Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jani zawsze marzyła o tym, by uwolnić się od opieki nad młodszą siostrą Zosą oraz pracy w garbarni i wyrwać się z portowego miasta Durc. Któregoś razu nadarza się niepowtarzalna okazja: w mieście pojawia się Hotel Magnifique.
Ten niezwykły hotel słynie nie tylko ze swoich magicznych właściwości, ale i zdolności przemieszczania się – każdego ranka zatrzymuje się w innym miejscu. Jani i jej siostra nie mają dość pieniędzy, by w nim zamieszkać, ale mogą się w nim… zatrudnić. Jako świeżo upieczone członkinie personelu szybko odkrywają jednak, że luksusowy Hotel Magnifique za zasłoną przepychu skrywa wiele ponurych sekretów, a kontraktu zawartego z właścicielem nie da się zerwać.
Jani wraz z jedynym sojusznikiem – irytująco przystojnym portierem Belem – podejmują wyzwanie rozwikłania mrocznych tajemnic hotelu. Los Zosy i pozostałych pracowników jest w ich rękach. Jani musi zaryzykować wszystko, co kocha, by jej misja się powiodła, a stawka jest wyjątkowo wysoka…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
- PROLOG -
Kurierka dostała jedną krótką instrukcję: dostarczyć chłopca, nim wybije północ. Proste – tyle tylko, że zazwyczaj dostarczała przesyłki w ciągu dnia, a nie małych chłopców w środku nocy.
Zlecenie wiązało się z sowitą zapłatą, ale nie dlatego je przyjęła. Zrobiła to, ponieważ kierowała nią ciekawość.
Zastanawiała się, dlaczego to zamożne małżeństwo zwróciło się akurat do niej. Dlaczego ojciec chłopca odmówił zapisania adresu, tylko wyszeptał go jej na ucho, i dlaczego matka chłopca zanosiła się płaczem. Najbardziej jednak zastanawiało ją to, kto odbierze chłopca, skoro adres, pod który miała go dostarczyć, nie był domem ani żadnym fizycznym obiektem, lecz przestrzenią pomiędzy dwoma budynkami – pustą alejką po drugiej stronie miasta.
Chłopiec wyglądał całkiem zwyczajnie, a jego gładka, miedziana cera była tylko o odcień ciemniejsza od jej własnej. Jednak gdy ruszyli, zwiesił głowę, jak gdyby gęste nocne powietrze kładło się ciężarem na jego ramionach.
Kurierka wycelowała światło latarni w mrok, odganiając cienie z rosnącym poczuciem niepokoju. Przypomniały się jej opowieści dziadka – szeptanki o magii kryjącej się w różnych zakątkach tego świata i o dzieciach, które spotkał tragiczny los.
Mimo że dawno wyrosła z bajek, przyspieszyła kroku.
Gdy od celu dzieliła ich tylko jedna przecznica, chłopiec zaczął się ociągać. Chwyciła więc go za chude ramię i ciągnąc, przeprowadziła go przez ostatnią ulicę, po czym przystanęła.
Alejki nie było. W jej miejscu stał dziwny, wydłużony, wciśnięty w wąską przestrzeń budynek, idealnie wpasowany pomiędzy dwie rozpadające się kamienice po bokach.
Z mroku przy wejściu do budynku wynurzyła się jakaś postać.
Kurierka przeciągnęła chłopca za siebie.
– Czy to tobie mam dostarczyć dziecko?
Postać, kimkolwiek była, uniosła w górę długi, cienki przedmiot. Zapłonęła krwistoczerwona świeca, rozświetlając niebieskie oczy i bladą twarz młodego mężczyzny.
Kurierka szukała wzrokiem zapałki, która wyjaśniłaby pojawienie się płomienia; nie da się przecież ot tak zapalić świecy. Chyba że…
Z jej koniuszka spływały kłęby połyskującego złotego dymu. Rozlał się na ulicę, owijając się wokół kurierki jak wąż. Maleńkie kule gazu brzęczały i migotały jak ważki albo drobinki kurzu odbijające blask księżyca. Albo coś jeszcze innego. Zapachniało olejkiem miętowym, potem palonym cukrem, jakby ktoś zapomniał o bulgoczącym w garnku karmelu, po nich zaś nadgniłymi cytrusami.
Mężczyzna przeszedł przez złoty dym i wziął chłopca za rękę niczym ojciec. Chłopiec przez chwilę stał w półkroku, potem jednak dobrowolnie odszedł wraz z mężczyzną w kierunku wąskiego budynku.
Kurierka przycisnęła dłoń do piersi i poczuła, że jej serce bije urywanym rytmem, mocniej niż kiedykolwiek. Wszystko było nie tak. Rzuciła się, by powstrzymać mężczyznę, ale złoty dym owinął się wokół jej kostek, krępując jej ruchy. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale nie dobył się z nich żaden, nawet najsłabszy dźwięk.
W chwili, gdy mężczyzna przystanął na progu budynku, dziewczyna złapała się za gardło. Z przerażeniem patrzyła, jak uśmiecha się, obnażając ostre zęby, a potem przykuca, zbliżając swą niezwykłą twarz do twarzy chłopca.
– Chodź – powiedział. – Mam dla ciebie idealną pracę.
Mężczyzna otworzył drzwi i wepchnął dziecko do środka.
W momencie, gdy zamknęły się za nimi drzwi, dym rozpłynął się w powietrzu. Po chwili wysiłku kurierka znów była w stanie poruszać stopami. Podbiegła w stronę budynku, by zaraz gwałtownie się zatrzymać, bo oto na jej oczach cały gmach zniknął, zostawiając po sobie jedynie pokrytą przerośniętymi chwastami i spowitą mrokiem aleję.
- 1 -
Moją siostrę często najpierw było słychać, a dopiero później widać. Tak też było tamtego wieczora. Miękki głos Zosy dobiegał przez otwarte okno stancji u madame Bézier. Przypominał głos naszej matki – przynajmniej do chwili, gdy Zosa zaintonowała sprośną rymowankę, porównującą wrażliwą część męskiej anatomii do pewnego owocu.
Wślizgnęłam się do środka. W tłumie lokatorek stancji nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dwie młodsze dziewczyny udawały, że tańczą z niewidzialnymi partnerami, jednak wszystkie pozostałe wlepiały wzrok w moją siostrę, najbardziej utalentowaną ze wszystkich.
Pokoje na stancji u madame Bézier były wynajmowane szczególny rodzaj dziewcząt. Prawie każda z nich miała zajęcie stosowne dla jej wulgarnego języka: pracowały na drugą zmianę w fabryce lub w kuchni bądź na dowolnym innym niskopłatnym stanowisku w vieux quais – na starym nabrzeżu w Durc. Sama pracowałam w Garbarni Fréllac, gdzie kobiety krzątały się nad garnkami stwardniałego ałunu i kubłami barwników. Zosa była inna.
– Wszystkiego najlepszego! – wykrzyknęłam, gdy skończyła śpiewać.
– Jani! – Zosa aż podskoczyła.
Jej olbrzymie brązowe oczy błyszczały na tle bladej, oliwkowej, o wiele za szczupłej twarzy.
– Zjadłaś kolację?
Zostawiłam jej coś, nim wyszłam, ale przy tylu współlokatorkach jedzenie często znikało.
– Tak. Nie musisz co wieczór mnie o to pytać – burknęła.
– Oczywiście, że muszę. Jestem twoją starszą siostrą. To moja życiowa misja.
Zosa zmarszczyła nos, a ja dałam jej w niego prztyczka. Pogrzebałam w torbie i wyłowiłam z niej gazetę, która kosztowała mnie połowę dniówki, i wcisnęłam ją Zosie do ręki.
– Twój prezent, madame.
Tu, w Durc, urodziny nie były świętem obsypanym cukrem-pudrem; musiałyśmy na nie ciężko zapracować, przez co ceniłyśmy je wyżej niż złoto.
– Gazeta?
– Sprawdź dział ogłoszeń. – Otworzyłam dziennik z przebiegłym uśmieszkiem.
Wewnątrz znajdowały się oferty zatrudnienia w sklepach z sukniami wieczorowymi, w ciastkarniach i perfumeriach, na stanowiskach, na które nigdy nie przyjęto by trzynastolatki, która nie wyglądała na więcej niż dziesięć lat. Na szczęście to nie o nie mi chodziło.
Pominęłam je i wskazałam palcem ogłoszenie, które pojawiło się we wszystkich gazetach w miasteczku zaledwie godzinę wcześniej.
Atrament miał jaskrawy, purpurowy kolor, jak krwiste maki w Aligney albo gnieciony ametystowy welur. Wyróżniał się niczym światło latarni na tle morza czerni i bieli.
Dziewczęta zgromadziły się wokół nas i wszystkie pochylałyśmy się nad purpurowym tuszem, który skrzył się blaskiem dorównującym oszlifowanemu kamieniowi księżycowemu.
W ogłoszeniu nie podano adresu. Słynny hotel go nie potrzebował. Zjawiał się z grubsza co dziesięć lat w tej samej starej alejce śródmieścia. Teraz było tam pewnie całe miasto, naiwnie czekając na szansę na pobyt w nim.
Wiele lat temu, kiedy hotel zjawił się tu ostatnim razem, większość zaproszeń doręczono kilka dni wcześniej wyłącznie do najbogatszych mieszkańców miasta. Dzień przed przybyciem hotelu kilka drogocennych zaproszeń otrzymały przypadkowe osoby z tłumu. W gronie tych szczęśliwców znalazła się nasza gospodyni, Minette Bézier.
Tamtego dnia o północy goście weszli do hotelu i zniknęli wraz z całym budynkiem. Wyszli z niego dwa tygodnie później, pojawiając się znikąd w alejce.
Zadrgały mi palce, gdy wyobraziłam sobie, że łamię pieczęć na moim zaproszeniu. Jednak nawet gdyby się nam poszczęściło i zdobyłybyśmy je, nadal musiałybyśmy opłacić pokój, a nie należały one do najtańszych.
Zosa ściągnęła brwi.
– Chcesz, żebym poszła na rozmowę?
– Nie do końca. Na rozmowę pójdę ja. Ciebie zabieram na przesłuchanie na posadę śpiewaczki.
Minęły cztery lata, odkąd zabrałam ją na pierwsze przesłuchanie – nie poszło po naszej myśli i nie mogłam znieść ryzyka, że przeżyjemy to samo ponownie, dlatego przestałyśmy próbować. Dziś jednak były jej urodziny, a do tego chodziło o ten Hotel Magnifique. A to coś zupełnie innego. Idealnego.
– Hotele zawsze potrzebują śpiewaczek. To jak?
Odpowiedziała uśmiechem, który poczułam w całym ciele, włącznie z palcami u stóp.
Jedna ze starszych dziewcząt wetknęła pukiel tłustych blond włosów za różowe ucho.
– To ogłoszenie to podpucha. To, że zatrudnią którąś z nas, graniczy z cudem.
Wyprostowałam się.
– Wcale nie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i obróciła się na pięcie.
– Róbcie, co chcecie. Ja na waszym miejscu nie traciłabym czasu.
– Myślisz, że ma rację? – spytała Zosa, a jej delikatna buzia wygięła się w podkówkę.
– Absolutnie nie – odpowiedziałam, może zbyt szybko.
Gdy zmartwienie na twarzy Zosy się pogłębiło, po cichu zaklęłam i przesunęłam kciukiem po starym naszyjniku naszej matki.
Nic niewarty łańcuszek wykonany był z werdaneryjskiego, twardego jak stal złota. Maman zwykła żartować, że mój kręgosłup jest zrobiony właśnie z niego. Często sięgałam po wisiorek, kiedy potrzebowałam jej rady odnośnie Zosy. Nie żeby kiedykolwiek mi jej udzieliła – ciężko oczekiwać tego od zmarłych matek.
– Hotel nie zamieściłby ogłoszenia, gdyby nikt nie miał szansy dostać pracy. Jutro pokażemy im, na co nas stać. Kiedy odkryją, jakie jesteśmy wspaniałe, będziemy mogły na zawsze pożegnać się z tym miejscem.
Myśl ta rozgrzała mnie niczym rozżarzony węgiel.
Gdy rozprostowywałam jeden z ciemnych loków Zosy, tak jak zazwyczaj robiła to maman, trzęsły mi się dłonie.
– Pokażmy to ogłoszenie madame Bézier. Wie na temat hotelu więcej niż ktokolwiek.
Zosa przytaknęła z błyskiem w oczach. Zabrałam gazetę z ogłoszeniami z jej ręki i poderwałam się z miejsca. Dziewczęta popędziły za mną na górę do mojego ulubionego pokoju, salonu na trzecim piętrze, w którym, jeszcze zanim madame Bézier kupiła cały budynek, zatrzymywali się marynarze. Pokój wypełniały półki pełne przestarzałych map oceanów i atlasów odległych miejsc, które często przeglądałam.
Madame Bézier siedziała przy kominku, opierając odziane w pończochy nogi o parapet. Na zewnątrz deszcz niemiłosiernie chłostał port w Durc, zmieniając miasto, którego nie cierpiałam, w mokrą plamę.
Usta kobiety zacisnęły się na widok wdzierającego się do pokoju tłumu dziewcząt.
– O co chodzi tym razem?
Podałam jej stronę z gazety. Blask ognia padł na purpurowy atrament, a mina madame Bézier zrzedła.
– Coś nie tak? – spytała dziewczyna stojąca za mną.
Madame Bézier przeniosła wzrok nad kominek, na oprawiony w szkło kawałek pergaminu sprzed blisko dekady: jej zaproszenie. W słabym świetle purpurowy atrament błyszczał identycznie jak w ogłoszeniu.
– A więc Hotel Magnifique powrócił.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wcisnęło się jeszcze kilka ciekawskich dziewcząt, które przepychały się, aby móc rzucić okiem na to, co się dzieje.
– Słyszałam, że do śniadania goście popijają płynne złoto z kieliszków do szampana – odezwała się któraś z nich.
W odpowiedzi wtrąciły się kolejne, dzieląc się zasłyszanymi pogłoskami.
– Ponoć w poduszkach nie ma pierza, tylko przędza z chmur.
– Słyszałam, że hotel co noc trzykrotnie przemierza całą ziemię…
– A eleganccy portierzy są w rzeczywistości książętami z dalekich krajów.
– Założę się, że równie elegancko całują.
Dziewczyna o beżowym odcieniu skóry i rumianych policzkach wykonała wulgarny ruch językiem. Na szczęście uszedł on uwadze Zosy. Na jej twarzy zakwitł za to uśmiech.
Szkoda, że nie istniał żaden sposób, żeby przekonać się, czy pogłoski są prawdziwe. W chwili zameldowania w hotelu goście podpisywali kontrakt, w którym zrzekali się wspomnień. Poza bagażem jedyną rzeczą, z którą wracali, było poczucie obezwładniającego szczęścia. Madame Bézier wyznała kiedyś, że musiała okładać swoją obolałą od ciągłego uśmiechania się żuchwę lodem.
Zaintrygowana zerknęłam na naszą gospodynię. Miała zamglony wzrok, jak gdyby powrót hotelu przywrócił jej wspomnienia. Otworzyłam usta, aby o to zapytać, jednak Zosa mnie ubiegła.
– Czy widziała pani maître’a?
Maître d’hôtel, właściciel i zarządca hotelu, cieszył się równie wielką sławą, co sam hotel.
Madame Bézier skinęła głową z zadowoleniem.
– Hotel zjawił się w Durc, kiedy byłam jeszcze młodym i ładnym dziewczęciem. Maître miał na twarzy najszerszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Dosłownie błyszczał, witając zgromadzone tłumy. Potem zerwał z powietrza kwiat i rzucił w moją stronę. – Madame Bézier wykonała ruch, jakby łapała malutki kwiat. – Pachniał niczym ciasto z jagodami, a potem rozpłynął się w moich dłoniach. Minęła ponad dekada, zanim hotel zjawił się ponownie, a przez ten czas maître ani trochę się nie zmienił.
– Miał na sobie ten sam strój? – zapytała któraś z dziewcząt.
– Nie, głuptasie. Wyglądał tak samo. Ta sama twarz. Ten sam urok. Nie zestarzał się nawet o dzień. Nic dziwnego – w końcu to najpotężniejszy suminariusz na świecie.
Dziewczęta westchnęły na dźwięk tego słowa: suminariusz w dawnym języku werdaneryjskim oznaczał czarodzieja.
Poza hotelem suminariusze stanowili ogromne zagrożenie. Mówiło się, że magia wzbiera w ich krwi w okresie dojrzewania i eksploduje z nieokiełznaną mocą, która może zranić – lub zabić – każdego, kto w tym czasie znajduje się w pobliżu.
Niektórzy twierdzili, ze magia wylewa się z nosa dziecka, tworząc ciemny obłok. Inni, że przypomina czarne jak smoła palce zaciskające się wokół dziecięcego gardła. Do momentu eksplozji nie sposób było odróżnić zwykłego dziecka od suminariusza.
Rzecz jasna krążyły pogłoski na temat znaków, jakich należało wypatrywać. Wymieniano całkowicie absurdalne objawy, takie jak głód krwi czy czerniejące języki. Mówiono, że niektóre dzieci mimo śmiertelnych ran wracały do żywych za sprawą magii, która, jak się okazywało, płynęła w ich żyłach. Nikt jednak nie był w stanie tego udowodnić.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, magia stanowiła tak duże niebezpieczeństwo, że w Verdanne przez wieki topiono lub palono na stosie dzieci, które podejrzewano o bycie suminariuszami.
Jednak wewnątrz hotelu magia nie stanowiła zagrożenia. Powszechnie wiadomo było, że maître zaczarował sam budynek, dzięki czemu suminariusze, których zatrudniał, mogli dokonywać zadziwiających czynów, nie raniąc przy tym nawet muchy. Nie wiadomo, jak udało mu się tego dokonać, każdy jednak chciał przekonać się o tym na własne oczy.
Nim którakolwiek z nas zdążyła zadać kolejne pytanie, madame Bézier klasnęła w dłonie.
– Już późno. Wszystkie do swoich pokoi.
– Chwileczkę – powiedziałam. – Czy teraz, gdy hotel powrócił, coś sobie pani przypomniała? Czy jest on tak magiczny, jak wszyscy mówią?
Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, poczułam się głupio, że zapytałam.
Ale madame Bézier nie zaśmiała się ani nie uznała tego za dziwne. Popatrzyła za to tęsknym wzrokiem na swoje stare zaproszenie.
– Wiem z całą pewnością, że bardziej – odpowiedziała z nutką goryczy.
Ja także byłabym rozgoryczona, gdybym nie mogła przypomnieć sobie najbardziej ekscytującego okresu w moim życiu. Madame cisnęła ogłoszenie w ogień, po czym odskoczyła do tyłu.
– Mon Dieu.
Papier zajął się ogniem, najpierw różowym, a następnie zielonym i szkarłatnym, przemieniając kominek w olśniewający pokaz tęczowych płomieni. Ogień wystrzelił w górę i wypełnił komin, tworząc spektakl, który przykuwał wzrok bardziej niż witryny sklepowe na bulwarze Marigny.
– To magia – wyszeptała Zosa.
Włosy zjeżyły mi się na karku. Nie bez powodu Hotel Magnifique wzbudzał sensację. W normalnym świecie magia była rzadka, niebezpieczna, i należało unikać jej za wszelką cenę. Jednak w hotelu było zupełnie odwrotnie, a jutro, być może, będzie nam dane wreszcie zobaczyć ją na własne oczy.
- 2 -
Następnego ranka wilgotny wiatr z południa przywiał na stare nabrzeże śliskie algi. Trzymając się za ręce, prześlizgiwałyśmy się wzdłuż doków pomiędzy rozładowującymi palety rybakami i matkami żegnającymi synów-żeglarzy.
– Jani, spójrz – Zosa wskazała na wpływającą do portu barkę. – Myślisz, że to ta nasza?
– Trudno powiedzieć.
Cztery lata temu, po śmierci naszej matki, wydałam niebotyczną ilość dublonów na przeprawę podobną barką z Aligney, naszej niewielkiej, położonej w głębi lądu wioski.
Podróż trwała pięć dni. Zosa spędziła ten czas, rozmyślając o bibelotach, które można kupić w Durc, takich jak koronkowe mitenki albo metalowe, pasiaste pudełeczka różu, którym smarowała twarz maman. Mnie zaś przez całą drogę nie schodził uśmiech z twarzy. Wierzyłam, że moje życie dopiero się zacznie.
Nasze odczucia uległy zmianie, gdy tylko opuściłyśmy pokład. Doki były pełne ludzi. Zosa miała wówczas dziewięć lat, więc kazałam jej trzymać się blisko mnie. Wtedy dotarło do mnie, że wszyscy moi bliscy albo nie żyją, albo zostali w Aligney. Znalazłyśmy się zupełnie same w obcym mieście, wyłącznie z mojej winy.
Opuszczenie domu było błędem. Dlatego przez ostatnie kilka miesięcy odkładałam każdy grosz na podróż powrotną do Aligney. Jednak tempo, w jakim przybywało oszczędności, nie napawało optymizmem. Dzięki hotelowi zapewne udałoby się nam wrócić do domu o lata szybciej.
Na tę myśl wstrzymałam oddech i mój umysł zalały wyraźne, cudowne wspomnienia domu. Niemal czułam nierówne kocie łby, po których biegałam jako dziecko, a w brzuchu truskawki, którymi zajadałam się latem, zrywając je z obsypanych nimi krzewów.
– Z drogi – warknęła blada kobieta, przytrzymując etolę z wydrowego futra i wyrywając mnie z zamyślenia.
Okrążyła nas, uważając, aby za bardzo się nie zbliżyć.
Zosa dotknęła dziur w swojej wyjściowej sukience.
– Pewnie myśli, że wypełzłyśmy spod doków. Wszyscy wyglądają dziś tak wytwornie.
Zdjęłam z głowy falbaniasty, liliowy kapelusz. Chociaż wyglądał potwornie staroświecko, był najpiękniejszą rzeczą, jaką miałam. Pochyliłam się i nałożyłam go Zosie na głowę niczym koronę.
– Nikt nie wygląda równie olśniewająco jak my, madame – oświadczyłam, a na widok jej uśmiechu urosło mi serce. – A teraz się pospieszmy. Sam maître d’hotel czeka na nas z podwieczorkiem.
Minęłyśmy stare doki i znalazłyśmy się w centrum miasta. Z krawędzi dachów zwisały kaskady purpurowych chorągiewek, a każdy próg zdobiły różowe i zielone goździki. Nigdy nie widziałam podobnie świątecznego wystroju – wszystko ze względu na przybycie hotelu.
– Ale tłum – zachichotała Zosa, gdy skręciłyśmy w uliczkę niedaleko słynnej alei. – Nie widzę własnych stóp.
Musiałam interweniować, żeby nie wpadła pod nogi dużej grupy ludzi.
– Jeśli nie będziesz uważać, ktoś nastąpi ci na te piękne stópki i będzie płacz.
Zosa wykonała obrót.
– Trudno. Jest cudownie.
– Do momentu, aż stracimy się z oczu.
Myśl, że zgubię ją w tłumie, zawsze wyprowadzała mnie z równowagi.
– Robisz wszystko, żeby uprzykrzyć sobie dzień?
– Wyznaję zasadę, że czas na przyjemności jest dopiero po obiedzie – przekomarzałam się.
– Naprawdę?
– Daj już spokój – powiedziałam i pokierowałam ją na plac zajmowany przez artystów ulicznych w satynowych kamizelkach i z twarzami ukrytymi pod maskami z papier-mâché.
Zosa odskoczyła do tyłu, gdy jedna z artystek w masce, na której namalowano kapiące krwawe łzy, wyrwała się naprzód z pieśnią na ustach.
Suminariusz użył magii,
zamienił żonę w stos.
Żar strawił jej oczy i strzaskał kości –
Ach, marny był jej los!
Słyszałam te słowa wiele razy. Suminariusze wciąż byli tematem wielu pieśni i opowieści, nawet jeśli od dawna nikt ich nie widział. W ciągu ostatnich dziesięcioleci spotykano ich tak rzadko, że ludzie przestali uważać magię za zagrożenie, zaczęła za to budzić ich ciekawość; poluźniono też werdaneryjskie prawo. Obecność hotelu tylko wzmagała fascynację. Ludzie tak bardzo pragnęli doświadczyć magii, że zapominali o swoich lękach, tak jak zapomina się, że pośrodku pola można zginąć od rażenia piorunem.
– Myślisz, że zobaczymy dziś jakiegoś suminariusza? – spytała Zosa.
– Oby tylko w środku, gdzie maître zapewnia wszystkim bezpieczeństwo.
– Założę się, że maître jest bardzo przystojny.
– Przede wszystkim jest dla ciebie za stary – wycedziłam i dałam jej prztycznka w nos. – Nie zatrzymujmy się.
Chwilę potem minęłyśmy dwóch mężczyzn o brązowej skórze i podekscytowanych uśmiechach. Każdy z nich ściskał grubą kopertę. Zaproszenia.
– Tym razem mamy sześcioro zwycięzców! – rozległ się okrzyk.
– Już ich wybrano?
Zrzedła mi mina. Konkurs był sprawiedliwy – dzięki niemu każdy mógł mieć nadzieję na odwiedzenie hotelu. Mimo to poczułam ukłucie zazdrości, którego nie potrafiłam się pozbyć. Nim zrobiłam kolejny krok, Zosa pociągnęła mnie za rękaw z taką siłą, że o mały włos nie wyrwała mi ręki.
– Hej!
– Czy możesz łaskawie się odwrócić? – Wskazywała na coś palcem.
Wtedy go zobaczyłam.
Hotel sprawiał wrażenie, jakby od zawsze był częścią wąskiej alejki między Apothicaire Richelieu i Maison du Thé. Jego fasadę pokrywały drewniane listwy, a pojedyncza kolumna okien sięgała aż do piątego piętra. W środku nie mogło się mieścić więcej niż dziesięć ciasnych pokoi. Nad drzwiami wisiała dekoracyjna tablica, która nie pasowała do tego obskurnego budynku. Widniały na niej dwa ozdobnie zawijane, inkrustowane masą perłową wyrazy: HOTEL MAGNIFIQUE.
– Ciekawe – skwitowałam z nutą rozczarowania. Hotel niczym się nie wyróżniał.
U szczytu budynku umieszczono pojedyncze okrągłe okno, dwa razy większe od pozostałych, w którym stało kilka sukulentów. Szczęściarze. Nie rozumiałam tylko, jak przemieszczały się z miejsca na miejsce. Ani jak robił to cały budynek.
Krążyły plotki o tym, że hotel odwiedził każdy zakątek świata. Byłam dobra z geografii – Verdanne, największe państwo na kontynencie, graniczyło z poszarpanymi górami Skaadi na północy i z targanym wiatrem Preetem na wschodzie. Za nimi roztaczały się większe państwa, a jeszcze dalej oceany z nieskończoną liczbą miejsc, które tylko czekały na odwiedziny. Świat był rozległy i niepojęty, a jednak ten budynek przemierzył go w całości.
Obie gwałtownie wyprostowałyśmy się na dźwięk kobiecego krzyku.
– To maître!
Przy wejściu stał młody mężczyzna.
– Widziałam, jak rozdawał zaproszenia – ciągnęła kobieta. – Wręczył róże pierwszej zwyciężczyni, która weszła do hotelu.
– Wiedziałam! Jest wspaniały – zachwycała się Zosa.
Musiałam zmrużyć oczy. Promienie słońca padały prosto na niego, sprawiając, że lśnił niczym świeżo wybity dublon. Maître miał na sobie czarną liberię, która kontrastowała z jego jasną karnacją.
Madame Bézier miała rację. Największy suminariusz na świecie był niewiele starszy ode mnie. Miał jakieś dziewiętnaście, góra dwadzieścia lat. Był wręcz szokująco młody. A przynajmniej na takiego wyglądał.
W jakiś sposób mężczyzna ten zdołał zaczarować cały budynek i sprawić, że suminariusze, których zatrudniał, mogli bezpiecznie praktykować magię, a goście bezpiecznie ją oglądać.
– Witamy. – Maître zerwał z powietrza tulipan i wręczył go starszej kobiecie o brązowej skórze i szerokim uśmiechu, kiedy ta dokuśtykała do wejścia, ściskając mocno swoje zaproszenie. – Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział do młodej kobiety o alabastrowej cerze, która także trzymała w dłoni zaproszenie, a chwilę później: – Cóż za niesamowity kapelusz, mademoiselle – zwrócił się do jej córeczki, kiedy przechodziły przez drzwi tuż przed parą podekscytowanych mężczyzn.
Maître odchrząknął.
– Dziękuję wszystkim za przybycie. Zapraszam ponownie, gdy Hotel Magnifique zjawi się następnym razem.
Mężczyzna pochylił się w wytwornym ukłonie. Gdy się podniósł, spomiędzy jego długich palców wyłoniły się lilie. Podrzucił je do góry. Kwiaty przekształciły się w maleńkie ptaki, które rozpływały się w połyskliwym purpurowym dymie z każdym uderzeniem skrzydeł. Kiedy spojrzałam w dół, maître’a nie było.
Niesamowite. W miejscu, w którym uprzednio stał, pojawiła się lina blokująca drzwi wejściowe i tabliczka o treści: Wstęp tylko dla gości i personelu.
– Jak myślisz, czy przesłuchania odbywają się w środku? – zapytała Zosa.
– Nie mam pojęcia, ale zamierzam się tego dowiedzieć.
Przyjrzałam się tabliczce z informacją. Szybkie zajrzenie do środka nie mogło zaszkodzić.
– Poczekaj tu na mnie.
Przepychając się łokciami przez tłum, weszłam po schodkach i prześlizgnęłam się pod liną. Na pomalowanych czarnym lakierem drzwiach wygrawerowano trzy słowa nie większe od kciuka: le monde entier.
Cały świat.
Słowa poruszyły coś wewnątrz mnie, jakby mnie nawoływały.
Pociągnęłam za klamkę i otworzyłam drzwi, ale nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Zrobiłam krok naprzód. Jednak zamiast znaleźć się w środku, zderzyłam się z niewidzialną ścianą.
Próbując się wycofać, pod palcami poczułam coś, co wydawało się być warstwą szkła wypełniającą framugę. A przynajmniej tak sądziłam do czasu, gdy wysunęła się przez nie dłoń i złapała mnie za nadgarstek. Z krzykiem odkryłam, że dłoń należała do młodego portiera.
Zamrugałam, próbując pojąć, jak to możliwe, że otwarte wejście było jednocześnie ścianą, przez którą temu chłopakowi udało się tak po prostu przejść.
Nie, nie chłopakowi. Był zbyt wysoki, a pod jego liberią wyraźnie rysowały się mięśnie. Maître był porażająco blady, za to ten młody mężczyzna był jego przeciwieństwem. Ciepły, miedziany odcień skóry podkreślał jego żywe, brązowe oczy, które właśnie wpatrywały się we mnie karcąco.
– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytał po werdaneryjsku, z akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam.
Spojrzałam w górę na budynek hotelu i przypomniałam sobie atlasy wypełniające salon madame Bézier, kontury lądów, które obrysowywałam palcem. To, że tak stara budowla była w stanie podróżować tak daleko, wydało mi się nieprawdopodobne.
– Gdzie byliście wczoraj? – spytałam.
– Minutę drogi stąd – odpowiedział uprzejmie mężczyzna.
Kiedy spróbowałam zbadać ścianę, zamknął drzwi.
– Tylko goście i personel mają wstęp do środka.
Ach tak. Przeklęta tabliczka.
– Gdzie odbywają się przesłuchania?
– Chcesz starać się o posadę w hotelu?
Wydawał się zaskoczony, przez co się nastroszyłam. Posłałam mu przeszywające spojrzenie.
– Co w tym dziwnego?
Oboje podskoczyliśmy, gdy nagle drzwi do hotelu otworzyły się na oścież. Na zewnątrz wyszła grupa gości. Na szyi niskiej, ciemnoskórej kobiety błysnął naszyjnik z lapis lazuli. Za nią podążał gość o skórze tak jasnej, że prawie białej, która w ciągu minuty spiekłaby się w letnim słońcu Durc.
Goście śmiali się, a za nimi unosiła się zmysłowa woń, od której zmiękły mi kolana.
– Co to za zapach?
– Jaśmin pustynny. Nic szczególnego.
Na pewno nie określiłabym go tymi słowami. Mogłabym zjeść go na deser.
– Jest przepiękny. Skąd pochodzi?
– Niestety bardzo mi się spieszy. Nie mam czasu zabawiać niemądrych dziewcząt.
– Pardon?!
– Wyjęłaś mi to z ust – powiedział z przekąsem, po czym spróbował mnie wyminąć.
Nie mogłam wejść do budynku sama i chociaż portier doprowadzał mnie do szału, był jedynym pracownikiem poza maîtrem, którego spotkałam. Chwyciłam go za ramię.
– Gdzie są przesłuchania?
– Nie rozumiesz, że jestem zajęty?
– Więc lepiej pospiesz się i odpowiedz.
Popatrzył na mnie przeciągle, po czym zbadał wzrokiem ulicę. Próbowałam namierzyć to, czego szukał, ale widziałam tylko tłum ludzi. Wstrzymałam oddech, kiedy odgarnął lok z mojej szyi.
– Na twoim miejscu poszedłbym prosto do domu i udawał, że hotelu nigdy tu nie było – powiedział ściszonym głosem, po czym minął mnie i zniknął w tłumie.
- 3 -
Przez następne dwie godziny nie mogłam przestać myśleć o portierze i o sposobie, w jaki jego żywe spojrzenie zdawało się mnie oceniać. A także o tym, jak się mnie pozbył. Pewnie chciał mnie odstraszyć, ponieważ według niego nie pasowałam do takiego miejsca jak Hotel Magnifique.
Skubałam pozieleniałe od farby palce. Barwnik z garbarni cuchnął portem, tak jak większość rzeczy w Durc. Mówiło się, że jeśli tylko pomieszka się tu wystarczająco długo, na żebrach wykwitają pąkle. Wcale mnie to nie dziwiło. Po okazjonalnej kąpieli moja skóra nadal wionęła gnijącą rybą. Nie mogłam jednak się poddać. Maman zawsze powtarzała, że jestem uparta jak osioł, ale nic nie mogłam na to poradzić. Zachowanie portiera sprawiło, że tylko bardziej zapragnęłam tej pracy.
– Czy ta kolejka mogłaby posuwać się wolniej?
– Boże, oby nie – Zosa otarła pot kapiący spod liliowego kapelusza.
Kolejka przed Maison du Thé – starą herbaciarnią obok hotelu, w której, jak ustaliłyśmy, odbywały się przesłuchania – była potwornie długa. Na nieszczęście dla moich obolałych łydek znajdowałyśmy się na samym jej końcu.
Gdy wreszcie dotarłyśmy do wejścia, Zosa wskazała na pozłacaną tablicę, na której wymieniono wszystkie wolne stanowiska: między muzykiem a pomywaczką widniała pozycja artysty scenicznego. Mężczyzna o jasnej skórze, ubrany w garnitur zbyt wyszukany jak na panujący upał, nie przywitał nas uśmiechem. Otworzył za to drzwi i praktycznie wepchnął nas do środka.
Wewnątrz na marmurowych blatach stały srebrne wagi z szalami wypełnionymi po brzegi kolorowymi liśćmi herbaty. Z zaplecza dobiegł głos kobiety.
– Następny!
Przesłuchania.
– Pójdziesz pierwsza? – Głos Zosy drżał ze zdenerwowania tak samo, jak na pierwszym przesłuchaniu kilka lat temu.
Pogładziłam falbanę jej kapelusza.
– Oczywiście.
Na zapleczu przywitała mnie posągowa kobieta o oliwkowej skórze. Jej krótko ścięte brązowe włosy pasowały do blasku aksamitnego kostiumu, składającego się z marynarki i spodni. Była ubrana po męsku, ale miała w sobie więcej werwy niż wszyscy znani mi mężczyźni. Budziła moją sympatię, dopóki nie zmarszczyła nosa na mój widok.
– Nie ma na czym zawiesić oka, co? – powiedziała, mierząc mnie wzrokiem, po czym podniosła ogromny, brązowy kompas z połyskującą igłą z zielonego nefrytu. – Nie ruszaj się.
Igła kompasu kręciła się w zawrotnym tempie, ani razu się nie zatrzymując. Kobieta schowała kompas do kieszeni.
– Do czego to służy?
– Ja tu zadaję pytania – schwyciła mnie za podbródek. – Imię i nazwisko?
Przełknęłam ślinę.
– Janine Lafayette, ale mówią na mnie Jani.
– Cóż za pospolite imię. – Zacisnęła wargi. – Jestem Yrsa, skoro już przy tym jesteśmy. – Puściła mój podbródek. – Mieszkasz tu całe życie?
– Pochodzę z wioski położonej w głąb lądu. Nazywa się Aligney – odpowiedziałam drżącym głosem.
– Lubiłaś swoją wioskę?
Gdy byłyśmy niemowlętami, maman ustawiła nasze kołyski w stronę centrum Aligney, aby nasze stopy mogły zawsze odnaleźć drogę powrotną. Ten werdaneryjski przesąd na zawsze utkwił mi w pamięci.
Nawet teraz potrafiłam doskonale przywołać w wyobraźni wąskie rzędy domów, które zimą podczas zachodu słońca zmieniały kolor na cytrynowożółty. Dokładnie wiedziałam, kiedy zakwitały maki i skąd brało się jedzenie na naszym stole. Miałam tam przyjaciół – takich, którzy się o mnie troszczyli. Czułam, że przez ostatnie cztery lata nie wzięłam ani jednego głębokiego wdechu; za to w Aligney potrafiłam oddychać każdą cząstką płuc.
Teraz jedyną stałą było pragnienie powrotu, kłujące klatkę piersiową.
– Kochałam ją. Gdy zmarła nasza matka, przywiozłam tu moją siostrę. Zamierzałam wrócić, ale…
– A więc matka nie żyje – przerwała mi w pół zdania. – A ojciec?
Maman nigdy nie wyjawiła nam szczegółów.
– Był rolnikiem.
– Gdzie teraz mieszkacie?
Zaczęłam opowiadać o stancji u madame Bézier, dopóki kobieta nie machnęła ręką i nie odprawiła mnie jednym gestem.
– Dowiedziałam się wystarczająco dużo. Poślij po następną osobę.
Na mój widok Zosa zerwała się na równe nogi.
– Jak ci poszło?
– W porządku – skłamałam. – Nie każ jej na siebie czekać.
Gdy moja siostra biegła na zaplecze, ja ocierałam oczy z łez. Pozwolenie sobie na nadzieję było głupotą. Palcami obrysowywałam twarde krawędzie monety, która została mi w kieszeni po zakupie gazety. Wystarczyło, żeby po wszystkim kupić Zosie pudełko cukierków na osłodę porażki.
Mijały długie minuty. Przez drzwi docierał do mnie jej stłumiony śpiew. W końcu Zosa wypadła na zewnątrz z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– No więc?
Uniosła w górę zwój pergaminu, a mi zaschło w ustach. Arkusz zawijał się na rogach i wyglądał na bardzo stary. Czarny wers na dole oznajmiał, czym był – kontraktem dla jednej osoby.
Yrsa podeszła do nas lekkim krokiem.
– Zaoferowałam twojej siostrze posadę. Będzie dostawać dziesięć werdaneryjskich dublonów tygodniowo w zamian za raczenie naszych gości śpiewem.
Dziesięć dublonów stanowiło trzykrotność tego, co zarabiałam. Musiałam ugryźć się w język, aby się nie rozpłakać. To oczywiste, że Yrsa poznała się na wyjątkowości Zosy, zwłaszcza na tle jej nijakiej siostry.
Jednak Zosa nie mogła iść do pracy sama. Gdyby była tu maman, szturchnęłaby mnie, żebym coś zrobiła. Ale twarz Zosy rozświetlał uśmiech tak szeroki, jak gdyby wzeszło w niej samo słońce. Nie potrafiłam wymyślić nic, co mogłabym powiedzieć, nie łamiąc jej przy tym serca.
Yrsa postawiła na stole pióro z wykonaną z brązu stalówką i kałamarz z purpurowym atramentem. Następnie wyjęła złotą szpilkę i ukłuła moją siostrę w palec. Na jego koniuszku zebrała się idealna kropla rubinowej krwi.
Wyrzuciłam ręce w górę.
– Co to ma znaczyć?
– To część kontraktu. Nawet goście muszą podpisać podobny.
Yrsa przechyliła kroplę krwi tak, aby wpadła do kałamarza. Purpurowy tusz zasyczał, a krew Zosy rozpuściła się w nim. Yrsa umoczyła pióro i włożyła je między palce mojej siostry.
Przerzuciłam wzrok na kontrakt. Spodziewałam się, że będzie sporządzony w werdaneryjskim – języku Verdanne, dość powszechnie używanym na całym kontynencie. Jednak choć kontrakt zawierał nieco werdaneryjskiego, większość ustępów została napisana w językach, z którymi nigdy się nie spotkałam. U dołu widniał znak X.
Policzki Zosy były zarumienione.
– Nigdy nie przydarzyło mi się nic równie ekscytującego. Jani, udało się!
Ogarnęła mnie zazdrość. Moje palce zwinęły się w odruchu, aby chwycić kontrakt i samej go podpisać. Zamiast tego zwróciłam się do Yrsy.
– Moja siostra ledwo co skończyła trzynaście lat. Nie mogę puścić jej samej. Możemy dzielić pokój, a ja mogę wykonywać dowolną pracę.
Przyjmij nas obie.
– Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedziała Yrsa. – Zaoferowałam pracę jej, a tylko goście i personel mogą przekroczyć próg hotelu.
Próg – tę ścianę zrobioną z niczego. Przejście przez niego razem było niemożliwe.
– Nie szkodzi – powiedziała Zosa. – Porozmawiamy o tym z kimś. Wszystko się ułoży.
Nie rozumiała, że nie mogłam z nią iść, chyba że także zostałabym zatrudniona. Złożyłam twarz w dłoniach. Kiedy podniosłam wzrok, Zosa przyłożyła stalówkę do pergaminu i niezdarnie skreśliła swoje imię u dołu strony.
Rzuciłam się naprzód i przewróciłam kałamarz. Purpura rozlała się po stole. Chwyciłam pióro i oddałam je Yrsie, a gdy spojrzałam w dół, omal nie jęknęłam ze zdziwienia. Purpurowy tusz się nie wylał, a kałamarz nie przewrócił. Miał zamkniętą pokrywkę. Widziałam jednak, jak rozlewa się atrament, byłam tego pewna.
To musiała być magia.
– Twoja siostra stawi się w hotelu najpóźniej o szóstej wieczorem.
Yrsa schowała podpisany kontrakt Zosy za pazuchę marynarki i wyszła.
– Nie ma mowy, żebyś tam poszła – powiedziałam, stawiając stopę na starej koszuli nocnej, po którą akurat sięgała Zosa. Gdy wyrwała ją, udając, że mnie tam nie ma, puściły jej szwy.
– Hej, tu jestem. – Dałam jej prztyczka w czoło, na co spojrzała na mnie spode łba. – Wcale nie jestem niewidzialna, co?
Dalej mnie ignorując, Zosa wepchnęła nuty należące niegdyś do maman do worka na zboże, wypełnionego pamiątkami po niej. Z płótna na jej palec przeskoczył pająk. Wzdrygnęła się, próbując go strzepnąć, a potem obróciła się, stając na wprost mnie.
– Nigdy nie pozwalasz mi robić tego, co chcę.
– To nieprawda. Poza tym przyrzekłam, że będę nad tobą czuwać.
Zosa przewróciła oczami.
– To było, zanim umarła maman. Mam już trzynaście lat. Nie byłaś wiele starsza ode mnie, kiedy przyjęłaś pracę w garbarni.
– Myślisz, że miałam inne wyjście? Teraz mam siedemnaście lat i wiem lepiej. – Machnęłam ręką, wskazując ciasny pokoik. – To ja za to wszystko płacę, mam więc chyba coś do powiedzenia.
– Masz na myśli sadzę czy korniki i smród psujących się zębów? To nie ty całymi dniami wyrywasz sobie włosy, marząc, by zrobić to samo ze swoją skórą, żeby nie czuć drapiącego kurzu! Gdybym zarabiała dziesięć dublonów tygodniowo, mogłabym wysyłać ci jakąś część wypłaty. Już zimą mogłabyś wyprowadzić się z vieux quais.
– Jak niby wyślesz mi pieniądze z drugiego końca świata?
– Musi być jakiś sposób.
– Nigdy o nim nie słyszałam.
– Gdyby maman żyła, pozwoliłaby mi przyjąć tę pracę. – Dolna warga Zosy zadrżała. – Jani, myślałam, że chcesz, żebym śpiewała.
– Bo chcę – powiedziałam i poczułam szarpnięcie w sercu, ale nie wiedziałam, co innego mogę zrobić. – Ale nie w ten sposób, nie beze mnie. Przykro mi.
Zosa zerwała z głowy liliowy kapelusz i rzuciła nim na korytarz. Zrobiłam krok naprzód, aby go podnieść, ale zatrzymałam się. Z worka Zosy wyglądała perła.
Perłowe kolczyki maman.
Gdy byłyśmy małe, Zosa zakładała je i zaczynała śpiewać na całe gardło, udając, że występuje na scenie, a ja piałam wespół z nią niczym pozbawiony słuchu muzycznego osioł. Nie widziałam ich, odkąd Zosa poszła na swoje pierwsze przesłuchanie w Durc. Jedyne przesłuchanie, aż do dziś.
Nagle coś mi się przypomniało. Tamtego dnia sądziłam, że dzięki kolczykom Zosa będzie wyglądać na starszą, niż jest, dlatego przypięłam je do płatków jej uszu i ubrałam ją w swoją starą różową sukienkę. Zosa wyglądała jak mała, przestraszona różyczka, ale potrzebowałyśmy pieniędzy, a ona nade wszystko pragnęła iść na przesłuchanie.
Teraz marzyłam tylko o tym, aby wymazać tamten dzień z pamięci nas obu.
Obróciłam perłę w palcach. Opalizująca farba odchodziła, odkrywając tani drewniany koralik pod spodem. Po tym, jak przesłuchanie nie poszło po naszej myśli, usiłowałam sprzedać kolczyki jubilerowi, lecz ten mnie wyśmiał. Nigdy nie powiedziałam Zosie o tym, że są bezwartościowe.
– Posłuchaj. Gdy tylko zaoszczędzimy potrzebną kwotę, kupię bilety do Aligney. – Wzięłam Zosę za rękę. Próbowała ją wyrwać, ale mocno ją trzymałam. – Co, jeśli nie wrócisz do czasu mojego wyjazdu? Co, jeśli coś się stanie i będę zmuszona się gdzieś przenieść? Co, jeśli hotel nie wróci przez następne dziesięć lat? – Wyobraziłam sobie powrót z pracy do pustego pokoju i coś chwyciło mnie za gardło. – Nie chcę zostać tu sama – przyznałam z grymasem na twarzy.
Po jej policzku spłynęła łza. Kilka sekund upłynęło w milczeniu, po czym jej drobna dłoń ścisnęła moją. Usiadła.
– Przez ten kapelusz moje włosy przypominają ptasie gniazdo. Pomożesz mi je rozczesać?
Powoli wypuściłam powietrze z płuc.
Tego wieczora Zosa poszła spać wcześnie, a ja leżałam rozbudzona, nie mogąc zmrużyć oczu. Gdy zegar w Durc wybił jedenastą, zaburczało mi w brzuchu; minęło wiele godzin, odkąd jadłam ostatni posiłek. Zakradłam się na dół po schodach, zatrzymując się po drodze, aby podnieść zadeptany i ubłocony liliowy kapelusz – jedyną, na szczęście, ofiarę tego dnia.
Na palcach weszłam do kuchni, położyłam kapelusz na stole i zaczęłam plądrować pozostawione w spiżarce resztki. Nurkowałam akurat w szafce z pieczywem, próbując chwycić czerstwą skórkę, kiedy zaskrzypiały drzwi kuchenne. Zamarłam. Niemożliwe, żeby o tak późnej porze dziewczęta były jeszcze na nogach. Moje palce zacisnęły się wokół puszki z drewnianymi łyżkami. Trzymając ją niczym broń, obróciłam się.
W drzwiach stał jakiś mężczyzna.
– Tutaj jesteś. W dodatku mocno spóźniona.
Zbadał wzrokiem wymiętoszony kapelusz, a potem mnie. Był to ten sam młody portier, na którego natknęłam się wcześniej. Nie miał czapki i nic nie zakrywało jego czarnych, długich do ramion włosów. Kiedy odgarnął niesforny kosmyk za ucho, wstrzymałam oddech. W miejscu jednego z palców dostrzegłam misternie wyrzeźbiony i wypolerowany kawałek drewna.
Drewna, które się zginało.
Przez głowę przeleciało mi słowo niebezpieczeństwo. Uniosłam puszkę z łyżkami, a brwi portiera wygięły się w łuk. Nieznacznie cofnęłam ramię.
– Czego chcesz?
– Nie sądzę, żebym był tu z twojego powodu, chyba że wcześniej ukrywałaś ten kapelusz pod spódnicą. – Dotknął liliowej falbanki. – Szukam właścicielki tego… czegoś. Młodej damy, która podpisała kontrakt.
Chodziło mu o Zosę.
– Tu jej nie ma.
Nieprzekonany wszedł do kuchni. Za blisko. Rzuciłam puszkę w kierunku jego głowy. Nie trafiłam, puszka uderzyła w ścianę, a na barki spadł mu deszcz drewnianych łyżek.
– Wyśmienity rzut. – Wyciągnął łyżkę zza kołnierza. – Lubię dobrą zabawę, ale teraz nie ma na to czasu. Przyszedłem, aby zabrać właścicielkę kapelusza do hotelu.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Bel. Gdzie ona jest?
Nie ufałam mu ani przez chwilę.
– Ona nigdzie z tobą nie pójdzie.
– Proszę, proszę, a więc jednak tu jest.
Ugryzłam się w język, by nie zakląć.
Portier odwrócił się w stronę wyjścia. Musiałam go powstrzymać. Sięgnęłam pod blat do krojenia i wyciągnęłam gruby, zaśniedziały nóż. Rzuciłam się do przodu i stanęłam pomiędzy mężczyzną a drzwiami. Jedną ręką przytrzymując się futryny, wymierzyłam nóż w jego klatkę piersiową. Przeszedł mnie dreszcz emocji.
– Nadal masz mnie za niemądrą dziewczynkę?
– Jak najbardziej.
– Cóż… Jeśli postąpisz o krok dalej, pożałujesz tego.
– Z pewnością.
Pstryknął drewnianym palcem. Rozległ się ledwo słyszalny trzask i z palca wysunęło się ostrze – nóż sprężynowy.
Mężczyzna skoczył ku mnie. Gdy przycisnął mnie do drzwi, moja broń z brzękiem wylądowała na podłodze. Twarz portiera znajdowała się zaledwie parę centymetrów od mojej. Czułam jego oddech na mojej skórze. Gdyby w tym momencie ktoś wszedł do kuchni, mógłby mylnie zinterpretować całe zajście.
Zarumieniłam się na tę myśl i spróbowałam się wyswobodzić, ale portier dalej mocno mnie trzymał. Nie odrywając noża od mojego gardła, nachylił się i powąchał powietrze przy mojej szyi. Zmarszczył nos.
– Czy w Durc nie ma mydła?
Odchyliłam się do tyłu i splunęłam mu w twarz. Wytarł podbródek o ramię. Miejski zegar wybił wpół do dwunastej.
– Nie masz nic lepszego do roboty?
Zaklął. Jego ostrze zadźwięczało bliżej mnie.
– Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
– Szczerze w to wątpię.
– Posłuchaj. O północy twoja przyjaciółka i ja przejdziemy przez próg hotelu. Dziewczyna podpisała kontrakt, czy ci się to podoba, czy nie.
Wtedy zobaczyłam w kącikach jego oczu coś, co doskonale znałam z własnego odbicia w lustrze: desperację. Z doświadczenia wiedziałam, że zdesperowani ludzie podejmują kiepskie decyzje.
– W tym budynku jest nieskończenie dużo pokoi. W życiu nie znajdziesz jej przed północą. Daj mi pracę, a zabiorę cię prosto do właścicielki kapelusza.
Bel kopniakiem usunął kuchenny nóż z drogi i zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, tak że moje ramiona dotknęły ściany.
– Nie rozumiesz. Już prawie północ.
Wypowiedział słowo północ – godzinę odjazdu hotelu – z pietyzmem.
– Nie chcę cię skrzywdzić – dodał.
Wierzyłam mu. Nie chciał mnie skrzywdzić. Ale jego wzrok mówił mi, że jest gotów to zrobić.
– Czy jeśli jej nie przyprowadzisz, czeka cię kara? – spytałam.
Musiał istnieć jakiś powód, dla którego był gotów ryzykować powrót na czas, aby znaleźć Zosę.
– Nic z tych rzeczy. Nie uważasz jednak, że nieładnie byłoby odmówić dziewczynie posady?
Nie do wiary.
– Po tym, jak sam ostrzegłeś mnie przed hotelem, jak może obchodzić cię to, czy moja siostra będzie w nim pracować?
– Twoja siostra? – podchwycił. – Nie, ona mnie, nie obchodzi.
– Jeśli to prawda, to mi też daj pracę.
– Nie.
– Więc zostaw nas w spokoju.
Z gardła Bela dobył się głęboki warkot.
– Dosyć. Muszę ją znaleźć, a to znaczy, że musisz zejść mi z drogi.
Jednym ramieniem objął moje plecy, drugie owinął wokół szyi, a kciukiem złapał za naszyjnik maman tak mocno, że o mało go nie zerwał.
Rzuciłam się na niego z pazurami. Moje palce pociągnęły za coś twardego w okolicy obojczyka. To coś mnie poraziło i złapałam się za nadgarstek.
Spod jego marynarki wysunął się drobny łańcuszek z kluczem. Nigdy przedtem nie dotykałam niczego magicznego, ale nie było innego wyjaśnienia na to, co poczułam. Nie mogłam tego zrozumieć – wszyscy wiedzieli, że magia płynie w krwi suminariuszy, a nie w przedmiotach. Portier musiał w jakiś sposób zaczarować ten klucz.
– Jesteś suminariuszem? – zapytałam.
Usta Bela wygięły się w szelmowskim uśmiechu, a ja poczułam ucisk w żołądku. Chłopak schował klucz pod koszulę i zerknął na moją dłoń, wciąż zaciśniętą wokół nadgarstka.
– Daj mi posadę – ponowiłam.
Na szczęście słowa, które wyszły z moich ust, brzmiały odważniej, niż czułam się w rzeczywistości.
Tym razem jego twarz przybrała dziwny wyraz, jak gdyby rzeczywiście to rozważał.
– Często bywasz tak okropnie uparta?
– Dla ciebie zawsze. – Rozochocona pokazałam mu zęby. – Weźmiesz mnie ze sobą?
– To nie takie proste. Nie mam atramentu, a nikt nie może dostać się do środka bez podpisanego kontraktu lub zaproszenia.
Moje źrenice się powiększyły.
– A co, jeśli jestem w stanie dostać się do środka?
– Jak niby miałabyś to zrobić?
– Z zaproszeniem.
Uwolnił mnie z uścisku.
– Pokaż mi zaproszenie, a obiecuję, że zjem to falbaniaste paskudztwo, które nazywasz kapeluszem.
– Daj mi pięć minut. Możesz zacząć szukać widelca.
– Masz minutę.
Popędziłam po schodach do bawialni na trzecim piętrze. Zerwałam oprawione w ramę zaproszenie znad kominka, zbiłam szybkę i wyciągnęłam świstek papieru. Czym prędzej zbiegłam do kuchni i pomachałam nim przed twarzą Bela, nie mogąc złapać tchu.
– Czy to wystarczy?
Wyrwał mi zaproszenie.
– Ile lat ma to coś?
– Czy to wystarczy?
– Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś próbował wejść z tak starym zaproszeniem. – Oddał mi je. – Gdzie więc jest twoja siostra? Powinniśmy byli wyjść jakieś dziesięć minut temu.
Krew pulsowała mi w żyłach.
– Dasz mi pracę?
– Wygląda na to, że nie mam wyboru.
Tyle tylko, że miał. Jednak z jakiegoś powodu nie chciał opuścić tego miejsca bez Zosy. Utkwił wzrok w zaproszeniu.
– Jeśli dotrzemy do hotelu i uda ci się wejść do środka za pomocą tego czegoś, zostaniesz zatrudniona na próbę.
– To znaczy?
– Będziesz pracować bez wynagrodzenia przez dwa tygodnie, czyli tyle, ile trwa pobyt gości. Jeśli udowodnisz, że na to zasługujesz, zostaniesz.
– Za dziesięć dublonów tygodniowo?
– Pięć.
Mniej niż Zosa. Ale nadal więcej niż zarabiałam teraz.
– A więc mój los będzie zależał od ciebie?
– Niech zgadnę, to dla ciebie problem.
– Wcale nie – wydusiłam przez zaciśnięte zęby. – A co, jeśli coś pójdzie nie tak?
– Wylecisz z pracy.
To oznaczało, że zostanę odesłana z powrotem. Bez wypłaty i bez Zosy.
– To bardzo hojna oferta.
– Z pewnością.
Trzy lata temu przyszłam do Garbarni Fréllac, desperacko poszukując pracy. Ze względu na wiek zatrudniono mnie na próbę, a dopiero po jakimś czasie na stałe. Oferta Bela była podobna. To mogło się udać. Spojrzałam w górę.
– Czy mogę ci ufać?
Równie dobrze mógł kłamać.
– Jestem niezwykle wiarygodny.
– I ja mam w to wierzyć?
– To już zależy od ciebie.
Jakże chciałam, żeby była tu maman. Wiedziałaby, co robić.
– Przyrzeknij na swoją matkę – wymyśliłam naprędce.
Na moment na jego twarzy pojawił się ból.
– Nie pamiętam swojej matki.
– Och… Przykro mi – wybąkałam i poczułam nagłe ukłucie w piersi. Sama nie miałam prawie żadnych wspomnień o swoim ojcu. Mój wzrok spoczął na kluczu.
– Wobec tego przysięgnij na swoją magię.
– Dobrze. Przysięgam na moją magię, że dam ci pracę. A teraz musimy biec, jeśli mamy zdążyć na czas.
Wyobraziłam sobie, jak razem z Zosą opuszczamy hotel w Aligney, nareszcie wracając do domu. Gdy zachichotałam, Bel posłał mi zdziwione spojrzenie, po czym zasłonił mi usta dłonią. Zwróciłam się w kierunku schodów i zatrzymałam. Jeśli będziemy biec, Zosa nie będzie w stanie dotrzymać nam kroku.
– Musisz ją nieść – powiedziałam, wbiegając po schodach.
Bel był tuż za mną. Chwilę później zarzucił sobie Zosę na ramię jak worek brukwi. Zbudzona zamrugała, szarpiąc się, dopóki szeptem nie przedstawiłam jej naszego planu.
– Kto to jest? – zapytała bezgłośnie, po czym wskazała brwiami na plecy Bela.
Boże.
– Przestań.
Dałam jej prztyczka w nos.
Bel spojrzał na nas obie.
– O co chodzi? – spytałam.
– Ty naprawdę nie pozwoliłabyś mi jej zabrać samej.
W jego głosie dało się słyszeć zdziwienie.
– Jak sam stwierdziłeś, jestem okropnie uparta.
Jego usta zadrżały, jak gdyby powstrzymywał się od uśmiechu.
– Tylko nie zgub zaproszenia, dopóki nie przejdziesz przez drzwi – powiedział i ruszył korytarzem.
Worek Zosy, wypełniony rzeczami maman z czasów, gdy uczyła muzyki, nadal leżał na podłodze. A w nim perłowe kolczyki.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że Zosa już wkrótce zaśpiewa przed prawdziwą publicznością, o czym od zawsze marzyła. Okazało się, że te wszystkie lata, kiedy ledwo wiązałyśmy koniec z końcem, miały swój cel.
Przez kilka miesięcy zaoszczędzimy na tyle dużo, aby spokojnie przeżyć parę lat w Aligney. Najpierw jednak będziemy podróżować z hotelem, zobaczymy trochę świata. Wydawało się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
– Możesz się pospieszyć? – zawołał Bel.
Zaskrzypiała podłoga. Dziewczęta zaczynały się budzić.
Dźwignęłam obleziony przez pająki płócienny worek Zosy i pobiegłam za portierem niosącym moją siostrę.
- 4 -
Maman powiedziała kiedyś, że prawdziwy dar zawsze się ujawni. Kiedy skończyłam jedenaście lat, w końcu zrozumiałam, co miała na myśli.
Festiwal zbiorów w Aligney, znany jako Fête de la Moisson, zawsze odbywał się na początku jesieni. Dorośli popijali vin de framboise pod gwiazdami i wymieniali się plonami późnego lata, a uczniowie maman dawali występy, aby uzbierać datki na szkołę muzyczną.
Tamtego roku Zosa błagała, żeby móc wystąpić podczas festiwalu. „Jeszcze nie teraz, ma petite pêche”, napominała maman. „Jesteś za mała, brzoskwinko”. Ja jednak uważałam, że moja siostra była na tyle dobra, aby móc zarobić kilka dublonów, za które chciałyśmy kupić puszkę karmelków wypatrzoną w witrynie sklepowej. Zawinięte w złotą folię wyglądały bajecznie, a pod etykietą skrywały krótką, ekscytującą historyjkę. Zdeterminowana, by je mieć, wplotłam wstążki we włosy Zosy i zabrałam ze spiżarki skrzynkę na jabłka. Po zachodzie słońca pomaszerowałyśmy na skraj miasteczka, gdzie odbywał się festiwal.
Wystawcy stali za swoimi kunsztownie pomalowanymi kramami, oświetlanymi przez migoczące światła latarenek ozdobionych wyrzeźbionymi scenami z baśni. Ogarnął mnie wstyd z powodu naszej starej skrzynki i o mało nie zawróciłam. Jednak Zosa się na to nie zgodziła, a w moje dłonie wbijały się drzazgi, gdy taszczyłam tę okropną skrzynkę. Nie chciałam, żeby okazało się, że dźwigałam ją na próżno.
Unikając maman, zakradłyśmy się za ostatnie stoiska, na których rozkładali się wystawcy przyjeżdżający jako ostatni. Rozpoznałam madame Durand, układającą na blacie stos z bakłażanów ze swojego ogródka. Gdy wykopywałam na boki kamienie, aby zrobić dla nas miejsce, zadarła swój czerwonawy nos do góry. Przed naszym stoiskiem wystawiłam plakat zachęcający do wpłat, który sama namalowałam, i pusty słoik po mące.
Stara madame Durand prychnęła z kpiną, a we mnie aż zawrzało. Za to Zosa zupełnie ją zignorowała. Wskoczyła na skrzynkę i zaczęła śpiewać tak pięknie, że wszyscy przerwali swoje zajęcia, aby jej posłuchać.
Słuchałam śpiewu Zosy od tak dawna, że jej głos w moich uszach brzmiał równie zwyczajnie, jak jej chrapanie, ale otaczający nas ludzie reagowali na niego zupełnie inaczej. Wokół nas zebrał się mały tłumek. „Śpiewa jak słowik! To anioł! Co za niezwykła kruszyna!”, szemrali między sobą. Wtedy zjawiła się maman, zasłaniając dłonią usta.
„To koniec”, pomyślałam. „Wyciągnie nas stąd za uszy”. Ale dłoń maman opadła, ukazując uśmiech. W jej oczach lśniły łzy, a ja roześmiałam się z ulgą, także na dźwięk dublonów wpadających do słoika po mące. Wszystko za sprawą mojej siostry.
Często zastanawiałam się, czy Zosa pamięta tamten dzień i czy był dla niej tak samo ważny jak dla mnie. Dziś, wiele lat później, stałyśmy w obliczu nagrody dalece przewyższającej wypełniony monetami słój po mące.
Księżyc spowił Hotel Magnifique poświatą z lśniącego srebra. Bel otworzył polakierowane na czarno drzwi. Światła zdawały się ostrzejsze niż przedtem. Ściskając w dłoniach zaproszenie, wysunęłam palce nad progiem. Nie wyczułam niewidzialnej ściany.
– Witaj, podróżująca!
Przesadnie ożywiony kobiecy głos zadźwięczał mi w uszach.
– Kto to był?
Bel posłał mi znaczące spojrzenie.
– Czy możesz przestać wszystko utrudniać? Może i trzymasz worek bezwartościowych gratów, ale ja za to niosę osóbkę o wyjątkowo wystających kościach.
Gdy dalej stałam w miejscu, popchnął mnie do przodu i potknęłam się o próg. Otworzyłam usta, żeby się poskarżyć, ale nie dobyły się z nich żadne słowa. Zniknął rybi zapach, a w jego miejsce pojawiła się woń kwiatów z pomarańczową nutą. No i ten widok…
Budynek nie zmieściłby się ani w starej alei, ani w miejscu pięćdziesiąt razy większym.
Hotel był wielki niczym pałac.
W tylnej części parteru piętrzyły się kolosalnych rozmiarów schody. Z pułapu zwisały wypełnione świecami kule przypominające świecące winogrona. Nad nimi każdy milimetr sufitu zdobiły złote listwy i filigranowe sylwetki zwierząt, zaś ściany wokół były udekorowane tapetami we wzór z ciemnych kwiatów. Gdy się im przypatrywałam, płatki powiewały jak na wietrze.
Było tego tyle, że ledwo obejmowałam wszystko wzrokiem.
Wokół całej sali znajdowały się przepierzenia ze szkła rtęciowego, które tworzyły przytulne kąciki wypoczynkowe, wyściełane różowymi poduszkami z frędzlami. W jednym z tak wydzielonych miejsc stały gigantyczne szachy, a realistycznie wyglądające królowe ubrane były w zwiewne tuniki jak boginie.
W szeregu wnęk wzdłuż tylnej ściany mieściły się obite pluszem loże. Zawiesiłam wzrok na trzech ogromnych fotelach w kształcie księżyca, które znajdowały się przy drzwiach. Emanowały blaskiem i kołysały się, wisząc w powietrzu.
Stojący obok nich rząd wózków bagażowych ciągnął się do okazałej recepcji. Choć nikt jej nie obsługiwał, powierzchnię blatu zajmował kilkupiętrowy tort przybrany płatkami róż, obok którego stała wieża z pieczołowicie umieszczonych jeden na drugim kieliszków do szampana.
Wstrzymałam oddech, gdy w najwyżej położonym kieliszku zamusował płyn i zaczął wylewać się na boki. Wkrótce na blacie recepcji z jeszcze przed chwilą pustych kieliszków lała się magiczna fontanna szampana.
Za nią rozciągał się najwspanialszy widok ze wszystkich: gigantyczna, sięgająca sufitu szklana kolumna, w której zamknięto coś na kształt ogrodu.
Światło księżyca sączyło się pomiędzy białymi pnączami, rosnącymi aż do punktu, w którym kolumna stykała się z galerią na drugim piętrze. Wysoko w górze wielki ptak sfrunął na gałąź, na której siedziały inne ptaki. Kolumna okazała się olbrzymich rozmiarów wolierą, która pięła się w górę przez sam środek hotelu.
W niektórych sklepach na bulwarze Marigny można było zobaczyć egzotyczne ptaki w klatkach. Zosę bawił sposób, w jaki stroszyły swoje kolorowe pióra. Jednak grube szkło woliery na poziomie lobby nie pozwalało przyjrzeć się dokładnie jej wnętrzu. To, co trzymano w środku, z pewnością nie przypominało ptaków w Durc.
Zatrzasnęły się drzwi frontowe. Obróciłam się i zahaczyłam rękawem o gałąź drzewa pomarańczowego, które wyrastało wprost z podłogi. Jego grube korzenie wiły się ku górze, krusząc fragmenty marmuru. Z gałęzi zwisały liście o woskowej powierzchni i lśniące pomarańcze, które wydawały się śliskie w dotyku. Zaintrygowana, dotknęłam jednej z nich. Owoc się zakołysał.
– Nie ruszaj ich – powiedział Bel.
Postawił Zosę na podłodze i z przerażeniem na twarzy przesunął wzrokiem od mojej szyi po zaproszenie madame Bézier.
– Coś nie tak?
– Starzejesz się.
Podniosłam dłoń i nie mogłam pojąć tego, co zobaczyłam. Moja skóra była obwisła. Moje knykcie przebijały sflaczałe ciało. Przebiegłam palcami po obojczykach, wzdrygając się przy dotyku skóry zwisającej tam, gdzie powinna być napięta. Moje nadgarstki pokryły się starczymi plamami. A przynajmniej tak myślałam, dopóki nie zmieniły koloru na czarny i nie zaczęły piec, gnić i wydzielać cieczy. Kiedy z jednej z ran wypełza dorodna larwa, poczułam, jak zbiera mi się na wymioty.
Wcale się nie starzałam. Rozkładałam się niczym zepsuta ryba na słońcu.
– Jani, co się dzieje? – Zosa przysunęła się do mnie.
– Nie podchodź – wychrypiałam.
Moja obwisła skóra zadrżała. W tym tempie w ciągu kilku minut będę trupem.
Nim się spostrzegłam, Bel ruszył pędem przez lobby. Ostry skurcz przeszył mój bok. Potknęłam się i przewróciłam pomarańczowe drzewo. Jedna z pomarańczy oderwała się, uderzyła o podłogę i roztrzaskała na kawałki. Nawet będąc w obecnym stanie, zmarszczyłam brwi. Owoce przecież nie mogły rozpadać się w ten sposób.
Uderzyła mnie kolejna fala bólu i opadłam na kolana. Bel wrócił chwilę później z arkuszem pergaminu. Był to kontrakt.
– Zrób coś – jęknęłam.
Zosa załkała.
Bel położył przede mną kontrakt i kałamarz z purpurowym atramentem. Jednym ruchem sprężynowego noża nakłuł mój kciuk i skierował kapiącą krew do kałamarza w chwili, gdy zegar na placu w Durc zaczął wybijać północ.
Nim wybrzmiał po raz ósmy, zdołałam podpisać się pełnym imieniem i nazwiskiem. Tuż przed dziesiątym wybiciem dzwonu Bel zaczął wertować strony jakiejś wielkiej księgi przy wejściu. Następnie wyciągnął swój klucz na łańcuszku i wsunął go w zamek drzwi. Po wszystkim stanął z czołem opartym na ich czarnym lakierze, a mięśnie jego pleców wznosiły się i opadały. Zegar zadzwonił po raz jedenasty.
Nie byłam w stanie spojrzeć na swoje dłonie, a raczej na to, co z nich zostało. Siedziałam więc, oszołomiona, czekając na dwunaste wybicie zegara. Ale ono nigdy nie nastąpiło.
Bel ukucnął i utkwił we mnie wzrok. Nim jego głowa opadła na skrzyżowane ramiona, zdołałam dojrzeć cień uśmiechu.
– Witamy z powrotem.
– Rzeczywiście – potwierdziła ze zdumieniem Zosa.
Dotknęłam swojej szyi i policzków. Skóra już z nich nie zwisała.
– Następnym razem, gdy jakaś inna mądralińska będzie usiłowała dostać się do środka ze starym zaproszeniem, przypomnij mi proszę, że to fatalny pomysł – powiedział Bel, ale byłam zbyt poruszona, aby dać się sprowokować.
– Jest po północy. – Zosa skoczyła na równe nogi i podbiegła do najbliższego okna, aby spróbować zajrzeć za zaciągnięte zasłony.
– Nie jesteśmy już w tej alei w Durc, prawda? – zapytałam Bela.
Jego brwi złączyły się w jedną linię.
– Jesteśmy w jakiejś alei. – Podniósł się i zrobił krok w moją stronę, ale zatrzymał się, gdy nastąpił na jeden z odłamków pomarańczy. – Zbiłaś pomarańczę? Wygląda na to, że wykonywanie poleceń nie jest twoją najmocniejszą stroną.
Posłałam mu pełne irytacji spojrzenie, ale on był już zajęty wyrzucaniem pozostałych odłamków – pozbywaniem się wszelkich dowodów tego, co zrobiłam. Potem zbadał mnie wzrokiem tak zawzięcie, jak nie badał mnie jeszcze nikt, a już na pewno nie mężczyzna. Paliła mnie skóra. Bel nachylił się ku mnie, ale mnie nie dotknął. Wziął za to do ręki podpisany przeze mnie kontrakt i zaklął.
– Czy coś się nie zgadza?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki