarz, uśmiechając się sam do siebie.
Spojrzałem za okno zajmujące całą ścianę, od podłogi aż do sufitu. Tuż za nim rozpościerał się imponujący widok na Odrę, w której odbijały się światła efektownie oświetlonego Uniwersytetu Wrocławskiego. Kupiłem ten apartament za półtora miliona, a to dlatego, że miałem forsę i lubiłem ładne rzeczy. Zarabiałem dobrze jako programista, ale prawdziwą kasę łoiłem na kryptowalutach i różnego rodzaju inwestycjach online. Obracałem też nieruchomościami, kupowałem czasem, a potem odsprzedawałem z zyskiem.
Dużo zarabiałem, dużo wydawałem, korzystałem z życia. Lubiłem się bawić, lubiłem ćpać, nigdy nie gardziłem dobrym staffem, molly czy snow. A najbardziej lubiłem zapierdalać. Jak w tej polskiej starej komedii: „Lubię zapierdalać, panie władzo”.
Wiedziałem, że kiedyś nie wrócę z takiego latania po czarnym i byłem z tym pogodzony. Kiedy mój przyjaciel Piorun znalazł się w impasie, sam zaproponowałem, że zgłoszę swój akces w wyścigu Hot Fire. Z tym że wówczas nie miałem pojęcia, z kim się będę ścigał. Ale uznałem, że tak właśnie miało być. Zakończę starą sprawę, która przyczyniła się do tego, że moje życie zamieniło się w koszmar. Jednak nauczyłem się już z tym żyć. Prochy, adrenalina, kasa i kumple, Tajfun i Piorun – cała ta mieszanka jakoś utrzymywała mnie w pionie.
Teraz poczułem, że muszę się przejechać. Ubrałem się, złapałem kluczyki, komórkę, uzbroiłem alarm i wyszedłem. Zjechałem do garażu i wsiadłem do mojego ukochanego samochodu. Znalazłem się na ulicy Witolda i przez most Pomorski skierowałem się na południe miasta. Tam, niedaleko Bielan, na rozległym parkingu przed centrum handlowym zbierali się chłopcy od Misiaka. Kręcili bączki beemkami, oglądali nowe tuningi, urządzali nielegalki. Oczywiście nie na skalę Hot Fire, ale można było się trochę zabawić. Wiedziałem, że nie spotkam tutaj przyjaciół, bo odkąd obaj znaleźli kobiety, które zawładnęły ich sercami, nieco rzadziej pojawiali się na torze. Poza tym Piorun miał córkę, a Tajfun pewnie także niebawem będzie chciał założyć rodzinę.
Odnosiłem wrażenie, że ten temat jest dla nich obu niezręczny, szczególnie w moim towarzystwie. Wielokrotnie mówiłem im, że nie muszą traktować tego jak różowego słonia w rogu pokoju, ale obaj nieustannie uważali na to, by zbyt często nie pokazywać, jak cholernie są szczęśliwi. Wkurwiali mnie tym niemożebnie. Wiedziałem, że martwią się o mnie i to ich wkurwiające zachowanie wynika z troski, przyjaźni i tego, że jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Takimi na dobre i na złe.
Ale ja naprawdę już to sobie poukładałem. Minęło pięć lat. Wtedy byłem dwudziestotrzylatkiem, który nie mógł pojąć, co się wokół niego dzieje. Teraz byłem cynikiem kochającym kokainę, który wiedział, że jego życie niebawem się skończy. Ale najważniejsze, że moi przyjaciele wyprostowali swoje ścieżki i doświadczali prawdziwego szczęścia. Lubiłem ich kobiety. Zarówno Patrycja, jak Tatiana były wspaniałe i obłędnie zakochane w Tomku oraz Pawle. I uważałem, że to zajebiste.
Podjechałem pod centrum, postawiłem auto koło zielonego forda mustanga, ukochanego samochodu Misiaka. Kiedy mnie ujrzał, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– No Błysku!!! – Rozłożył szeroko ramiona. – Właśnie się zastanawialiśmy, kiedy nas odwiedzisz. Gdzie reszta burzowego teamu?
– Bawią się w dom – odparłem i przybiłem piątkę z nim i resztą chłopaków.
– No tak, na każdego przyjdzie kiedyś kolej. – Misiak skrzywił się lekko. – Oby nie na mnie. Nie przed czterdziestką! – Zaśmiał się jowialnie.
– Jakieś ustawki dzisiaj?
– Dla ciebie zawsze. Możesz zetrzeć się z Armanim. – Pomachał do faceta z blond włosami.
– Spoko.
Ten zbliżył się do nas i patrzył na mnie z trudno ukrywanym zainteresowaniem.
– Błysk, siema! – przywitaliśmy się.
– Polecicie razem na takim lajcie towarzyskim – poinformował Misiak, a Armani pokiwał z zapałem głową.
Wsiadłem do mojego samochodu i ruszyłem na umowną linę startową. Robiliśmy osiem okrążeń na parkingu koło Auchan. Wszyscy ustawili się wokół trasy, a ja i chłopak czekaliśmy na sygnał. Dziewczyna, którą widziałem w sumie pierwszy raz, wyszła z czerwoną bandanką, stanęła do nas tyłem. Miała na sobie kurtkę z kożuszkiem, wysokie skórzane buty i czarne kabaretki. Wypięła pośladki, ledwo co okryte krótką spódniczką. Kiedy uniosła rękę, zaczęliśmy dodawać gazu, a gdy ją opuściła, ruszyliśmy na pełnej. Jechaliśmy blisko siebie, czasami dzieliły nas raptem centymetry. Kiedy kończyliśmy siódme okrążenie, nagle wokół rozbłysły niebieskie światła. Nalot. Nie czekaliśmy, wszyscy wiedzieli, co robić.
Zaczęliśmy rozjeżdżać się w różnych kierunkach. Kiedy mijałem linię startu, zobaczyłem przestraszoną dziewczynę. Dalej stała z czerwoną bandanką i zdawała się nie rozumieć, co się wokół dzieje. Przyhamowałem i krzyknąłem:
– Wskakuj! Bo cię psiarnia zgarnie!
Blondynka nie zastanawiała się zbyt długo. Zgrabnie wsiadła na miejsce pasażera, a ja dodałem gazu i wyjechałem z parkingu.
– To zawsze tak jest? – Zaniepokojona stale odwracała się do tyłu i patrzyła, co dzieje się za nami. Zerknąłem we wsteczne lusterko i zauważyłem, że gliniarze zgarniają kilku chłopaków.
Skończy się tak, że dostaną mandaty i punkty karne.
– Czasami. A ty jesteś chyba nowa? – Zerknąłem na dziewczynę.
– Pierwszy raz tu byłam, zabrała mnie Ksenia, dziewczyna Misiaka. Superklimat. – Poczułem na sobie jej wzrok. – A ty jesteś Błysk?
– Tak mówią.
– Ale ekstra, należysz do burzowego teamu. Nie spodziewałam się, że was kiedykolwiek poznam.
– No widzisz, twój szczęśliwy dzień – rzuciłem beznamiętnie.
– Jestem Ilona. Chcesz jechać do mnie? – spytała bez ogródek.
Tak właśnie myślałem.
Jedna zasada: nie jeździłem do niczyich mieszkań. I sam także nie zabierałem nikogo do siebie.
– Wezmę cię w jedno miejsce – powiedziałem i skręciłem w stronę Wysokiej.
Tam zjechałem na nieuczęszczaną drogę i wybzykałem dziewczynę opartą o drzewo. Zawsze woziłem ze sobą gumki, nigdy też nie robiłem tego w samochodzie. Miałem sporo zasad, a także wielu podstawowych byłem pozbawiony. Taki dysonans osobowościowy.
Kiedy blondynka wykrzyczała do nieba już wszystko to, co miała wykrzyczeć, szybko skończyłem, nie poczułem jednak spodziewanej satysfakcji. Zawiozłem ją do domu, na wrocławski Gaj, i mało delikatnie ukróciłem prośby o kolejne spotkanie.
– Uwierz mi, Iwona, nie chciałabyś takiego faceta – powiedziałem, gdy spytała, czy zapiszę jej numer telefonu.
– Mam na imię Ilona! – oburzyła się.
– No właśnie. A teraz żegnaj.
Jeszcze wymamrotała pod nosem coś o dupkach i chujach i wyszła z auta, trzaskając drzwiami.
A ja wróciłem do siebie, wiedząc, że przede mną kolejna nieprzespana noc. Nazajutrz była sobota, nie musiałem nic robić, więc najwyżej pośpię w dzień. Z tym postanowieniem wjechałem do garażu.
Ostatni tydzień był tak szalony, że cieszyłam, że się kończy. Dzisiaj odesłałam kolejne zlecenie i miałam zamiar w końcu się wyspać. Korzystałam z tego, że moja przyjaciółka Ania zabrała małego na weekend do siebie. Potrzebowałam takiej pomocy, gdyż goniły mnie terminy, a młody ostatnie dwa tygodnie chorował i nie chodził do przedszkola. Miał sześć lat, był w zerówce, a jesień przyniosła kolejne przeziębienia. Pracowałam w domu i pogodzenie tego wszystkiego nie przychodziło mi łatwo. Ania, którą Szymon uwielbiał, zaproponowała szalony weekend z ciotką, co przyjęłam z ulgą. Szymek od poniedziałku wracał do przedszkola, a ja musiałam do poniedziałku odesłać książkę po redakcji. Byłam redaktorką freelancerką i pracowałam dla różnych wydawców. Specjalizowałam się w kryminałach i thrillerach – dwuletnie, nieukończone, studia na kierunku kryminologii trochę podbudowywały moją merytoryczną wiedzę w tym zakresie.
Dochodziła dziewiętnasta, padało, sobota okazała się mało zachęcająca do wyjścia z domu. Ania, mieszkająca tam gdzie i ja, miała nazajutrz pod wieczór przyprowadzić Szymona. Więc się cieszyłam, że mam jeden z nielicznych wolnych dni tylko dla siebie. Mieszkałam w bloku przy Legnickiej, kupiłam tutaj mieszkanie na pierwszym piętrze. Miało trzy pokoje, ale zburzyłam ścianę i połączyłam salon z kuchnią. Obok znajdował się pokoik Szymusia, no i moja sypialnia. Ania za to mieszkała na drugim piętrze.
Postanowiłam pojechać samochodem do najbliższego marketu, bo lało tak niemiłosiernie, że nie zamierzałam nigdzie iść na piechotę. Poza tym musiałam skoczyć do jednego z zaprzyjaźnionych wydawców kolorowej gazety, z którym współpracowałam, i oddać podpisaną umowę. Powinnam to zrobić już kilka dni temu, więc uznałam, że załatwię formalności i zakupy za jednym zamachem.
Na dres narzuciłam płaszcz z kapturem i z byle jakim kokiem na czubku głowy, w adidasach, z wielką szmacianą torbą w ręku i plecakiem z dokumentami oraz pieniędzmi pobiegłam w strugach deszczu do auta. Pojechałam do marketu na Długą, zrobiłam szybkie zakupy i wróciłam przez zalany deszczem Wrocław na rynek. Kilka razy objechałam znajome uliczki, niestety nigdzie nie znalazłam miejsca, aby zaparkować, a wszystkie blisko wydawnictwa oczywiście były już zajęte. Zirytowana wjechałam w Nożowniczą, bo tutaj też czasami parkowałam. Za mną pojawiło się jakieś auto, którego sportowy silnik dudnił na całej ulicy. Z przodu stworzył się już niezły korek, więc oparłam się o kierownicę mojej ośmioletniej mazdy i z niecierpliwością stukałam palcem w deskę rozdzielczą. Koło mojego samochodu ktoś przeszedł, z powodu ciemności i deszczu nie dostrzegłam dokładnie kto. Znużona czekałam, aż ciąg aut ruszy, i w tym momencie gwałtownie otworzyły się drzwi od strony pasażera. Zakapturzona postać porwała mój plecak z pieniędzmi, telefonem, kluczami do mieszkania i zaczęła uciekać, a ja nie zdążyłam nawet zareagować.
– Stój!!! – krzyknęłam i raptownie odpięłam pasy. Po sekundzie wybiegłam za mężczyzną. – Złodziej! Stój!!!! – Ruszyłam w pogoń. Koleś był szybki, ale mnie napędzała adrenalina. Zmierzał w kierunku Więziennej. Nagle ktoś mnie wyprzedził, jakiś wysoki facet w czarnych spodniach i skórzanej kurtce. Pięknym rzutem podciął nogi złodziejaszkowi, a ten zarył twarzą w chodnik i wylądował w kałuży.
Wysoki mężczyzna przycisnął kolanem gnojka i syknął przez zęby:
– Oddaj torebkę pani. Już!
Gibbs, Cinema City
Tak jak przewidziałem, nie mogłem spać i zdrzemnąłem się dopiero o piątej nad ranem. W sobotnie południe zwlokłem się z łóżka, posprawdzałem notowania giełdowe i postanowiłem zrobić sobie wolne. Leżałem na sofie w salonie i słuchałem muzyki, kiedy zadzwonił do mnie Tajfun.
– Siema – rzuciłem, odbierając na głośnomówiącym.
– Stary, latałeś wczoraj na Bielanach? Podobno psiarnia zrobiła nalot.
– No byłem.
– Właśnie doszły mnie takie słuchy i się zdziwiłem. A potem zmartwiliśmy się z Piorunem, czy się na dołku nie znalazłeś.
– Nie ma takiej opcji, szybko się zawinąłem, zgarniając jeszcze jakąś zagubioną panią.
– No i pewnie pomogłeś jej w potrzebie.
– Tak, dojść.
– Tak myślałem! – parsknął Tajfun. – Wpadniesz do nas dzisiaj na obiad? Pati robi chińszczyznę.
– A może wpadnę. W sumie nie mam planów.
– To wpadaj na szesnastą, Piorun z Tatianą i Anastazją też będą.
– Jakiś zlot?
– Tak! Burzowy! – Zaśmiał się.
– No to przyjadę.
– Wszystko okej? – W głosie przyjaciela jak zawsze słyszałem troskę.
– Jakoś leci.
– Zbliża się grudzień. – Zabrzmiał teraz poważnie.
– Polatamy, dam radę – odparłem swobodnie, chociaż po plecach przebiegł mi zimny dreszcz.
– Nie mówię o tym. Zbliża się siódmy grudnia.
Przełknąłem ślinę.
Cholerny grudzień.
Wiedziałem, co mój przyjaciel ma na myśli. Zawsze gdy nadchodziła ta pieprzona data, coś we mnie rosło. Nienawiść do świata i do jednego żyjącego człowieka, którego mogłem oskarżać o to całe chore gówno, które zdarzyło się w moim życiu.
– Dam radę. Jak zawsze – odparłem, starając się brzmieć normalnie, chociaż miałem wrażenie, że niewidzialne kleszcze właśnie zaciskają się na moim gardle.
Tajfun milczał przez chwilę.
– Przyjeżdżaj – powtórzył jakoś miękko. – Pati stęskniła się za tobą.
Zaśmiałem się.
– Powiedz, że ty się stęskniłeś.
– Niech ci będzie. Ja też.
– Dobra, będę. Do później.
– Do później.
Wiedziałem, że przyjaciele martwią się o mnie, a teraz, gdy miałem lecieć w Hot Fire, i to jeszcze z tym skurwielem… Bali się, że odpalę siebie lub jego. I nie chciałem ich okłamywać. Z tym że wcale nie przyjmowałem alternatywy albo–albo. Planowałem odpalić jego, a potem siebie. Tak będzie najbardziej sprawiedliwie.
Kiedy dotarłem do Świętej Katarzyny, praktycznie zrobiło się już ciemno. Padał deszcz i widoczność była prawie zerowa. Dom Tomka i Patrycji był ładnie oświetlony, znajdujący się obok warsztat został zamknięty, ale brama wjazdowa pozostała otwarta. Przez chwilę patrzyłem na tę oazę spokoju Pietrasów. Poczułem ulgę i coś na kształt radości, że zarówno Tomek, jak i Paweł w końcu dotarli do mety i znaleźli swój osobisty spokój. Zasługiwali na to, bo wyszli z trudnych domów, mieli powalonych starych, którzy własne aspiracje i ambicje przedkładali ponad swoje dzieciaki. Przynajmniej rodzice Pawła trochę się zrehabilitowali – uwielbiali wnuczkę i robili wszystko, aby naprawić stosunki z synem. Natomiast starzy Tomka całkowicie się odcięli, a już szczególnie po tym, jak wziął ślub z Patrycją. Ich strata.
Natomiast moi rodzice byli naprawdę świetni – nieco odklejeni od rzeczywistości, zakochani w hipisowskich klimatach. Jeździli na Woodstock, jarali zioło, potrafili trzy miesiące mieszkać w namiocie i podróżować po Europie. Mama pracowała jako tłumaczka, a ojciec po prostu pochodził z bogatego domu. Zainwestował sporo kasy w kilka nieruchomości oraz w akcje i był w bliskim związku ze swoim maklerem. Od dzieciństwa zawsze miałem mnóstwo luzu, ale nie wykorzystywałem tego. Uczyłem się dobrze, skończyłem informatykę, nie robiłem zbyt wielu akcji, można mnie w sumie uznać za całkiem grzecznego dzieciaka. I na przedostatnim roku studiów…
Dobra, nie czas na to. Teraz wybierałem się do przyjaciół. A na katowanie się przeszłością przyjdzie pora, kiedy zostanę sam. Na szczęście niedługo się to skończy.
Kiedy nacisnąłem przycisk w domofonie, od razu zabrzęczał zamek i niemalże w tym samym momencie otworzyły się drzwi. Zobaczyłem w nich uśmiechniętego Tomka.
– A już myślałem, że zawiedziesz moją żonę. A ona specjalnie dla ciebie zrobiła swoje popisowe danie.
– Jestem, jestem.
W środku przywitałem się ze wszystkimi, a potem od razu usiedliśmy do stołu. Anastazja cały czas się do mnie uśmiechała – czuła przede mną dziwny respekt, ale mimo to zawsze próbowała wciągnąć mnie do jakiejś zabawy. Rozumiałem, że to moja wina. To ja stawiałem ten mur, nie potrafiąc się tak całkowicie wyluzować i po prostu pozwolić sobie cieszyć się towarzystwem dziewczynki. Wiedziałem, czym jest to spowodowane, ale robiłem wszystko, aby tego nie uwolnić. Nie chciałem, żeby Paweł się tym martwił, bo znałem go i zdawałem sobie sprawę, że zaraz by zaczął dopytywać, czy wszystko dobrze. Nigdy nie będzie dobrze, ale to była moja sprawa, nie ich. A moi przyjaciele w końcu zaznali w swoim życiu szczęścia u boku naprawdę świetnych kobiet.
– Gdzie spędzisz sylwestra, Bartuś? – Patrycja zaczepiła mnie, gdy pomagałem sprzątać ze stołu.
Drgnąłem lekko.
– Wiesz, trzydziestego lecę w Hot Fire.
– I co? A następnego dnia możesz z nami spędzić sylwka. – Wzruszyła ramionami i zaczęła pakować talerze do zmywarki. – Przecież to wiadome, że wygrasz.
Uśmiechnąłem się.
– Wielka wiara twoja we mnie, Pati.
– Jak w was wszystkich.
– Zobaczymy.
Patrycja się skrzywiła.
– Nie lubię tego słowa. To taki odpowiednik „raczej nic z tego”.
Pokręciłem głową, objąłem dziewczynę i pocałowałem w czubek głowy.
– Postaram się, marudo.
– Ekhm, w czymś przeszkadzam? – Tajfun wszedł do kuchni i odstawił szklanki na blat. – Jakieś sekrety?
– Oczywiście, planujemy ucieczkę do Ameryki Południowej – odparłem spokojnie i mrugnąłem do Patrycji.
– Nakryłeś nas! – Żona mojego przyjaciela zrobiła naburmuszoną minkę.
– A mogę z wami?
– Rozważymy to.
Kiedy dziewczyny zajęły się szykowaniem deseru, cała nasza trójka poszła do warsztatu Tajfuna. Kończył tuning toyoty GR83 dla kolegi Misiaka. Auto prezentowało się rewelacyjnie. Poszerzenie nadkoli, dokładki do przedniego zderzaka, dolny spoiler z karbonu, tylny dyfuzor, osłony wylotów powietrza. Maszyna wygląda jak czarny potwór, którym można nieźle zasuwać.
– Elegancko, nie powiem. – Pokiwałem głową z uznaniem.
Piorun oglądał każdy element z bliska i cmokał, zupełnie jakby zobaczył jakąś ładną niunię w klubie. Teraz miał ukochaną Tatianę, więc już się skończyły takie akcje. Ale na fajne fury zawsze mógł sobie pocmokać.
– Sądzę, że klient będzie zadowolony. – Tajfun oparł się o szafkę i patrzył z dumą na swoje dzieło.
– No nie ma innej opcji – stwierdziłem natychmiast.
Tomek utkwił we mnie wzrok.
– Wiesz, że musimy trochę polatać? Zostały niecałe dwa miesiące.
Wzruszyłem ramionami.
– Wiem. Dam radę.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – spytał Tomek, a Paweł od razu spojrzał na mnie zmartwionym wzrokiem.
– Wiem, że wziąłeś to na siebie… ale mogę to odkręcić. Myślę, że odpowiednia kwota rozwiązałaby problem.
– Piorun, skoro powiedziałem, że to zrobię, to nie ma teraz innej opcji. Poza tym mam coś do wyjaśnienia z tym gnojem.
– Właśnie o to nam chodzi. Nie chcę, żebyś ściągnął na siebie jakieś gówno – dodał Tajfun.
Uniosłem brwi i westchnąłem.
– Naprawdę nie musicie się o mnie martwić, jakbym był waszym młodszym bratem.
– Jesteś naszym bratem. – Piorun spochmurniał.
– To normalne, że się trochę obawiamy tego wyścigu, szczególnie ze względu na przeszłość. Twoją i Grega.
Na sam dźwięk ksywki tego skurwiela poczułem zimny dreszcz wędrujący po karku. Zacisnąłem szczęki i zapatrzyłem się na otwartą bramę warsztatu Tajfuna.
– Kiedyś marzyłem o tym, żeby zniszczyć mu życie, aby zrobić mu krzywdę. Ale teraz to będzie uczciwa rozgrywka. Nikt się do mnie nie przyjebie, jak wmontuję go w barierki.
– A to wielce prawdopodobne. Teraz trochę polatamy razem, wyjdzie dobrze. – Tajfun lekko mnie klepnął, a potem przybiliśmy piątki.
– I jak będziesz chciał spuścić trochę pary, wal jak w dym – dodał Piorun.
Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się lekko. Wiedziałem, że mam przy sobie prawdziwych kumpli, na których zawsze mogę liczyć. Żałowałem jedynie, że nie wiedzą, z jak wielkim pojebem bez przyszłości się przyjaźnią.
Kiedy nadszedł wieczór, z nieba lunęło jak z cebra, a ja postanowiłem wracać do domu. Po drodze zjechałem w stronę placu Solnego. Chciałem podejść do nocnego sklepu z dobrymi alkoholami, żeby uzupełnić zapas chivasa. Gdy jechałem jedną z wąskich uliczek okalających wrocławski rynek, nagle utknąłem w korku. Ulica była jednokierunkowa, zapewne ktoś z przodu usiłował zaparkować pomiędzy gęsto postawionymi samochodami i zrobił się lekki zator. Słuchałem głośno muzyki i bezmyślnie wpatrywałem się w tył stojącego przede mną auta, chyba jakiejś mazdy. W lusterku zauważyłem, że kieruje nią kobieta. Obojętnie przeniosłem wzrok na chodnik, którym szedł jakiś koleś w kapturze. I nagle… wszystko rozegrało się dosłownie w ułamku sekundy. Gość otworzył drzwi mazdy od strony pasażera, wyrwał coś z przedniego siedzenia, za nim wybiegła kobieta. Krzyk, ucieczka, deszcz… Nie zastanawiałem się. Wyskoczyłem z auta, przytomnie zamykając je guzikiem na pilocie, i rzuciłem się w pogoń. Na szczęście dupek miał słabą kondycję, a ja wręcz przeciwnie, więc dopadłem go w dziesięć sekund. Powaliłem na ziemię i miałem ochotę wmontować mu ryj w chodnik. Nienawidziłem takich dupków, którzy myśleli, że mogą bezkarnie sięgać po coś, co nie należy do nich.
– Oddaj torebkę pani. Już! – warknąłem, czując, jak adrenalina rozrywa mi żyły.
– Ja… dobra… – Koleś się krztusił, bo przyduszałem go kolanem i przyciskałem do mokrego wrocławskiego bruku.
– Pierdoleni złodzieje. Dwa wieki temu ujebaliby ci rękę przy łokciu! – syczałem.
Nagle poczułem lekki dotyk na ramieniu, uniosłem głowę i spojrzałem w przepastne oczy w kolorze karmelu.
– Niech pan go oszczędzi. Nie jest wart pana pobytu w areszcie za pobicie.
Głos z seksowną chrypką zadziałał na mnie niczym afrodyzjak. Wyszarpnąłem torbę, która okazała się plecakiem, i wręczyłem pięknej nieznajomej. Wcześniej miała na głowie kaptur, ale teraz się zsunął, odsłaniając kręcone miedziane włosy zwinięte w bezładny kok, z którego wymykały się długie skręcone pasma, w tym momencie szybko moknące od nasilającej się ulewy. Wokół nas zrobiło się zbiegowisko, ktoś zawołał policję, zresztą rynek był dobrze monitorowany i już widziałem idących w naszą stronę policjantów. Złodziejaszek siedział z opuszczoną głową, a ja trzymałem go za kołnierz jak niesfornego bachora.
Kiedy gliniarze do nas podeszli, jeden z nich spojrzał na trzymanego przeze mnie gnojka.
– Arek, znowu ty. I co mamy z tobą zrobić?
Podniosłem chłopaka i zrzuciłem mu kaptur z głowy. Okazało się, że jest bardzo młody.
– Tak wyszło – mruknął młokos.
– Będziemy musieli cię zgarnąć.
– Panie Wojtku, matka znowu poszła w tango i musiałem coś zamotać dla małych i dla siebie – wymamrotał dzieciak.
Przyjrzałem mu się uważnie, mógł mieć z szesnaście lat. Był wysoki, ale bardzo chudy, z nieco podkrążonymi oczami. Nie wyglądał na ćpuna, raczej na niedożywionego.
– Zna go pan? – Rudowłosa spojrzała na policjanta.
– Niestety. – Gliniarz się skrzywił. – Mieszka obok mnie. Na Ołbinie. Nieciekawa sytuacja. Ale przegiąłeś, Arkadiuszu. – Drugi gliniarz złapał chłopaka i pociągnął w stronę radiowozu.
Nieznajoma spojrzała na mnie, dostrzegłem w jej oczach pewną bezradność i żal. Zatrzymałem policjantów.
– Może da się to jakoś załatwić.
– Nie wniosę oskarżenia – dodała ruda.
– Młody musi ponieść karę, nie może bezkarnie kraść.
– Nie będę. Ale jesteśmy głodni – wymamrotał chłopak, patrząc na nas z nadzieją.
– Może należałoby jakoś pomóc tej rodzinie? – odezwała się ze złością stojąca obok mnie kobieta.
– Tam mają asystenta rodziny, jakoś sobie radzą, ale matka czasami idzie w tango, jak spotka kolejnego… wujka – rzucił z przekąsem policjant, do którego chłopak zwracał się po imieniu.
– No to może trzeba ich bardziej wspomóc, szkoda dzieci. – W głosie rudej coś zadrżało.
– Zrobimy tak. Zawiozę młodego do domu, skoczymy na zakupy. Ile masz lat? – spytałem dzieciaka.
– Siedemnaście i pół – odparł cicho.
– Mogę ci załatwić pracę w weekendy. U kumpla na siłowni. Proste rzeczy, dasz radę.
– Ja… dzięki… – wymamrotał ten cały Arek, ale widziałem błysk nadziei w jego oczach.
– Musimy go zabrać. – Policjant pokręcił głową.
– My się zajmiemy chłopakiem. To w sumie było… nieporozumienie. – Rudowłosa pomachała gliniarzowi ręką przed oczami.
– Nieporozumienie, tak? – Drugi mundurowy skrzywił się lekko.
– Jasne. Prawda, Arkadiusz? – Popatrzyła na młodego.
Ten, nieco zdezorientowany, zamrugał nerwowo.
– No t-tak…
– Dobra, możecie iść. I pamiętaj, Sobczuk, mam cię na oku. Następnym razem izba dziecka. – Gliniarz o imieniu Wojtek pogroził chłopakowi, a ten pokiwał energicznie głową.
– Nic już nie będzie, przysięgam!
– Yhym. Zobaczymy. – Policjant zmrużył oczy. – A od państwa wezmę namiary, żeby mieć pewność.
– Jasne. – Ruda podała mu szybko swój dowód. – Marika Karpacka. Mój numer to… – zaczęła dyktować, a gliniarz wszystko zapisał w notesie. Potem spojrzał na mnie.
– Nie mam dowodu. Bartek Kamiński – mruknąłem i także podyktowałem mu swój numer. – A ta siłownia, gdzie młody będzie miał szkołę życia, mieści się na Ołbinie.
– Okej. To moja wizytówka. W razie czego dzwońcie, jeśli ten gagatek coś znowu narozrabia.
Kiedy gliniarze odeszli, chłopak zerknął na nas niepewnie.
– Nie patrz tak. Chodź do mojego samochodu, zawiozę cię do domu, a już w weekend widzę cię w robocie, koleżko.
– Dziękuję panu… – Rudowłosa spojrzała na mnie i podała mi dłoń. Szybko ją ująłem. – Marika jestem.
– Bartek.
– A tu masz mój numer, Arek, i dzwoń w każdej chwili. Jakby coś… się działo – powiedziała do dzieciaka.
Po chwili dotarliśmy do naszych wozów. Za nami oczywiście stało parę aut, ale wielu kierowców zdecydowało się na odwrót. Zawrócili w wąskiej uliczce i jechali chodnikiem pod prąd. Posadziłem chłopaka w mitsubishi i spojrzałem na Marikę.
– Dasz mi swój numer? – Wyjąłem komórkę.
– Też chciałam cię o to prosić. Zamierzam pomóc temu chłopcu.
Pokiwałem głową.
– Ja też – stwierdziłem i podyktowałem jej swój numer. Poczekałem, aż puści mi strzałkę, po czym zapisałem kontakt w książce adresowej.
– Daj znać, co dalej z nim i jak w tym domu – powiedziała, patrząc na mnie z troską.
– Nie ma sprawy.
– I… – podała mi rękę, a ja szybko ją uścisnąłem – dziękuję ci za pomoc.
– Nie ma sprawy – powtórzyłem spokojnie. – Uważaj na siebie.
– Ty też.
Potem wsiedliśmy do swoich samochodów, a ja ruszyłem w stronę Ołbina, na Krętą, gdzie mieszkał Arek.
Poczułem się dziwnie. I wiedziałem, że pomogę temu dzieciakowi. Chociaż jemu.
© Copyright by Agnieszka Lingas-Łoniewska, 2025
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025
Wydanie I
ISBN: 78-83-67685-93-1
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Adobe Stock_Vasyl
Wydawnictwo JakBook
Ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl