Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
74 osoby interesują się tą książką
Ile jesteś w stanie znieść za dwa funty napiwku?
Wydawać by się mogło, że w drogich i luksusowych hotelach przebywają wyłącznie ludzie z klasą. Tymczasem za zamkniętymi drzwiami ekskluzywnych apartamentów dystyngowani goście ujawniają swoją prawdziwą twarz i bez skrępowania korzystają z uroków życia. Mówiąc wprost – puszczają im wszystkie hamulce. Do najbardziej popularnych zabaw należą: urządzanie libacji alkoholowych, zażywanie narkotyków, seks z prostytutką…
Imogen Edwards-Jones oraz Autor Anonimowy pod płaszczykiem fikcji opisują prawdziwe historie z branży hotelarskiej. Akcja książki rozgrywa się w ciągu 24 godzin, podczas których pracownicy tytułowego Babylonu muszą spełniać najbardziej ekstrawagancie i nieprzyzwoite zachcianki klientów. Zabawne epizody przeplatają się tu nieustannie z tragicznymi wydarzeniami, a zakulisowe spojrzenie na hotelowe życie bez wątpienia wstrząśnie niejednym czytelnikiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przekład z języka angielskiego: Zuzanna Szwed
Copyright © Imogen Edwards-Jones & Autor Anonimowy, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja i korekta: Elżbieta Jasztal
ISBN 978-91-8076-238-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Drużyny „A”
– Eugenie Furniss i Stephanie Cabot
Wstęp
Ta historia jest prawdziwa. Jedynie imiona bohaterów zostały zmienione, by ochronić ich tożsamość. Osoby tu występujące, zdarzenia dobre i złe, przekręty, narkotyki, śmierć i obłęd są przedstawione dokładnie tak, jak opisał mi je Anonim, człowiek, który przez pracował w londyńskich pięciogwiazdkowych hotelach.
Ze względów prawnych opisane historie rozgrywają się w fikcyjnym hotelu Babylon. Opowiedziane zostały z perspektywy Anonima, który obserwował hotelowe życie przez dwadzieścia cztery godziny, przez ponad dziesięć lat. Wszystko wygląda właśnie tak: bogaci wydają pieniądze, hotel na nich zarabia, a pokojówki walczą z boyami o napiwki. Zwyczajna doba w drogim londyńskim hotelu.
7:00–8:00
Wczoraj to był wieczór – Jezu, jak ja się okropnie czuję. Mam w głowie coś, co huczy jak młot pneumatyczny. Język suchy jak dywan perski. Nie zamierzałem się upić, ale to był wieczór pożegnalny Michelle − nie mogłem się powstrzymać. To jest właśnie ten problem, pracujesz w hotelu o wysokim standardzie, otacza cię stale luksus i rozpusta. Pod koniec długiego dnia ciężkiej pracy jedyne, na co masz ochotę, to się upić.
Wszyscy wylądowaliśmy w barze U Samanthy na Oxford Street. To jedno z tych znanych miejsc, gdzie lubią się spotykać pracownicy dużych londyńskich hoteli, by pić długo i do późna. Musisz tylko pokazać kartę identyfikacyjną z jakiegokolwiek hotelu − i wieczór się zaczyna. Michelle jest lubiana, więc wczoraj zeszło się mnóstwo ludzi. Pracowała ze mną w recepcji od dwóch lat, teraz odchodzi do hotelu Claridge’s. Czy może do Dochestera? Mówiła mi już wiele razy, ale nie zapamiętałem.
Była to świetna noc, mnóstwo plotek. James, który jest szefem działu zakupów i czasem napełnia tanim winem puste butelki Château Rothschild z 1982 roku, żeby zaimponować dziewczynom, zniknął z kelnerką, a jedna z pokojówek gwałtownie zwymiotowała na wszystko dookoła. Ale najlepsza jest ta historia: jakaś pokojówka przyłapała Michelle na obciąganiu laski Adrianowi – on jest menadżerem.
Gdybyście znali Adriana, bylibyście bardziej zszokowani niż ja. To jeden z tych wymuskanych chłopców o nienagannych manierach. Przyszedł do nas po kursie Savoya – w tej swojej odprasowanej koszuli w paski, ze spinkami w mankietach i pachnący cytrusowym płynem po goleniu. Słowem, typ faceta, który raczej nie spuściłby spodni w męskim kiblu na Oxford Street.
Chociaż, tak naprawdę, pracuję w hotelarstwie na tyle długo, żeby nie osądzać ludzi po wyglądzie. To zawsze ci porządni w garniturach mają w walizkach pełno lateksowych strojów sado-maso i magazynów pornograficznych, a dziwaki piją wodę mineralną i chodzą wcześnie spać. Mężatki natomiast lubią pójść do łóżka z pracownikami hotelu. Ale wszyscy mają coś, co ich absolutnie łączy: gdy są w hotelu, kradną. Telewizory, łyżeczki, popielniczki, szlafroki, napoje z barków samoobsługowych, kitkaty, chipsy, dywany, meble i dzieła sztuki. Faceci, którzy wydają trzy i pół tysiąca funtów za noc (bez śniadania), sikają do miniaturowych butelek, żeby zaoszczędzić pieniądze na whisky z minibaru.
Wracam do wydarzeń wczorajszego wieczoru, bo to jest bardzo interesujące, jak dziś zachowa się Michelle − na zakończenie pracy ma oficjalną rozmowę z Adrianem. Taka rozmowa z menadżerem albo szefem kadr zazwyczaj dotyczy omówienia mocnych i słabych stron pracownika. Wtedy dowiadujesz się, co można poprawić i w czym jesteś bardzo dobry. Żeby tak się dało podsłuchać… Nie mogę się doczekać. Przynajmniej jest coś, na co można dzisiaj czekać.
Recepcja jest pusta, kiedy wchodzę do hotelu. Mój kolega Ben, który pracuje w tym tygodniu na nocki, zniknął. Wiem, że spóźniłem się kilka minut – gdy zostawiłem płaszcz w szatni dla pracowników i wróciłem po schodach na górę, zrobiło się pięć po siódmej. Niemożliwe, żeby już wyszedł. Powinien czekać, aż przyjdę, dać mi znać, jak było w nocy, i dopiero potem iść do domu.
− Hej, Derek – mówię do portiera, wymiętego po całej nocy w fotelu. – Nie wiesz, gdzie ten leń recepcjonista?
− Ben? – pyta.
− Tak, Ben.
− Sprawdzałeś w biurze?
− Pewnie.
Za recepcją jest małe biuro, gdzie ludzie od rezerwacji na przykład drukują rachunki i ogólnie próbują sobie radzić z irytującymi ciągłymi zmianami w systemie meldowania gości. Jest to miejsce klaustrofobiczne. Nikt nie chce spędzać tu zbyt wiele czasu, bo cuchnie kawą rozpuszczalną, starymi herbatnikami i brzydkim oddechem. Ale nocami długi stół w tym pokoju służy czasem za łóżko. Ben już kilka razy był upominany za spanie na stole. To na jego twarz patrzą goście, kiedy przekraczają próg hotelu o bardzo wysokim standardzie − pokoje w cenie od dwustu do dwóch tysięcy funtów za noc. Twarz, która ich wita, ma zapowiadać luksus. Zdecydowanie nie powinna być pomarszczona, zaspana, z odciśniętym zszywaczem na policzku. Wchodzę do środka i co widzę? Ben na plecach, z gębą otwartą, jakby łapał muchy.
− Ben! Ty gnoju! Obudź się! – krzyczę.
Aż podskoczył.
− Co?! Jasna cholera! – Zeskakuje gwałtownie, jakby mu ktoś wsadził w tyłek elektrycznego poganiacza bydła. – Przepraszam? A, to ty. Boże – mamrota i poprawia zmatowiałe, brązowe strąki na głowie z ulgą, że nie przyłapał go ktoś inny.
− Przysnąłem tylko na kilka minut. Chciałem się zdrzemnąć, zanim czerwonoocy zaczną przyjeżdżać z Heathrow.
− Jasne.
− Prawdę mówię, nie spałem długo – obrusza się i wygładza zaskakująco błyszczący garnitur. – Jak było wczoraj?
Opowiadam mu o Michelle i Adrianie, na co Ben wybucha śmiechem. To podobno najśmieszniejsza rzecz, jaką słyszał od tygodnia.
− Myślisz, że będą omawiać jej technikę? Oceni ją w skali od zera do dziesięciu?
Ben uznał, że warto byłoby zostać do jedenastej, wtedy Michelle ma swoją rozmowę. A jednak nie da rady. Chce, żebym zadzwonił do niego potem z detalami.
Noc minęła spokojnie. Nie działo się nic, z czym nie mógłby sobie poradzić. Tylko kilku pijanych facetów zasiedziało się w barze hotelowym, trudno było się ich pozbyć, a o trzeciej nad ranem jakaś dziewczyna przeszła przez recepcję, wymachując plastikową torebką pełną wymiocin, jakby prezentowała jej najnowszy model. A poza tym to powinienem zapytać Dereka, czy wie, gdzie są prostytutki, kiedy przyjdzie do wymeldowywania albo wyrzucania… Ben podobno nie zwrócił uwagi, ale obaj wiemy, że pewnie był w barze hotelowym, stawiając sobie kilka wódek, żeby przetrwać noc, albo spał w biurze. Śmiać mi się chce, choć zmiany z Benem mnie denerwują, bo on zawsze odwala minimum roboty i uchodzi mu to płazem. Naprawdę mnie to wkurza. Dzisiaj bardziej niż zwykle, prawdopodobnie przez to, że mam megakaca.
− Powinienem wiedzieć coś jeszcze? – pytam Bena, a z poirytowania bawię się miętówkami na blacie, klikając w nie hotelowym długopisem.
− Nie sądzę. Może tylko, że przyjeżdża dzisiaj jakiś Amerykanin. Z Teksasu. – Uśmiecha się Ben. – Kasa, kasa, kasa.
− No pewnie. – Od razu poprawia mi się nastrój.
− Właśnie. – Ben zaciera dłonie z uśmiechem. – Wszyscy kochają Teksańczyków.
− Na razie! – kończę rozmowę i popycham go lekko w stronę wyjścia.
− Na razie – odpowiada, poprawiając kołnierz płaszcza.
− Siódma wieczorem dzisiaj.
− Wiem, wiem. Zadzwoń, kiedy przyjdzie Michelle – mówi i puszcza do mnie oko. – Będzie mi jej brakowało.
− Myślałem, że jesteś zakochany w Jackie.
− Pewnie, stary. – Strzela do mnie z prawego palca jak z rewolweru. – Na razie.
− Aha – odpowiadam z zaskoczeniem.
Ben od trzech miesięcy ma romans z Jackie – bardzo ładną Australijką, szefową pokojówek. Kilka razy musiałem go kryć w recepcji i dlatego wiem. Mają swój rytuał. Ona zazwyczaj dzwoni i mówi coś w stylu: „pokój 212 wymaga inspekcji”, on leci na górę jak pies za suką w rui, wieszają „nie przeszkadzać” na drzwiach, a po półgodzinie ona wysyła pokojówkę, żeby tam posprzątała. Trwa to już od jakiegoś czasu, więc doszedłem do wniosku, że się w sobie zakochali. Najwyraźniej się pomyliłem.
− Na razie – mówię do jego pleców, znikających w drzwiach obrotowych recepcji.
Nie mam czasu zastanowić się nad tym, co Ben powiedział, bo dzwoni telefon.
− Recepcja, słucham – mówię na tyle nonszalancko, na ile pozwala mi siedem piw.
− Halo – odpowiada amerykański akcent. – Dzwonię z pokoju pięćset czternaście.
− Dzień dobry.
− Zamówiłem na śniadanie stek. Pół godziny temu. Nadal go nie dostałem.
− Bardzo mi przykro. Czy dzwonił pan do obsługi hotelowej?
− Też mi obsługa. Dzwonię do nich, nikt nie odbiera, a potem centrala dzwoni do ciebie.
− Zazwyczaj tak się dzieje po trzech lub czterech dzwonkach.
− Chciałbym, żebyś tam poszedł i wyjaśnił sytuację.
− Niestety, nie bardzo mogę.
− Nie możesz czy nie chcesz? – Zaczyna unosić głos. – Za godzinę mam bardzo ważne spotkanie. Jeśli nie dostanę mojego steka przed wyjściem, oberwiesz ty i hotel, wystawię wam rachunek za moje straty.
− Proszę pana…
− Żadne proszę pana! – Jest już naprawdę zły. – Zrób coś z tym!
− Oczywiście. Natychmiast.
− Wreszcie! – krzyczy i odkłada słuchawkę.
− Obsługa hotelowa? – pyta Derek ze swojego fotela.
− Aha. Amerykanin zamówił stek.
− Znowu? Dlaczego oni zawsze to robią? Czy to taki kłopot zamówić jajka i bekon na śniadanie? Mam iść?
− Nie, stary, ja pójdę.
Mam nadzieję, że uda mi się złapać szybką kawę, jeśli sam zejdę do kuchni.
− Dobra. Zastąpię cię, póki nie wrócisz.
Derek to naprawdę porządny facet, jest portierem od ponad dwudziestu lat. W Babylonie pracuje od pięciu, wtedy odziedziczył posadę po wujku. Babylon jest ekskluzywny, nie to, co czterogwiazdkowa speluna za rogiem, w której pracował poprzednio. Zawsze mówi, że przekaże swoją posadę jednemu z trzech synów. Udaje mu się zgarnąć nawet tysiąc funtów tygodniowo na napiwkach, taką pracę ludzie lubią zatrzymać w rodzinie. Jednak czasy się zmieniają. Coraz rzadziej udaje się przekazać posadę portiera z ojca na syna. Nowoczesne hotele, choćby Sanderson czy Metropolitan, zatrudniają młodych chłopaków o wyglądzie modela. Inne, zwłaszcza kiedy są częścią wielkich korporacji, nic sobie nie robią z tradycji.
− Przynieść ci kawę? – pytam.
− Nie, nie warto. Kończę za godzinę, nie będę mógł spać.
Boże, myślę w drodze do kuchni. Wszystkim nam cholernie by się przydało wyspać. W hotelarstwie nikt porządnie nie sypia. Jest dopiero dwadzieścia po siódmej, a poranna zmiana w kuchni zaczęła się przynajmniej dwie godziny temu. Szef kuchni od piątej rano wstępnie podsmaża kiełbaski, żeby zaraz potem zabrać się za przygotowanie śniadania dla pracowników, i wraca do dań dla gości.
Piwnica cuchnie wybielaczem i bekonem, a powietrze już na korytarzu jest tak gorące i ciężkie, że trudno oddychać. Wchodzę do kuchni. Spowija ją mgła olejowa ze setek jaj, które smaży jeden facet. Jego szara twarz błyszczy od tego tłuszczu, a oczy wydają się niczego nie widzieć. Nie znam go. Wygląda młodo, na dwadzieścia parę lat. Musi być nowy. Młodzi przychodzą tu i odchodzą stąd dość często, bo kto tak naprawdę chce pracować na piętnastogodzinne zmiany w tym piekle? Ale jeśli komukolwiek uda się dojść do pozycji zastępcy szefa kuchni, już nie chce odchodzić. Dobry kucharz może zarobić ponad sto tysięcy funtów rocznie, a jeśli jego nazwisko widnieje koło drzwi wejściowych, to może zarobić nawet cztery razy tyle.
Kucharz nie reaguje, gdy go wołam. Możliwe, że nie słyszy, a może jest tak zmęczony, że mózg mu nie pracuje?
− Hej! – wołam po raz kolejny. Tym razem mnie zauważa.
− Jankes z pokoju pięćset czternaście chce wiedzieć, co się stało z jego stekiem.
Kucharz, nie podnosząc głowy, wskazuje nożem kawał mięsa skwierczący z tyłu grilla.
− Jak długo? – pytam, na co pokazuje mi dwa palce. Zgaduję, że dwie minuty. − Można to przyśpieszyć? – dopytuję.
Brak reakcji. Wrócił już do swoich patelni i zaczyna przekładać jajka na przygotowane za nim tace, załadowane sztućcami, serwetkami, solą, pieprzem i tostami. Czasami nakłada jajecznicę ze stojącego obok gara, a potem dodaje bekon z podgrzewacza. Wszystko to wygląda obrzydliwie, ale jakimś cudem, gdy trafia do pokoju hotelowego po podróży długimi, zimnymi korytarzami, wydaje się dość apetyczne. I wcale nie tanie: możesz zapłacić od dwunastu i pół do dwudziestu pięciu funtów za tradycyjne angielskie śniadanie w hotelu w centrum Londynu. A hotel kosztuje to mniej niż pół funta. Wychodzę z kuchni i słyszę telefon w pomieszczeniu obok. Odbiera chłopak ubrany na biało.
− Obsługa hotelowa, słucham.
Skręcam do stołówki pracowniczej po szybką kawę, strasznie chce mi się zapalić – to wina tego zapachu. To miejsce jest zawsze zimne, wilgotne i cuchnie tanimi papierosami niezależnie od oferowanych potraw. Jednak, dziwnym trafem, jedzenie nie jest złe, a przecież hotel wydaje funt dwadzieścia dziennie na każdą osobę. Większość pracowników je tutaj przynajmniej dwa posiłki dziennie. Często dostają nam się resztki po bankietach z poprzedniej nocy, stare sałatki i ciastka. Ale gotują nam też dobre gulasze i potrawki, czasem chilli i curry dla sprzątaczy z Bangladeszu, którzy pracują tu nocami. Dwoje z nich siedzi w rogu jadalni. Pochylają się nad talerzami, jakby ktoś im je miał zabrać. Nawet ze sobą nie rozmawiają. Nalewam kawę i siadam naprzeciw faceta w szarym wdzianku ekipy od napraw i konserwacji, zakładam, że jest Polakiem. Nie chcę tu wyjść na rasistę, ale pewne rzeczy są oczywiste, kiedy się trochę popracuje w hotelu; pierwsza z nich: faceci od konserwacji to Polacy, druga: sprzątacze są z Bangladeszu, a trzecia, że pokojówki nigdy nie pochodzą z Anglii. W poprzednim hotelu, w którym pracowałem, wśród personelu pralni znalazł się Brytyjczyk − i wszystkim wydawało się to dziwne. Miał ponad pięćdziesiąt lat i może miał jakieś długi, kto to wie? Pewnego dnia się załamał i przed wszystkimi w jadalni przyznał, że jest byłym więźniem. Nie mógł już tego dłużej ukrywać, siedział za zabicie żony toporem. Odszedł następnego dnia, a ja od tamtej pory nie widziałem brytyjskiego pracownika pralni albo obsługi hotelowej.
Kawa i papieros robią swoje: serce mi przyśpiesza, a mózg wydaje się budzić. Zerkam na zegarek – jasna cholera! Za piętnaście ósma! Jak to się stało? Lecę na górę i wpadam do recepcji. Liz, moja druga połowa na dzisiaj, wita mnie stalowym spojrzeniem.
− Gdzie ty się, do cholery, szlajasz? – pyta i próbuje wyglądać poważnie.
− Na dole. Musiałem rozwiązać problem ze śniadaniem dla jednego z pokoi. A ty się spóźniłaś.
− Pięć minut.
− Jasne, jasne.
Nie ma sensu kłócić się z Liz. Muszę z nią pracować cały dzień i wolę przemilczeć zaczepkę, bo ma talent do strojenia fochów. Jeśli tylko zechce, może się do mnie nie odzywać przez cały ranek. Ma trochę ponad dwadzieścia lat, blond włosy i świetne cycki, takie laski uwielbiają faceci w średnim wieku. Jest zawsze opalona, mimo że nigdy nie wyjeżdża na wakacje, jej rzęsy same się podkręcają, a paznokcie są tak utwardzone od lakieru, że nigdy się nie łamią. Ona, Ben, Michelle i ja pracowaliśmy na zmiany cztery dni z rzędu, z jednym dniem przerwy, a co drugi tydzień mamy nocki. Ale teraz Michelle odeszła i brakuje nam recepcjonisty. Czekamy na zastępstwo i mamy nadzieję, że przyślą kogoś jutro.
− Problemy?
− Marie, ta kelnerka, zadzwoniła, że nie przyjdzie, bo jest chora.
Zaśmiałem się.
− Marie? Pewnie, że jest chora. Poszła wczoraj do domu z Jamesem z działu zakupów. Powiedziała, co jej jest?
− Zatrucie pokarmowe.
− Zatrucie pokarmowe? Nie wiedziałem, że gin z tonikiem to jedzenie.
Liz wzruszyła ramionami.
− Sądząc po tym, co Derek mi powiedział o wczorajszej nocy, podejrzewam, że nie tylko ona się pochorowała. Myślisz, że Michelle się pojawi?
− Mam nadzieję. Byłoby się z czego pośmiać. Telefon dzwoni.
− Recepcja, słucham? – odzywa się Liz swoim syczącym głosem. – Mhm, mhm, tak. Niestety, nie mamy pigułki „dzień po” w naszej apteczce, ale jeśli może pani poczekać kilka minut, nasz konsjerż Tony zaczyna o ósmej i będzie wiedział, gdzie je najszybciej kupić… Tak, oczywiście, zadzwonię, jak tylko się pojawi.
− Cieszę się, że to ty odebrałaś. Po tym teście ciążowym, który musiałem kupić w zeszłym tygodniu…
8:00–9:00
Tony pojawia się dokładnie o ósmej. Miękki płaszcz, nowy garnitur, lśniące buty, biała jak śnieg koszula i krawat od Prady. Ma ciemne włosy z przedziałkiem z boku, na twarzy zaraźliwy uśmiech, który sprawia, że natychmiast chcesz się z nim zaprzyjaźnić. Tak naprawdę jest dużo więcej powodów, dla których chcesz się z nim przyjaźnić. Po pierwsze, niewiele jest miejsc i zdarzeń w Londynie, o których Tony by nie wiedział. To chodząca mapa i przewodnik w jednym. Wie, gdzie można dobrze zjeść, fajnie zatańczyć, nieźle się zabawić. Zna każdego z bramkarzy wszystkich dobrych klubów, wie, w którym teatrze gra jakiś hollywoodzki aktor i w którym barze pije. Może zorganizować stolik w najdroższych i najsłynniejszych restauracjach bez rezerwacji, może zdobyć bilety na wyprzedane koncerty, zniżki na samochody, może załatwić dziewczyny, chłopców i narkotyki, willę na południu Francji. Wie o fantastycznym miejscu, które jego kolega po fachu wynajął dla Courtney Love. Zapłaciła za nie, ale nigdy się tam nie pojawiła. Tony może załatwić również weekend na wsi, wycieczki po Londynie, bilety bez kolejki do Madame Tussaud. Powie, gdzie można naprawić zegarek, wyczyścić strzelbę, znaleźć najlepszy materiał na sari, drobny prezent dla żony, pójść na zakupy w środku nocy. Wie dokładnie, jakich nowych butów szukasz. Z dumą nosi w klapie złoty znaczek skrzyżowanych kluczy, odznakę konsjerży. Ma do tego prawo, bo te klucze otwierają wszystkie drzwi w mieście.
− Hej, Tony – mówię na powitanie.
− Hej, stary.
Tony jest w dobrym nastroju, Tony jest zawsze w dobrym nastroju. Każdy byłby w dobrym nastroju, gdyby dostawał tygodniowo dwa tysiące nieopodatkowanych funtów w napiwkach.
− Słyszałem, że wczorajsza noc była udana.
− Już o tym wiesz? – pytam.
Tony tylko się uśmiecha i pociera po nosie. Razem z nim przyszedł Steve, zastępstwo Dereka. Właśnie otwiera drzwi facetowi, który wygląda, jakby dopiero co wysiadł z samolotu.
− Dzień dobry. Mogę panu pomóc z bagażami? – pyta Steve.
− Tak, tak – odpowiada facet. Rzucił wszystko na ziemię i wszedł do recepcji.
− Dzień dobry – witam go, gdy Liz odbiera kolejny telefon.
− Andrew Oliver – mówi z akcentem, który nie pozwala zidentyfikować, skąd jest. – Możliwość wcześniejszego zameldowania. Koszty zapłacone z góry.
− Oczywiście, zaraz sprawdzę.
Nie ma chyba nic bardziej lubianego przez hotele niż wcześniejsze zameldowanie. Wtedy podwójnie rezerwujemy jeden pokój. To dość proste: jedna osoba płaci za noc w hotelu, a druga, która chce się wcześnie zameldować, płaci za noc, której tu nie spędza. W ten sposób hotel wystawia rachunek za tę samą noc dwóm osobom. Jedyne, czego trzeba dopilnować, to żeby poprzedni gość się wymeldował, zanim następny rano się zamelduje. Inaczej możemy sobie narobić kłopotów.
− Bardzo dobrze – mówię, sprawdzając jego kanadyjski paszport. − Mamy pana rezerwację, pokój pięćset czternaście.
− Pięćset czternaście? – powtarza z westchnieniem ulgi, która pachnie samolotowym żarciem.
− Tak – uśmiecham się, ale w mojej głowie biją na alarm. Recepcja? Mamy problem.
Pokój 514 nie jest wolny i na pewno nie będzie wolny przez następne pół godziny, potem musi być posprzątany i przygotowany na nowego gościa, a ja w tym czasie będę miał pana Olivera, wiszącego mi nad głową.
− Taaak – mówię i on natychmiast łapie, że coś jest nie tak.
− Co jest? Niemożliwe, żeby był jakiś problem. Ja zapłaciłem z góry. Mogę to udowodnić. – Położył teczkę obok i otworzył.
− Nie, nie – szybko go zapewniam. – To nie problem z rezerwacją, my ją tutaj mamy. Chodzi o to, że jest mały problem z pana pokojem. Gość, który był w nim wczoraj, rozchorował się…
− Zatrucie pokarmowe – pomocnie wtrąca Liz. – Straszne zatrucie, okropne. Nie był w stanie wyjść z pokoju przez całą dobę. Ostrygi.
− Ostrygi? – pyta Oliver.
− Ostrygi – powtarza Liz, prawie wierząc we własne wymysły. – Nikt nie był w stanie go ruszyć, lekarz zakazał.
− W każdym razie – uśmiecham się najmilej, jak umiem – hotel jest pełny, więc w tej chwili nie możemy panu nic zaoferować, ale jeśli byłby pan łaskaw dać nam pół godziny, to jestem pewny, że uda nam się coś załatwić.
− Pół godziny – powtarza słabo.
− Pół godziny – zapewniam i udaję, że właśnie coś mi przyszło do głowy. – W tym czasie możemy panu zaoferować śniadanie w naszej restauracji, na koszt hotelu, rzecz jasna. Jajka, bekon, kawa. Przyjdziemy pana poinformować, kiedy tylko coś zorganizujemy.
Oliver jest zbyt zmęczony, żeby się wykłócać. Jedyne, czego pragnie, to łóżko, kawa i CNN w telewizji. Ale zamiast tego idzie do restauracji, powłócząc nogami, gdy ja szybko rejestruję jego złotą kartę American Express.
− Poszło nieźle – mówi Liz.
− Lepiej niż Benowi tydzień temu.
Ben popełnił tragiczną pomyłkę. Wymyślił fatalne kłamstwo, gdy miał do czynienia ze zmęczonym Amerykaninem prosto z Nowego Jorku. Zamiast powtórzyć często wykorzystywaną historię o zatruciu pokarmowym, Ben powiedział, że pokój został zalany i nadal go sprzątają. Amerykanin mu nie uwierzył i zażądał pokazania pokoju, Ben jednak odmówił, tłumacząc się stanem pokoju. Amerykanin nazwał Bena kłamcą, na co Ben oznajmił, że jeśli on naprawdę chce, to Ben mu ten pokój pokaże. Gość naprawdę chciał. Ben zaprowadził go do pokoju na końcu jednego z korytarzy, gdzie w tym czasie pracowali robotnicy. Ale Amerykanin nadal nie wierzył i zażądał, by wezwano menadżera. Ta żałosna historia skończyła się darmowym pobytem Amerykanina w hotelu i butelką szampana na nasz koszt. Adrian nie był zachwycony.
Telefon zaczyna dzwonić raz za razem. O tej porze goście zazwyczaj proszą, żeby im przygotować rachunek, a pracownicy hotelu zawiadamiają telefonicznie, że są chorzy i nie przyjdą do pracy. Dziś jest piątek, więc zakładam, że będzie tego sporo. Ludzie są zawsze chorzy w poniedziałki, piątki i weekendy. Powtarza się to tak często, że teraz, jeśli ktoś opuści któryś z tych dni, nie dostanie za ten dzień wypłaty. Kiedy udowodni chorobę zwolnieniem lekarskim, dostanie zgodnie z prawem wynagrodzenie chorobowe, jeśli nie – jego strata. Czemu hotel miałby płacić za kaca? A jak już jesteśmy przy kacu, mój jest straszny. Mógłbym zabić za szklankę wody i tabletki od bólu głowy.
Telefon znów dzwoni.
− Dzień dobry – mówię.
− Hej – słyszę. To Jacinta, jedna z pokojówek, i wiem natychmiast, że dzwoni, bo jest „chora”. Ja wiem, że kłamie, ona wie, że ja to wiem, ale oboje tak udajemy. Żałosne. Przynajmniej jej wymówka to nie jest „zatrucie pokarmowe”, przy którym zawsze muszę kłamać, że współczuję. Jacinta ma podobno coś nie tak z kobiecymi sprawami. Nie bardzo wiem, czy chodzi o problemy emocjonalne, czy ginekologiczne, więc mówię coś w stylu: „To niedobrze. Mam nadzieję, że się poprawi”, i kończę rozmowę.
Cokolwiek to jest, powinna była zadzwonić wcześniej, bo większość pokojówek i sprzątaczek ma być w pracy przed ósmą rano. Właśnie teraz będą miały najwięcej do zrobienia. Powinny porządkować i sprzątać pokoje tak szybko, jak to możliwe. Im szybciej to zrobią, tym szybciej mogą iść do domu. Żaden hotel nie potrzebuje pustego, nieposprzątanego pokoju, który na siebie nie zarabia. Jest instrukcja, jak pokój powinien wyglądać: dwa duże ręczniki na łazienkowej suszarce, ładnie ułożone, ręczniczki do twarzy zwinięte koło umywalki, kaloryfer włączony, ale nie gorący, dwa kubki na umywalce, drzwi do łazienki uchylone, lampa na biurku zapalona, radio wyłączone, klimatyzacja ustawiona na dwadzieścia cztery stopnie zimą i dwadzieścia dwa latem. Co więcej, każda szanująca się pokojówka biegnie jak najszybciej do pokojów – nawet kiedy goście zaledwie pomyślą o pakowaniu – a to dlatego, że niektórzy zostawiają napiwki. Żadna z nich nie chce, żeby pieniądze zgarnęli Jez albo Dave – nasi boye hotelowi. W zeszłym tygodniu, kiedy przechodziłem koło jednego z pokoi na trzecim piętrze, zobaczyłem portugalską pokojówkę walczącą z Dave’em o monetę dwufuntową. Czasem ludzie, którzy kiedyś pracowali w hotelarstwie, zostawiają napiwki w miejscach, z którymi boye nie mają do czynienia, na przykład pod poduszką, ci, którzy nie wiedzą co i jak, zostawiają napiwki na stole. Wtedy wszystko zależy od pokojówki, czy dostanie to, na co zasługuje. A zasługuje z całą pewnością. Rzeczy, na które pokojówki się natykają, przechodzą ludzkie wyobrażenia – brudne majtki, zużyte prezerwatywy, magazyny pornograficzne sztywne od zaschniętej spermy, kokainę, stare strzykawki, zużyte sekszabawki. Ludzie zachowują się tak nieprawdopodobnie w swoich pokojach, że często nie mogę wyjść z szoku. Pamiętam historię pewnej grupy muzyków. Wciągnęli tyle kokainy, że dostali rozwolnienie, a gdy skończył im się papier toaletowy, podcierali się firankami.
Praca pokojówki jest chyba najbardziej zasraną pracą w hotelu. Zasraną w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kilka miesięcy temu pewna wytworna starsza pani zostawiła na łóżku wielką kupę. Ogólnie cała sytuacja była dziwna. Owa starsza pani nocowała w jednym z pokoi – i prawdopodobnie w jednym łóżku − ze swoją córką. Rano córka wyszła gdzieś dość wcześnie, a jej matka około dziewiątej rano. Przed wyjściem nawet ze mną miło porozmawiała na temat wystawy, na którą się właśnie wybierała. Potem okazało się, że zostawiła w łóżku wielkie gówno i nikomu nawet o tym nie wspomniała. Biedna pokojówka prawie zemdlała, gdy je odkryła. Nie mogła zrozumieć, czemu pokój tak śmierdzi, aż w końcu zdjęła kołdrę. I to gówno musiała ostatecznie posprzątać Jackie, bo pokojówka nie mogła się zmusić. Co dziwniejsze, właścicielka kupy wróciła wieczorem i o niczym nie wspomniała. Wymeldowała się następnego ranka i nawet nie zostawiła napiwku.
Ale pokojówki przynajmniej czasem dostają jakieś napiwki. Kucharze na dole, którzy pracują w najgorszych warunkach, nigdy ich nie dostają. A warunki są naprawdę okropne. Wiem, bo miałem pecha pracować w kuchni przez pewien czas. Nie wytrzymałem. Tyrania, brutalność i ostatnie chamstwo, w które trudno uwierzyć. Szefowie kuchni to gnoje i uwielbiają się nad ludźmi znęcać. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego dnia pracy w kuchni. Jeśli nie jesteś na zmianie śniadaniowej, to zaczynasz około ósmej lub dziewiątej rano. Wszyscy kucharze przychodzą tak wcześnie, bo muszą przygotować jedzenie na cały dzień. Pracują na zmiany, czyli od ósmej do trzeciej, mają wolne od trzeciej do piątej, kiedy zazwyczaj idą do pubu albo do bukmachera, a potem wracają do pracy od piątej do jedenastej. W kuchni jest tak gorąco i duszno, jakby to była średniowieczna izba tortur. I naprawdę tam torturują. Pierwszego dnia pracy musiałem stanąć na płycie grilla i na głos wyjaśnić, dlaczego powinni mi pozwolić pracować w ich pieprzonej kuchni. Moje buty przepaliły się na wylot, zanim pozwolili mi zejść, i przez tydzień miałem na stopach pęcherze. Jako nowy musiałem patroszyć ryby i obierać ziemniaki, to może doprowadzić człowieka do szaleństwa. Trzeba obciąć górę i dół ziemniaka i obierać tak, żeby wyglądem przypominał beczkę. Kiedy zaczynałem, mogłem obrać dwa na minutę, potem wiadro na godzinę, czyli około pięć na minutę. Obierałem ziemniaki cały dzień, każdego dnia, przez trzy miesiące. Obierałem je nawet we śnie, bo śniły mi się te cholerne beczki. Ale przynajmniej jakoś się stamtąd wyrwałem. Jest w Savoyu jeden koleś z Ameryki Południowej, którego obiera ziemniaki. Obiera je dla nich już od lat. Podobno dali mu ostatnio krzesło, co pewnie zrobiło mu dzień i cały rok.
Nauczyłem się jednej rzeczy przy obieraniu ziemniaków: prędkość się liczy, ale nie należy kończyć pracy zbyt szybko. Raz byłem na tyle głupi, że poszedłem do kucharza zespołu, sukinsyna odpowiedzialnego za zupy, gulasze i tym podobne, i powiedziałem, że skończyłem ziemniaki i teraz nie wiem, co innego mógłbym jeszcze zrobić.
− Co?! – wrzasnął. – Nie masz nic do roboty?! No to chodź ze mną.
Zabrał mnie na zaplecze kuchni, gdzie stały trzy przemysłowe zamrażarki – ten rodzaj, w którym można zamknąć dorosłego człowieka. Otworzył jedną z nich, wyciągnął ze sześć toreb mrożonego groszku, rozerwał je wszystkie i wysypał ich zawartość do zamrażarki.
− Teraz masz wleźć do środka – powiedział – pozbierać ten bałagan i wsadzić cały groch z powrotem do toreb. I nigdy więcej mi nie mów, że nie masz nic do roboty.
Musiałem podnieść każde ziarnko grochu gołymi rękami. Zajęło mi to trzy godziny, moje ręce były niebieskie z zimna, gdy skończyłem. Więc, jak łatwo się domyślić, nie bardzo lubię kuchnie.
W tej chwili nie bardzo lubię Liz. Sposób, w jaki stuka paznokciami, naprawdę mnie denerwuje. Możliwe, że jestem dzisiaj poirytowany z powodu kaca, bo zazwyczaj ona mnie aż tak nie denerwuje. Telefon znowu dzwoni, Liz udaje, że nie słyszy. Wyeksponowała cycki i flirtuje z jakimś tłustym facetem, dopytując, jak mu się podobał pobytu w naszym hotelu. Sam muszę odebrać.
− Recepcja, słucham.
− Dzwonię z pokoju sto sześćdziesiąt – odzywa się damski głos. – Dzwoniłam jakiś czas temu w pewnej sprawie…
− Tak?
− To dość intymna sprawa.
− Może ja mogę pomóc?
− No więc – odkaszluje. – Zadzwoniłam w sprawie pigułki „dzień po” i recepcjonistka powiedziała, że do mnie zadzwoni, ale się nie odezwała.
−Ach tak. Bardzo mi przykro. Jeśli może pani trochę zaczekać, postaram się to załatwić.
Idę do Tony’ego, który siedzi przy swoim biurku i liczy, ile biletów do teatru i opery sprzedał w tym tygodniu i ile wyniosło jego dziesięć procent. Podoba mu się ta fucha na boku, może zarobić do czterystu funtów miesięcznie, wciskając naiwniakom bilety na musicale.
− Tony? – zagaduję.
− W czym mogę ci pomóc, stary?
− Pigułka „dzień po”?
− A. Okej. Mamy aptekę na końcu ulicy. Sprzedają nam, jeśli prosimy, ale zazwyczaj wolą, żeby kobiety same poszły, bo muszą zadać kilka pytań. Chodzi o ogólny stan zdrowia.
− Ona by raczej wolała, żebyśmy to dla niej załatwili.
− Okej. Wyślę Dave’a.
Tony pstryka palcami. Dave, który właśnie polerował wózek bagażowy, natychmiast staje na baczność, rzuca robotę i podbiega do nas.
− Przydałoby mu się trochę ruchu – mówi Tony. – Siedział na tyłku cały ranek. Prawda?
− Tak, proszę pana.
− Który pokój to był?
− Sto sześćdziesiąt – mówię.
− Sto sześćdziesiąt. – Uśmiecha się Tony. – Czy to nie przypadkiem ta laska, która wczoraj w nocy przeszła tędy z torbą rzygów?
− A bo ja wiem?
− A ja myślę, że to ta. Mogę się założyć, że nie czuje się za dobrze.
− Czyli jest nas dwoje.
− No tak. Byle do jedenastej. – Tony zaciera ręce. – Nie mogę się doczekać wyrazu twarzy Michelle.
9:00–10:00
W drodze do apteki Dave mija w drzwiach Adriana.
− Dzień dobry – mówi Tony, układając ładną górkę ulotek reklamujących wycieczki piętrowym autobusem bez dachu.
− Gdzie on się wybiera? – pyta Adrian i wskazuje kciukiem przez ramię.
− Pigułka „dzień po” dla pokoju sto sześćdziesiąt.
− A. Okej.
− No właśnie. – Tony uśmiecha się szeroko. – Podobno była to niezła noc dla wszystkich.
− Serio? – odzywa się Adrian z uśmiechem, nie umknęło mu zagranie Tony’ego. – Ja nie bardzo wiem, bo przecież dopiero co tu przyszedłem. Wszystko w porządku? – mówi do mnie.
− Wszystko w porządku – odpowiadam natychmiast.
− Skacowany? – pyta.
− Ani trochę.
− I dobrze. To chciałem usłyszeć. Profesjonalizm w recepcji. Dzień dobry, Liz – wita się jeszcze w drodze do biura.
− Dzień dobry – odpowiada Liz z najpiękniejszym profesjonalnym uśmiechem.
W końcu Adrian to przystojny facet, wysoki brunet o zielonych oczach. Szybko wspiął się po szczeblach kariery, co nie zdarza się aż tak często eleganckim facetom o szemranej reputacji. Chodzi mi o to, że raczej nie powinien pozwalać, żeby jego pracownice robiły mu laskę. Jest odpowiedzialny za biznes, który zarabia trzydzieści pięć milionów funtów rocznie. Powinien stać na czele i dawać przykład, jak kapitan statku, ale Adrian jest chyba za bardzo popularny, na własną szkodę. Podwładni go lubią. Chodzi na ich pożegnalne przyjęcia i robi, co mu się podoba – zupełnie jak jeden z nas. I urządza bożonarodzeniowe popijawy, na których zalani kucharze zwalają się pod stół, a on nadal stoi.
On i Tony to dobrzy kumple, głównie dlatego, że Tony załatwia Adrianowi różne sprawy – bilety na koncerty, stoliki w restauracjach, jakieś zniżki tu, jakieś wycieczki tam. W zeszłym roku wysłał limuzynę po Adriana na lotnisko, gdy ten wracał z wakacji. Często pomaga w trudnych sytuacjach. Zorganizował bratu Adriana wieczór kawalerski − dopilnował, żeby wszędzie ich wpuszczono i nawet załatwił kilka zniżek. W zamian Tony może robić, co chce. Wolno mu zatrzymać całą prowizję od sprzedaży biletów do teatru, zlecać pracę tylko jednej firmie taksówkarskiej, wolno mu wpychać gościom wycieczki do Dover, Cotswolds i Stratford-upon-Avon, z których ma zarobek.
Adrian też nie jest taki czysty. Słyszałem, że we Francji wylano go z jednych z tych szykownych hoteli w ośrodku narciarskim. Podobno, kiedy pracował tam w recepcji, nocami spraszał kolegów, otwierał bar hotelowy i do rana serwował darmowe drinki. Niestety, pewnej nocy Adrian się upił i zasnął na podłodze za sofą. W mniejszych hotelach nocami w recepcji ludzie zazwyczaj pracują sami. Nie tak jak tutaj, gdzie zawsze jest ktoś, jak choćby nocny portier. Tak czy inaczej, gdy Adrian spał za sofą, dwaj złodzieje weszli do recepcji, wzięli klucze i zaczęli po prostu opróżniać pokoje. Adriana obudziły krzyki: Voleur! Złodziej! To goście zbiegali po schodach w pościgu. Adrian natomiast po prostu wyszedł z hotelu i spędził dzień na nartach. Wrócił wieczorem po ostatnią wypłatę i swoje rzeczy. Francuzi nie starali się za bardzo mu zaszkodzić i nie wystawili mu złych referencji. Prawdopodobnie dlatego, że był studentem i nawet mu nie płacili. Poza tym taka selekcja informacji i ekonomia prawdy są dość powszechne w hotelarstwie.
Mieliśmy kiedyś menadżera restauracji, którego zwolniono za kradzieże. Dopiero gdy Adrian zadzwonił do jego poprzedniego pracodawcy, okazało się, że stamtąd też wyleciał, dokładnie za to samo. Ale ponieważ był bardzo dobrym menadżerem, przyciągnął parę sławnych osób i dzięki temu restauracja stała się bardzo popularna wśród elity, szefostwo zdecydowało się przymknąć oko na trzy skrzynki wina i ponad pięćset funtów z napiwków, które ukradł. Ustalili, że jeśli sam wypowie umowę, nie wspomną o tym incydencie w świadectwie pracy. Więc przyszedł pracować dla nas i przez pół roku było okej. Restauracja miała więcej klientów, wszystko było dopięte na ostatni guzik. A potem miesięczne rozliczenia przestały się zgadzać i to była tylko kwestia czasu, zanim go złapali.
Podobno będą dzisiaj sprawdzać ilość alkoholu w barze hotelowym. Ktoś kradnie Bombay Sapphire i menadżerowie chcą wiedzieć, czy oprócz tego coś jeszcze zginęło. W ciągu tylko jednej doby zniknęło siedem butelek. Czemu ktoś miałby kraść gin, nie mam pojęcia. Zazwyczaj znika wódka, bo nie czuć jej od ludzi, ale sytuacja trwa już kilka tygodni i Adrian się naprawdę wkurza. Myślał nawet o przeszukiwaniu toreb pokojówek, gdy kończą pracę o szóstej. Ten leń Mustafa, który siedzi na dole w swojej budce ochroniarskiej i cały dzień ogląda telewizję, nigdy nikogo nie złapał. Adrian ma nadzieję, że jeśli ktoś z zewnątrz zrobi kontrolę, to złodziej się dwa razy zastanowi, zanim znów coś ukradnie.
Telefon znowu dzwoni i Liz podnosi słuchawkę. Jej usta wydają irytujący, pykający dźwięk, gdy mówi. Naprawdę powinienem się czymś zająć, bo inaczej Liz doprowadzi mnie dzisiaj do szału. Facet z 302 chce się wymeldować. Pamiętam go sprzed kilku dni – obrzydliwy gość z łupieżem na kołnierzu i rozmazanym jajkiem na krawacie. Wyglądał, jakby potrzebował porządnego prysznica. Liz chce iść do łazienki, więc muszę przejąć ten rachunek. Wpisuję numer pokoju w komputerze biura za recepcją i klikam: drukuj. Gdzie jest Ewan, ten idiota od rezerwacji, kiedy go potrzebuję? Drukarka wariuje i wypluwa strony papieru z różnymi numerami linii erotycznych. Zazwyczaj takie połączenia kosztują około pół funta za minutę, ale w hotelu płaci się za nie dziesięć funtów, a wygląda na to, że pokój 302 dzwonił pod te numery do późna w nocy. Podnoszę jedną stronę i nie mogę uwierzyć. Dzwonił do różnych linii erotycznych od 2:13 do 4:02 w nocy prawie bez przerwy i teraz jego rachunek wynosi osiemset pięćdziesiąt funtów.
Sporo, ale widziałem większe. Kilka tygodni temu mieliśmy gościa, który natrzaskał ponad trzy tysiące funtów w dwa dni. Zadzwoniliśmy do jego pokoju kilka razy (gdy nie było zajęte) z informacją, że nabija sobie poważny rachunek, ale on się tym nie przejmował. Jego siostra zapłaciła za pokój z góry i mieliśmy numer jej karty w recepcji, więc nie martwiliśmy się za bardzo, ale gdy przyszło do wymeldowywania, facet powiedział, że nie może zapłacić. Po długiej walce zadzwoniliśmy do jego siostry. Przyszła do hotelu i mocno się wściekła. Dodam może, że wściekła się na nas, bo pozwoliliśmy na taką sytuację. Gdy w końcu udało mi się wtrącić, że rozmawialiśmy z gościem przynajmniej dwa razy w tej sprawie, zamknęła się i zapłaciła. Przynajmniej tak mi się wydaje – Adrian wyszedł z biura, żeby załagodzić sytuację. Możliwe, że słyszałem, jak mówiła coś o wysłaniu czeku. Więc mimo że rachunek pokoju 302 nie jest największy, jaki w życiu widziałem, mogą być problemy z jego uregulowaniem. Zwłaszcza że facet jest tutaj w delegacji i pokój zarezerwowała jego firma. Trudno wyjaśnić osiemset pięćdziesiąt funtów rachunku szefowi. Wychodzę z biura z moim metrowej długości rachunkiem, Liz podnosi zbytnio wyskubane brwi.
− Oho. Za dużo gadał?
− Najwyraźniej mamy tutaj gadułę.
− Porno?
− A cóż by innego? – odpowiadam i składam rachunek.
− A bo ja wiem. – Już się obraża. – Mógł rozmawiać z żoną.
− Jasne. Nikt tak długo nie rozmawia ze swoją żoną.
Słychać drzwi windy.
− Cicho. To on.
Niechluj, wygląda, jakby nie spał całą noc, i pewnie tak było, jeśli wziąć pod uwagę rachunek za telefon.
− Dzień dobry. Mam nadzieję, że miał pan miły pobyt? – pytam.
− Bardzo miły. Spałem jak zabity.
− Bardzo się cieszę.
Podaję mu rachunek tylko połowicznie schowany w kopercie.
− Zechce pan sprawdzić rachunek?
− Jasne.
Wciągnął powietrze na widok zwojów papieru na blacie.
− Osiemset pięćdziesiąt funtów?! Osiemset pięćdziesiąt funtów?! Mam uwierzyć, że nabiłem osiemset pięćdziesiąt funtów przez telefon?
− Tak jest.
− To oburzające. Nie możecie tyle pobierać.
− Niestety, jest to standardowa kwota za tego rodzaju połączenia o podwyższonej opłacie.
− Podwyższonej opłacie? To nie były numery o podwyższonej opłacie.
− Obawiam się, że tak.
− Nie, nie były!
− Obawiam się, że były.
− Przestań się obawiać! – wrzasnął. Jego policzki zrobiły się czerwone ze złości.
− Bardzo proszę nie podnosić głosu.
− Nie podnoszę głosu! – krzyczy.
− Dobrze. Zobaczmy. Pański pokój to dwieście pięćdziesiąt funtów za noc. Mamy dwie noce, trzydzieści dwa funty za drinki z minibaru…
− Dwie whisky! – Wali ręką o biurko.
− Tak, dwie whisky, czekolada, chipsy i woda mineralna.
− Chryste, chipsy i woda mineralna – mówi sarkastycznie. – No to rzeczywiście sobie nabiłem rachunek.
− I wydał pan osiemset pięćdziesiąt funtów na telefon.
− To miejsce to rabunek. – Potrząsa głową i płaty łupieżu spadają na biurko. – Przykro mi, ale nie zapłacę tyle za telefon. Powinniście mnie byli uprzedzić, że tyle pobieracie. A poza tym, to nie były numery o podwyższonej opłacie.
− 0906 Gorące Laski to numer o podwyższonej opłacie. Informują pana o tym, kiedy tylko pan się połączy.
− Jakbyś to niby wiedział?
− Bo wielu gości dzwoni pod ten numer.
− Możemy pójść na jakiś kompromis?
− Mogę wystawić dwa rachunki, jeśliby to panu odpowiadało.
− Tak.
− Myślę, że mógłbym także odjąć jakieś pięćdziesiąt funtów od rachunku za telefon.
Robiłem to już wiele razy. Zazwyczaj wszyscy są tak wdzięczni, że płacą resztę bez szemrania. Naprawdę oszczędza to wiele kłótni.
− Serio? – pyta i wygląda na przyjemnie zaskoczonego. – To byłoby naprawdę miłe z waszej strony.
− Nie ma problemu.
− Zapłacę za pokój kartą, a za telefon gotówką. – Wyciąga zwój banknotów pięćdziesięciofuntowych i odlicza jeden po drugim. − Proszę bardzo, osiemset funtów.
− Dziękuję panu bardzo. Zarejestruję tylko pana kartę. Pomóc panu z bagażami?
− Nie, dziękuję. Myślę, że sobie poradzę. – Wskazuje na małą podręczną walizkę.
Wchodzę do biura z jego kartą i wsadzam ją w czytnik, ignorując magiczne pojawienie się Ewana, który drukuje rachunek dla Liz. Przez okno widzę ciężarówkę z mięsem, zaparkowaną od strony kuchni. Facet w białym wdzianku zaczyna wyładowywać jagnięcinę, kawały cielęciny i wołowiny. Pamiętam z pracy w kuchni, że dostawy są zazwyczaj pomiędzy dziewiątą i dziesiątą. Boże, wtedy naprawdę trzeba być ostrożnym i szybko myśleć, bo ktoś stale chce cię przekręcić. A problem jest taki, że produkty używane w hotelarstwie są tak strasznie drogie i nikt nie wie, kto kogo przekręca. Dostawcy przekręcają hotel, pracownicy też, a hotel próbuje przekręcić wszystkich naraz.
Najlepszy przekręt, o którym słyszałem, był w pięciogwiazdkowym hotelu Lanesborough. Facet odpowiedzialny za zamówienia miał umowę z dostawcą mięsa. Prosił na przykład o pięć kilo szynki, gdy główny kucharz chciał tylko kilogram. Hotel płacił za pięć, dostawca przywoził jeden, pozostałe cztery wracały do dostawcy i były sprzedawane komu innemu, a zysk dzielono po równo. Trwało to jakieś pół roku, zanim go złapali, i z tego, co wiem, facet od zamówień trafił do więzienia. Ale tak naprawdę wszyscy robią przekręty. Kucharze dostają łapówki od dostawców, bo niby dlaczego mieliby wybrać właśnie tego jednego konkretnego? Wszyscy chcą nam dostarczać. Wystarczy pomyśleć, ile ziemniaków kupujemy rocznie. W każde święta szef kuchni dostaje łapówki w postaci indyków, wołowiny, całych łososi, tacy ryb, torby krewetek, koszy trufli – mogę się założyć, że nie musi robić żadnych zakupów do nowego roku. Siedzi sobie i wpiernicza darmowe żarcie.
Dostawcy też sobie czasem odbijają. Bywają naprawdę genialni. Należy uważać na duże zamówienia, zwłaszcza warzyw. Kiedy masz zamówienie długości ramienia, a na nim cykorię, fasolę, brokuły, maliny, jagody i kalafior, to kto zauważy, że brakuje jabłek? Bo gdy już podpiszesz rachunek, nie możesz złożyć reklamacji. A oni zawsze próbują cię skołować, żebyś się pomylił. Przyjeżdżają późno, kucharze wrzeszczą, że potrzebują marchewek, dostawcy wrzeszczą, że muszą lecieć z dostawami, bo się spóźnią, a ty musisz policzyć wszystko, co jest na liście, i wszystko, co zostało dostarczone, bo jeśli podpiszesz i czegoś brakuje – to albo godzisz się na szykany kucharza, albo dajesz kasę z własnej kieszeni.
Zazwyczaj kucharz lubi, żeby mu się wszystko zgadzało, bo ma z tego bonusy. Podejrzewam, że menadżerowie w ten sposób próbują jakoś kontrolować kuchnię. Jeśli szefowi kuchni uda się wydać dokładnie tyle, ile powinien, albo mniej, dostaje tysiąc funtów, albo 2–3 procent od zysków. Warto opłaca mu się nawrzeszczeć, jeśli coś się nie zgadza. Nie, żeby potrzebował wymówki…
Należy też sprawdzać dostawy pod innym względem. Dostawcy często próbują wcisnąć lewy towar – zgniłe owoce i warzywa, martwe homary, produkty po terminie ważności. Dobre hotele potrzebują towaru najlepszej jakości. Jeśli goście płacą czterdzieści pięć funtów za obiad – obiad powinien być dobry. I zazwyczaj jest. Mięso, które właśnie zostało wyładowane, pochodzi od zwierząt, które prawdopodobnie miały lepsze życie niż niejeden pracownik hotelu. Kucharz wie, od jakich rodziców zwierzę pochodziło, gdzie mieszkało, co jadło, czy żyło na zewnątrz, czy w zamknięciu, i czy miało wystarczająco dużo przyjaciół! Przysięgam, bardziej go obchodzi wołowina w jego kuchni niż ludzie z Bangladeszu, myjący jego podłogi.
Płatność z karty w końcu przeszła, wyrywam rachunek i wracam do recepcji, gdzie Liz wymeldowuje parę, która nie wygląda za dobrze.
− Czy pili państwo cokolwiek z minibaru? – pyta Liz, stukając swoimi szponami.
− Tak. Jeden – odpowiada facet.
− Jeden… co dokładnie?
− Jeden bar. – Uśmiecha się.
− Co jeden bar? – Liz nie bardzo pojmuje.
− Tak. Jeden minibar, cały, wszystko. Aż do rumu.
− Nawet nie wspominaj rumu – mówi jego partnerka, trzymając się za głowę.
Liz próbuje obliczyć koszt całego minibaru, a ja oddaję kartę facetowi z 302.
− Proszę bardzo.
− Dzięki – odpowiada i rozsypuje wokół trochę więcej łupieżu.
− Mamy nadzieję wkrótce znów pana zobaczyć.
− Jasne – mówi, podnosząc walizkę. – Nie sądzę.
Wsadziłem długopis do ust, żeby nie pokazać mu środkowego palca.
10:00–11:00
Dzwoni menadżer, zaprasza nas na poranne zebranie. Zazwyczaj jedno z nas idzie, a drugie zostaje w recepcji. Jest nadal mnóstwo gości, których trzeba wymeldować, no i ktoś musi się upewnić, że w pokojach nie ma prostytutek.
To poważny problem w biznesie hotelowym. Tutaj mają swój raj. Pełen bogatych gości, których można pozbawić dużej ilości kasy, a którzy sami nie mają oporów, by się z tą kasą rozstawać. Chwilowo samotni, z kartami firmowymi na wydatki – marzą tylko o jednym: zabawić się właśnie teraz, gdy ich żony lub dziewczyny znajdują się po drugiej stronie kuli ziemskiej. Trudno aż uwierzyć w statystyki, według których dziewięciu na dziesięciu samotnych mężczyzn prosi w hotelu o „towarzystwo”. Nam, szanowanemu hotelowi, nie wolno zezwalać na prostytucję ani jej w jakikolwiek sposób promować. Ale mówić, że ona tutaj nie istnieje, że hordy prostytutek nie przechodzą przez nasze drzwi każdego dnia i że Tony nigdy nie macza w tym palców ani nie dostaje za to napiwków − to potworne kłamstwo.
Prawda jest taka, że pełno ich w hotelu i o tej porze dnia należy na nie uważać. Tony zna kilka i jeśli wykonał swoją robotę, będzie wiedział, którzy goście poszli spać w towarzystwie, a którzy zamówili usługę w środku nocy. I teraz my mamy sprawić, żeby dziewczyny sobie poszły. W przeciwnym razie, kiedy faceci pójdą na zebranie czy dokądkolwiek, dziewczyny, które zostały w pokoju, myślą, że są cholerną Julią Roberts w Pretty Woman i zaczynają zamawiać fryzjera czy inne liczne usługi. Potem, oczywiście, gdy przychodzi pora płacenia za hotel, facet mówi, że nie zamawiał łososia o dziesiątej rano, bo go w tym czasie w hotelu nie było. Więc teraz należy wykazać czujność, jeśli chodzi o obsługę hotelową i linie telefoniczne. Należy mieć oko na to, kto się wymeldował, i nie powinien pozostawać w hotelu, lub kto wyszedł i na pewno nie może w tej chwili korzystać z naszych usług.
Liz i ja mamy małą dyskusję: które z nas powinno iść na zebranie, a które zostać w recepcji i pilnować prostytutek. Ja bardzo wolałabym to pierwsze. Marzę w tej chwili, żeby usiąść sobie przy kawie i ciasteczkach. Chcę zaapelować do sumienia Liz, ale szybko zdaję sobie sprawę z tego, że ona go nie ma. Wykorzystuję więc starszeństwo.
– Myślę, że skoro przyjeżdża dzisiaj kilku ważnych gości, a ja mam większe doświadczenie, to ja powinienem iść na zebranie.
– Dobra. – Nie wygląda na zachwyconą.
– Będziesz mieć oko na podejrzane zachowanie w pokojach?
– Oczywiście. – Wzdycha, jakby nigdy w życiu nie słyszała durniejszego pytania.
– Dobra. Na razie. – Uśmiecham się miło.
– Baw się dobrze – mówi sarkastycznie. Teraz naprawdę mam ochotę jej dać w gębę.
– Ty też – odpowiadam, nadal się uśmiechając.
Idę w stronę podwójnych szklanych drzwi, które prowadzą do foyer. Jest dziesięć po dziesiątej, a tam już siedzi kilka chudych kobiet w złocie i beżach, ze sztywnymi od lakieru włosami. Mają jakieś spotkanie przy kawie, drinkach i papierosach.
Foyer to dość dziwna mieszanina starego i nowego. Ściany są pokryte lustrami i fantastycznymi złotymi lampami, ale meble wybrano nowoczesne: wypchana sofa, obity skórą fotel, niskie stoły. Jest to dość dziwna kombinacja, która nadaje temu miejscu dekadenckiego charakteru, co nie powstrzymuje tabunów modelek, regularnie zamawiających tutaj sesje zdjęciowe.
Poza korytarzem, który prowadzi do baru, w dalekim końcu foyer, tuż obok złotych posągów trzymających pochodnie, są drzwi do biura menadżera. Tak naprawdę za tymi drzwiami jest kilka pomieszczeń. Najpierw wchodzi się do recepcji, gdzie pracuje jego sekretarka Angie i odbiera ważne wiadomości; po lewej znajduje się mniejsze biuro, całe w drewnie i skórach, z masywnym biurkiem wzdłuż jednej ze ścian i z widokiem przez okno, a po prawej od Angie jeszcze jedno, o wiele większe, ze stołem konferencyjnym pośrodku, otoczonym wysokimi krzesłami. Biuro z drewna i skóry jest używane, gdy Adrian próbuje przekonać młode kobiety do wydania dwudziestu pięciu tysięcy funtów na ślub w naszym hotelu − i kiedy chce wrzeszczeć na pracowników. Duże biuro ze stołem konferencyjnym służy do codziennych porannych zebrań, na które mają obowiązek przychodzić wszyscy.
Prawie wszyscy. Jackie, szefowa pokojówek, która ma romans z Benem, reprezentuje sprzątaczki i pokojówki. Przychodzą też James, ten blond idiota i szef działu zakupów, menadżera ds. żywności i napojów, menadżera ds. bankietów i imprez, menadżera ds. konserwacji, szef ochrony, menadżer restauracji i szef kuchni. Menadżerka ds. kadr jest w podróży poślubnej. Tony też się zjawił, razem z Gino, głównym barmanem, i Lynette, menadżerką ds. rezerwacji. I zawsze jest też ktoś z recepcji, kto wie, co nowego się wydarzyło.
Zebranie zwykle zaczyna się tak samo: wchodzi Angie ze swoimi przesadnie wylakierowanymi blond włosami, różowymi ustami i swetrem pachnącym lawendą, emanując wyblakłym majestatem złotego posągu z foyer. Niesie tacę, na której stoi duży dzbanek kawy i taki sam dzbanek herbaty, mleko, cukier i ciastka. Zazwyczaj ludzie na początku się powstrzymują i wybierają te suche i mdłe ciastka, dopiero w czasie drugiej rundy talerza rzucają się na te lepsze. Ale zawsze zostawiają dwa czekoladowe dla Adriana, który nigdy nie przychodzi na czas, bo właśnie rozmawia z kimś ważnym.
– Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry – mówi od drzwi i siada u szczytu stołu, wygładzając po drodze swój różowo-niebieski jedwabny krawat. Adrian lubi krawaty i zgromadził już sporą kolekcję – większość to prezenty od gości. Goście z krajów Zatoki Perskiej, którzy wypełniają hotel w sierpniu i wydają dziesiątki tysięcy funtów, zazwyczaj ofiarowują mu trzy albo cztery krawaty Hermèsa. Dzisiejszy jednak wydaje się dość tani. Możliwe, że Dave zapomniał odebrać pozostałe z czyszczenia.
– Dobra. Jest coś, co powinienem wiedzieć o zeszłej nocy? Jakieś straszne historie?
Zebranie jest zazwyczaj dość oficjalne. W mniejszych hotelach mogą być bardziej zabawne. W jednym miejscu, w którym kiedyś pracowałem, zebrania były pretekstem do żartów i rozmów – sesji integracyjnej. Ktoś powiedziałby Adrianowi o pewnym zdarzeniu zeszłej nocy, w którym sam brał udział, i wszyscy mieliby polewkę. Ale gdy hotel jest tak duży i zarabia trzydzieści pięć milionów funtów rocznie, i kiedy codziennie jest tyle problemów, tylko czasem udaje nam się zrelaksować na spotkaniu – wtedy, gdy Adrian ma dobry humor. I dziś wydaje się dość gadatliwy. Być może z powodu tego, co robił poprzedniej nocy. Udaje, że jest częścią grupy i próbuje się nam podlizać.
Rozbawiłem go, mówiąc o kobiecie z torbą wymiocin. Powiedziałem o facecie z rachunkiem za sekstelefon i problemie z kanadyjskim gościem, który miał wczesną rezerwację. Adrian pogratulował mi obniżenia rachunku o pięćdziesiąt funtów, stwierdzając, że był to najlepszy sposób na uspokojenie krzykacza, i zapisał sobie numer nowego pokoju Kanadyjczyka. Dodał, że powinniśmy mu wysłać darmowego szampana. Popatrzył na zapiski nocnego menadżera i zapytał kucharza, dlaczego mieliśmy problem ze stekiem na śniadanie dla gościa. Kucharz nie wiedział, co zrobić, aż w końcu zwalił winę na podwładnych i obiecał, że ich za to opierdoli.
– Wszystko pięknie, ale nie wykonałeś swojej pracy i Kanadyjczyk nie mógł się zameldować. Wszyscy jesteśmy od siebie zależni. Jesteśmy drużyną i musimy pracować jak drużyna.
Kucharz coś tylko wymamrotał, na co Adrian powiedział:
– Wiem, że czasem jest to trudne, ale właśnie dlatego zarabiasz trzy razy więcej niż inni kucharze. Lynette, co masz dzisiaj dla nas?
Wysoka, chuda i wyglądająca trochę jak szczur Lynette traktuje swoją pracę bardzo poważnie. To ona sprawdza listę VIP-ów i decyduje, komu wysłać małą butelkę szampana, a komu dużą, komu dać darmowy portfel z logo hotelu, komu misia, świeczkę albo innego rodzaju prezent. Dziesięć pobytów w naszym hotelu to szampan, pięć – miś albo coś podobnego. Ułożyła swoje kartki na biurku i najwyraźniej zamierzała wstać, co rozbawiło Adriana.
– Mam kilka spraw. Po pierwsze, nasza trudna pani Dickson ma się znowu pojawić.
– Myślałem, że trafiła na czarną listę? – mówi Adrian.
– To nie takie proste. Jej mąż ma udziały w hotelu. Żadne powtarzanie, że nie mamy wolnych pokoi, jej nie powstrzyma. Wydaje jej się, że hotel należy do niej. W pewnym sensie, w małym stopniu, należy przecież do jej męża. Tak czy inaczej, przywozi swojego psa, więc ktoś go będzie musiał wyprowadzać.
– Zupełnie jak Geri Halliwell – przerywa Adrian ze śmiechem.
Zdecydowanie za bardzo udaje, że jest jednym z nas. Wszyscy się miło uśmiechamy, bo słyszeliśmy historię Geri, która zamieszkała na jakiś czas w hotelu Halcyon po tym, jak obrabowali jej dom, i zawsze musiał znaleźć się ktoś, kto zabierał jej znienawidzonego przez wszystkich psa Harveya na spacer. Adrian znowu opowiedział nam historię, którą już przecież wszyscy znamy. Geri zamówiła bieżnię treningową do swojego pokoju, za jakieś osiem tysięcy funtów, i używała jej do wieszania ubrań. Żyła na kanapkach i z obsługi hotelowej. Nie schodziła do restauracji, wysyłała ludzi po jedzenie.
Wszyscy się grzecznie zaśmialiśmy z tej historii.
– No więc właśnie – stwierdza Lynette. – Zarezerwowałam jej jedyny pokój, na który jeszcze nie narzekała.
– To mi coś przypomina – odzywa się Adrian, strzelając palcami. – Pamiętacie historię Richarda Gere’a, kiedy poprosił Hyde Park Hotel, żeby wymienili dywany? Powiedział, że nie cierpi ich dywanów, więc wymienili jeden za duże pieniądze, a on nigdy już nie wrócił.
– Właśnie – ekscytuje się Tony. – Czy nie zbudowali też wielkiego prysznica dla Pavarottiego, bo nie mieścił się w normalnym?
– Czego my dla nich nie robimy? – śmieje się Adrian i zaczyna opowiadać swoją ulubioną historię o Michaelu Jacksonie. Czterdzieści dwie butelki wody mineralnej wlane na życzenie do wanny. Nie wiadomo po co, bo nie wypełniły jej nawet do połowy, a sama woda nie była przecież gorąca. Do dziś nie wiemy, o co chodziło. Możliwe, że wszedł do wanny i dopełnił ją gorącą wodą z kranu. Kto wie.
Lynette znów próbuje dojść do głosu.
– Pan Masterson przyjeżdża dzisiaj.
– Masterson?
– Baron ropy naftowej z Teksasu.
– A tak.
Adrian musi się czuć fatalnie. Jego mózg zupełnie dziś nie działa. Wszyscy wiemy dokładnie, kto to jest Masterson, i jak na komendę wszyscy się prostują. Gruby, rumiany i pełen życia Teksańczyk, który zachowuje się tak, jakby wynalazł napiwki. Nigdy nie zapomina o rozdawaniu ludziom banknotów dziesięciofuntowych. Kiedy Masterson jest w hotelu, nikt z personelu nie choruje.
– Zażyczył sobie, żeby hotel miał dla niego Trynidad Diplomatics.
– Żeby miał co? – pyta James.
– Trynidad Diplomatics. W hotelu Lanesborough liczą sobie pięćset funtów od cygara – mówi Lynette z satysfakcją kogoś, kto odrobił pracę domową.
– Nigdy o nich nie słyszałem – mówi James.
– Że co? – pyta Gino, który oczami wyobraźni już widział, jak maleją mu zyski w barze.
– Nie denerwuj się, stary – uspokaja go James. – Nasz diler od cygar przychodzi za pół godziny. Jestem pewien, że będzie wiedział, gdzie znaleźć kilka pudełek.
– Kilka pudełek! – Gino reaguje, jakby mu ktoś zwymiotował na buty.
– Słuchaj, nie ma sensu pytać importerów z tak krótkim wyprzedzeniem. Musimy się tym zająć inaczej.
– Nie chcę wiedzieć, z kim się zadajesz – mówi Adrian, machając rękami – póki hotel jest odpowiednio zaopatrzony.
– Mój facet od kawioru też ma się dzisiaj pojawić – uśmiechnął się James.
– Bardzo dobrze – odzywa się kucharz z satysfakcją w głosie.
– Skąd jest tym razem?
– Morze Kaspijskie, przez Iran i Frankfurt. Tak mi się wydaje. W każdym razie pół ceny.
– Mam nadzieję, że zaoszczędzone pieniądze wracają do hotelu? – pyta Adrian.
– Oczywiście – odpowiada James w sposób, który mógłby sugerować, że część tych oszczędności pójdzie gdzie indziej. – Dziś jest też wyprzedaż rzadkich koniaków i brandy.
– To dzisiaj? Wspaniale! – Gino zaciera ręce. – Masz moją listę?
– Aha. Już zarezerwowałem butelkę Massougues, który twoi japońscy klienci tak lubią.
– Wspaniale – reaguje Gino, bo wie, że niedługo będzie sprzedawał koniak po pięćset funtów za miarkę.
– Miejmy nadzieję, że ten gnój Salvatore z Lanesborougha nie dostanie w swoje łapy tych kilku butelek Mignon, które sprzedajesz po siedemset funtów za szklankę – powiedział James, wgryzając się w swoje ciastko.
Ten chłop ma prawdopodobnie najlepszą fuchę w hotelu. Nie tylko cały dzień przegląda katalogi aukcji drogich win, whisky, koniaków i brandy, na które wydaje nie swoje pieniądze, ale też podróżuje po świecie. Dostaje zaproszenia z Francji, gdzie odwiedza domy szampańskie Veuve Clicquot albo Moët et Chandon w pobliżu Reims, a tam pompują w niego szampana i pasztet z gęsich wątróbek. Zmiękczają go gościnnością w podziękowaniu za jego zamówienia i w nadziei, że będzie zamawiał więcej. Jeździ na zbiory jałowca w Toskanii, jako gość firmy produkującej gin, po czym zaraz ktoś inny zaprasza go na południe Francji, żeby mu pokazać nowy typ sera. Zupełnie jak kucharz w święta, James musi brać samochód, kiedy przychodzi do pracy. Dostaje tyle darmowych koszy, skrzyń wina i kawałów łososia, że nie dałby rady zabrać wszystkich tych łapówek do domu metrem.
James i szef kuchni robią też wspólne przekręty. Na przykład, James sugeruje nowy rodzaj oliwy, kucharz zamawia trzydzieści pięć butelek, obaj dostają kilka litrów w prezencie. Taka sama sytuacja powtarza się przy dostawach innych luksusowych artykułów, jak łosoś albo dziczyzna. Kuchnia zamawia kuropatwy, a James i kucharz dzielą się bonusami. Słyszałem, że dziewczyna Jamesa aż się porzygała w zeszłym roku po zjedzeniu wszystkich czekoladek, które dostał w prezencie na święta.
– Ja muszę już iść – mówi kucharz i wstaje od stołu. – Dostawca sera przyjeżdża za dziesięć minut. Powinienem tam być.
– Nie ma problemu. Idź – odpowiada Adrian.
– Dzięki. Jeśli macie jakieś wariackie zamówienia z pokoi, w stylu Celion Dion, taramosalata i pita, dajcie mi znać – rzuca i wybiega z biura.
Nie mogę teraz przestać myśleć o serze. W brzuchu mi burczy, mimo że zjadłem trochę ciastek. Gdy pracowałem w kuchni, najbardziej lubiłem, gdy przywozili ser. Dostawca przyjeżdża małą furgonetką co drugi dzień i parkuje na tyłach hotelu. Szef kuchni albo jego zastępca wychodzą do niego, siadają w aucie i próbują wspaniałych serów z całego świata. Mają do degustacji między innymi pleśniowe stiltony, intensywne cheddary i fety do sałatek. Wybór jest wielki, a zapach w środku furgonetki bardzo silny. Czasem dostawca daje do spróbowania kawałek sera na krakersach, a czasem cienki, wręcz prześwitujący, plasterek, który rozpływa się na języku, a jego posmak dociera aż do jamy nosowej. Czego ja bym teraz nie dał, żeby posiedzieć w tej furgonetce przez dwadzieścia minut i obeżreć się tych pyszności.
A dostawca sera nie jest jedynym, który dzisiaj szuka aprobaty u szefa kuchni. Dostawca grzybów już pojawił się ze swoim koszykiem smardzów i trufli. Możliwe, że facet od ryb też już się zameldował ze swoimi tacami dorszy. Mieliśmy nawet kiedyś dostawcę jeży morskich z Francji. Przylatywały wczesnym lotem na Heathrow, przechodziły kontrolę celną i docierały do nas mniej więcej o tej porze. Ale teraz nie ma na nie popytu. Jeże morskie były popularne w latach osiemdziesiątych.
Lynette kończy omawiać swoją listę gości i przypomina raz jeszcze, że powinniśmy być superuprzejmi dla Mastersona i żony udziałowca z jej okropnym psem. Mamy też dzisiaj uroczystość w sali bankietowej i powinniśmy pilnować, żeby żaden nieproszony gość się tam nie pojawił.
– No to dobra – mówi Adrian. – Wygląda na to, że wszystko omówiliśmy. Ktoś ma coś do dodania? Jackie?
– Nie. Wszystko okej. Ale pamiętajcie, że mamy dzisiaj kontrolę towaru – odpowiedziała.
– A, właśnie. Powiedzieliśmy im, żeby skupili się na barze.
– Jasna cholera – reaguje Gino, chowając twarz w rękach.
– Przykro mi, stary. – Adrian uśmiecha się szeroko. – Coś jeszcze? Nie? I bardzo dobrze. Muszę iść, mam spotkanie. Na razie.
Właśnie. Zbieram moje papiery jak najszybciej, bo nie interesują mnie ploty. Powinienem lecieć do recepcji, jeśli nie chcę przegapić Michelle na wybiegu upokorzenia.
11:00–12:00
Prawie wbiegam do recepcji. Liz nigdy nie widziała, żebym tak się spieszył do pracy po zebraniu. Zazwyczaj idę na papierosa albo kawę. Albo nawet na wczesny lunch, gdzie siedzę z pracownikami kuchni i Polakami od napraw w milczeniu, jak cała reszta, napychając się makaronem. Ale dzisiaj mam powód, żeby wrócić przed jedenastą: Michelle. Jestem czerwony na twarzy i na pewno wypacam wczorajszy alkohol.
– Przyszła już?
– Kto? – pyta Liz, spinając kartki.
– Michelle przecież!
– A, ona – mówi z szyderstwem w głosie. Nigdy nie przyjaźniły się z Michelle. Są ulepione z tej samej gliny, ale, niestety dla Liz glina Michelle jest młodsza, jędrniejsza i najprawdopodobniej lepszej jakości.
– Nie, nie pokazała się jeszcze.
– Dobrze. Nie chciałbym tego przegapić.
– Przegapić czego?
– Michelle i jej upokorzenia – śmieję się.
– Aha. – Liz wydaje się mało zainteresowana upadkiem rywalki. Prawdopodobnie to właśnie zainteresowanie, jakie budzi w ludziach Michelle, tak denerwuje Liz. – Mnie to jakoś przesadnie nie obchodzi, jeśli mam być szczera.
– Gdzie Tony?
– Poszedł pomóc chłopakom pozbyć się kobiety na trzecim piętrze.
– Przegapiłem.
– A tak. Kiedy ty myślisz o Michelle, reszta ludzi pracuje, jak należy.
Podobno Jaguar była w hotelu w nocy i Liz miała problem, żeby się jej pozbyć z pokoju pana Mayesa, gdy ten wyszedł do pracy. Liz jest trochę zaskoczona i się jej nie dziwię, bo Ben powinien był nam powiedzieć, że Mayes przyjechał wczoraj w nocy. Musiał pojawić się bardzo późno, ale on może się zameldować, kiedy mu się podoba, bo spędza tu dużo czasu. Już dawno przekroczył etap darmowych portfeli. Mieszka w Manchesterze, ale przyjeżdża do nas jakieś trzy razy w miesiącu. Pracuje w przemyśle rozrywkowym i na dużo sobie pozwala. Zamawia zawsze dwie butelki szampana, ma kokę i nawet się z tym nie kryje. Jedyne, co możemy zrobić, to powstrzymywać go przed wciąganiem jej z blatu baru hotelowego. I zawsze towarzyszy mu prostytutka. Ma cztery ulubione, które z jemu tylko znanych powodów nazwał: Mercedes, Jaguar, BMW i Roller. Wszyscy przymykamy oko na jego zachowanie, bo zostawia tu mnóstwo pieniędzy, ale dziewczyny mogą czasem sprawiać kłopoty. I dzisiaj, wydaje się, nastąpił jeden z tych dni.