Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Daniel Tudor, brytyjski dziennikarz, pisarz i przedsiębiorca od kilku lat mieszkający w Korei, jako samozwańczy geek wnikliwie przygląda się kulturze koreańskiej w przeróżnych jej odsłonach. Błyskotliwie i dowcipnie omawia niesamowite koreańskie trendy, które podbijają internet, i zdradza ich genezę, wszystko ilustrując znakomitymi zdjęciami.
Przytacza rozmaite ciekawostki, zwraca uwagę na wyznaczniki koreańskiej kultury – od buddyzmu po sztukę tradycyjną i taekwondo. Opowiada o specyfice relacji interpersonalnych, charakterystycznych symbolach i zwyczajach, a także oczywiście o gwiazdach popkultury. Jako dodatkową atrakcję oferuje miniprzewodnik po swoich ulubionych atrakcjach w Seulu. „I love Korea” to znakomita propozycja dla tych, którzy kochają Koreę całym sercem, tych, którzy chcieliby dowiedzieć o niej trochę więcej, oraz dla tych, którzy dopiero mają zamiar poznać fenomen koreańskiej fali, która podbija cały świat.
A zatem: Jeulgeoun yeohaeng doeseyo!*
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
...dla fanów k-popu, k-dram i kimchi – oraz każdego, kogo intryguje Korea Południowa i koreańska kultura – I love Korea. K-pop, kimchi i cała reszta to nowy, niebanalny przewodnik po krainie smartfonów Samsunga i Psy.
Autor Daniel Tudor pracował przez trzy lata jako koreański korespondent magazynu „The Economist”, a obecnie regularnie pisuje felietony do ogólnokrajowego dziennika „Joongang Ilbo”. Z czasem zapałał wielką miłością do Korei i jej mieszkańców.
I love Korea. K-pop, kimchi i cała reszta to przewodnik kulturowy w odświeżonej formie dostosowanej do ery internetu. Naszpikowany artykułami i zdjęciami, obejmuje wszystkie wyznaczniki koreańskiej kultury – od buddyzmu i konfucjanizmu aż po tradycyjną sztukę i taekwondo. Są tu rozdziały o kodzie kulturowym zawartym w słowach i normach; o relacjach interpersonalnych; o biznesie i technologii; o symbolach i zwyczajach z gruntu koreańskich. Inne rozdziały dotyczą koreańskiej popkultury: gwiazd, idoli i subkultur. Odwiedzającym Koreę autor oferuje miniprzewodnik po swoich ulubionych atrakcjach w Seulu i innych niezwykle ciekawych miejscach.
W niniejszej książce Daniel Tudor podkreśla oryginalność i kreatywność mieszkańców Korei, obala krążące o nich mity oraz odpowiada na nurtujące czytelników pytania, na przykład skąd u Koreańczyków taka obsesja na punkcie edukacji i sukcesu. To idealna lektura dla coraz liczniejszego grona miłośników Korei Południowej.
W wydaniu polskim do transkrypcji koreańskich wyrazów zastosowano transkrypcję poprawioną języka koreańskiego (ang. Revised Romanization) opracowaną przez Ministerstwo Kultury i Turystyki Republiki Korei w 2000 roku. Wyjątek stanowią nazwy własne posiadające spolszczoną, oficjalnie funkcjonującą pisownię wyrazu (np. Seul, Pjongjang, Kim Ir Sen) oraz koreańskie nazwy własne, przede wszystkim nazwiska i imiona, dla których przyjęto odmienny sposób zapisu stosowany w publikacjach. Pozostałe nazwiska koreańskie zostały zapisane zgodnie z obowiązującymi w Korei zasadami, w myśl których nazwisko poprzedza imię.
„Korea? Ale przecież tam jest wojna, nie?”
„Korea? Północna czy Południowa?”
Spotykałem się z tego typu reakcjami, kiedy napomykałem ludziom, że zamierzam zamieszkać w Korei. Wiedzieli o wojnie koreańskiej; wiedzieli o dyktatorze w Pjongjangu, którego upamiętniono w filmie Ekipa Ameryka: Policjanci z jajami; „wiedzieli” też, że jedzenie psiny to „powszechny zwyczaj”. „Pamiętaj, Danny: pies to twój przyjaciel, a nie świąteczny obiad”, przeczytałem na bożonarodzeniowej kartce, którą przysłał mi pewien stary kumpel w 2004 roku.
Coś się jednak zmieniło. W ostatniej dekadzie Korea – a mówiąc „Korea”, mam na myśli Koreę Południową – stała się cool. Choć dla wielu mieszkańców Zachodu wciąż pozostaje niewidzialna, liczba odwiedzających ją turystów gwałtownie wzrosła; eksport rozrywki w postaci gier komputerowych, muzyki pop, filmów, a od czasu do czasu nawet jakiejś powieści przyciągnął międzynarodową uwagę w stopniu, o jakim nikt tutaj nie marzył jeszcze na początku tego tysiąclecia. Poziom histerii, z jakim w całej Azji witane są koreańskie gwiazdy, zwane „idolami”, dorównuje beatlemanii, a aktorów takich jak Bae Yong-joon wielbią całe rzesze japońskich gospodyń domowych. Post na blogu krytykujący najnowszy singiel popularnego zespołu k-popowego wzbudzi u fanów na drugim końcu świata taką wściekłość, jaką sam zwykle rezerwuję dla kogoś, kto właśnie strasznie obraził moją matkę.
Bae Yong-joon – pomnik aktora na wyspie Nami.
Niewielu ludzi na świecie nie zna rapera Psy, słynnego dzięki Gangnam Style. Jego uroczo zabawny wizerunek stanowi znakomity kontrapunkt dla tradycyjnego obrazu Korei, skupionego na wojnie koreańskiej i rozwoju przemysłu.
W czasach gwałtownego rozwoju Korei ukształtował się jej szary, industrialny wizerunek. Teraz celebryci go ubarwiają, ale to jeszcze nie wszystko. Dzisiaj student taszczący ciężką torbę z książkami może jednocześnie nieść przewieszoną przez ramię gitarę. Kultura indie rozkwitła szczególnie bujnie w okolicach Seulu skupionych wokół Uniwersytetu Hongik. Tamtejsze bary i kawiarnie pełne są ludzi marzących bardziej o rock and rollu niż o pracy dla Samsunga. Napędzają „fajną Koreę” w takim samym stopniu jak każdy aktor z fikuśną fryzurą.
Raper Psy i jego znany taniec.
Choć jednak koreański hipster niekoniecznie chce zostać „Samsungmanem”, bardzo prawdopodobne, że w kieszeni ma właśnie telefon wyprodukowany przez Samsunga. Obecnie firmy koreańskie przejmują japońskich rywali i dominują na światowych rynkach wszelkiego typu odjechanych gadżetów. Kiedyś w USA nabijano się z samochodów Hyundaia, a teraz auta te zdobywają nagrody. Do tego zaczyna powstawać nowa elita młodych nowoczesnych przedsiębiorców, jakby na przekór niechęci do podejmowania ryzyka typowej dla pokolenia ich rodziców.
Dlaczego jednak to wszystko się dzieje? Czy to zwykły zbieg okoliczności, że Koreańczycy nagle zaczęli produkować lubiane na całym świecie filmy i piosenki oraz płaskoekranowe telewizory i odtwarzacie mp3, na których możemy się ich dziełami delektować? Czy to w wyniku nowej koncentracji na stylu i jakości ta filozofia rozwoju za wszelką cenę, rodem z ubiegłego półwiecza, zaczyna w końcu ustępować? Czy przyczyną jest polityczna demokratyzacja, która dokonuje się od 25 lat? A może, jak mawia komentatorka kulturalna i prezenterka telewizyjna Park Jung-sook, po prostu nadeszła kolej Korei, żeby zabłysnąć?
Wymijająco odpowiem, że chodzi o wszystko po trochu. Niemniej to wielka przyjemność oglądać ten cały rozkwit i przywilej móc o nim pisać. Pracę nad tą książką uznam za sukces, jeśli uda mi się przekonać czytelników, aby tu przyjechali i zobaczyli to wszystko na własne oczy. Zatem, mam nadzieję, do zobaczenia w Seulu!
Ludzie odwiedzają ten kraj z wielu różnych powodów. Dla jednych jest to praca, dla innych małżeństwo, a są i tacy, którym obsesja na punkcie jakiejś gwiazdy telewizyjnej albo zespołu k-popowego każe spakować rzeczy i przenieść się do Seulu. Jest też garstka tych, którzy dostrzegli „fajną Koreę” i chcą trochę tej fajności uszczknąć. Dla mnie jednak wszystko zaczęło się od pewnego wydarzenia sportowego.
Koreańscy kibice piłki nożnej.
Pierwszy raz postawiłem stopę w Korei w dniu, kiedy drużyna narodowa grała z Włochami podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w 2002 roku. Ponad 15 godzin spędziliśmy w podróży, na którą składały się dwa przeloty samolotem i przeprawa samochodem przez wyboiste wybrzeże z Busanu do przemysłowego miasta Ulsan. Porządnie nas wytrzęsło, zanim dotarliśmy do hotelu, aby odstać swoje przy recepcji. Personel nie był nami zainteresowany. Każdy oglądał mecz w telewizji: trwała dogrywka i było jasne, że wszystko inne musi poczekać, aż piłka przeleci nad wyciągniętymi rękami udręczonego bramkarza i padnie ten decydujący złoty gol. Kiedy to nastąpiło – dzięki uprzejmości Ahn Jung-hwana, słynnego koreańskiego napastnika o pięknym licu – wokół nas eksplodowała radość, jakiej nie widziałem nigdy wcześniej. Goście w czerwonych T-shirtach i czerwonych bandanach, z twarzami pomalowanymi czerwoną farbą, biegali i skakali jak szaleni w holu naszego pięciogwiazdkowego hotelu.
Obijali się o siebie nawzajem, o nas i o filary. Rozrzucali krzesła i inne hotelowe meble, które ośmieliły się stanąć im na drodze. Wrzeszczeli i radośnie padali sobie w objęcia. Choć byliśmy zmęczonymi Brytyjczykami, ta fala emocji wręcz nas porwała. Przez resztę dnia piliśmy, tańczyliśmy i wydzieraliśmy się razem z tymi przeszczęśliwymi Koreańczykami. Nigdy wcześniej ich nie widzieliśmy i nigdy więcej mieliśmy ich nie zobaczyć. Z powodu bariery językowej nie mogliśmy nawet porządnie się dogadać. Ale przez ten jeden dzień zdawało nam się, jakbyśmy znali ich przez całe życie.
Tak było aż do końca mistrzostw. Szwendaliśmy się po Seulu z piłką, a nieznajomi zaczepiali nas, żeby z nami zagrać na ulicy, po czym szliśmy razem uchlać się soju (to taki mocny alkohol). Więzi międzyludzkie rozkwitały bujnie, każdy był twoim przyjacielem, żadnych granic. Całe biura robiły sobie wolne i ludzie wylegali na ulice. Właściciele barów wołali: „Następna kolejka na koszt firmy!”. Zwykłe zasady nie obowiązywały, ale nikt nikomu nie robił krzywdy.
Wiedziałem, że „duch mistrzostw świata” nie może trwać wiecznie. Ale wiedziałem też, że kraj, w którym mogła wytworzyć się taka atmosfera, musi być wyjątkowy. Dlatego postanowiłem, że kiedyś do niego wrócę. Teraz tu pracuję i Korea stała się dla mnie „normalna”, ale jakiś sporadyczny wybuch żywiołowej luzackiej zabawy albo akt wielkiej życzliwości ze strony obcej osoby przypominają mi, dlaczego właściwie tak bardzo polubiłem to miejsce.
Miałem też szczęście nawiązać tu parę niezwykłych przyjaźni. Korea nie jest, rzecz jasna, krajem bez żadnych problemów – wiele z nich opisuję w tej książce – ale samo serce tej kultury stanowią serdeczność i człowieczeństwo, których ze świecą szukać gdzie indziej.
Za każdym razem, kiedy mijam ulicznego handlarza sprzedającego larwy jedwabnika jako przekąskę, przypominam sobie, że „Korea jest inna”. Jednak „inna” nie tylko w sensie „egzotyczna” albo „na wschodnią modłę”. Jak można oczekiwać, ten kraj ma wiele wspólnego ze swoimi sąsiadami, ale ci, którzy sądzą, że Korea jest „taka jak Chiny” albo „taka jak Japonia”, srodze się mylą.
Główną przyczyną, dla której koreańskie seriale telewizyjne święcą triumfy w całej Azji, jest fakt, że są one naszpikowane nieskrywanymi emocjami. W przeciwieństwie do Japonii, gdzie samokontrola to społeczny wymóg, Koreańczycy potrafią szczerze wyrażać uczucia. Nie trzeba się głowić, czy chodzi o miłość, złość, czy obojętność. Z uwagi na skłonność do zachowań pełnych pasji i ekspresji Koreańczycy są czasem porównywani (a czasem sami się porównują) do Włochów.
Kolejny stereotyp ze szczyptą prawdy mówi, że Koreańczycy to „Irlandczycy Wschodu”. Wynika on nie tylko ze statystycznego faktu, że to najbardziej trunkowi mieszkańcy Azji Wschodniej. Od wieków słyną też z umiłowania śpiewu i tańca. Swoją tradycję picia, śpiewu i tańca nazywają eumjugamu. Dla niektórych Koreańczyków to słowo ma negatywne konotacje, ale jak dla mnie opisuje jeden z najatrakcyjniejszych i najwyrazistszych aspektów koreańskiej kultury.
W tradycji tej istnieje też coś, co nazywam „naturalnym socjalizmem”. Nawet kiedy w restauracji posiłek podawany jest w indywidualnych porcjach, przyjaciele zsuwają swoje talerze na środek stołu i dzielą się wszystkim. Zasada „każdy sobie rzepkę skrobie” – powszechna w dzisiejszych Chinach – nie jest już tak popularna w Korei. Nierówności społeczne, choć ciągle rosną, uważa się za kwestię, której należy stawić czoło, a nie nieuchronność losu, z którą trzeba się pogodzić; nawet najbardziej konserwatywni politycy czują się w obowiązku zderzyć z tym problemem.
Gwanghwamun. Brama pałacu Gyeongbok w Seulu stanowi centralny punkt całego kraju. Podobno przez tę bramę przepływa gi (energia) narodu.
Korea to także kraj smutnych skrajności. W ujęciu proporcjonalnym wiedzie światowy prym pod względem liczby samobójstw i operacji plastycznych oraz wysokości sum wydawanych na towary luksusowe. I właśnie w tym kraju jest też chyba najwięcej na świecie zestresowanych i przeciążonych nauką uczniów. Wszystko to wynika z głęboko zakorzenionej w koreańskiej kulturze rywalizacji, która sprawia, że zwykła uroda, umiarkowany dostatek i dobre wykształcenie nie wystarczą. Trzeba konkurować z innymi, dowieść, że jest się najpiękniejszym, najbogatszym i najlepiej wykształconym.
Twierdzenie, że Koreańczycy są naturalnymi socjalistami, którzy lubią się napić i zabawić, a przy tym wpadają w błędne koło rywalizacji typu „bądź wszystkim, na co cię stać”, wydaje się wewnętrznie sprzeczne. A jednak nie ma w nim sprzeczności. Korea to skomplikowane miejsce, w którym radość splata się z tragedią, a spełnienie z frustracją. Przynajmniej masz pewność, że nie będziesz się nudzić.
Po przeprowadzce do Seulu uczyłem angielskiego. Potem pracowałem jako zarządzający aktywami oraz dziennikarz „The Economist”. Obecnie jestem niezależnym pisarzem i współwłaścicielem browaru rzemieślniczego The Booth. Jako właściciel baru mam okazję poznawać przeróżnych ciekawych ludzi!
Nie odróżniasz jeong od aegyo?
Rzućmy okiem na kilka najistotniejszych cech społecznych i pojęć, które składają się na tożsamość współczesnych Koreańczyków.
„Moja firma opiera się na jeong”, mówi prezes jednego z 10 największych koreańskich konglomeratów. Kto ma w sobie spore pokłady jeong, jest zapewne powszechnie lubiany. Ale jak głosi porzekadło, jeong to także „najstraszniejsza rzecz”. Więc co właściwie oznacza to dziwne słowo?
Ja czasem nazywam jeong „niewidzialnym uściskiem”. Jeong to więź, która daje ludziom poczucie wspólnoty. Osoba, z którą łączy cię jeong, powinna być dla ciebie zawsze na pierwszym miejscu. Czasami możesz nawet czuć pokusę, żeby nagiąć albo i złamać zasady społeczne, byle tylko jej pomóc.
Jeong nie jest wyłącznie kwestią przyjaźni. Może łączyć członków wielkich grup: Koreańczycy są skłonni pomagać absolwentom swojej własnej szkoły i uczelni, ludziom z rodzinnego miasta czy jednostki wojskowej. Gdybym był szefem firmy i zgłosił się do mnie kandydat do pracy, który skończył tę samą szkołę co ja, prawdopodobnie wykrzyknąłbym: „Co za zbieg okoliczności!” i na tym by się skończyło. Ale w Korei pewnie poczułbym, że powinienem dać mu tę pracę.
Jeong to zapewne skutek trudnej historii tego kraju. Przez całe wieki zwykli Koreańczycy wiedli życie w wioskach pod jarzmem tyrańskich dostojników zwanych yangbanami. Ten fakt oraz częste klęski nieurodzaju oznaczały, że ludzie musieli trzymać się razem i troszczyć o interes wspólny, a nie tylko własny. Do tego należy jeszcze dodać status Korei jako pionka w grze o władzę, którą prowadzili jej potężniejsi sąsiedzi – Chiny i Japonia. Konieczność walki o przetrwanie własnego narodu sprawiła, że Koreańczyków połączył naturalny jeong: opór przeciwko obcym.
Dostojnik yangban z końca XVIII wieku. System feudalny prawdopodobnie przyczynił się do pogłębienia kultury jeong.
Jeong tworzy grupy „swoich” i „obcych” w każdej sytuacji. Gdy chodzi o ciebie i twoją rodzinę, facet, z którym chodziłeś do szkoły, jest obcym. Staje się jednak swojakiem, kiedy natkniecie się na siebie w Seulu. Natomiast kogoś z Seulu, kogo nigdy wcześniej nie spotkałeś, może łączyć z tobą więź, jeśli zetkniecie się w Meksyku. To właśnie dlatego Koreańczycy słyną z trzymania się za granicą razem.
Sam doświadczyłem czegoś w rodzaju „narodowościowego” jeong jeszcze w Anglii, na studiach. Nasza grupa była międzynarodowa i należało do niej 10 Koreańczyków. Pewien profesor kazał nam oddać swoje prace nagrane na CD-R, więc zapytałem kolegę Koreańczyka (który, jak wiedziałem, miał dziesięciopak), czy użyczy mi jednej ze swoich płyt. Niedawno wyświadczyłem mu pewną przysługę, więc moja prośba nie była bezpodstawna. Odmówił, dodając, że „jest nas dziesięciu”. Mówiąc „nas”, miał na myśli koreańskich studentów. Kupił te płyty, aby rozdać je tylko swoim ziomkom.
Co szczególnie mnie wtedy ubodło, to fakt, że jak sam mi to wyjaśnił, za połową z tych swoich rodaków wcale nie przepadał. To również jest część jeong – nawet jeśli kogoś nie lubisz, może łączyć was poczucie więzi, które każe ci pomóc tej osobie. Istnieje nawet określenie miun jeong („niechętny jeong”) opisujące jeong między ludźmi, którzy się nie lubią. Ale jeong jest czymś pięknym, kiedy taka relacja z kimś sprawia ci przyjemność. Z koreańskim przyjacielem połączy cię niezwykle wysoki poziom wzajemnego oddania i wsparcia. Wielokrotnie doświadczyłem tutaj pozytywnej strony jeong – na przykład kiedy byłem kompletnie spłukany, pewien przyjaciel pożyczył mi naprawdę pokaźną sumę pieniędzy i nawet nie musiałem go o nią prosić. „Oddasz, kiedy będziesz mógł”, powiedział tylko.
Niektórzy twierdzą, że jeong jest czymś niespotykanym poza Koreą. Moim zdaniem to nieprawda. Poczucie wspólnoty, zdolność do wyrzeczeń i przeogromna hojność istnieją na całym świecie. Podobnie jak serdeczność, która każe ci pomóc drugiemu człowiekowi bez względu na wszystko, nie jest uczuciem zarezerwowanym dla Koreańczyków. Bardzo wymowny jest jednak fakt, że właśnie w ich języku powstało często używane słowo, które to uczucie nazywa. Jeong może i nie jest „wyłącznie” koreański, ale to z pewnością koncept, do którego Koreańczycy przywiązują wyjątkową wagę.
Podobnie jak jeong, han opisuje zjawisko o zasadniczym znaczeniu dla zrozumienia Korei i jej mieszkańców. Han to swego rodzaju głębokie melancholijne uczucie wywołane udręką, której nie sposób zaradzić. Być może pognębił cię ktoś potężny; może przedwcześnie odszedł ktoś z twoich bliskich; a może porzuciła cię miłość twojego życia. Nic na to nie poradzisz, więc z ciężką rezygnacją dźwigasz swój ból do końca życia. To właśnie jest han.
Kiedy mieszkańcy Zachodu myślą o Azji Wschodniej, często przychodzi im do głowy stereotyp stoika i mistrza samokontroli, tzw. nieprzeniknionego Azjaty. Jednak w rzeczywistości Koreańczycy są bardzo ekspresyjni i otwarcie wyrażają uczucia. Z jakiegoś powodu w Korei wyolbrzymia się i smutek, i szczęście. Przyjrzymy się temu dokładniej, w czym pomogą nam dwa kluczowe słowa koreańskiego kodu kulturowego: han i heung.
Ponieważ han jest wynikiem nieukojonego urazu, jego przyczyna nigdy nie przemija. Co zatem można zrobić? Pogrążyć się w swoim bólu, ale też od czasu do czasu o nim zapomnieć, rzucając się w wir szalonej zabawy. I tu właśnie pojawia się heung. Heung to czysta radość. To słowo nie jest aż tak popularne jak han, ale moim zdaniem powinno. Kiedyś nawet tradycyjne koreańskie pogrzeby nie obywały się bez ostrego tankowania, hałaśliwych śpiewów i tym podobnych atrakcji.
Czy chcesz „poluzować” swój han (han-puri), czy po prostu trochę poszaleć, Korea świetnie się do tego nadaje. Młody czy stary, bogaty czy biedny, każdemu wolno się upić, potańczyć jak wariat albo pośpiewać na całe gardło. Park Tapgol w Seulu jest często pełny emerytów popijających wino ryżowe i podrygujących przy dźwiękach starej koreańskiej muzyki.
Historia Korei to bieda, kolonialne inwazje i nie tak dawny podział na dwa odrębne państwa. Zasadniczo narodowa narracja opiera się na tych smutnych wydarzeniach. Choć mieszkańcy Korei Południowej mają uzasadnione powody do dumy, zważywszy na wszystko, co osiągnęli w tak krótkim czasie, wciąż postrzegają swój kraj jako tragiczną ofiarę. Odzwierciedla to koreańska sztuka: w najpopularniejszych balladach, serialach telewizyjnych i filmach pobrzmiewa mocno melancholijna nuta han.
Tradycyjny koreański pogrzeb był wydarzeniem hałaśliwym, barwnym i pełnym han-puri.
Korea nie słynie z imprez – a powinna. Jeśli w piątek albo w sobotę o piątej nad ranem będziesz na mieście, zawsze możesz wpaść do „afterklubu”, który jak sama nazwa wskazuje, otwierany jest dopiero po zamknięciu normalnych klubów. Uliczne bary zwane pojangmacha serwują soju: zabójczy koreański alkohol narodowy – i to o każdej porze. Potem razem z przyjaciółmi wypróbujcie noraebang (rodzaj sali do karaoke). Do wyboru są także tysiące angielskich piosenek, a nawet jeśli nie umiesz śpiewać, nie wymigasz się od tańca i potrząsania tamburynem.
Każdy Koreańczyk zdrowy na ciele i umyśle musi spędzić dwa lata w wojsku jako żołnierz poborowy. Jest to doświadczenie trudne, do którego nikt się nie pali. Ale to także okres, który wywiera na tych młodych mężczyzn niezwykle silny wpływ, a zawarte wówczas przyjaźnie trwają całe życie. Czas spędzony w wojsku wpływa też znacząco na późniejsze funkcjonowanie w firmie, bo wzmacnia hierarchię i poczucie wspólnoty wśród męskiej załogi.
Kim Kyung-hyup, jeden z moich przyjaciół, służył w piechocie morskiej: haebyeongdae po koreańsku. Haebyeongdae uważa się za najcięższą i najsurowszą formę służby dla poborowego. Zadałem mu kilka pytań na temat jego ówczesnego życia i wojska w ogóle.
Przed przydziałem do jednostki kierują cię na sześciotygodniowe szkolenie podstawowe w Pohangu (miasto na południowowschodnim wybrzeżu). Zgodnie z tradycją rekrutów haebyeongdae szkoli podoficer, surowy instruktor musztry, który przez całe sześć tygodni naprawdę daje im w kość. W pierwszym tygodniu przechodzisz próby, a jeśli nie jesteś wystarczająco silny fizycznie lub psychicznie, to cię odsyłają (do zwykłego wojska). Potem zaczyna się właściwy trening podstawowy – podnoszenie bali drewna i czołganie się w błocie. W trzecim tygodniu uczysz się strzelać i zaczyna się coś, co nosi nazwę bbangbbare. Bbangbbare oznacza budzenie cię w środku zimowej nocy i zmuszanie do ćwiczeń na zewnątrz w samych spodenkach. Potem polewają cię wodą z węża strażackiego. To tradycja wśród haebyeongdae. Jest ci przeraźliwie zimno… i nie możesz zasnąć…
Bbangbbare trwa dalej, ale w czwartym tygodniu zaczyna się też szkolenie partyzanckie i lotnicze. Następnie taktyczne maszerowanie na Cheonjabong (góra w okolicy Pohangu) i pojazdy wodno-lądowe. Na koniec, w szóstym tygodniu, uroczyste zakończenie. To istne morze łez – puszczają tamy i wylewają się nagromadzone przez półtora miesiąca emocje i ból.
Po tych sześciu tygodniach przydzielają cię do dywizji, w której spędzisz resztę swoich dwóch lat. Główne bazy dla haebyeongdae mieszczą się w Pohangu, Kimpo i na Baengnyeong (wyspa położona bardzo blisko wybrzeża Korei Północnej). Ja stacjonowałem na Baengnyeong. Haebyeongdae na wyspie Baengnyeong to zasadniczo najbardziej na północ wysunięta linia obrony na Morzu Żółtym. Moja jednostka była znana jako „jednostka sił specjalnych do ataku z zaskoczenia”. Od zwykłych żołnierzy różniliśmy się tym, że sporo czasu spędzaliśmy w pontonie. To czarna gumowa łódź, w której mieści się siedem osób i która waży 105 kilogramów.
Coś, co nazywało się „12 kilosów tachania na łbie” – to jedno z ćwiczeń tajnego lądowania, infiltracji i rekonesansu. Sześciu z nas musiało nieść ponton na głowie przez dwanaście kilometrów. Kto tego nie robił, nie może sobie wyobrazić, jak jest to bolesne. Serio, masz wrażenie, że zaraz złamie ci się kręgosłup. Kiedy kończycie zadanie i odstawiacie łódź na ziemię, a wyżsi rangą wam gratulują, ty ryczysz jak bóbr. Moje najlepsze wspomnienia z wojska to te chwile, kiedy mogłem usiąść z piwem w garści po tachaniu pontonu. Dostawaliśmy za to dodatkową kasę, po 40 tysięcy wonów na łebka. Teraz dają więcej, ale wtedy wystarczyło, żeby się zabawić na przepustce.
Poza tym wśród haebyeongdae jest wielu idiotów. Na przykład niektórzy wyżsi rangą wykopują z ziemi robale i zmuszają cię, żebyś je zjadł. Jaszczurki, żaby i gąsienice też. A jeśli musisz pracować w nocy z takimi zgniłkami, mogą cię pobić. Zawsze trafiał się jakiś palant.
Jesteś wdzięczny rodzicom i cieszysz się, że pomagałeś koreańskiemu społeczeństwu. Żałujesz dwóch lat życia zmarnowanych na tę parszywą robotę, ale naprawdę stajesz się dojrzalszym człowiekiem.
Pod pewnymi względami dwuletnia służba jest czymś okrutnym. Większość młodych Koreańczyków idzie do woja na drugim roku studiów, a potem wracają na uczelnię po dwóch latach. Kończą naukę, mając 26 albo 27 lat. To dość późno w porównaniu z innymi krajami. Oczywiście wielu z nich nabiera wówczas większej dojrzałości, ale równie wielu uważa spędzony w wojsku czas za stracony.
Służba wojskowa to bardzo ważna część koreańskiego życia. Tylko dlatego, że nasz kraj jest podzielony, mamy obowiązkowy pobór i zwolnieni z niego są jedynie niepełnosprawni fizycznie bądź umysłowo albo ci, którzy mają dość władzy i wpływów, żeby się wywinąć (ta kwestia budzi w Korei wiele kontrowersji). Zwykłe chłopaki mogą co najwyżej wybierać między haebyeongdae, siłami powietrznymi, standardowym wojskiem i tak dalej – o uniknięciu poboru nie ma mowy.
Często się słyszy, że służba „kształtuje charakter”. Ale w rzeczywistości oznacza to naukę zachowań społecznie oczekiwanych i hierarchii, aby sprowadzić życie do poziomu egzystencji, jakiej wymaga od nas społeczeństwo. Wyuczone tam nawyki zostają z nami na zawsze, więc służba wojskowa bardzo silnie oddziałuje na życie koreańskich mężczyzn także w cywilu.
Wpływ poboru na koreańskie społeczeństwo jest ogromny – i ten dobry, i ten zły. To nie tylko część systemu obrony narodowej, ale także jeden z najistotniejszych elementów struktury koreańskiego społeczeństwa. Na przykład Stowarzyszenie Weteranów Haebyeongdae należy do najpotężniejszych organizacji społecznych w Korei.
Zasadniczo jestem przeciwny poborowi powszechnemu. Istnieje tylko dlatego, że jesteśmy podzielonym krajem. Szkolono mnie przez dwa lata, ale szczerze? Uważam, że to za krótko. Poborowym brakuje silnej woli, aby chronić nasz kraj, po prostu robią to, bo muszą. A ponieważ jest tak wielu żołnierzy, siłą rzeczy jakość szkolenia spada. Wojsko zawodowe byłoby lepiej przygotowane do wojny, bo tacy żołnierze zostaliby odpowiednio przeszkoleni i pełniliby dożywotnią służbę. Myślę, że wkrótce Korea może obrać taki właśnie kurs.
Niektórzy faceci mówią, że kobiety też powinny iść do woja… ale ja uważam, że nie ma takiej potrzeby.
KATUSA. Część koreańskich poborowych oddelegowuje się do armii amerykańskiej w ramach programu o nazwie KATUSA. Uważa się ich za szczęśliwców – będą ćwiczyć angielski, a noce spędzać w domu, a nie w koszarach.
Od czasów prezydenta Park Chung-hee Koreańczycy mają głęboko zakodowane przeświadczenie, że bezwzględnie muszą wyróżniać się na tle innych narodów we wszystkim, co można zmierzyć przy pomocy liczb. Dotyczy to danych ekonomicznych, takich jak wartość koreańskiego eksportu, ale obecnie przekonanie to obejmuje także dziedzinę intelektualną, kulturę i sport. Po każdej ceremonii wręczenia Nagród Nobla bez choćby jednego koreańskiego laureata lamenty zawiedzionej prasy nie mają końca.
Ważne wydarzenia sportowe wywołują wybuchy dumy narodowej. Ale są też źródłem doskonałej zabawy: nie ma lepszych imprez niż koreańskie balangi podczas mistrzostw świata.
Pragnienie dorównywania najlepszym wyrasta z burzliwej historii tego narodu. Korea to mały kraj, który przez długi czas musiał poddawać się kaprysom większych i potężniejszych nacji. Zwłaszcza japońska kolonizacja (1910–1945) sprawiła, że Koreańczycy poczuli się poniżeni i zapragnęli większej władzy oraz podniesienia rangi swojego kraju. Podział Korei na Północ i Południe jeszcze te odczucia pogłębił. Umniejszone nie tylko pod względem rozmiarów i populacji, lecz także stopnia władzy i bezpieczeństwa, oba państwa zareagowały w skrajny sposób.
Korea Północna zaczęła prężyć militarne muskuły, a Południowa pod rządami Park Chung-hee poszła w rozwój gospodarczy. Wyniki ekonomiczne są, rzecz jasna, mierzalne, a sam Park miał obsesję na punkcie danych liczbowych. Wściekał się na podwładnych, którzy nie dorównywali mu wiedzą na temat inflacji i statystyk eksportowych. Z czasem to narodowe upodobanie do liczb rozszerzyło się na inne sfery ludzkich osiągnięć.
Prezydent Kim Dae-jung zdobył Pokojową Nagrodę Nobla w 2000 roku. Do dziś pozostaje jedynym koreańskim laureatem Nagrody Nobla.
Zaskakująco wielu Koreańczyków zna wysokość narodowego PKB i wie, jak jego wartość wypada na tle innych krajów. Wiedzą, że Korea jest numerem jeden w budownictwie okrętowym i na rynku półprzewodników oraz że w klasyfikacji medalowej igrzysk olimpijskich radzi sobie coraz lepiej, a utwór Gangnam Style Psy dotarł do drugiego miejsca na liście „Billboardu”. Rozpisywano się nawet o tym, że Gangnam Style nie zajął pierwszego miejsca. „Kiedy Korea trafi na szczyt amerykańskich list przebojów?”, pytano w nagłówkach.
Raper Psy gorąco przyjmowany w Nowym Jorku (marzec 2013).
Latem 2012 roku Psy został najsłynniejszym Koreańczykiem na świecie. Dla wielu swoich rodaków jest bohaterem promującym ich kraj. Rząd odwdzięczył mu się, umieszczając jego podobiznę na serii znaczków pocztowych.
Koreańskie firmy, działacze i urzędnicy państwowi – wszyscy uważają Nowy Jork za najlepsze miejsce do przeprowadzania wszelkiego rodzaju promocji. Ten fakt odzwierciedla wagę Ameryki w psychice mieszkańców Korei Południowej.
Od chwili podziału Korea Południowa odczuwa silny wpływ polityki, gospodarki i kultury ze strony „Wielkiego Brata” Ameryki. Kraj Wuja Sama postawiono Koreańczykom za wzór seonjin-guk – kraju rozwiniętego – który powinni naśladować. Niektórzy Amerykę kochają, inni jej nienawidzą, ale przez nikogo nie jest ignorowana. To dlatego pierwsze miejsce na amerykańskiej liście przebojów jest Świętym Graalem dla każdej koreańskiej gwiazdy popu. Najlepsze wytwórnie Korei, takie jak SM Entertainment, wydają miliony dolarów na promowanie swoich piosenek w Ameryce.
Reklama Samsunga na nowojorskim Times Square.
Można stwierdzić, że Korea ma kompleks niższości wobec USA. Ten kraj pragnie uznania – szczególnie ze strony Amerykanów. Kiedy grupy koreańskich aktywistów chcą przyciągnąć uwagę do sporów terytorialnych z Japonią, wykupują reklamy w „New York Timesie”. To tłumaczy też zapewne, dlaczego rząd wydaje 5 milionów amerykańskich dolarów na otwarcie koreańskiej restauracji w Nowym Jorku.
Jak na ironię Korea pod wieloma względami prześcignęła Stany Zjednoczone. Jej mieszkańcy żyją dłużej, odżywiają się zdrowiej, są lepiej wykształceni, w mniejszym stopniu zagrożeni bezrobociem i życiem w ubóstwie. Sondaże mówią jednak, że Koreańczycy nie są nawet w połowie tak szczęśliwi jak Amerykanie, a to z powodu stresującego i pełnego rywalizacji życia.
Piszę te słowa w kafejce, a pewna młoda kobieta siedząca naprzeciwko mnie właśnie gra w grę o nazwie Anipang. Przypomina nieco starego klasycznego Tetrisa, tyle że jest przeznaczona na smartfony. Jak dotąd udało mi się oprzeć jej urokowi w przeciwieństwie do 12 milionów innych mieszkańców Korei. To niemalże 25% koreańskiej populacji. Sześć miesięcy temu nikt nawet nie słyszał o Anipangu. I podejrzewam, że za pół roku zostanie po tej grze już tylko pytanie: „A pamiętasz Anipang?”.
Najnowszy topowy gadżet: Anipang. W Korei – jak wszędzie – trendy pojawiają się i znikają, ale tutaj rotacja jest szybsza za sprawą neofilii, ciągłej pogoni za nowościami. Na krótki czas swojej popularności każdy trend zakorzenia się bardzo głęboko. Trudno byłoby mieszkać w Korei i pozostać odpornym na najnowsze topowe gadżety, modę i slang.
W języku koreańskim istnieje wyrażenie naembi geunseong, które oznacza „naturę wrzącego gara”. Opisuje coś w rodzaju pojawiania się i znikania trendów, jak w przypadku Anipang, choć bardziej odnosi się do złości, która aż kipi, kiedy ją podgrzać, a zaraz potem stygnie. Niech no jakiś polityk zrobi coś nie tak – wtedy nie ma zmiłuj, wszyscy się na niego rzucają. Ale zwykle echo skandalu szybko przycicha, a jego sprawca powraca na scenę polityczną.
Niezłą ilustracją naembi geunseong były protesty w sprawie wołowiny w 2008 roku, kiedy około miliona ludzi wyległo na ulice Seulu, psiocząc na rząd. Te demonstracje miały kilka różnych przyczyn, ale kroplą, która przepełniła czarę, była bez wątpienia decyzja prezydenta Lee Myung-baka, aby przywrócić import amerykańskiej wołowiny pomimo rzekomo wykrytych w USA przypadków choroby szalonych krów.
W 2010 roku Korea była już największym importerem amerykańskiej wołowiny w całej Azji. Teraz wszyscy się nią zajadają i nikt przeciwko niej nie protestuje.
Zarabiam na życie pisaniem. To oznacza, że znaczną część każdego dnia spędzam w samotności. O ile nie jestem umówiony na jakieś konkretne spotkanie, pracuję samotnie w kafejkach i jadam lunch – też sam. To mi wcale nie przeszkadza, ja to wręcz lubię.
Seul, 12 listopada 2016 roku: setki tysięcy ludzi zebrało się na wiecu wiecu, domagając się usunięcia prezydenta Parka Geun-hye.
Jedynym minusem jest fakt, że niewiele mam miejsc do wyboru. W Korei liczy się grupa, więc stoliki nawet w najbardziej nieformalnych restauracjach przygotowane są na minimum dwie osoby. Lokale z pojedynczymi miejscami, tak powszechne w Japonii, trudno tu znaleźć. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym sam usiadł przy stoliku, tylko że wtedy wyglądałbym trochę dziwnie – jak jakiś wangtta („wyrzutek”). Ponadto większość moich ulubionych koreańskich dań, takich jak dakdori-tang, czyli pikantny gulasz z kurczaka, podaje się w wielkich garnkach obliczonych na trzy–cztery osoby. Nie można zamówić pojedynczej porcji.
Kiedy pracowałem w dużej koreańskiej firmie inwestycyjnej, cała nasza ekipa jadała lunch razem, i to praktycznie codziennie. Osoba na najwyższym stanowisku decydowała, dokąd pójdziemy i co zjemy, nie było z tym dyskusji. Jako tzw. indywidualista z Zachodu czułem się tym przytłoczony i często marzyłem, żeby sobie taki lunch odpuścić. Był tylko jeden sposób, aby się z tego wykręcić: należało wymknąć się cichcem za trzy dwunasta i wrócić godzinę później z historyjką o nieoczekiwanym spotkaniu starego znajomego.
Tego rodzaju całkowita wspólnota może wywoływać tarcia w przyjacielskich relacjach Koreańczyków z obcokrajowcami. W swoim kraju wyjaśnienie kumpla, że „sorry, Dan, ale jestem wykończony i mam ochotę poleżeć samotnie przed telewizorem”, uznałbym za wystarczający powód do odwołania naszego popołudniowego spotkania.
Nigdy jednak nie powiedziałbym tak do znajomego w Korei. Choć wielu Koreańczyków chce odpocząć przez chwilę w samotności, oznajmienie czegoś takiego wprost mogłoby sprawić komuś zawód. Dlatego wolałbym udać, że mam do zrobienia coś ważnego.
Jednak dewiza „nie bądź sam” ma też swoje zalety. W 2005 roku pracowałem w niewielkiej firmie inwestycyjnej w Seulu. Przez pierwsze pół roku razem z innymi nowo przyjętymi kolegami mieliśmy wypłatę niczym stażyści – otrzymywaliśmy zawrotną sumę pół miliona wonów (równowartość około 500 dolarów amerykańskich) na miesiąc, co z ledwością starczało mi na pokrycie kosztów czynszu. Ale przetrwaliśmy, spotykając się praktycznie codziennie po pracy w swoich kawalerkach, jedząc makaron ramyeon i pijąc soju. Nie potrzebowaliśmy dużo pieniędzy, bo żyliśmy tanio i mieliśmy swoją przyjaźń. Za dnia nasza ósemka praktycznie się nie rozstawała. Wciąż wspominam tamten czas jako najszczęśliwsze chwile w moim życiu.
Nie jest łatwo być singlem w Korei. Ludzie ciągle pytają: „Jeszcze nikogo nie spotkałeś?” i patrzą na ciebie ze współczuciem. Niektóre pary dumnie podkreślają swój związek, nosząc takie same ubrania. To tzw. couple-ot („parowanie stroju”). Jeśli ona nosi czerwony sweter i niebieskie dżinsy, to on też. A ci, którzy traktują swój związek poważnie, wymieniają się „obrączkami dla par”, żeby obwieścić światu, że są razem.
Jeśli mieszkasz w Korei i nie masz drugiej połówki, całkiem możliwe, że ludzie będą próbowali cię swatać: „Znam świetnego faceta / świetną dziewczynę, przedstawię was sobie”. Do dzisiaj często mi się to zdarza. Miło, że ludzie się o mnie troszczą, ale zawsze odpowiadam krótko: „Nie martw się o mnie” i dodaję, że jestem nuni nopeun saram – człowiekiem, który ma „oczy wysoko”, czyli niezwykle wysokie standardy. Chyba raczej nikt w to nie wierzy!
Nikt nie chce być sam.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A Geek in Korea: Discovering Asia’s New Kingdom of Cool
Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Małgorzata Święcicka
Redakcja: Adrian Kyć
Konsultacja merytoryczna: Anna Diniejko-Wąs
Korekta: Ida Świerkocka
Projekt okładki: Ania Jamróz
Ilustracje na okładce: © Ania Jamróz
Text copyright © 2014 Daniel Tudor
Maps © 2014 Periplus Editions (HK) Ltd
Copyright © 2021 for the Polish edition by Mova an imprint
of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2021
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-66967-69-4
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek