Hotel Babylon. Nieznane sekrety branży hotelarskiej - Edwards-Jones Imogen - ebook
NOWOŚĆ

Hotel Babylon. Nieznane sekrety branży hotelarskiej ebook

Edwards-Jones Imogen

3,5

74 osoby interesują się tą książką

Opis

Ile jesteś w stanie znieść za dwa funty napiwku?

Wydawać by się mogło, że w drogich i luksusowych hotelach przebywają wyłącznie ludzie z klasą. Tymczasem za zamkniętymi drzwiami ekskluzywnych apartamentów dystyngowani goście ujawniają swoją prawdziwą twarz i bez skrępowania korzystają z uroków życia. Mówiąc wprost – puszczają im wszystkie hamulce. Do najbardziej popularnych zabaw należą: urządzanie libacji alkoholowych, zażywanie narkotyków, seks z prostytutką…

Imogen Edwards-Jones oraz Autor Anonimowy pod płaszczykiem fikcji opisują prawdziwe historie z branży hotelarskiej. Akcja książki rozgrywa się w ciągu 24 godzin, podczas których pracownicy tytułowego Babylonu muszą spełniać najbardziej ekstrawagancie i nieprzyzwoite zachcianki klientów. Zabawne epizody przeplatają się tu nieustannie z tragicznymi wydarzeniami, a zakulisowe spojrzenie na hotelowe życie bez wątpienia wstrząśnie niejednym czytelnikiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Zu­zanna Szwed

Co­py­ri­ght © Imo­gen Edwards-Jo­nes & Au­tor Ano­ni­mowy, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja i ko­rekta: Elż­bieta Jasz­tal

ISBN 978-91-8076-238-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Dru­żyny „A”

– Eu­ge­nie Fur­niss i Ste­pha­nie Ca­bot

Wstęp

Ta hi­sto­ria jest praw­dziwa. Je­dy­nie imiona bo­ha­te­rów zo­stały zmie­nione, by ochro­nić ich toż­sa­mość. Osoby tu wy­stę­pu­jące, zda­rze­nia do­bre i złe, prze­kręty, nar­ko­tyki, śmierć i obłęd są przed­sta­wione do­kład­nie tak, jak opi­sał mi je Ano­nim, czło­wiek, który przez pra­co­wał w lon­dyń­skich pię­cio­gwiazd­ko­wych ho­te­lach.

Ze wzglę­dów praw­nych opi­sane hi­sto­rie roz­gry­wają się w fik­cyj­nym ho­telu Ba­by­lon. Opo­wie­dziane zo­stały z per­spek­tywy Ano­nima, który ob­ser­wo­wał ho­te­lowe ży­cie przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, przez po­nad dzie­sięć lat. Wszystko wy­gląda wła­śnie tak: bo­gaci wy­dają pie­nią­dze, ho­tel na nich za­ra­bia, a po­ko­jówki wal­czą z boy­ami o na­piwki. Zwy­czajna doba w dro­gim lon­dyń­skim ho­telu.

7:00–8:00

Wczo­raj to był wie­czór – Jezu, jak ja się okrop­nie czuję. Mam w gło­wie coś, co hu­czy jak młot pneu­ma­tyczny. Ję­zyk su­chy jak dy­wan per­ski. Nie za­mie­rza­łem się upić, ale to był wie­czór po­że­gnalny Mi­chelle − nie mo­głem się po­wstrzy­mać. To jest wła­śnie ten pro­blem, pra­cu­jesz w ho­telu o wy­so­kim stan­dar­dzie, ota­cza cię stale luk­sus i roz­pu­sta. Pod ko­niec dłu­giego dnia cięż­kiej pracy je­dyne, na co masz ochotę, to się upić.

Wszy­scy wy­lą­do­wa­li­śmy w ba­rze U Sa­man­thy na Oxford Street. To jedno z tych zna­nych miejsc, gdzie lu­bią się spo­ty­kać pra­cow­nicy du­żych lon­dyń­skich ho­teli, by pić długo i do późna. Mu­sisz tylko po­ka­zać kartę iden­ty­fi­ka­cyjną z ja­kie­go­kol­wiek ho­telu − i wie­czór się za­czyna. Mi­chelle jest lu­biana, więc wczo­raj ze­szło się mnó­stwo lu­dzi. Pra­co­wała ze mną w re­cep­cji od dwóch lat, te­raz od­cho­dzi do ho­telu Cla­ridge’s. Czy może do Do­che­stera? Mó­wiła mi już wiele razy, ale nie za­pa­mię­ta­łem.

Była to świetna noc, mnó­stwo plo­tek. Ja­mes, który jest sze­fem działu za­ku­pów i cza­sem na­peł­nia ta­nim wi­nem pu­ste bu­telki Château Ro­th­schild z 1982 roku, żeby za­im­po­no­wać dziew­czy­nom, znik­nął z kel­nerką, a jedna z po­ko­jó­wek gwał­tow­nie zwy­mio­to­wała na wszystko do­okoła. Ale naj­lep­sza jest ta hi­sto­ria: ja­kaś po­ko­jówka przy­ła­pała Mi­chelle na ob­cią­ga­niu la­ski Ad­ria­nowi – on jest me­na­dże­rem.

Gdy­by­ście znali Ad­riana, by­li­by­ście bar­dziej zszo­ko­wani niż ja. To je­den z tych wy­mu­ska­nych chłop­ców o nie­na­gan­nych ma­nie­rach. Przy­szedł do nas po kur­sie Sa­voya – w tej swo­jej od­pra­so­wa­nej ko­szuli w pa­ski, ze spin­kami w man­kie­tach i pach­nący cy­tru­so­wym pły­nem po go­le­niu. Sło­wem, typ fa­ceta, który ra­czej nie spu­ściłby spodni w mę­skim ki­blu na Oxford Street.

Cho­ciaż, tak na­prawdę, pra­cuję w ho­te­lar­stwie na tyle długo, żeby nie osą­dzać lu­dzi po wy­glą­dzie. To za­wsze ci po­rządni w gar­ni­tu­rach mają w wa­liz­kach pełno la­tek­so­wych stro­jów sado-maso i ma­ga­zy­nów por­no­gra­ficz­nych, a dzi­waki piją wodę mi­ne­ralną i cho­dzą wcze­śnie spać. Mę­żatki na­to­miast lu­bią pójść do łóżka z pra­cow­ni­kami ho­telu. Ale wszy­scy mają coś, co ich ab­so­lut­nie łą­czy: gdy są w ho­telu, kradną. Te­le­wi­zory, ły­żeczki, po­piel­niczki, szla­froki, na­poje z bar­ków sa­mo­ob­słu­go­wych, kit­katy, chipsy, dy­wany, me­ble i dzieła sztuki. Fa­ceci, któ­rzy wy­dają trzy i pół ty­siąca fun­tów za noc (bez śnia­da­nia), si­kają do mi­nia­tu­ro­wych bu­te­lek, żeby za­osz­czę­dzić pie­nią­dze na whi­sky z mi­ni­baru.

Wra­cam do wy­da­rzeń wczo­raj­szego wie­czoru, bo to jest bar­dzo in­te­re­su­jące, jak dziś za­chowa się Mi­chelle − na za­koń­cze­nie pracy ma ofi­cjalną roz­mowę z Ad­ria­nem. Taka roz­mowa z me­na­dże­rem albo sze­fem kadr za­zwy­czaj do­ty­czy omó­wie­nia moc­nych i sła­bych stron pra­cow­nika. Wtedy do­wia­du­jesz się, co można po­pra­wić i w czym je­steś bar­dzo do­bry. Żeby tak się dało pod­słu­chać… Nie mogę się do­cze­kać. Przy­naj­mniej jest coś, na co można dzi­siaj cze­kać.

Re­cep­cja jest pu­sta, kiedy wcho­dzę do ho­telu. Mój ko­lega Ben, który pra­cuje w tym ty­go­dniu na nocki, znik­nął. Wiem, że spóź­ni­łem się kilka mi­nut – gdy zo­sta­wi­łem płaszcz w szatni dla pra­cow­ni­ków i wró­ci­łem po scho­dach na górę, zro­biło się pięć po siód­mej. Nie­moż­liwe, żeby już wy­szedł. Po­wi­nien cze­kać, aż przyjdę, dać mi znać, jak było w nocy, i do­piero po­tem iść do domu.

− Hej, De­rek – mó­wię do por­tiera, wy­mię­tego po ca­łej nocy w fo­telu. – Nie wiesz, gdzie ten leń re­cep­cjo­ni­sta?

− Ben? – pyta.

− Tak, Ben.

− Spraw­dza­łeś w biu­rze?

− Pew­nie.

Za re­cep­cją jest małe biuro, gdzie lu­dzie od re­zer­wa­cji na przy­kład dru­kują ra­chunki i ogól­nie pró­bują so­bie ra­dzić z iry­tu­ją­cymi cią­głymi zmia­nami w sys­te­mie mel­do­wa­nia go­ści. Jest to miej­sce klau­stro­fo­biczne. Nikt nie chce spę­dzać tu zbyt wiele czasu, bo cuch­nie kawą roz­pusz­czalną, sta­rymi her­bat­ni­kami i brzyd­kim od­de­chem. Ale no­cami długi stół w tym po­koju służy cza­sem za łóżko. Ben już kilka razy był upo­mi­nany za spa­nie na stole. To na jego twarz pa­trzą go­ście, kiedy prze­kra­czają próg ho­telu o bar­dzo wy­so­kim stan­dar­dzie − po­koje w ce­nie od dwu­stu do dwóch ty­sięcy fun­tów za noc. Twarz, która ich wita, ma za­po­wia­dać luk­sus. Zde­cy­do­wa­nie nie po­winna być po­marsz­czona, za­spana, z od­ci­śnię­tym zszy­wa­czem na po­liczku. Wcho­dzę do środka i co wi­dzę? Ben na ple­cach, z gębą otwartą, jakby ła­pał mu­chy.

− Ben! Ty gnoju! Obudź się! – krzy­czę.

Aż pod­sko­czył.

− Co?! Ja­sna cho­lera! – Ze­ska­kuje gwał­tow­nie, jakby mu ktoś wsa­dził w ty­łek elek­trycz­nego po­ga­nia­cza by­dła. – Prze­pra­szam? A, to ty. Boże – mam­rota i po­pra­wia zma­to­wiałe, brą­zowe strąki na gło­wie z ulgą, że nie przy­ła­pał go ktoś inny.

− Przy­sną­łem tylko na kilka mi­nut. Chcia­łem się zdrzem­nąć, za­nim czer­wo­no­ocy za­czną przy­jeż­dżać z He­ath­row.

− Ja­sne.

− Prawdę mó­wię, nie spa­łem długo – ob­ru­sza się i wy­gła­dza za­ska­ku­jąco błysz­czący gar­ni­tur. – Jak było wczo­raj?

Opo­wia­dam mu o Mi­chelle i Ad­ria­nie, na co Ben wy­bu­cha śmie­chem. To po­dobno naj­śmiesz­niej­sza rzecz, jaką sły­szał od ty­go­dnia.

− My­ślisz, że będą oma­wiać jej tech­nikę? Oceni ją w skali od zera do dzie­się­ciu?

Ben uznał, że warto by­łoby zo­stać do je­de­na­stej, wtedy Mi­chelle ma swoją roz­mowę. A jed­nak nie da rady. Chce, że­bym za­dzwo­nił do niego po­tem z de­ta­lami.

Noc mi­nęła spo­koj­nie. Nie działo się nic, z czym nie mógłby so­bie po­ra­dzić. Tylko kilku pi­ja­nych fa­ce­tów za­sie­działo się w ba­rze ho­te­lo­wym, trudno było się ich po­zbyć, a o trze­ciej nad ra­nem ja­kaś dziew­czyna prze­szła przez re­cep­cję, wy­ma­chu­jąc pla­sti­kową to­rebką pełną wy­mio­cin, jakby pre­zen­to­wała jej naj­now­szy mo­del. A poza tym to po­wi­nie­nem za­py­tać De­reka, czy wie, gdzie są pro­sty­tutki, kiedy przyj­dzie do wy­mel­do­wy­wa­nia albo wy­rzu­ca­nia… Ben po­dobno nie zwró­cił uwagi, ale obaj wiemy, że pew­nie był w ba­rze ho­te­lo­wym, sta­wia­jąc so­bie kilka wó­dek, żeby prze­trwać noc, albo spał w biu­rze. Śmiać mi się chce, choć zmiany z Be­nem mnie de­ner­wują, bo on za­wsze od­wala mi­ni­mum ro­boty i ucho­dzi mu to pła­zem. Na­prawdę mnie to wku­rza. Dzi­siaj bar­dziej niż zwy­kle, praw­do­po­dob­nie przez to, że mam me­ga­kaca.

− Po­wi­nie­nem wie­dzieć coś jesz­cze? – py­tam Bena, a z po­iry­to­wa­nia ba­wię się mię­tów­kami na bla­cie, kli­ka­jąc w nie ho­te­lo­wym dłu­go­pi­sem.

− Nie są­dzę. Może tylko, że przy­jeż­dża dzi­siaj ja­kiś Ame­ry­ka­nin. Z Tek­sasu. – Uśmie­cha się Ben. – Kasa, kasa, kasa.

− No pew­nie. – Od razu po­pra­wia mi się na­strój.

− Wła­śnie. – Ben za­ciera dło­nie z uśmie­chem. – Wszy­scy ko­chają Tek­sań­czy­ków.

− Na ra­zie! – koń­czę roz­mowę i po­py­cham go lekko w stronę wyj­ścia.

− Na ra­zie – od­po­wiada, po­pra­wia­jąc koł­nierz płasz­cza.

− Siódma wie­czo­rem dzi­siaj.

− Wiem, wiem. Za­dzwoń, kiedy przyj­dzie Mi­chelle – mówi i pusz­cza do mnie oko. – Bę­dzie mi jej bra­ko­wało.

− My­śla­łem, że je­steś za­ko­chany w Jac­kie.

− Pew­nie, stary. – Strzela do mnie z pra­wego palca jak z re­wol­weru. – Na ra­zie.

− Aha – od­po­wia­dam z za­sko­cze­niem.

Ben od trzech mie­sięcy ma ro­mans z Jac­kie – bar­dzo ładną Au­stra­lijką, sze­fową po­ko­jó­wek. Kilka razy mu­sia­łem go kryć w re­cep­cji i dla­tego wiem. Mają swój ry­tuał. Ona za­zwy­czaj dzwoni i mówi coś w stylu: „po­kój 212 wy­maga in­spek­cji”, on leci na górę jak pies za suką w rui, wie­szają „nie prze­szka­dzać” na drzwiach, a po pół­go­dzi­nie ona wy­syła po­ko­jówkę, żeby tam po­sprzą­tała. Trwa to już od ja­kie­goś czasu, więc do­sze­dłem do wnio­sku, że się w so­bie za­ko­chali. Naj­wy­raź­niej się po­my­li­łem.

− Na ra­zie – mó­wię do jego ple­ców, zni­ka­ją­cych w drzwiach ob­ro­to­wych re­cep­cji.

Nie mam czasu za­sta­no­wić się nad tym, co Ben po­wie­dział, bo dzwoni te­le­fon.

− Re­cep­cja, słu­cham – mó­wię na tyle non­sza­lancko, na ile po­zwala mi sie­dem piw.

− Halo – od­po­wiada ame­ry­kań­ski ak­cent. – Dzwo­nię z po­koju pięć­set czter­na­ście.

− Dzień do­bry.

− Za­mó­wi­łem na śnia­da­nie stek. Pół go­dziny temu. Na­dal go nie do­sta­łem.

− Bar­dzo mi przy­kro. Czy dzwo­nił pan do ob­sługi ho­te­lo­wej?

− Też mi ob­sługa. Dzwo­nię do nich, nikt nie od­biera, a po­tem cen­trala dzwoni do cie­bie.

− Za­zwy­czaj tak się dzieje po trzech lub czte­rech dzwon­kach.

− Chciał­bym, że­byś tam po­szedł i wy­ja­śnił sy­tu­ację.

− Nie­stety, nie bar­dzo mogę.

− Nie mo­żesz czy nie chcesz? – Za­czyna uno­sić głos. – Za go­dzinę mam bar­dzo ważne spo­tka­nie. Je­śli nie do­stanę mo­jego steka przed wyj­ściem, obe­rwiesz ty i ho­tel, wy­sta­wię wam ra­chu­nek za moje straty.

− Pro­szę pana…

− Żadne pro­szę pana! – Jest już na­prawdę zły. – Zrób coś z tym!

− Oczy­wi­ście. Na­tych­miast.

− Wresz­cie! – krzy­czy i od­kłada słu­chawkę.

− Ob­sługa ho­te­lowa? – pyta De­rek ze swo­jego fo­tela.

− Aha. Ame­ry­ka­nin za­mó­wił stek.

− Znowu? Dla­czego oni za­wsze to ro­bią? Czy to taki kło­pot za­mó­wić jajka i be­kon na śnia­da­nie? Mam iść?

− Nie, stary, ja pójdę.

Mam na­dzieję, że uda mi się zła­pać szybką kawę, je­śli sam zejdę do kuchni.

− Do­bra. Za­stą­pię cię, póki nie wró­cisz.

De­rek to na­prawdę po­rządny fa­cet, jest por­tie­rem od po­nad dwu­dzie­stu lat. W Ba­by­lo­nie pra­cuje od pię­ciu, wtedy odzie­dzi­czył po­sadę po wujku. Ba­by­lon jest eks­klu­zywny, nie to, co czte­ro­gwiazd­kowa spe­luna za ro­giem, w któ­rej pra­co­wał po­przed­nio. Za­wsze mówi, że prze­każe swoją po­sadę jed­nemu z trzech sy­nów. Udaje mu się zgar­nąć na­wet ty­siąc fun­tów ty­go­dniowo na na­piw­kach, taką pracę lu­dzie lu­bią za­trzy­mać w ro­dzi­nie. Jed­nak czasy się zmie­niają. Co­raz rza­dziej udaje się prze­ka­zać po­sadę por­tiera z ojca na syna. No­wo­cze­sne ho­tele, choćby San­der­son czy Me­tro­po­li­tan, za­trud­niają mło­dych chło­pa­ków o wy­glą­dzie mo­dela. Inne, zwłasz­cza kiedy są czę­ścią wiel­kich kor­po­ra­cji, nic so­bie nie ro­bią z tra­dy­cji.

− Przy­nieść ci kawę? – py­tam.

− Nie, nie warto. Koń­czę za go­dzinę, nie będę mógł spać.

Boże, my­ślę w dro­dze do kuchni. Wszyst­kim nam cho­ler­nie by się przy­dało wy­spać. W ho­te­lar­stwie nikt po­rząd­nie nie sy­pia. Jest do­piero dwa­dzie­ścia po siód­mej, a po­ranna zmiana w kuchni za­częła się przy­naj­mniej dwie go­dziny temu. Szef kuchni od pią­tej rano wstęp­nie pod­smaża kieł­ba­ski, żeby za­raz po­tem za­brać się za przy­go­to­wa­nie śnia­da­nia dla pra­cow­ni­ków, i wraca do dań dla go­ści.

Piw­nica cuch­nie wy­bie­la­czem i be­ko­nem, a po­wie­trze już na ko­ry­ta­rzu jest tak go­rące i cięż­kie, że trudno od­dy­chać. Wcho­dzę do kuchni. Spo­wija ją mgła ole­jowa ze se­tek jaj, które smaży je­den fa­cet. Jego szara twarz błysz­czy od tego tłusz­czu, a oczy wy­dają się ni­czego nie wi­dzieć. Nie znam go. Wy­gląda młodo, na dwa­dzie­ścia parę lat. Musi być nowy. Mło­dzi przy­cho­dzą tu i od­cho­dzą stąd dość czę­sto, bo kto tak na­prawdę chce pra­co­wać na pięt­na­sto­go­dzinne zmiany w tym pie­kle? Ale je­śli ko­mu­kol­wiek uda się dojść do po­zy­cji za­stępcy szefa kuchni, już nie chce od­cho­dzić. Do­bry ku­charz może za­ro­bić po­nad sto ty­sięcy fun­tów rocz­nie, a je­śli jego na­zwi­sko wid­nieje koło drzwi wej­ścio­wych, to może za­ro­bić na­wet cztery razy tyle.

Ku­charz nie re­aguje, gdy go wo­łam. Moż­liwe, że nie sły­szy, a może jest tak zmę­czony, że mózg mu nie pra­cuje?

− Hej! – wo­łam po raz ko­lejny. Tym ra­zem mnie za­uważa.

− Jan­kes z po­koju pięć­set czter­na­ście chce wie­dzieć, co się stało z jego ste­kiem.

Ku­charz, nie pod­no­sząc głowy, wska­zuje no­żem ka­wał mięsa skwier­czący z tyłu grilla.

− Jak długo? – py­tam, na co po­ka­zuje mi dwa palce. Zga­duję, że dwie mi­nuty. − Można to przy­śpie­szyć? – do­py­tuję.

Brak re­ak­cji. Wró­cił już do swo­ich pa­telni i za­czyna prze­kła­dać jajka na przy­go­to­wane za nim tace, za­ła­do­wane sztuć­cami, ser­wet­kami, solą, pie­przem i to­stami. Cza­sami na­kłada ja­jecz­nicę ze sto­ją­cego obok gara, a po­tem do­daje be­kon z pod­grze­wa­cza. Wszystko to wy­gląda obrzy­dli­wie, ale ja­kimś cu­dem, gdy tra­fia do po­koju ho­te­lo­wego po po­dróży dłu­gimi, zim­nymi ko­ry­ta­rzami, wy­daje się dość ape­tyczne. I wcale nie ta­nie: mo­żesz za­pła­cić od dwu­na­stu i pół do dwu­dzie­stu pię­ciu fun­tów za tra­dy­cyjne an­giel­skie śnia­da­nie w ho­telu w cen­trum Lon­dynu. A ho­tel kosz­tuje to mniej niż pół funta. Wy­cho­dzę z kuchni i sły­szę te­le­fon w po­miesz­cze­niu obok. Od­biera chło­pak ubrany na biało.

− Ob­sługa ho­te­lowa, słu­cham.

Skrę­cam do sto­łówki pra­cow­ni­czej po szybką kawę, strasz­nie chce mi się za­pa­lić – to wina tego za­pa­chu. To miej­sce jest za­wsze zimne, wil­gotne i cuch­nie ta­nimi pa­pie­ro­sami nie­za­leż­nie od ofe­ro­wa­nych po­traw. Jed­nak, dziw­nym tra­fem, je­dze­nie nie jest złe, a prze­cież ho­tel wy­daje funt dwa­dzie­ścia dzien­nie na każdą osobę. Więk­szość pra­cow­ni­ków je tu­taj przy­naj­mniej dwa po­siłki dzien­nie. Czę­sto do­stają nam się resztki po ban­kie­tach z po­przed­niej nocy, stare sa­łatki i ciastka. Ale go­tują nam też do­bre gu­la­sze i po­trawki, cza­sem chilli i curry dla sprzą­ta­czy z Ban­gla­de­szu, któ­rzy pra­cują tu no­cami. Dwoje z nich sie­dzi w rogu ja­dalni. Po­chy­lają się nad ta­le­rzami, jakby ktoś im je miał za­brać. Na­wet ze sobą nie roz­ma­wiają. Na­le­wam kawę i sia­dam na­prze­ciw fa­ceta w sza­rym wdzianku ekipy od na­praw i kon­ser­wa­cji, za­kła­dam, że jest Po­la­kiem. Nie chcę tu wyjść na ra­si­stę, ale pewne rze­czy są oczy­wi­ste, kiedy się tro­chę po­pra­cuje w ho­telu; pierw­sza z nich: fa­ceci od kon­ser­wa­cji to Po­lacy, druga: sprzą­ta­cze są z Ban­gla­de­szu, a trze­cia, że po­ko­jówki ni­gdy nie po­cho­dzą z An­glii. W po­przed­nim ho­telu, w któ­rym pra­co­wa­łem, wśród per­so­nelu pralni zna­lazł się Bry­tyj­czyk − i wszyst­kim wy­da­wało się to dziwne. Miał po­nad pięć­dzie­siąt lat i może miał ja­kieś długi, kto to wie? Pew­nego dnia się za­ła­mał i przed wszyst­kimi w ja­dalni przy­znał, że jest by­łym więź­niem. Nie mógł już tego dłu­żej ukry­wać, sie­dział za za­bi­cie żony to­po­rem. Od­szedł na­stęp­nego dnia, a ja od tam­tej pory nie wi­dzia­łem bry­tyj­skiego pra­cow­nika pralni albo ob­sługi ho­te­lo­wej.

Kawa i pa­pie­ros ro­bią swoje: serce mi przy­śpie­sza, a mózg wy­daje się bu­dzić. Zer­kam na ze­ga­rek – ja­sna cho­lera! Za pięt­na­ście ósma! Jak to się stało? Lecę na górę i wpa­dam do re­cep­cji. Liz, moja druga po­łowa na dzi­siaj, wita mnie sta­lo­wym spoj­rze­niem.

− Gdzie ty się, do cho­lery, szla­jasz? – pyta i pró­buje wy­glą­dać po­waż­nie.

− Na dole. Mu­sia­łem roz­wią­zać pro­blem ze śnia­da­niem dla jed­nego z po­koi. A ty się spóź­ni­łaś.

− Pięć mi­nut.

− Ja­sne, ja­sne.

Nie ma sensu kłó­cić się z Liz. Mu­szę z nią pra­co­wać cały dzień i wolę prze­mil­czeć za­czepkę, bo ma ta­lent do stro­je­nia fo­chów. Je­śli tylko ze­chce, może się do mnie nie od­zy­wać przez cały ra­nek. Ma tro­chę po­nad dwa­dzie­ścia lat, blond włosy i świetne cycki, ta­kie la­ski uwiel­biają fa­ceci w śred­nim wieku. Jest za­wsze opa­lona, mimo że ni­gdy nie wy­jeż­dża na wa­ka­cje, jej rzęsy same się pod­krę­cają, a pa­znok­cie są tak utwar­dzone od la­kieru, że ni­gdy się nie ła­mią. Ona, Ben, Mi­chelle i ja pra­co­wa­li­śmy na zmiany cztery dni z rzędu, z jed­nym dniem prze­rwy, a co drugi ty­dzień mamy nocki. Ale te­raz Mi­chelle ode­szła i bra­kuje nam re­cep­cjo­ni­sty. Cze­kamy na za­stęp­stwo i mamy na­dzieję, że przy­ślą ko­goś ju­tro.

− Pro­blemy?

− Ma­rie, ta kel­nerka, za­dzwo­niła, że nie przyj­dzie, bo jest chora.

Za­śmia­łem się.

− Ma­rie? Pew­nie, że jest chora. Po­szła wczo­raj do domu z Ja­me­sem z działu za­ku­pów. Po­wie­działa, co jej jest?

− Za­tru­cie po­kar­mowe.

− Za­tru­cie po­kar­mowe? Nie wie­dzia­łem, że gin z to­ni­kiem to je­dze­nie.

Liz wzru­szyła ra­mio­nami.

− Są­dząc po tym, co De­rek mi po­wie­dział o wczo­raj­szej nocy, po­dej­rze­wam, że nie tylko ona się po­cho­ro­wała. My­ślisz, że Mi­chelle się po­jawi?

− Mam na­dzieję. By­łoby się z czego po­śmiać. Te­le­fon dzwoni.

− Re­cep­cja, słu­cham? – od­zywa się Liz swoim sy­czą­cym gło­sem. – Mhm, mhm, tak. Nie­stety, nie mamy pi­gułki „dzień po” w na­szej ap­teczce, ale je­śli może pani po­cze­kać kilka mi­nut, nasz kon­sjerż Tony za­czyna o ósmej i bę­dzie wie­dział, gdzie je naj­szyb­ciej ku­pić… Tak, oczy­wi­ście, za­dzwo­nię, jak tylko się po­jawi.

− Cie­szę się, że to ty ode­bra­łaś. Po tym te­ście cią­żo­wym, który mu­sia­łem ku­pić w ze­szłym ty­go­dniu…

8:00–9:00

Tony po­ja­wia się do­kład­nie o ósmej. Miękki płaszcz, nowy gar­ni­tur, lśniące buty, biała jak śnieg ko­szula i kra­wat od Prady. Ma ciemne włosy z prze­dział­kiem z boku, na twa­rzy za­raź­liwy uśmiech, który spra­wia, że na­tych­miast chcesz się z nim za­przy­jaź­nić. Tak na­prawdę jest dużo wię­cej po­wo­dów, dla któ­rych chcesz się z nim przy­jaź­nić. Po pierw­sze, nie­wiele jest miejsc i zda­rzeń w Lon­dy­nie, o któ­rych Tony by nie wie­dział. To cho­dząca mapa i prze­wod­nik w jed­nym. Wie, gdzie można do­brze zjeść, faj­nie za­tań­czyć, nie­źle się za­ba­wić. Zna każ­dego z bram­ka­rzy wszyst­kich do­brych klu­bów, wie, w któ­rym te­atrze gra ja­kiś hol­ly­wo­odzki ak­tor i w któ­rym ba­rze pije. Może zor­ga­ni­zo­wać sto­lik w naj­droż­szych i naj­słyn­niej­szych re­stau­ra­cjach bez re­zer­wa­cji, może zdo­być bi­lety na wy­prze­dane kon­certy, zniżki na sa­mo­chody, może za­ła­twić dziew­czyny, chłop­ców i nar­ko­tyki, willę na po­łu­dniu Fran­cji. Wie o fan­ta­stycz­nym miej­scu, które jego ko­lega po fa­chu wy­na­jął dla Co­urt­ney Love. Za­pła­ciła za nie, ale ni­gdy się tam nie po­ja­wiła. Tony może za­ła­twić rów­nież week­end na wsi, wy­cieczki po Lon­dy­nie, bi­lety bez ko­lejki do Ma­dame Tus­saud. Po­wie, gdzie można na­pra­wić ze­ga­rek, wy­czy­ścić strzelbę, zna­leźć naj­lep­szy ma­te­riał na sari, drobny pre­zent dla żony, pójść na za­kupy w środku nocy. Wie do­kład­nie, ja­kich no­wych bu­tów szu­kasz. Z dumą nosi w kla­pie złoty zna­czek skrzy­żo­wa­nych klu­czy, od­znakę kon­sjerży. Ma do tego prawo, bo te klu­cze otwie­rają wszyst­kie drzwi w mie­ście.

− Hej, Tony – mó­wię na po­wi­ta­nie.

− Hej, stary.

Tony jest w do­brym na­stroju, Tony jest za­wsze w do­brym na­stroju. Każdy byłby w do­brym na­stroju, gdyby do­sta­wał ty­go­dniowo dwa ty­siące nie­opo­dat­ko­wa­nych fun­tów w na­piw­kach.

− Sły­sza­łem, że wczo­raj­sza noc była udana.

− Już o tym wiesz? – py­tam.

Tony tylko się uśmie­cha i po­ciera po no­sie. Ra­zem z nim przy­szedł Steve, za­stęp­stwo De­reka. Wła­śnie otwiera drzwi fa­ce­towi, który wy­gląda, jakby do­piero co wy­siadł z sa­mo­lotu.

− Dzień do­bry. Mogę panu po­móc z ba­ga­żami? – pyta Steve.

− Tak, tak – od­po­wiada fa­cet. Rzu­cił wszystko na zie­mię i wszedł do re­cep­cji.

− Dzień do­bry – wi­tam go, gdy Liz od­biera ko­lejny te­le­fon.

− An­drew Oli­ver – mówi z ak­cen­tem, który nie po­zwala zi­den­ty­fi­ko­wać, skąd jest. – Moż­li­wość wcze­śniej­szego za­mel­do­wa­nia. Koszty za­pła­cone z góry.

− Oczy­wi­ście, za­raz spraw­dzę.

Nie ma chyba nic bar­dziej lu­bia­nego przez ho­tele niż wcze­śniej­sze za­mel­do­wa­nie. Wtedy po­dwój­nie re­zer­wu­jemy je­den po­kój. To dość pro­ste: jedna osoba płaci za noc w ho­telu, a druga, która chce się wcze­śnie za­mel­do­wać, płaci za noc, któ­rej tu nie spę­dza. W ten spo­sób ho­tel wy­sta­wia ra­chu­nek za tę samą noc dwóm oso­bom. Je­dyne, czego trzeba do­pil­no­wać, to żeby po­przedni gość się wy­mel­do­wał, za­nim na­stępny rano się za­mel­duje. Ina­czej mo­żemy so­bie na­ro­bić kło­po­tów.

− Bar­dzo do­brze – mó­wię, spraw­dza­jąc jego ka­na­dyj­ski pasz­port. − Mamy pana re­zer­wa­cję, po­kój pięć­set czter­na­ście.

− Pięć­set czter­na­ście? – po­wta­rza z wes­tchnie­niem ulgi, która pach­nie sa­mo­lo­to­wym żar­ciem.

− Tak – uśmie­cham się, ale w mo­jej gło­wie biją na alarm. Re­cep­cja? Mamy pro­blem.

Po­kój 514 nie jest wolny i na pewno nie bę­dzie wolny przez na­stępne pół go­dziny, po­tem musi być po­sprzą­tany i przy­go­to­wany na no­wego go­ścia, a ja w tym cza­sie będę miał pana Oli­vera, wi­szą­cego mi nad głową.

− Ta­aak – mó­wię i on na­tych­miast ła­pie, że coś jest nie tak.

− Co jest? Nie­moż­liwe, żeby był ja­kiś pro­blem. Ja za­pła­ci­łem z góry. Mogę to udo­wod­nić. – Po­ło­żył teczkę obok i otwo­rzył.

− Nie, nie – szybko go za­pew­niam. – To nie pro­blem z re­zer­wa­cją, my ją tu­taj mamy. Cho­dzi o to, że jest mały pro­blem z pana po­ko­jem. Gość, który był w nim wczo­raj, roz­cho­ro­wał się…

− Za­tru­cie po­kar­mowe – po­moc­nie wtrąca Liz. – Straszne za­tru­cie, okropne. Nie był w sta­nie wyjść z po­koju przez całą dobę. Ostrygi.

− Ostrygi? – pyta Oli­ver.

− Ostrygi – po­wta­rza Liz, pra­wie wie­rząc we wła­sne wy­my­sły. – Nikt nie był w sta­nie go ru­szyć, le­karz za­ka­zał.

− W każ­dym ra­zie – uśmie­cham się naj­mi­lej, jak umiem – ho­tel jest pełny, więc w tej chwili nie mo­żemy panu nic za­ofe­ro­wać, ale je­śli byłby pan ła­skaw dać nam pół go­dziny, to je­stem pewny, że uda nam się coś za­ła­twić.

− Pół go­dziny – po­wta­rza słabo.

− Pół go­dziny – za­pew­niam i udaję, że wła­śnie coś mi przy­szło do głowy. – W tym cza­sie mo­żemy panu za­ofe­ro­wać śnia­da­nie w na­szej re­stau­ra­cji, na koszt ho­telu, rzecz ja­sna. Jajka, be­kon, kawa. Przyj­dziemy pana po­in­for­mo­wać, kiedy tylko coś zor­ga­ni­zu­jemy.

Oli­ver jest zbyt zmę­czony, żeby się wy­kłó­cać. Je­dyne, czego pra­gnie, to łóżko, kawa i CNN w te­le­wi­zji. Ale za­miast tego idzie do re­stau­ra­cji, po­włó­cząc no­gami, gdy ja szybko re­je­struję jego złotą kartę Ame­ri­can Express.

− Po­szło nie­źle – mówi Liz.

− Le­piej niż Be­nowi ty­dzień temu.

Ben po­peł­nił tra­giczną po­myłkę. Wy­my­ślił fa­talne kłam­stwo, gdy miał do czy­nie­nia ze zmę­czo­nym Ame­ry­ka­ni­nem pro­sto z No­wego Jorku. Za­miast po­wtó­rzyć czę­sto wy­ko­rzy­sty­waną hi­sto­rię o za­tru­ciu po­kar­mo­wym, Ben po­wie­dział, że po­kój zo­stał za­lany i na­dal go sprzą­tają. Ame­ry­ka­nin mu nie uwie­rzył i za­żą­dał po­ka­za­nia po­koju, Ben jed­nak od­mó­wił, tłu­ma­cząc się sta­nem po­koju. Ame­ry­ka­nin na­zwał Bena kłamcą, na co Ben oznaj­mił, że je­śli on na­prawdę chce, to Ben mu ten po­kój po­każe. Gość na­prawdę chciał. Ben za­pro­wa­dził go do po­koju na końcu jed­nego z ko­ry­ta­rzy, gdzie w tym cza­sie pra­co­wali ro­bot­nicy. Ale Ame­ry­ka­nin na­dal nie wie­rzył i za­żą­dał, by we­zwano me­na­dżera. Ta ża­ło­sna hi­sto­ria skoń­czyła się dar­mo­wym po­by­tem Ame­ry­ka­nina w ho­telu i bu­telką szam­pana na nasz koszt. Ad­rian nie był za­chwy­cony.

Te­le­fon za­czyna dzwo­nić raz za ra­zem. O tej po­rze go­ście za­zwy­czaj pro­szą, żeby im przy­go­to­wać ra­chu­nek, a pra­cow­nicy ho­telu za­wia­da­miają te­le­fo­nicz­nie, że są cho­rzy i nie przyjdą do pracy. Dziś jest pią­tek, więc za­kła­dam, że bę­dzie tego sporo. Lu­dzie są za­wsze cho­rzy w po­nie­działki, piątki i week­endy. Po­wta­rza się to tak czę­sto, że te­raz, je­śli ktoś opu­ści któ­ryś z tych dni, nie do­sta­nie za ten dzień wy­płaty. Kiedy udo­wodni cho­robę zwol­nie­niem le­kar­skim, do­sta­nie zgod­nie z pra­wem wy­na­gro­dze­nie cho­ro­bowe, je­śli nie – jego strata. Czemu ho­tel miałby pła­cić za kaca? A jak już je­ste­śmy przy kacu, mój jest straszny. Mógł­bym za­bić za szklankę wody i ta­bletki od bólu głowy.

Te­le­fon znów dzwoni.

− Dzień do­bry – mó­wię.

− Hej – sły­szę. To Ja­cinta, jedna z po­ko­jó­wek, i wiem na­tych­miast, że dzwoni, bo jest „chora”. Ja wiem, że kła­mie, ona wie, że ja to wiem, ale oboje tak uda­jemy. Ża­ło­sne. Przy­naj­mniej jej wy­mówka to nie jest „za­tru­cie po­kar­mowe”, przy któ­rym za­wsze mu­szę kła­mać, że współ­czuję. Ja­cinta ma po­dobno coś nie tak z ko­bie­cymi spra­wami. Nie bar­dzo wiem, czy cho­dzi o pro­blemy emo­cjo­nalne, czy gi­ne­ko­lo­giczne, więc mó­wię coś w stylu: „To nie­do­brze. Mam na­dzieję, że się po­prawi”, i koń­czę roz­mowę.

Co­kol­wiek to jest, po­winna była za­dzwo­nić wcze­śniej, bo więk­szość po­ko­jó­wek i sprzą­ta­czek ma być w pracy przed ósmą rano. Wła­śnie te­raz będą miały naj­wię­cej do zro­bie­nia. Po­winny po­rząd­ko­wać i sprzą­tać po­koje tak szybko, jak to moż­liwe. Im szyb­ciej to zro­bią, tym szyb­ciej mogą iść do domu. Ża­den ho­tel nie po­trze­buje pu­stego, nie­po­sprzą­ta­nego po­koju, który na sie­bie nie za­ra­bia. Jest in­struk­cja, jak po­kój po­wi­nien wy­glą­dać: dwa duże ręcz­niki na ła­zien­ko­wej su­szarce, ład­nie uło­żone, ręcz­niczki do twa­rzy zwi­nięte koło umy­walki, ka­lo­ry­fer włą­czony, ale nie go­rący, dwa kubki na umy­walce, drzwi do ła­zienki uchy­lone, lampa na biurku za­pa­lona, ra­dio wy­łą­czone, kli­ma­ty­za­cja usta­wiona na dwa­dzie­ścia cztery stop­nie zimą i dwa­dzie­ścia dwa la­tem. Co wię­cej, każda sza­nu­jąca się po­ko­jówka bie­gnie jak naj­szyb­ciej do po­ko­jów – na­wet kiedy go­ście za­le­d­wie po­my­ślą o pa­ko­wa­niu – a to dla­tego, że nie­któ­rzy zo­sta­wiają na­piwki. Żadna z nich nie chce, żeby pie­nią­dze zgar­nęli Jez albo Dave – nasi boye ho­te­lowi. W ze­szłym ty­go­dniu, kiedy prze­cho­dzi­łem koło jed­nego z po­koi na trze­cim pię­trze, zo­ba­czy­łem por­tu­gal­ską po­ko­jówkę wal­czącą z Dave’em o mo­netę dwu­fun­tową. Cza­sem lu­dzie, któ­rzy kie­dyś pra­co­wali w ho­te­lar­stwie, zo­sta­wiają na­piwki w miej­scach, z któ­rymi boye nie mają do czy­nie­nia, na przy­kład pod po­duszką, ci, któ­rzy nie wie­dzą co i jak, zo­sta­wiają na­piwki na stole. Wtedy wszystko za­leży od po­ko­jówki, czy do­sta­nie to, na co za­słu­guje. A za­słu­guje z całą pew­no­ścią. Rze­czy, na które po­ko­jówki się na­ty­kają, prze­cho­dzą ludz­kie wy­obra­że­nia – brudne majtki, zu­żyte pre­zer­wa­tywy, ma­ga­zyny por­no­gra­ficzne sztywne od za­schnię­tej spermy, ko­ka­inę, stare strzy­kawki, zu­żyte sek­sza­bawki. Lu­dzie za­cho­wują się tak nie­praw­do­po­dob­nie w swo­ich po­ko­jach, że czę­sto nie mogę wyjść z szoku. Pa­mię­tam hi­sto­rię pew­nej grupy mu­zy­ków. Wcią­gnęli tyle ko­ka­iny, że do­stali roz­wol­nie­nie, a gdy skoń­czył im się pa­pier to­a­le­towy, pod­cie­rali się fi­ran­kami.

Praca po­ko­jówki jest chyba naj­bar­dziej za­sraną pracą w ho­telu. Za­sraną w do­słow­nym tego słowa zna­cze­niu. Kilka mie­sięcy temu pewna wy­tworna star­sza pani zo­sta­wiła na łóżku wielką kupę. Ogól­nie cała sy­tu­acja była dziwna. Owa star­sza pani no­co­wała w jed­nym z po­koi – i praw­do­po­dob­nie w jed­nym łóżku − ze swoją córką. Rano córka wy­szła gdzieś dość wcze­śnie, a jej matka około dzie­wią­tej rano. Przed wyj­ściem na­wet ze mną miło po­roz­ma­wiała na te­mat wy­stawy, na którą się wła­śnie wy­bie­rała. Po­tem oka­zało się, że zo­sta­wiła w łóżku wiel­kie gówno i ni­komu na­wet o tym nie wspo­mniała. Biedna po­ko­jówka pra­wie ze­mdlała, gdy je od­kryła. Nie mo­gła zro­zu­mieć, czemu po­kój tak śmier­dzi, aż w końcu zdjęła koł­drę. I to gówno mu­siała osta­tecz­nie po­sprzą­tać Jac­kie, bo po­ko­jówka nie mo­gła się zmu­sić. Co dziw­niej­sze, wła­ści­cielka kupy wró­ciła wie­czo­rem i o ni­czym nie wspo­mniała. Wy­mel­do­wała się na­stęp­nego ranka i na­wet nie zo­sta­wiła na­piwku.

Ale po­ko­jówki przy­naj­mniej cza­sem do­stają ja­kieś na­piwki. Ku­cha­rze na dole, któ­rzy pra­cują w naj­gor­szych wa­run­kach, ni­gdy ich nie do­stają. A wa­runki są na­prawdę okropne. Wiem, bo mia­łem pe­cha pra­co­wać w kuchni przez pe­wien czas. Nie wy­trzy­ma­łem. Ty­ra­nia, bru­tal­ność i ostat­nie cham­stwo, w które trudno uwie­rzyć. Sze­fo­wie kuchni to gnoje i uwiel­biają się nad ludźmi znę­cać. Ni­gdy nie za­po­mnę mo­jego pierw­szego dnia pracy w kuchni. Je­śli nie je­steś na zmia­nie śnia­da­nio­wej, to za­czy­nasz około ósmej lub dzie­wią­tej rano. Wszy­scy ku­cha­rze przy­cho­dzą tak wcze­śnie, bo mu­szą przy­go­to­wać je­dze­nie na cały dzień. Pra­cują na zmiany, czyli od ósmej do trze­ciej, mają wolne od trze­ciej do pią­tej, kiedy za­zwy­czaj idą do pubu albo do buk­ma­chera, a po­tem wra­cają do pracy od pią­tej do je­de­na­stej. W kuchni jest tak go­rąco i duszno, jakby to była śre­dnio­wieczna izba tor­tur. I na­prawdę tam tor­tu­rują. Pierw­szego dnia pracy mu­sia­łem sta­nąć na pły­cie grilla i na głos wy­ja­śnić, dla­czego po­winni mi po­zwo­lić pra­co­wać w ich pie­przo­nej kuchni. Moje buty prze­pa­liły się na wy­lot, za­nim po­zwo­lili mi zejść, i przez ty­dzień mia­łem na sto­pach pę­che­rze. Jako nowy mu­sia­łem pa­tro­szyć ryby i obie­rać ziem­niaki, to może do­pro­wa­dzić czło­wieka do sza­leń­stwa. Trzeba ob­ciąć górę i dół ziem­niaka i obie­rać tak, żeby wy­glą­dem przy­po­mi­nał beczkę. Kiedy za­czy­na­łem, mo­głem obrać dwa na mi­nutę, po­tem wia­dro na go­dzinę, czyli około pięć na mi­nutę. Obie­ra­łem ziem­niaki cały dzień, każ­dego dnia, przez trzy mie­siące. Obie­ra­łem je na­wet we śnie, bo śniły mi się te cho­lerne beczki. Ale przy­naj­mniej ja­koś się stam­tąd wy­rwa­łem. Jest w Sa­voyu je­den ko­leś z Ame­ryki Po­łu­dnio­wej, któ­rego obiera ziem­niaki. Obiera je dla nich już od lat. Po­dobno dali mu ostat­nio krze­sło, co pew­nie zro­biło mu dzień i cały rok.

Na­uczy­łem się jed­nej rze­czy przy obie­ra­niu ziem­nia­ków: pręd­kość się li­czy, ale nie na­leży koń­czyć pracy zbyt szybko. Raz by­łem na tyle głupi, że po­sze­dłem do ku­cha­rza ze­społu, su­kin­syna od­po­wie­dzial­nego za zupy, gu­la­sze i tym po­dobne, i po­wie­dzia­łem, że skoń­czy­łem ziem­niaki i te­raz nie wiem, co in­nego mógł­bym jesz­cze zro­bić.

− Co?! – wrza­snął. – Nie masz nic do ro­boty?! No to chodź ze mną.

Za­brał mnie na za­ple­cze kuchni, gdzie stały trzy prze­my­słowe za­mra­żarki – ten ro­dzaj, w któ­rym można za­mknąć do­ro­słego czło­wieka. Otwo­rzył jedną z nich, wy­cią­gnął ze sześć to­reb mro­żo­nego groszku, ro­ze­rwał je wszyst­kie i wy­sy­pał ich za­war­tość do za­mra­żarki.

− Te­raz masz wleźć do środka – po­wie­dział – po­zbie­rać ten ba­ła­gan i wsa­dzić cały groch z po­wro­tem do to­reb. I ni­gdy wię­cej mi nie mów, że nie masz nic do ro­boty.

Mu­sia­łem pod­nieść każde ziarnko gro­chu go­łymi rę­kami. Za­jęło mi to trzy go­dziny, moje ręce były nie­bie­skie z zimna, gdy skoń­czy­łem. Więc, jak ła­two się do­my­ślić, nie bar­dzo lu­bię kuch­nie.

W tej chwili nie bar­dzo lu­bię Liz. Spo­sób, w jaki stuka pa­znok­ciami, na­prawdę mnie de­ner­wuje. Moż­liwe, że je­stem dzi­siaj po­iry­to­wany z po­wodu kaca, bo za­zwy­czaj ona mnie aż tak nie de­ner­wuje. Te­le­fon znowu dzwoni, Liz udaje, że nie sły­szy. Wy­eks­po­no­wała cycki i flir­tuje z ja­kimś tłu­stym fa­ce­tem, do­py­tu­jąc, jak mu się po­do­bał po­bytu w na­szym ho­telu. Sam mu­szę ode­brać.

− Re­cep­cja, słu­cham.

− Dzwo­nię z po­koju sto sześć­dzie­siąt – od­zywa się dam­ski głos. – Dzwo­ni­łam ja­kiś czas temu w pew­nej spra­wie…

− Tak?

− To dość in­tymna sprawa.

− Może ja mogę po­móc?

− No więc – od­kasz­luje. – Za­dzwo­ni­łam w spra­wie pi­gułki „dzień po” i re­cep­cjo­nistka po­wie­działa, że do mnie za­dzwoni, ale się nie ode­zwała.

−Ach tak. Bar­dzo mi przy­kro. Je­śli może pani tro­chę za­cze­kać, po­sta­ram się to za­ła­twić.

Idę do Tony’ego, który sie­dzi przy swoim biurku i li­czy, ile bi­le­tów do te­atru i opery sprze­dał w tym ty­go­dniu i ile wy­nio­sło jego dzie­sięć pro­cent. Po­doba mu się ta fu­cha na boku, może za­ro­bić do czte­ry­stu fun­tów mie­sięcz­nie, wci­ska­jąc na­iw­nia­kom bi­lety na mu­si­cale.

− Tony? – za­ga­duję.

− W czym mogę ci po­móc, stary?

− Pi­gułka „dzień po”?

− A. Okej. Mamy ap­tekę na końcu ulicy. Sprze­dają nam, je­śli pro­simy, ale za­zwy­czaj wolą, żeby ko­biety same po­szły, bo mu­szą za­dać kilka py­tań. Cho­dzi o ogólny stan zdro­wia.

− Ona by ra­czej wo­lała, że­by­śmy to dla niej za­ła­twili.

− Okej. Wy­ślę Dave’a.

Tony pstryka pal­cami. Dave, który wła­śnie po­le­ro­wał wó­zek ba­ga­żowy, na­tych­miast staje na bacz­ność, rzuca ro­botę i pod­biega do nas.

− Przy­da­łoby mu się tro­chę ru­chu – mówi Tony. – Sie­dział na tyłku cały ra­nek. Prawda?

− Tak, pro­szę pana.

− Który po­kój to był?

− Sto sześć­dzie­siąt – mó­wię.

− Sto sześć­dzie­siąt. – Uśmie­cha się Tony. – Czy to nie przy­pad­kiem ta la­ska, która wczo­raj w nocy prze­szła tędy z torbą rzy­gów?

− A bo ja wiem?

− A ja my­ślę, że to ta. Mogę się za­ło­żyć, że nie czuje się za do­brze.

− Czyli jest nas dwoje.

− No tak. Byle do je­de­na­stej. – Tony za­ciera ręce. – Nie mogę się do­cze­kać wy­razu twa­rzy Mi­chelle.

9:00–10:00

W dro­dze do ap­teki Dave mija w drzwiach Ad­riana.

− Dzień do­bry – mówi Tony, ukła­da­jąc ładną górkę ulo­tek re­kla­mu­ją­cych wy­cieczki pię­tro­wym au­to­bu­sem bez da­chu.

− Gdzie on się wy­biera? – pyta Ad­rian i wska­zuje kciu­kiem przez ra­mię.

− Pi­gułka „dzień po” dla po­koju sto sześć­dzie­siąt.

− A. Okej.

− No wła­śnie. – Tony uśmie­cha się sze­roko. – Po­dobno była to nie­zła noc dla wszyst­kich.

− Se­rio? – od­zywa się Ad­rian z uśmie­chem, nie umknęło mu za­gra­nie Tony’ego. – Ja nie bar­dzo wiem, bo prze­cież do­piero co tu przy­sze­dłem. Wszystko w po­rządku? – mówi do mnie.

− Wszystko w po­rządku – od­po­wia­dam na­tych­miast.

− Ska­co­wany? – pyta.

− Ani tro­chę.

− I do­brze. To chcia­łem usły­szeć. Pro­fe­sjo­na­lizm w re­cep­cji. Dzień do­bry, Liz – wita się jesz­cze w dro­dze do biura.

− Dzień do­bry – od­po­wiada Liz z naj­pięk­niej­szym pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem.

W końcu Ad­rian to przy­stojny fa­cet, wy­soki bru­net o zie­lo­nych oczach. Szybko wspiął się po szcze­blach ka­riery, co nie zda­rza się aż tak czę­sto ele­ganc­kim fa­ce­tom o szem­ra­nej re­pu­ta­cji. Cho­dzi mi o to, że ra­czej nie po­wi­nien po­zwa­lać, żeby jego pra­cow­nice ro­biły mu la­skę. Jest od­po­wie­dzialny za biz­nes, który za­ra­bia trzy­dzie­ści pięć mi­lio­nów fun­tów rocz­nie. Po­wi­nien stać na czele i da­wać przy­kład, jak ka­pi­tan statku, ale Ad­rian jest chyba za bar­dzo po­pu­larny, na wła­sną szkodę. Pod­władni go lu­bią. Cho­dzi na ich po­że­gnalne przy­ję­cia i robi, co mu się po­doba – zu­peł­nie jak je­den z nas. I urzą­dza bo­żo­na­ro­dze­niowe po­pi­jawy, na któ­rych za­lani ku­cha­rze zwa­lają się pod stół, a on na­dal stoi.

On i Tony to do­brzy kum­ple, głów­nie dla­tego, że Tony za­ła­twia Ad­ria­nowi różne sprawy – bi­lety na kon­certy, sto­liki w re­stau­ra­cjach, ja­kieś zniżki tu, ja­kieś wy­cieczki tam. W ze­szłym roku wy­słał li­mu­zynę po Ad­riana na lot­ni­sko, gdy ten wra­cał z wa­ka­cji. Czę­sto po­maga w trud­nych sy­tu­acjach. Zor­ga­ni­zo­wał bratu Ad­riana wie­czór ka­wa­ler­ski − do­pil­no­wał, żeby wszę­dzie ich wpusz­czono i na­wet za­ła­twił kilka zni­żek. W za­mian Tony może ro­bić, co chce. Wolno mu za­trzy­mać całą pro­wi­zję od sprze­daży bi­le­tów do te­atru, zle­cać pracę tylko jed­nej fir­mie tak­sów­kar­skiej, wolno mu wpy­chać go­ściom wy­cieczki do Do­ver, Cot­swolds i Strat­ford-upon-Avon, z któ­rych ma za­ro­bek.

Ad­rian też nie jest taki czy­sty. Sły­sza­łem, że we Fran­cji wy­lano go z jed­nych z tych szy­kow­nych ho­teli w ośrodku nar­ciar­skim. Po­dobno, kiedy pra­co­wał tam w re­cep­cji, no­cami spra­szał ko­le­gów, otwie­rał bar ho­te­lowy i do rana ser­wo­wał dar­mowe drinki. Nie­stety, pew­nej nocy Ad­rian się upił i za­snął na pod­ło­dze za sofą. W mniej­szych ho­te­lach no­cami w re­cep­cji lu­dzie za­zwy­czaj pra­cują sami. Nie tak jak tu­taj, gdzie za­wsze jest ktoś, jak choćby nocny por­tier. Tak czy ina­czej, gdy Ad­rian spał za sofą, dwaj zło­dzieje we­szli do re­cep­cji, wzięli klu­cze i za­częli po pro­stu opróż­niać po­koje. Ad­riana obu­dziły krzyki: Vo­leur! Zło­dziej! To go­ście zbie­gali po scho­dach w po­ścigu. Ad­rian na­to­miast po pro­stu wy­szedł z ho­telu i spę­dził dzień na nar­tach. Wró­cił wie­czo­rem po ostat­nią wy­płatę i swoje rze­czy. Fran­cuzi nie sta­rali się za bar­dzo mu za­szko­dzić i nie wy­sta­wili mu złych re­fe­ren­cji. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że był stu­den­tem i na­wet mu nie pła­cili. Poza tym taka se­lek­cja in­for­ma­cji i eko­no­mia prawdy są dość po­wszechne w ho­te­lar­stwie.

Mie­li­śmy kie­dyś me­na­dżera re­stau­ra­cji, któ­rego zwol­niono za kra­dzieże. Do­piero gdy Ad­rian za­dzwo­nił do jego po­przed­niego pra­co­dawcy, oka­zało się, że stam­tąd też wy­le­ciał, do­kład­nie za to samo. Ale po­nie­waż był bar­dzo do­brym me­na­dże­rem, przy­cią­gnął parę sław­nych osób i dzięki temu re­stau­ra­cja stała się bar­dzo po­pu­larna wśród elity, sze­fo­stwo zde­cy­do­wało się przy­mknąć oko na trzy skrzynki wina i po­nad pięć­set fun­tów z na­piw­ków, które ukradł. Usta­lili, że je­śli sam wy­po­wie umowę, nie wspo­mną o tym in­cy­den­cie w świa­dec­twie pracy. Więc przy­szedł pra­co­wać dla nas i przez pół roku było okej. Re­stau­ra­cja miała wię­cej klien­tów, wszystko było do­pięte na ostatni gu­zik. A po­tem mie­sięczne roz­li­cze­nia prze­stały się zga­dzać i to była tylko kwe­stia czasu, za­nim go zła­pali.

Po­dobno będą dzi­siaj spraw­dzać ilość al­ko­holu w ba­rze ho­te­lo­wym. Ktoś krad­nie Bom­bay Sap­phire i me­na­dże­ro­wie chcą wie­dzieć, czy oprócz tego coś jesz­cze zgi­nęło. W ciągu tylko jed­nej doby znik­nęło sie­dem bu­te­lek. Czemu ktoś miałby kraść gin, nie mam po­ję­cia. Za­zwy­czaj znika wódka, bo nie czuć jej od lu­dzi, ale sy­tu­acja trwa już kilka ty­go­dni i Ad­rian się na­prawdę wku­rza. My­ślał na­wet o prze­szu­ki­wa­niu to­reb po­ko­jó­wek, gdy koń­czą pracę o szó­stej. Ten leń Mu­stafa, który sie­dzi na dole w swo­jej budce ochro­niar­skiej i cały dzień ogląda te­le­wi­zję, ni­gdy ni­kogo nie zła­pał. Ad­rian ma na­dzieję, że je­śli ktoś z ze­wnątrz zrobi kon­trolę, to zło­dziej się dwa razy za­sta­nowi, za­nim znów coś ukrad­nie.

Te­le­fon znowu dzwoni i Liz pod­nosi słu­chawkę. Jej usta wy­dają iry­tu­jący, py­ka­jący dźwięk, gdy mówi. Na­prawdę po­wi­nie­nem się czymś za­jąć, bo ina­czej Liz do­pro­wa­dzi mnie dzi­siaj do szału. Fa­cet z 302 chce się wy­mel­do­wać. Pa­mię­tam go sprzed kilku dni – obrzy­dliwy gość z łu­pie­żem na koł­nie­rzu i roz­ma­za­nym jaj­kiem na kra­wa­cie. Wy­glą­dał, jakby po­trze­bo­wał po­rząd­nego prysz­nica. Liz chce iść do ła­zienki, więc mu­szę prze­jąć ten ra­chu­nek. Wpi­suję nu­mer po­koju w kom­pu­te­rze biura za re­cep­cją i kli­kam: dru­kuj. Gdzie jest Ewan, ten idiota od re­zer­wa­cji, kiedy go po­trze­buję? Dru­karka wa­riuje i wy­pluwa strony pa­pieru z róż­nymi nu­me­rami li­nii ero­tycz­nych. Za­zwy­czaj ta­kie po­łą­cze­nia kosz­tują około pół funta za mi­nutę, ale w ho­telu płaci się za nie dzie­sięć fun­tów, a wy­gląda na to, że po­kój 302 dzwo­nił pod te nu­mery do późna w nocy. Pod­no­szę jedną stronę i nie mogę uwie­rzyć. Dzwo­nił do róż­nych li­nii ero­tycz­nych od 2:13 do 4:02 w nocy pra­wie bez prze­rwy i te­raz jego ra­chu­nek wy­nosi osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów.

Sporo, ale wi­dzia­łem więk­sze. Kilka ty­go­dni temu mie­li­śmy go­ścia, który na­trza­skał po­nad trzy ty­siące fun­tów w dwa dni. Za­dzwo­ni­li­śmy do jego po­koju kilka razy (gdy nie było za­jęte) z in­for­ma­cją, że na­bija so­bie po­ważny ra­chu­nek, ale on się tym nie przej­mo­wał. Jego sio­stra za­pła­ciła za po­kój z góry i mie­li­śmy nu­mer jej karty w re­cep­cji, więc nie mar­twi­li­śmy się za bar­dzo, ale gdy przy­szło do wy­mel­do­wy­wa­nia, fa­cet po­wie­dział, że nie może za­pła­cić. Po dłu­giej walce za­dzwo­ni­li­śmy do jego sio­stry. Przy­szła do ho­telu i mocno się wście­kła. Do­dam może, że wście­kła się na nas, bo po­zwo­li­li­śmy na taką sy­tu­ację. Gdy w końcu udało mi się wtrą­cić, że roz­ma­wia­li­śmy z go­ściem przy­naj­mniej dwa razy w tej spra­wie, za­mknęła się i za­pła­ciła. Przy­naj­mniej tak mi się wy­daje – Ad­rian wy­szedł z biura, żeby za­ła­go­dzić sy­tu­ację. Moż­liwe, że sły­sza­łem, jak mó­wiła coś o wy­sła­niu czeku. Więc mimo że ra­chu­nek po­koju 302 nie jest naj­więk­szy, jaki w ży­ciu wi­dzia­łem, mogą być pro­blemy z jego ure­gu­lo­wa­niem. Zwłasz­cza że fa­cet jest tu­taj w de­le­ga­cji i po­kój za­re­zer­wo­wała jego firma. Trudno wy­ja­śnić osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów ra­chunku sze­fowi. Wy­cho­dzę z biura z moim me­tro­wej dłu­go­ści ra­chun­kiem, Liz pod­nosi zbyt­nio wy­sku­bane brwi.

− Oho. Za dużo ga­dał?

− Naj­wy­raź­niej mamy tu­taj ga­dułę.

− Porno?

− A cóż by in­nego? – od­po­wia­dam i skła­dam ra­chu­nek.

− A bo ja wiem. – Już się ob­raża. – Mógł roz­ma­wiać z żoną.

− Ja­sne. Nikt tak długo nie roz­ma­wia ze swoją żoną.

Sły­chać drzwi windy.

− Ci­cho. To on.

Nie­chluj, wy­gląda, jakby nie spał całą noc, i pew­nie tak było, je­śli wziąć pod uwagę ra­chu­nek za te­le­fon.

− Dzień do­bry. Mam na­dzieję, że miał pan miły po­byt? – py­tam.

− Bar­dzo miły. Spa­łem jak za­bity.

− Bar­dzo się cie­szę.

Po­daję mu ra­chu­nek tylko po­ło­wicz­nie scho­wany w ko­per­cie.

− Ze­chce pan spraw­dzić ra­chu­nek?

− Ja­sne.

Wcią­gnął po­wie­trze na wi­dok zwo­jów pa­pieru na bla­cie.

− Osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów?! Osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów?! Mam uwie­rzyć, że na­bi­łem osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów przez te­le­fon?

− Tak jest.

− To obu­rza­jące. Nie mo­że­cie tyle po­bie­rać.

− Nie­stety, jest to stan­dar­dowa kwota za tego ro­dzaju po­łą­cze­nia o pod­wyż­szo­nej opła­cie.

− Pod­wyż­szo­nej opła­cie? To nie były nu­mery o pod­wyż­szo­nej opła­cie.

− Oba­wiam się, że tak.

− Nie, nie były!

− Oba­wiam się, że były.

− Prze­stań się oba­wiać! – wrza­snął. Jego po­liczki zro­biły się czer­wone ze zło­ści.

− Bar­dzo pro­szę nie pod­no­sić głosu.

− Nie pod­no­szę głosu! – krzy­czy.

− Do­brze. Zo­baczmy. Pań­ski po­kój to dwie­ście pięć­dzie­siąt fun­tów za noc. Mamy dwie noce, trzy­dzie­ści dwa funty za drinki z mi­ni­baru…

− Dwie whi­sky! – Wali ręką o biurko.

− Tak, dwie whi­sky, cze­ko­lada, chipsy i woda mi­ne­ralna.

− Chry­ste, chipsy i woda mi­ne­ralna – mówi sar­ka­stycz­nie. – No to rze­czy­wi­ście so­bie na­bi­łem ra­chu­nek.

− I wy­dał pan osiem­set pięć­dzie­siąt fun­tów na te­le­fon.

− To miej­sce to ra­bu­nek. – Po­trząsa głową i płaty łu­pieżu spa­dają na biurko. – Przy­kro mi, ale nie za­płacę tyle za te­le­fon. Po­win­ni­ście mnie byli uprze­dzić, że tyle po­bie­ra­cie. A poza tym, to nie były nu­mery o pod­wyż­szo­nej opła­cie.

− 0906 Go­rące La­ski to nu­mer o pod­wyż­szo­nej opła­cie. In­for­mują pana o tym, kiedy tylko pan się po­łą­czy.

− Jak­byś to niby wie­dział?

− Bo wielu go­ści dzwoni pod ten nu­mer.

− Mo­żemy pójść na ja­kiś kom­pro­mis?

− Mogę wy­sta­wić dwa ra­chunki, je­śliby to panu od­po­wia­dało.

− Tak.

− My­ślę, że mógł­bym także od­jąć ja­kieś pięć­dzie­siąt fun­tów od ra­chunku za te­le­fon.

Ro­bi­łem to już wiele razy. Za­zwy­czaj wszy­scy są tak wdzięczni, że płacą resztę bez szem­ra­nia. Na­prawdę oszczę­dza to wiele kłótni.

− Se­rio? – pyta i wy­gląda na przy­jem­nie za­sko­czo­nego. – To by­łoby na­prawdę miłe z wa­szej strony.

− Nie ma pro­blemu.

− Za­płacę za po­kój kartą, a za te­le­fon go­tówką. – Wy­ciąga zwój bank­no­tów pięć­dzie­się­cio­fun­to­wych i od­li­cza je­den po dru­gim. − Pro­szę bar­dzo, osiem­set fun­tów.

− Dzię­kuję panu bar­dzo. Za­re­je­struję tylko pana kartę. Po­móc panu z ba­ga­żami?

− Nie, dzię­kuję. My­ślę, że so­bie po­ra­dzę. – Wska­zuje na małą pod­ręczną wa­lizkę.

Wcho­dzę do biura z jego kartą i wsa­dzam ją w czyt­nik, igno­ru­jąc ma­giczne po­ja­wie­nie się Ewana, który dru­kuje ra­chu­nek dla Liz. Przez okno wi­dzę cię­ża­rówkę z mię­sem, za­par­ko­waną od strony kuchni. Fa­cet w bia­łym wdzianku za­czyna wy­ła­do­wy­wać ja­gnię­cinę, ka­wały cie­lę­ciny i wo­ło­winy. Pa­mię­tam z pracy w kuchni, że do­stawy są za­zwy­czaj po­mię­dzy dzie­wiątą i dzie­siątą. Boże, wtedy na­prawdę trzeba być ostroż­nym i szybko my­śleć, bo ktoś stale chce cię prze­krę­cić. A pro­blem jest taki, że pro­dukty uży­wane w ho­te­lar­stwie są tak strasz­nie dro­gie i nikt nie wie, kto kogo prze­kręca. Do­stawcy prze­krę­cają ho­tel, pra­cow­nicy też, a ho­tel pró­buje prze­krę­cić wszyst­kich na­raz.

Naj­lep­szy prze­kręt, o któ­rym sły­sza­łem, był w pię­cio­gwiazd­ko­wym ho­telu La­nes­bo­ro­ugh. Fa­cet od­po­wie­dzialny za za­mó­wie­nia miał umowę z do­stawcą mięsa. Pro­sił na przy­kład o pięć kilo szynki, gdy główny ku­charz chciał tylko ki­lo­gram. Ho­tel pła­cił za pięć, do­stawca przy­wo­ził je­den, po­zo­stałe cztery wra­cały do do­stawcy i były sprze­da­wane komu in­nemu, a zysk dzie­lono po równo. Trwało to ja­kieś pół roku, za­nim go zła­pali, i z tego, co wiem, fa­cet od za­mó­wień tra­fił do wię­zie­nia. Ale tak na­prawdę wszy­scy ro­bią prze­kręty. Ku­cha­rze do­stają ła­pówki od do­staw­ców, bo niby dla­czego mie­liby wy­brać wła­śnie tego jed­nego kon­kret­nego? Wszy­scy chcą nam do­star­czać. Wy­star­czy po­my­śleć, ile ziem­nia­ków ku­pu­jemy rocz­nie. W każde święta szef kuchni do­staje ła­pówki w po­staci in­dy­ków, wo­ło­winy, ca­łych ło­sosi, tacy ryb, torby kre­we­tek, ko­szy tru­fli – mogę się za­ło­żyć, że nie musi ro­bić żad­nych za­ku­pów do no­wego roku. Sie­dzi so­bie i wpier­ni­cza dar­mowe żar­cie.

Do­stawcy też so­bie cza­sem od­bi­jają. By­wają na­prawdę ge­nialni. Na­leży uwa­żać na duże za­mó­wie­nia, zwłasz­cza wa­rzyw. Kiedy masz za­mó­wie­nie dłu­go­ści ra­mie­nia, a na nim cy­ko­rię, fa­solę, bro­kuły, ma­liny, ja­gody i ka­la­fior, to kto za­uważy, że bra­kuje ja­błek? Bo gdy już pod­pi­szesz ra­chu­nek, nie mo­żesz zło­żyć re­kla­ma­cji. A oni za­wsze pró­bują cię sko­ło­wać, że­byś się po­my­lił. Przy­jeż­dżają późno, ku­cha­rze wrzesz­czą, że po­trze­bują mar­che­wek, do­stawcy wrzesz­czą, że mu­szą le­cieć z do­sta­wami, bo się spóź­nią, a ty mu­sisz po­li­czyć wszystko, co jest na li­ście, i wszystko, co zo­stało do­star­czone, bo je­śli pod­pi­szesz i cze­goś bra­kuje – to albo go­dzisz się na szy­kany ku­cha­rza, albo da­jesz kasę z wła­snej kie­szeni.

Za­zwy­czaj ku­charz lubi, żeby mu się wszystko zga­dzało, bo ma z tego bo­nusy. Po­dej­rze­wam, że me­na­dże­ro­wie w ten spo­sób pró­bują ja­koś kon­tro­lo­wać kuch­nię. Je­śli sze­fowi kuchni uda się wy­dać do­kład­nie tyle, ile po­wi­nien, albo mniej, do­staje ty­siąc fun­tów, albo 2–3 pro­cent od zy­sków. Warto opłaca mu się na­wrzesz­czeć, je­śli coś się nie zga­dza. Nie, żeby po­trze­bo­wał wy­mówki…

Na­leży też spraw­dzać do­stawy pod in­nym wzglę­dem. Do­stawcy czę­sto pró­bują wci­snąć lewy to­war – zgniłe owoce i wa­rzywa, mar­twe ho­mary, pro­dukty po ter­mi­nie waż­no­ści. Do­bre ho­tele po­trze­bują to­waru naj­lep­szej ja­ko­ści. Je­śli go­ście płacą czter­dzie­ści pięć fun­tów za obiad – obiad po­wi­nien być do­bry. I za­zwy­czaj jest. Mięso, które wła­śnie zo­stało wy­ła­do­wane, po­cho­dzi od zwie­rząt, które praw­do­po­dob­nie miały lep­sze ży­cie niż nie­je­den pra­cow­nik ho­telu. Ku­charz wie, od ja­kich ro­dzi­ców zwie­rzę po­cho­dziło, gdzie miesz­kało, co ja­dło, czy żyło na ze­wnątrz, czy w za­mknię­ciu, i czy miało wy­star­cza­jąco dużo przy­ja­ciół! Przy­się­gam, bar­dziej go ob­cho­dzi wo­ło­wina w jego kuchni niż lu­dzie z Ban­gla­de­szu, my­jący jego pod­łogi.

Płat­ność z karty w końcu prze­szła, wy­ry­wam ra­chu­nek i wra­cam do re­cep­cji, gdzie Liz wy­mel­do­wuje parę, która nie wy­gląda za do­brze.

− Czy pili pań­stwo co­kol­wiek z mi­ni­baru? – pyta Liz, stu­ka­jąc swo­imi szpo­nami.

− Tak. Je­den – od­po­wiada fa­cet.

− Je­den… co do­kład­nie?

− Je­den bar. – Uśmie­cha się.

− Co je­den bar? – Liz nie bar­dzo poj­muje.

− Tak. Je­den mi­ni­bar, cały, wszystko. Aż do rumu.

− Na­wet nie wspo­mi­naj rumu – mówi jego part­nerka, trzy­ma­jąc się za głowę.

Liz pró­buje ob­li­czyć koszt ca­łego mi­ni­baru, a ja od­daję kartę fa­ce­towi z 302.

− Pro­szę bar­dzo.

− Dzięki – od­po­wiada i roz­sy­puje wo­kół tro­chę wię­cej łu­pieżu.

− Mamy na­dzieję wkrótce znów pana zo­ba­czyć.

− Ja­sne – mówi, pod­no­sząc wa­lizkę. – Nie są­dzę.

Wsa­dzi­łem dłu­go­pis do ust, żeby nie po­ka­zać mu środ­ko­wego palca.

10:00–11:00

Dzwoni me­na­dżer, za­pra­sza nas na po­ranne ze­bra­nie. Za­zwy­czaj jedno z nas idzie, a dru­gie zo­staje w re­cep­cji. Jest na­dal mnó­stwo go­ści, któ­rych trzeba wy­mel­do­wać, no i ktoś musi się upew­nić, że w po­ko­jach nie ma pro­sty­tu­tek.

To po­ważny pro­blem w biz­ne­sie ho­te­lo­wym. Tu­taj mają swój raj. Pe­łen bo­ga­tych go­ści, któ­rych można po­zba­wić du­żej ilo­ści kasy, a któ­rzy sami nie mają opo­rów, by się z tą kasą roz­sta­wać. Chwi­lowo sa­motni, z kar­tami fir­mo­wymi na wy­datki – ma­rzą tylko o jed­nym: za­ba­wić się wła­śnie te­raz, gdy ich żony lub dziew­czyny znaj­dują się po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej. Trudno aż uwie­rzyć w sta­ty­styki, we­dług któ­rych dzie­wię­ciu na dzie­się­ciu sa­mot­nych męż­czyzn prosi w ho­telu o „to­wa­rzy­stwo”. Nam, sza­no­wa­nemu ho­te­lowi, nie wolno ze­zwa­lać na pro­sty­tu­cję ani jej w ja­ki­kol­wiek spo­sób pro­mo­wać. Ale mó­wić, że ona tu­taj nie ist­nieje, że hordy pro­sty­tu­tek nie prze­cho­dzą przez na­sze drzwi każ­dego dnia i że Tony ni­gdy nie ma­cza w tym pal­ców ani nie do­staje za to na­piw­ków − to po­tworne kłam­stwo.

Prawda jest taka, że pełno ich w ho­telu i o tej po­rze dnia na­leży na nie uwa­żać. Tony zna kilka i je­śli wy­ko­nał swoją ro­botę, bę­dzie wie­dział, któ­rzy go­ście po­szli spać w to­wa­rzy­stwie, a któ­rzy za­mó­wili usługę w środku nocy. I te­raz my mamy spra­wić, żeby dziew­czyny so­bie po­szły. W prze­ciw­nym ra­zie, kiedy fa­ceci pójdą na ze­bra­nie czy do­kąd­kol­wiek, dziew­czyny, które zo­stały w po­koju, my­ślą, że są cho­lerną Ju­lią Ro­berts w Pretty Wo­man i za­czy­nają za­ma­wiać fry­zjera czy inne liczne usługi. Po­tem, oczy­wi­ście, gdy przy­cho­dzi pora pła­ce­nia za ho­tel, fa­cet mówi, że nie za­ma­wiał ło­so­sia o dzie­sią­tej rano, bo go w tym cza­sie w ho­telu nie było. Więc te­raz na­leży wy­ka­zać czuj­ność, je­śli cho­dzi o ob­sługę ho­te­lową i li­nie te­le­fo­niczne. Na­leży mieć oko na to, kto się wy­mel­do­wał, i nie po­wi­nien po­zo­sta­wać w ho­telu, lub kto wy­szedł i na pewno nie może w tej chwili ko­rzy­stać z na­szych usług.

Liz i ja mamy małą dys­ku­sję: które z nas po­winno iść na ze­bra­nie, a które zo­stać w re­cep­cji i pil­no­wać pro­sty­tu­tek. Ja bar­dzo wo­la­ła­bym to pierw­sze. Ma­rzę w tej chwili, żeby usiąść so­bie przy ka­wie i cia­stecz­kach. Chcę za­ape­lo­wać do su­mie­nia Liz, ale szybko zdaję so­bie sprawę z tego, że ona go nie ma. Wy­ko­rzy­stuję więc star­szeń­stwo.

– My­ślę, że skoro przy­jeż­dża dzi­siaj kilku waż­nych go­ści, a ja mam więk­sze do­świad­cze­nie, to ja po­wi­nie­nem iść na ze­bra­nie.

– Do­bra. – Nie wy­gląda na za­chwy­coną.

– Bę­dziesz mieć oko na po­dej­rzane za­cho­wa­nie w po­ko­jach?

– Oczy­wi­ście. – Wzdy­cha, jakby ni­gdy w ży­ciu nie sły­szała dur­niej­szego py­ta­nia.

– Do­bra. Na ra­zie. – Uśmie­cham się miło.

– Baw się do­brze – mówi sar­ka­stycz­nie. Te­raz na­prawdę mam ochotę jej dać w gębę.

– Ty też – od­po­wia­dam, na­dal się uśmie­cha­jąc.

Idę w stronę po­dwój­nych szkla­nych drzwi, które pro­wa­dzą do foyer. Jest dzie­sięć po dzie­sią­tej, a tam już sie­dzi kilka chu­dych ko­biet w zło­cie i be­żach, ze sztyw­nymi od la­kieru wło­sami. Mają ja­kieś spo­tka­nie przy ka­wie, drin­kach i pa­pie­ro­sach.

Foyer to dość dziwna mie­sza­nina sta­rego i no­wego. Ściany są po­kryte lu­strami i fan­ta­stycz­nymi zło­tymi lam­pami, ale me­ble wy­brano no­wo­cze­sne: wy­pchana sofa, obity skórą fo­tel, ni­skie stoły. Jest to dość dziwna kom­bi­na­cja, która na­daje temu miej­scu de­ka­denc­kiego cha­rak­teru, co nie po­wstrzy­muje ta­bu­nów mo­de­lek, re­gu­lar­nie za­ma­wia­ją­cych tu­taj se­sje zdję­ciowe.

Poza ko­ry­ta­rzem, który pro­wa­dzi do baru, w da­le­kim końcu foyer, tuż obok zło­tych po­są­gów trzy­ma­ją­cych po­chod­nie, są drzwi do biura me­na­dżera. Tak na­prawdę za tymi drzwiami jest kilka po­miesz­czeń. Naj­pierw wcho­dzi się do re­cep­cji, gdzie pra­cuje jego se­kre­tarka An­gie i od­biera ważne wia­do­mo­ści; po le­wej znaj­duje się mniej­sze biuro, całe w drew­nie i skó­rach, z ma­syw­nym biur­kiem wzdłuż jed­nej ze ścian i z wi­do­kiem przez okno, a po pra­wej od An­gie jesz­cze jedno, o wiele więk­sze, ze sto­łem kon­fe­ren­cyj­nym po­środku, oto­czo­nym wy­so­kimi krze­słami. Biuro z drewna i skóry jest uży­wane, gdy Ad­rian pró­buje prze­ko­nać młode ko­biety do wy­da­nia dwu­dzie­stu pię­ciu ty­sięcy fun­tów na ślub w na­szym ho­telu − i kiedy chce wrzesz­czeć na pra­cow­ni­ków. Duże biuro ze sto­łem kon­fe­ren­cyj­nym służy do co­dzien­nych po­ran­nych ze­brań, na które mają obo­wią­zek przy­cho­dzić wszy­scy.

Pra­wie wszy­scy. Jac­kie, sze­fowa po­ko­jó­wek, która ma ro­mans z Be­nem, re­pre­zen­tuje sprzą­taczki i po­ko­jówki. Przy­cho­dzą też Ja­mes, ten blond idiota i szef działu za­ku­pów, me­na­dżera ds. żyw­no­ści i na­po­jów, me­na­dżera ds. ban­kie­tów i im­prez, me­na­dżera ds. kon­ser­wa­cji, szef ochrony, me­na­dżer re­stau­ra­cji i szef kuchni. Me­na­dżerka ds. kadr jest w po­dróży po­ślub­nej. Tony też się zja­wił, ra­zem z Gino, głów­nym bar­ma­nem, i Ly­nette, me­na­dżerką ds. re­zer­wa­cji. I za­wsze jest też ktoś z re­cep­cji, kto wie, co no­wego się wy­da­rzyło.

Ze­bra­nie zwy­kle za­czyna się tak samo: wcho­dzi An­gie ze swo­imi prze­sad­nie wy­la­kie­ro­wa­nymi blond wło­sami, ró­żo­wymi ustami i swe­trem pach­ną­cym la­wendą, ema­nu­jąc wy­bla­kłym ma­je­sta­tem zło­tego po­sągu z foyer. Nie­sie tacę, na któ­rej stoi duży dzba­nek kawy i taki sam dzba­nek her­baty, mleko, cu­kier i ciastka. Za­zwy­czaj lu­dzie na po­czątku się po­wstrzy­mują i wy­bie­rają te su­che i mdłe ciastka, do­piero w cza­sie dru­giej rundy ta­le­rza rzu­cają się na te lep­sze. Ale za­wsze zo­sta­wiają dwa cze­ko­la­dowe dla Ad­riana, który ni­gdy nie przy­cho­dzi na czas, bo wła­śnie roz­ma­wia z kimś waż­nym.

– Dzień do­bry, dzień do­bry, dzień do­bry – mówi od drzwi i siada u szczytu stołu, wy­gła­dza­jąc po dro­dze swój ró­żowo-nie­bie­ski je­dwabny kra­wat. Ad­rian lubi kra­waty i zgro­ma­dził już sporą ko­lek­cję – więk­szość to pre­zenty od go­ści. Go­ście z kra­jów Za­toki Per­skiej, któ­rzy wy­peł­niają ho­tel w sierp­niu i wy­dają dzie­siątki ty­sięcy fun­tów, za­zwy­czaj ofia­ro­wują mu trzy albo cztery kra­waty Her­mèsa. Dzi­siej­szy jed­nak wy­daje się dość tani. Moż­liwe, że Dave za­po­mniał ode­brać po­zo­stałe z czysz­cze­nia.

– Do­bra. Jest coś, co po­wi­nie­nem wie­dzieć o ze­szłej nocy? Ja­kieś straszne hi­sto­rie?

Ze­bra­nie jest za­zwy­czaj dość ofi­cjalne. W mniej­szych ho­te­lach mogą być bar­dziej za­bawne. W jed­nym miej­scu, w któ­rym kie­dyś pra­co­wa­łem, ze­bra­nia były pre­tek­stem do żar­tów i roz­mów – se­sji in­te­gra­cyj­nej. Ktoś po­wie­działby Ad­ria­nowi o pew­nym zda­rze­niu ze­szłej nocy, w któ­rym sam brał udział, i wszy­scy mie­liby po­lewkę. Ale gdy ho­tel jest tak duży i za­ra­bia trzy­dzie­ści pięć mi­lio­nów fun­tów rocz­nie, i kiedy co­dzien­nie jest tyle pro­ble­mów, tylko cza­sem udaje nam się zre­lak­so­wać na spo­tka­niu – wtedy, gdy Ad­rian ma do­bry hu­mor. I dziś wy­daje się dość ga­da­tliwy. Być może z po­wodu tego, co ro­bił po­przed­niej nocy. Udaje, że jest czę­ścią grupy i pró­buje się nam pod­li­zać.

Roz­ba­wi­łem go, mó­wiąc o ko­bie­cie z torbą wy­mio­cin. Po­wie­dzia­łem o fa­ce­cie z ra­chun­kiem za sek­ste­le­fon i pro­ble­mie z ka­na­dyj­skim go­ściem, który miał wcze­sną re­zer­wa­cję. Ad­rian po­gra­tu­lo­wał mi ob­ni­że­nia ra­chunku o pięć­dzie­siąt fun­tów, stwier­dza­jąc, że był to naj­lep­szy spo­sób na uspo­ko­je­nie krzy­ka­cza, i za­pi­sał so­bie nu­mer no­wego po­koju Ka­na­dyj­czyka. Do­dał, że po­win­ni­śmy mu wy­słać dar­mo­wego szam­pana. Po­pa­trzył na za­pi­ski noc­nego me­na­dżera i za­py­tał ku­cha­rza, dla­czego mie­li­śmy pro­blem ze ste­kiem na śnia­da­nie dla go­ścia. Ku­charz nie wie­dział, co zro­bić, aż w końcu zwa­lił winę na pod­wład­nych i obie­cał, że ich za to opier­doli.

– Wszystko pięk­nie, ale nie wy­ko­na­łeś swo­jej pracy i Ka­na­dyj­czyk nie mógł się za­mel­do­wać. Wszy­scy je­ste­śmy od sie­bie za­leżni. Je­ste­śmy dru­żyną i mu­simy pra­co­wać jak dru­żyna.

Ku­charz coś tylko wy­mam­ro­tał, na co Ad­rian po­wie­dział:

– Wiem, że cza­sem jest to trudne, ale wła­śnie dla­tego za­ra­biasz trzy razy wię­cej niż inni ku­cha­rze. Ly­nette, co masz dzi­siaj dla nas?

Wy­soka, chuda i wy­glą­da­jąca tro­chę jak szczur Ly­nette trak­tuje swoją pracę bar­dzo po­waż­nie. To ona spraw­dza li­stę VIP-ów i de­cy­duje, komu wy­słać małą bu­telkę szam­pana, a komu dużą, komu dać dar­mowy port­fel z logo ho­telu, komu mi­sia, świeczkę albo in­nego ro­dzaju pre­zent. Dzie­sięć po­by­tów w na­szym ho­telu to szam­pan, pięć – miś albo coś po­dob­nego. Uło­żyła swoje kartki na biurku i naj­wy­raź­niej za­mie­rzała wstać, co roz­ba­wiło Ad­riana.

– Mam kilka spraw. Po pierw­sze, na­sza trudna pani Dick­son ma się znowu po­ja­wić.

– My­śla­łem, że tra­fiła na czarną li­stę? – mówi Ad­rian.

– To nie ta­kie pro­ste. Jej mąż ma udziały w ho­telu. Żadne po­wta­rza­nie, że nie mamy wol­nych po­koi, jej nie po­wstrzyma. Wy­daje jej się, że ho­tel na­leży do niej. W pew­nym sen­sie, w ma­łym stop­niu, na­leży prze­cież do jej męża. Tak czy ina­czej, przy­wozi swo­jego psa, więc ktoś go bę­dzie mu­siał wy­pro­wa­dzać.

– Zu­peł­nie jak Geri Hal­li­well – prze­rywa Ad­rian ze śmie­chem.

Zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo udaje, że jest jed­nym z nas. Wszy­scy się miło uśmie­chamy, bo sły­sze­li­śmy hi­sto­rię Geri, która za­miesz­kała na ja­kiś czas w ho­telu Hal­cyon po tym, jak ob­ra­bo­wali jej dom, i za­wsze mu­siał zna­leźć się ktoś, kto za­bie­rał jej znie­na­wi­dzo­nego przez wszyst­kich psa Ha­rveya na spa­cer. Ad­rian znowu opo­wie­dział nam hi­sto­rię, którą już prze­cież wszy­scy znamy. Geri za­mó­wiła bież­nię tre­nin­gową do swo­jego po­koju, za ja­kieś osiem ty­sięcy fun­tów, i uży­wała jej do wie­sza­nia ubrań. Żyła na ka­nap­kach i z ob­sługi ho­te­lo­wej. Nie scho­dziła do re­stau­ra­cji, wy­sy­łała lu­dzi po je­dze­nie.

Wszy­scy się grzecz­nie za­śmia­li­śmy z tej hi­sto­rii.

– No więc wła­śnie – stwier­dza Ly­nette. – Za­re­zer­wo­wa­łam jej je­dyny po­kój, na który jesz­cze nie na­rze­kała.

– To mi coś przy­po­mina – od­zywa się Ad­rian, strze­la­jąc pal­cami. – Pa­mię­ta­cie hi­sto­rię Ri­charda Gere’a, kiedy po­pro­sił Hyde Park Ho­tel, żeby wy­mie­nili dy­wany? Po­wie­dział, że nie cierpi ich dy­wa­nów, więc wy­mie­nili je­den za duże pie­nią­dze, a on ni­gdy już nie wró­cił.

– Wła­śnie – eks­cy­tuje się Tony. – Czy nie zbu­do­wali też wiel­kiego prysz­nica dla Pa­va­rot­tiego, bo nie mie­ścił się w nor­mal­nym?

– Czego my dla nich nie ro­bimy? – śmieje się Ad­rian i za­czyna opo­wia­dać swoją ulu­bioną hi­sto­rię o Mi­cha­elu Jack­so­nie. Czter­dzie­ści dwie bu­telki wody mi­ne­ral­nej wlane na ży­cze­nie do wanny. Nie wia­domo po co, bo nie wy­peł­niły jej na­wet do po­łowy, a sama woda nie była prze­cież go­rąca. Do dziś nie wiemy, o co cho­dziło. Moż­liwe, że wszedł do wanny i do­peł­nił ją go­rącą wodą z kranu. Kto wie.

Ly­nette znów pró­buje dojść do głosu.

– Pan Ma­ster­son przy­jeż­dża dzi­siaj.

– Ma­ster­son?

– Ba­ron ropy naf­to­wej z Tek­sasu.

– A tak.

Ad­rian musi się czuć fa­tal­nie. Jego mózg zu­peł­nie dziś nie działa. Wszy­scy wiemy do­kład­nie, kto to jest Ma­ster­son, i jak na ko­mendę wszy­scy się pro­stują. Gruby, ru­miany i pe­łen ży­cia Tek­sań­czyk, który za­cho­wuje się tak, jakby wy­na­lazł na­piwki. Ni­gdy nie za­po­mina o roz­da­wa­niu lu­dziom bank­no­tów dzie­się­cio­fun­to­wych. Kiedy Ma­ster­son jest w ho­telu, nikt z per­so­nelu nie cho­ruje.

– Za­ży­czył so­bie, żeby ho­tel miał dla niego Try­ni­dad Di­plo­ma­tics.

– Żeby miał co? – pyta Ja­mes.

– Try­ni­dad Di­plo­ma­tics. W ho­telu La­nes­bo­ro­ugh li­czą so­bie pięć­set fun­tów od cy­gara – mówi Ly­nette z sa­tys­fak­cją ko­goś, kto od­ro­bił pracę do­mową.

– Ni­gdy o nich nie sły­sza­łem – mówi Ja­mes.

– Że co? – pyta Gino, który oczami wy­obraźni już wi­dział, jak ma­leją mu zy­ski w ba­rze.

– Nie de­ner­wuj się, stary – uspo­kaja go Ja­mes. – Nasz di­ler od cy­gar przy­cho­dzi za pół go­dziny. Je­stem pe­wien, że bę­dzie wie­dział, gdzie zna­leźć kilka pu­de­łek.

– Kilka pu­de­łek! – Gino re­aguje, jakby mu ktoś zwy­mio­to­wał na buty.

– Słu­chaj, nie ma sensu py­tać im­por­te­rów z tak krót­kim wy­prze­dze­niem. Mu­simy się tym za­jąć ina­czej.

– Nie chcę wie­dzieć, z kim się za­da­jesz – mówi Ad­rian, ma­cha­jąc rę­kami – póki ho­tel jest od­po­wied­nio za­opa­trzony.

– Mój fa­cet od ka­wioru też ma się dzi­siaj po­ja­wić – uśmiech­nął się Ja­mes.

– Bar­dzo do­brze – od­zywa się ku­charz z sa­tys­fak­cją w gło­sie.

– Skąd jest tym ra­zem?

– Mo­rze Ka­spij­skie, przez Iran i Frank­furt. Tak mi się wy­daje. W każ­dym ra­zie pół ceny.

– Mam na­dzieję, że za­osz­czę­dzone pie­nią­dze wra­cają do ho­telu? – pyta Ad­rian.

– Oczy­wi­ście – od­po­wiada Ja­mes w spo­sób, który mógłby su­ge­ro­wać, że część tych oszczęd­no­ści pój­dzie gdzie in­dziej. – Dziś jest też wy­prze­daż rzad­kich ko­nia­ków i brandy.

– To dzi­siaj? Wspa­niale! – Gino za­ciera ręce. – Masz moją li­stę?

– Aha. Już za­re­zer­wo­wa­łem bu­telkę Mas­so­ugues, który twoi ja­poń­scy klienci tak lu­bią.

– Wspa­niale – re­aguje Gino, bo wie, że nie­długo bę­dzie sprze­da­wał ko­niak po pięć­set fun­tów za miarkę.

– Miejmy na­dzieję, że ten gnój Sa­lva­tore z La­nes­bo­ro­ugha nie do­sta­nie w swoje łapy tych kilku bu­te­lek Mi­gnon, które sprze­da­jesz po sie­dem­set fun­tów za szklankę – po­wie­dział Ja­mes, wgry­za­jąc się w swoje ciastko.

Ten chłop ma praw­do­po­dob­nie naj­lep­szą fu­chę w ho­telu. Nie tylko cały dzień prze­gląda ka­ta­logi au­kcji dro­gich win, whi­sky, ko­nia­ków i brandy, na które wy­daje nie swoje pie­nią­dze, ale też po­dró­żuje po świe­cie. Do­staje za­pro­sze­nia z Fran­cji, gdzie od­wie­dza domy szam­pań­skie Veuve Cli­cquot albo Moët et Chan­don w po­bliżu Re­ims, a tam pom­pują w niego szam­pana i pasz­tet z gę­sich wą­tró­bek. Zmięk­czają go go­ścin­no­ścią w po­dzię­ko­wa­niu za jego za­mó­wie­nia i w na­dziei, że bę­dzie za­ma­wiał wię­cej. Jeź­dzi na zbiory ja­łowca w To­ska­nii, jako gość firmy pro­du­ku­ją­cej gin, po czym za­raz ktoś inny za­pra­sza go na po­łu­dnie Fran­cji, żeby mu po­ka­zać nowy typ sera. Zu­peł­nie jak ku­charz w święta, Ja­mes musi brać sa­mo­chód, kiedy przy­cho­dzi do pracy. Do­staje tyle dar­mo­wych ko­szy, skrzyń wina i ka­wa­łów ło­so­sia, że nie dałby rady za­brać wszyst­kich tych ła­pó­wek do domu me­trem.

Ja­mes i szef kuchni ro­bią też wspólne prze­kręty. Na przy­kład, Ja­mes su­ge­ruje nowy ro­dzaj oliwy, ku­charz za­ma­wia trzy­dzie­ści pięć bu­te­lek, obaj do­stają kilka li­trów w pre­zen­cie. Taka sama sy­tu­acja po­wta­rza się przy do­sta­wach in­nych luk­su­so­wych ar­ty­ku­łów, jak ło­soś albo dzi­czy­zna. Kuch­nia za­ma­wia ku­ro­pa­twy, a Ja­mes i ku­charz dzielą się bo­nu­sami. Sły­sza­łem, że dziew­czyna Ja­mesa aż się po­rzy­gała w ze­szłym roku po zje­dze­niu wszyst­kich cze­ko­la­dek, które do­stał w pre­zen­cie na święta.

– Ja mu­szę już iść – mówi ku­charz i wstaje od stołu. – Do­stawca sera przy­jeż­dża za dzie­sięć mi­nut. Po­wi­nie­nem tam być.

– Nie ma pro­blemu. Idź – od­po­wiada Ad­rian.

– Dzięki. Je­śli ma­cie ja­kieś wa­riac­kie za­mó­wie­nia z po­koi, w stylu Ce­lion Dion, ta­ra­mo­sa­lata i pita, daj­cie mi znać – rzuca i wy­biega z biura.

Nie mogę te­raz prze­stać my­śleć o se­rze. W brzu­chu mi bur­czy, mimo że zja­dłem tro­chę cia­stek. Gdy pra­co­wa­łem w kuchni, naj­bar­dziej lu­bi­łem, gdy przy­wo­zili ser. Do­stawca przy­jeż­dża małą fur­go­netką co drugi dzień i par­kuje na ty­łach ho­telu. Szef kuchni albo jego za­stępca wy­cho­dzą do niego, sia­dają w au­cie i pró­bują wspa­nia­łych se­rów z ca­łego świata. Mają do de­gu­sta­cji mię­dzy in­nymi ple­śniowe stil­tony, in­ten­sywne ched­dary i fety do sa­ła­tek. Wy­bór jest wielki, a za­pach w środku fur­go­netki bar­dzo silny. Cza­sem do­stawca daje do spró­bo­wa­nia ka­wa­łek sera na kra­ker­sach, a cza­sem cienki, wręcz prze­świ­tu­jący, pla­ste­rek, który roz­pływa się na ję­zyku, a jego po­smak do­ciera aż do jamy no­so­wej. Czego ja bym te­raz nie dał, żeby po­sie­dzieć w tej fur­go­netce przez dwa­dzie­ścia mi­nut i obe­żreć się tych pysz­no­ści.

A do­stawca sera nie jest je­dy­nym, który dzi­siaj szuka apro­baty u szefa kuchni. Do­stawca grzy­bów już po­ja­wił się ze swoim ko­szy­kiem smar­dzów i tru­fli. Moż­liwe, że fa­cet od ryb też już się za­mel­do­wał ze swo­imi ta­cami dor­szy. Mie­li­śmy na­wet kie­dyś do­stawcę jeży mor­skich z Fran­cji. Przy­la­ty­wały wcze­snym lo­tem na He­ath­row, prze­cho­dziły kon­trolę celną i do­cie­rały do nas mniej wię­cej o tej po­rze. Ale te­raz nie ma na nie po­pytu. Jeże mor­skie były po­pu­larne w la­tach osiem­dzie­sią­tych.

Ly­nette koń­czy oma­wiać swoją li­stę go­ści i przy­po­mina raz jesz­cze, że po­win­ni­śmy być su­per­u­przejmi dla Ma­ster­sona i żony udzia­łowca z jej okrop­nym psem. Mamy też dzi­siaj uro­czy­stość w sali ban­kie­to­wej i po­win­ni­śmy pil­no­wać, żeby ża­den nie­pro­szony gość się tam nie po­ja­wił.

– No to do­bra – mówi Ad­rian. – Wy­gląda na to, że wszystko omó­wi­li­śmy. Ktoś ma coś do do­da­nia? Jac­kie?

– Nie. Wszystko okej. Ale pa­mię­taj­cie, że mamy dzi­siaj kon­trolę to­waru – od­po­wie­działa.

– A, wła­śnie. Po­wie­dzie­li­śmy im, żeby sku­pili się na ba­rze.

– Ja­sna cho­lera – re­aguje Gino, cho­wa­jąc twarz w rę­kach.

– Przy­kro mi, stary. – Ad­rian uśmie­cha się sze­roko. – Coś jesz­cze? Nie? I bar­dzo do­brze. Mu­szę iść, mam spo­tka­nie. Na ra­zie.

Wła­śnie. Zbie­ram moje pa­piery jak naj­szyb­ciej, bo nie in­te­re­sują mnie ploty. Po­wi­nie­nem le­cieć do re­cep­cji, je­śli nie chcę prze­ga­pić Mi­chelle na wy­biegu upo­ko­rze­nia.

11:00–12:00

Pra­wie wbie­gam do re­cep­cji. Liz ni­gdy nie wi­działa, że­bym tak się spie­szył do pracy po ze­bra­niu. Za­zwy­czaj idę na pa­pie­rosa albo kawę. Albo na­wet na wcze­sny lunch, gdzie sie­dzę z pra­cow­ni­kami kuchni i Po­la­kami od na­praw w mil­cze­niu, jak cała reszta, na­py­cha­jąc się ma­ka­ro­nem. Ale dzi­siaj mam po­wód, żeby wró­cić przed je­de­na­stą: Mi­chelle. Je­stem czer­wony na twa­rzy i na pewno wy­pa­cam wczo­raj­szy al­ko­hol.

– Przy­szła już?

– Kto? – pyta Liz, spi­na­jąc kartki.

– Mi­chelle prze­cież!

– A, ona – mówi z szy­der­stwem w gło­sie. Ni­gdy nie przy­jaź­niły się z Mi­chelle. Są ule­pione z tej sa­mej gliny, ale, nie­stety dla Liz glina Mi­chelle jest młod­sza, jędr­niej­sza i naj­praw­do­po­dob­niej lep­szej ja­ko­ści.

– Nie, nie po­ka­zała się jesz­cze.

– Do­brze. Nie chciał­bym tego prze­ga­pić.

– Prze­ga­pić czego?

– Mi­chelle i jej upo­ko­rze­nia – śmieję się.

– Aha. – Liz wy­daje się mało za­in­te­re­so­wana upad­kiem ry­walki. Praw­do­po­dob­nie to wła­śnie za­in­te­re­so­wa­nie, ja­kie bu­dzi w lu­dziach Mi­chelle, tak de­ner­wuje Liz. – Mnie to ja­koś prze­sad­nie nie ob­cho­dzi, je­śli mam być szczera.

– Gdzie Tony?

– Po­szedł po­móc chło­pa­kom po­zbyć się ko­biety na trze­cim pię­trze.

– Prze­ga­pi­łem.

– A tak. Kiedy ty my­ślisz o Mi­chelle, reszta lu­dzi pra­cuje, jak na­leży.

Po­dobno Ja­guar była w ho­telu w nocy i Liz miała pro­blem, żeby się jej po­zbyć z po­koju pana May­esa, gdy ten wy­szedł do pracy. Liz jest tro­chę za­sko­czona i się jej nie dzi­wię, bo Ben po­wi­nien był nam po­wie­dzieć, że Mayes przy­je­chał wczo­raj w nocy. Mu­siał po­ja­wić się bar­dzo późno, ale on może się za­mel­do­wać, kiedy mu się po­doba, bo spę­dza tu dużo czasu. Już dawno prze­kro­czył etap dar­mo­wych port­feli. Mieszka w Man­che­ste­rze, ale przy­jeż­dża do nas ja­kieś trzy razy w mie­siącu. Pra­cuje w prze­my­śle roz­ryw­ko­wym i na dużo so­bie po­zwala. Za­ma­wia za­wsze dwie bu­telki szam­pana, ma kokę i na­wet się z tym nie kryje. Je­dyne, co mo­żemy zro­bić, to po­wstrzy­my­wać go przed wcią­ga­niem jej z blatu baru ho­te­lo­wego. I za­wsze to­wa­rzy­szy mu pro­sty­tutka. Ma cztery ulu­bione, które z jemu tylko zna­nych po­wo­dów na­zwał: Mer­ce­des, Ja­guar, BMW i Rol­ler. Wszy­scy przy­my­kamy oko na jego za­cho­wa­nie, bo zo­sta­wia tu mnó­stwo pie­nię­dzy, ale dziew­czyny mogą cza­sem spra­wiać kło­poty. I dzi­siaj, wy­daje się, na­stą­pił je­den z tych dni.