Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedem małżeństw. Nastoletnie macierzyństwo. Życie na krawędzi
Nie pasowałam do świata, w którym przyszło mi dorastać. Odrzucona przez matkę, szukałam miłości tam, gdzie nie powinnam. Wierzyłam, że kolejne małżeństwo da mi bezpieczeństwo.
Siedem razy mówiłam „tak”, w tym raz synowi Króla Cyganów. Byłam matką, zanim jeszcze sama dorosłam. Kilkukrotna diagnozowano u mnie raka, z którym wygrywałam pomimo przeciwności. Przy tym wszystkim popełniałam błędy, szukałam swojego miejsca, walczyłam o przetrwanie. Upadałam, a potem odbijałam się od dna. Traciłam i odzyskiwałam siebie. Nigdy się nie poddałam, a teraz mogę inspirować i pomagać ludziom, którzy czują, że niczego nie mogą już zmienić.
Idę przez życie to autobiograficzna, motywacyjna książka. To także zbiór najtrudniejszych chwil i wyzwań, z których rozkwitło wymarzone, piękne życie.
O Autorce:
Joanna Schneider – autorka z pasją i duszą podróżnika
Z wykształcenia politolog, z wyboru obywatelka świata. Od prawie 30 lat na emigracji, prowadzi dwie firmy i nie boi się nowych wyzwań. Kilkukrotnie pokonała raka, a każdą wygraną traktuje jak kolejny rozdział swojej niezwykłej historii.
Jej wielką pasją są podróże – nie luksusowe hotele, lecz wyprawy z plecakiem, które pozwoliły jej odkryć 60 krajów. Fascynują ją zaginione cywilizacje i energetyczne miejsca na Ziemi, gdzie można poczuć oddech przeszłości.
Mówi płynnie po niemiecku i rosyjsku, zna język turecki oraz angielski. Obecnie zgłębia tajniki hebrajskiego. Jej życie to nieustanna podróż – zarówno po świecie, jak i po meandrach ludzkiej natury, historii oraz tajemnic czekających na odkrycie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Korekta i skład: Korekto.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
Copyright © Joanna Schneider 2024
Instagram: joannaschneiderofficial
Wydawnictwo: Brand Me Up Agency, Zuzanna Lubarska
ISBN 978-83-973867-0-9
Wańka-wstańka
– czyli zamiast wstępu i podziękowań
Kiedy pierwszy raz pomyślałam, żeby zebrać swojeprzeżycia w formie książki? Nie pamiętam. Ta myśl kiełkowała we mnie od dawna, pojawiała się zawsze, kiedy w moim życiu działo się coś ważnego: albo trudnego, albo pięknego. To głęboko ludzka potrzeba – powiedzieć głośno swoją prawdę, podzielić się doświadczeniem. Pozwolić innym przejrzeć się w naszym życiu, tak jak my przeglądamy się w życiu tych wszystkich, którzy byli tu przed nami i zostawili po sobie wspomnienia, pamiętniki, listy, autobiografie… Gdyby zebrać je wszystkie w jednym miejscu, byłaby to cała biblioteka. Długie rzędy półek pełne słów o dawno minionych miłościach, rozpaczach, porażkach, zwycięstwach i błędach, często takich, których nie dało się już naprawić. To wszystko należy do naszego ludzkiego doświadczenia, to wszystko – w różny sposób, w różnym stopniu – dotyczy nas wszystkich. Jesteśmy słabi i omylni, błądzimy, potykamy się i upadamy. I wstajemy. Życie każdego z nas jest inne, a jednak wszyscy przechodzimy tę samą drogę od ciemności do światła, od nie wiem do wiem.
A ja pewnego dnia po prostu zaczęłam pisać i wkrótce potem zwierzyłam się bliskim, że spisuję swoje wspomnienia. Zareagowali entuzjastycznie, ale… pojawił się też strach. O mnie. Niektórzy ostrzegali, że wystawię się na krytykę, rzucę się lwom na pożarcie. Że będzie hejt. Wzięłam to pod uwagę. Przemyślałam. A skoro trzymasz tę książkę w ręce, wiesz już, co zrobiłam.
Dlaczego?
Dlatego że upadałam wiele razy i wiele razy, choć nic na to nie wskazywało, udawało mi się podnieść, a moja historia, historia wańki-wstańki, może pomóc osobom w trudnych życiowych sytuacjach.
Dlatego że się nie boję; nie boję się krytyki ani hejtu. Wiem, że ludzie złośliwi, rozkochani w krytyce to po prostu nieszczęśliwe, skrzywdzone dusze, które dostały w życiu za mało miłości. Wysyłam wam moc dobrej energii!
I dlatego wreszcie, że na swojej drodze spotkałam wielu ludzi, którzy w najtrudniejszych chwilach podawali mi rękę, pomagali mi wstać. Bez nich nie byłoby mnie tu, gdzie dzisiaj jestem. Tą książką chcę im pokazać głębię mojej wdzięczności. Obejmuję nią mojego wspaniałego Syna oraz mojego męża Jacka.
Z wdzięcznością myślę dziś także o wszystkich tych osobach, które dały mi w życiu popalić. Szczególnie o mojej mamie i Marku. Naprawdę! Bez was nie byłabym dzisiaj człowiekiem, którym jestem. Życzę wam wszystkim tego, co najlepsze!
Idę przez życie
Idę przez życie i patrzę na ludzi. Młodych i starych, mężczyzn i kobiety. Spieszą się albo wloką noga za nogą. Patrzę na ich twarze – uśmiechnięte, smutne, gniewne, zamyślone i te, z których trudno cokolwiek wyczytać. Patrzę na nie wszystkie i wiem, że za każdą z nich kryje się historia, wiele różnych historii. Wiem, bo ja też mam swoją historię – trudną i piękną. Poplątaną. Składają się na nią pozornie niezrozumiałe ciągi wydarzeń, sploty okoliczności i przede wszystkim spotkania z ludźmi, którzy przez pewien czas towarzyszyli mi w tej wędrówce. Ta chwila, tu i teraz, to tylko jakiś jej etap, błysk, który mija i niepostrzeżenie przechodzi w kolejną chwilę naszego życia. Tu i teraz jest zawsze chaos, tkwimy w oku cyklonu, zbyt blisko, by pojąć, co się dzieje – i po co. Jeśli jednak od czasu do czasu odwrócimy się i spojrzymy wstecz uważniej, a potem, w chwili spokoju, równie uważnie zajrzymy w siebie, prawdopodobnie zaczniemy zauważać, że wszystko, co nas spotyka, przyjemne i groźne, miłe i okrutne, jest nam potrzebne. Dostrzeżemy wzory relacji, rytmy doświadczeń, cykle, w jakich funkcjonujemy. I w końcu wpuścimy w krwiobieg prostą, powtarzaną do znudzenia prawdę – że wszystko, czego doświadczamy, jest lekcją i że każda lekcja będzie powtarzana tak długo, dopóki nie przyjmiemy jej do serca. Tak, właśnie do serca, bo to przez nie prowadzi droga życia.
Kiedy patrzymy sercem, dostrzegamy od razu, jak bardzo pozorne są wszystkie dzielące nas, ludzi, różnice. Owszem, jesteśmy inni, różni nas wiek, pochodzenie, płeć, wykształcenie i tak dalej – ale na innym, wyższym poziomie jesteśmy do siebie bardzo podobni. Wszyscy mamy podobne potrzeby i zbliżone pragnienia, choć realizujemy je na tysiące różnych sposobów. Wszyscy przychodzimy na świat nadzy i z konieczności ufni, że ten świat się nami zaopiekuje. Wszyscy odchodzimy ze świata nadzy, z nadzieją, że śmierć odsłoni przed nami tajemnicę istnienia. A w międzyczasie żyjemy – najlepiej, jak potrafimy.
Chciałabym, by zebrane w tej książce przypadki mojego życia pomogły wam żyć lepiej, bardziej świadomie, bez lęku. Chciałabym was przekonać, że życie – bez względu na to, co was w nim spotyka – to pasjonująca podróż. Nie poddawajmy się, walczmy o siebie, ale obejmujmy wszystkie swoje doświadczenia miłością i dobrem.
Bo ostatecznie tylko to ma znaczenie.
Część I
„Dzień narodzin to bilet do przygodyzwanej życiem”
– Joanna Schneider
Więzienie
Tam przyszłam na świat – w więzieniu skostniałych tradycji, braku miłości, niespełnionych marzeń moich rodziców. Więzienie to miejsce, które frustruje wszystkie potrzeby, czasem nawet te najbardziej podstawowe, fizjologiczne. Zupełnie jakby los czy Bóg od samego początku chciał mi pokazać, czym jest ludzka egzystencja.
Nie, moja matka nie była jedną z osadzonych. Niemal wszyscy w mojej rodzinie tam pracowali – z wyjątkiem taty. On zupełnie nie pasował do tego miejsca, a musiał być blisko niego, bo rodzice mieszkali u dziadków, w mieszkaniu służbowym, pod samym więzieniem. Więzienie i sprawy z nim związane były naszą codziennością.
Można by powiedzieć, że te ,,więzienne” narodziny to po prostu przypadek, zbieg okoliczności, jednak dla mnie miały znaczenie symboliczne, bo świat, do którego trafiłam, naprawdę był więzieniem, a moja matka najtwardszą, najbardziej bolesną lekcją w całym moim życiu. Nie byłam dzieckiem chcianym i odczuwałam to na każdym kroku. Wtedy tego nie rozumiałam, teraz wiem, że mojej matce też nie było wtedy łatwo, jako młoda dziewczyna po prostu wpadła z przypadkowym mężczyzną, a w tamtych czasach bycie panną z dzieckiem oznaczało życiową porażkę. Kiedy rodzice się pobierali, matka była już w ciąży, przypuszczam, że z kimś innym – nie wiem tylko, czy tata o tym wiedział, bo kochał mnie nad życie i tylko dzięki niemu mogę powiedzieć dzisiaj, że miałam – mimo wszystko – dobre dzieciństwo. Może zresztą znał prawdę albo domyślał się jej. Ze strzępów rozmów, z pokątnych szeptów dorosłych dowiedziałam się tylko, że w dniu ślubu chciał się podobno powiesić. Czy tak naprawdę było, nie wiem i zapewne już nigdy się nie dowiem. Jednego jestem pewna, kochał moją matkę naprawdę, całym sercem; kochał ją nawet, kiedy się z nim rozwiodła. Był człowiekiem delikatnym i wrażliwym, nie wzięli go nawet do wojska, bo nie spełniał kryteriów, ani fizycznych, ani psychicznych. Miał w sobie inny rodzaj siły – pochodził z wiejskiej rodziny, tak biednej, że dzieci nosiły buty na zmianę – ale on, jedyny spośród rodzeństwa, dzięki inteligencji i wytrwałości zdobył wykształcenie i w końcu został dyrektorem fabryki lodówek. Równie wytrwale kochał moją matkę, choć ona tak źle go traktowała, podobnie zresztą jak większość ludzi. Na pierwszy rzut oka mogła się wydawać bardzo kobieca – wysoka, zadbana blondynka, zgrabne nogi, duży biust, lubiła się ubrać, sama szyła i robiła na drutach – ale poruszała się bez wdzięku, sztywno, jakby kij połknęła i miała zimny, władczy sposób bycia. W stosunku do taty najczęściej bywała pogardliwa i agresywna.
Teraz myślę, że chyba nie umiała kochać. Pogardzała nim i poniewierała, odkąd pamiętam, a ja musiałam na to patrzeć. W stosunku do mnie była chłodna, surowa i bardzo wymagająca. A ja ją kochałam – dziecko nie ma wyboru, musi kochać matkę, bo inaczej nie potrafi – i tak bardzo chciałam sprostać jej wymaganiom, spełnić jej oczekiwania, zasłużyć na jej miłość czy choćby chwilę czułości. To chyba nigdy mi się nie udawało, bo nie pamiętam jej dotyku, pieszczot, słów uznania. Miłych chwil. Owszem, moje potrzeby życiowe były spełniane w stu procentach, dostawałam jeść, byłam ubrana, chodziłam do szkoły. Ale to wszystko daje też każdy dom dziecka. Kiedy byłam dorosła, matka wykrzyczała mi w twarz, że zmarnowałam jej życie. Że kochała kogoś innego, że marzyła o innym życiu, a ciąża wszystko to zrujnowała. To było bardzo bolesne, ale tak naprawdę wtedy powiedziała po prostu na głos to, co czułam całą sobą od najwcześniejszego dzieciństwa.
Dlatego całe życie szukałam miłości i aż tyle razy wychodziłam za mąż.
W miłości nie zawsze wszystko układa się tak, jak sobie wymarzyliśmy. Ale nawet z pozoru złe doświadczenia uczą nas, co jest dla nas naprawdę ważne. Każde z moich małżeństw, mimo że w siedmiu z nichnie udało nam się wytrwać do śmierci, wniosło coś wartościowego do mojego życia. Dzięki nim zrozumiałam, czego naprawdę pragnę i kim chcę być.
Dziś mogę powiedzieć, że znalazłam to, czego szukałam przez całe życie – prawdziwą miłość. Nie jest doskonała, ale jest prawdziwa i daje mi siłę, by stawiać czoła codziennym wyzwaniom.
Więzienie, w którym się urodziłam, było tylko początkiem mojej historii. Dzięki determinacji i własnej wytrwałości przekształciłam je w fundament, na którym buduję teraz szczęśliwe życie.
„Bez cierpienia nie rozumie się szczęścia”
– Fiodor Dostojewski
Ucieczki
Pamiętam… Miałam wtedy sześć lat, gdy obudził mnie ruch w domu, hałas, głosy. Wstałam z łóżka, zaskoczona, że w środku nocy jest u nas tylu ludzi – wszystkie ciotki i babcia. Nie rozumiałam, co się dzieje, a tej nocy moja mama odeszła od ojca. Uciekła z życia, którego nienawidziła. Tata z rozpaczy próbował się powiesić w piwnicy, matka odcięła go w ostatniej chwili i zadzwoniła po jego rodzinę.
Od tamtej nocy byliśmy jak jedność – tata i ja. I choć ten czas zaczął się w tak dramatyczny sposób, dla mnie był najpiękniejszym okresem mojego dzieciństwa. Jeździliśmy razem na rajdy, na wycieczki i wczasy. Pamiętam dużo śmiechu i dużo miłości, którą dostawałam od taty. On jeden kochał mnie zawsze taką, jaką byłam – bez względu na to, jak wyglądałam i jak się zachowywałam, byłam jego ukochaną Asią. To on i tylko on jeden w dzieciństwie zasiał we mnie ziarno wiary, że zasługuję na miłość.
I cały był dla mnie. Już nigdy nie związał się z żadną kobietą. Wiem, że czekał na matkę, do końca miał nadzieję, że ona wróci. A ja, dziecko odrzucone przez matkę, też bardzo chciałam w to wierzyć. Dzieci zawsze podświadomie obwiniają się o takie rzeczy – rozwody rodziców, ich zachowanie. Mama mnie nie kocha – to pewnie moja wina. Gdybym tylko była lepsza, gdyby się bardziej starała… Więc starałam się. Zawsze dobrze się uczyłam, teraz trafiłam do klasowej czołówki. Zapisałam się do harcerstwa. Po szkole wracałam prosto do domu albo z koleżankami z zastępu szłam pomagać innym. Najczęściej chodziłyśmy do starszej pani z sąsiedztwa. Mieszkała sama w zapuszczonym mieszkaniu w starej kamienicy. Byłam pełna zapału i poczucia, że robię coś dobrego, angażowałam się w tę pomoc całym sercem. Przynosiłam jej zakupy i węgiel z piwnicy, sprzątałam, myłam naczynia. I tak bardzo chciałam, by mama, w końcu pielęgniarka, była ze mnie dumna.
Pewnego dnia do szkoły przyjechali ludzie w białych fartuchach. Siedzieli u szkolnej pielęgniarki, przeglądali nasze „teczki zdrowia”. Okazało się, że ja i dwie moje koleżanki jako jedyne z całej szkoły mamy pozytywny odczyn po szczepionce na gruźlicę. Oznaczało to, że jesteśmy zainfekowane. W latach osiemdziesiątych to była rzadkość. Natychmiast zabrano nas do szpitala gruźliczego, wezwano tam też od razu naszych rodziców. Niewiele pamiętam z tego okresu, tylko taki dziwny strach, który unosił się wokół, i koszmarne żółte ściany. W szpitalu panowała przerażająca cisza, przez okno było widać ludzi chudych i przygnębionych, którzy snuli się w szlafrokach po szpitalnym parku. Każdy dzień zaczynał się od badań i prześwietlenia. Tak, przez wiele dni z kolei przyjmowałam dawkę promieni rentgenowskich…
Dopiero po powrocie do domu dowiedziałam się, o co chodzi. Słowo „gruźlica” niewiele mi mówiło. Mieszkałam kilka przecznic od tego koszmarnego szpitala, ale nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, że kiedykolwiek znajdę się w środku, zwłaszcza jako pacjentka. Badania wykazały obecność prątków gruźlicy w moim organizmie. Nie były one jednak umiejscowione w płucach – dlatego właśnie tyle razy mnie prześwietlano. Lekarze szukali w moim ciele miejsc, w których osiadły prątki, i w końcu znaleźli je w kościach. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłyśmy się zarazić, ale dość szybko okazało się, że zakażone zostały tylko trzy dziewczynki, które pomagały staruszce z sąsiedztwa, która, choć o tym nie wiedziała, była nosicielką tej strasznej choroby. Gruźlicę wyleczono, ale ten epizod miał konsekwencje, które odczuwam do dziś. Skutkiem licznych prześwietleń, którym mnie wówczas poddano, była choroba popromienna. Wtedy nikt się tym nie przejmował, nie informował o możliwych konsekwencjach, które były w moim przypadku bardzo poważne, przekładając się na powstanie chorób w dorosłym życiu.
Im byłam starsza, tym bardziej nie lubiłam wizyt mamy w domu. Miałam wrażenie, że przychodziła tylko po to, żeby mnie krytykować. Zawsze coś było ze mną nie tak – a to byłam za gruba, a to miałam bałagan w pokoju, a to za niskie oceny. Ale najgorsze zaczęło się, kiedy związała się z człowiekiem, który pracował na wysokim stanowisku w milicji i miał syna w moim wieku. Matka zaczęła mnie wtedy zmuszać do odwiedzin w willi, w której mieszkali, upierała się, żebym spędzała czas z tym chłopakiem, a ja go bardzo nie lubiłam. Nasza relacja, zła od chwili, w której przyszłam na świat, teraz jeszcze się zaogniła, z byle powodu wybuchały sprzeczki i awantury. Coraz głośniejsze, coraz bardziej gwałtowne. A ja rosłam i z małej dziewczynki stawałam się nastolatką. Ze wszystkimi nastoletnimi problemami.
„Mała łyżeczka dziegciu potrafi zepsućsłodycz beczki miodu”
– przysłowie
Bunt
Tak, w tym czasie po raz pierwszy zaczęłam się buntować. Czułam miłość taty i myślałam, że zawsze mogę na niego liczyć, byłam też starsza, więc nie bałam się już matki tak, jak kiedyś. I nie zależało mi już aż tak na jej akceptacji. Ale ona pojawiała się coraz częściej i robiła coraz więcej awantur. Twierdziła, że jestem bezczelna, że zachowuję się skandalicznie i że to wszystko wina taty, bo mnie nie pilnuje. W czasie jednej z kłótni uderzyła mnie w twarz. To był dla mnie szok, byłam tak wstrząśnięta, że nie wiedziałam, co robię, i po prostu jej oddałam, zaczęłyśmy się szarpać…
Znalazłyśmy się na równi pochyłej, ale najgorsze było coś innego – to, że tata nie stanął po mojej stronie. Nigdy, ani wtedy, ani podczas wielu innych scysji, które później nastąpiły, nigdy nie wszedł między nas, nie zajął stanowiska. Teraz rozumiem, że był człowiekiem zbyt wrażliwym i – mimo wszystkich swoich zalet – słabym psychicznie. Brakowało mu stanowczości i mocy potrzebnej w starciu z kimś tak silnym i brutalnym jak moja matka. W pewnym sensie on też był jej ofiarą. A ja coraz bardziej miałam jej dość, coraz bardziej się przeciw niej buntowałam. Coraz bardziej chciałam od tego wszystkiego uciec.
I w końcu uciekłam naprawdę.
„Czasami trzeba upaść na dno, aby miećsię od czego odbić w locie do nieba”
– Joanna Schneider
Poprawczak
Uciekłam z domu tylko po to, żeby wrócić do więzienia. Miałam wtedy czternaście lat, byłam w ósmej klasie, ostatniej klasie podstawówki. Poznałam grupę punków, zaintrygowała mnie ich subkultura, anarchistyczne ideały, dzikość ich strojów i fryzur. Przyłączyłam się do nich i zaczęłam wyglądać podobnie – w czasach peerelowskiej mizerii odcinałam się od szarej ulicy jak kolorowy, rajski ptak, jak tropikalny motyl. Większość ludzi uważała mnie za wyrzutka i „element aspołeczny”, ale ja widziałam to inaczej. Miałam na głowie irokeza we wszystkich kolorach tęczy i mocny makijaż na twarzy, a w każdym uchu po pięć agrafek. Każde z nas było w innym wieku, ale wszyscy z trudnych domów – to nas łączyło. Grupa dawała nam poczucie akceptacji i przynależności, czyli to, co wszystkim nam było najbardziej potrzebne. Byliśmy inni, ale solidarni, i trzymaliśmy się razem. Na ulicy ludzie gapili się na nas, odwracali za nami głowy, komentowali – dostawałam wreszcie uwagę, na której mi tak zależało. Wreszcie ktoś na mnie patrzył, wreszcie ktoś mnie widział!
I tak naprawdę przecież nie robiliśmy niczego złego, nic, czego nie robiły inne nastolatki – parę papierosów wypalonych w parku, pierwsze wino, od czasu do czasu wagary. Nie było to może rozsądne, ale wczesna młodość ma swoje prawa, to czas eksperymentów, sprawdzania granic, przesuwania ich. Ja nie miałam zbyt wielu zakazów w domu, ale żeby zrobić na złość mamie, coraz mniej się uczyłam i coraz częściej opuszczałam lekcje. To było dużym zaskoczeniem dla wszystkich, bo do tej pory byłam jedną z najlepszych uczennic w klasie i nie sprawiałam żadnych kłopotów wychowawczych.
Tak, to była dla mnie forma zemsty na matce, dla której tak bardzo zawsze liczyły się pozory. To, co powiedzą inni. A inni mówili wtedy, że jej córka się wykoleiła, że się stacza, że to wstyd. Zwłaszcza dla partnerki oficera milicji. Po jednej z awantur posunęłam się dalej – wyszłam z domu, pojechałam na dworzec, wsiadłam do pociągu. Wysiadłam w Toruniu i tam od razu zgarnęła mnie milicja. Zamknęli mnie na izbie dziecka, byłam pewna, że jeszcze tego samego dnia przyjedzie po mnie ktoś z rodziny, tata, może mama… Nic z tego. Za namową matki jej partner błyskawicznie załatwił, co trzeba – zamiast po prostu wrócić do domu, zostałam tam oskarżona o używanie środków odurzających. To były czasy, kiedy narkotyki, jakie znamy dzisiaj, w zasadzie nie były dostępne dla młodzieży, więc dzieciaki często wdychały butapren. Ja nigdy tego nie robiłam, ale nikt nie chciał mi uwierzyć.
Na wniosek mojej mamy zostałam umieszczona w instytucji, która miała mnie zresocjalizować, ale ja już po pierwszej dobie wiedziałam, że czeka mnie tam tylko demoralizacja. Spaliśmy w wieloosobowych celach, łóżka były metalowe jak w starych szpitalach. W ogóle budynek był stary, poniemiecki, z czerwonej cegły. Nie wiem, co tam się kiedyś mieściło, może koszary? Było tam zimno i nieprzyjemnie. Szarobure ściany i wysoki sufit napawały mnie grozą. Najgorsze przychodziło po zmroku. Któregoś razu, leżąc na tym skrzypiącym łóżku, przerażona i samotna, nagle poczułam, że jedna z dziewczyn wsuwa się pod moją kołdrę. Nawet się ucieszyłam. Było zimno, a przytulone mogłyśmy przetrwać do rana. Nagle jednak poczułam jej rękę między moimi nogami. Była brutalna i natarczywa. Wpadłam w panikę. Zerwałam się na równe nogi i próbowałam się uwolnić. Liczyłam na ratunek innych dziewczyn, ale one wyzywały mnie, szarpały, biły. Byłam najmłodsza i fizycznie najsłabsza, więc popychały mnie i rzucały sobie jak piłkę. Co noc musiałam odpierać seksualne napaści, a w dzień zmagać się z ich agresją. Najgorsze były chwile, kiedy wieczorami zostawałam z nimi sam na sam. Kiedy nie mogłam wytrzymać, zaczynałam walić w drzwi i wrzeszczeć, wtedy zwykle przychodził wychowawca i za karę musiałam do rana szorować kible szczoteczką do zębów. Było mi przeraźliwie zimno, oczy kleiły się z braku snu, ale wolałam to od towarzystwa tych zdemoralizowanych dzikusek. Nie mogłam się poskarżyć, bo wcześniej czy później i tak musiałam z nimi zostać sama. Bałam się ich zemsty. Wtedy pierwszy raz świadomie zdecydowałam – tak, miałam ochotę zrobić na złość matce, ale… na pewno nie w taki sposób. Postanowiłam, że się nie poddam i nie złamię. Nie chciałam się stoczyć.
To była pierwsza moja duża życiowa lekcja. Wiedziałam, że muszę jak najszybciej się stamtąd wydostać, a dotknięcie pierwszy raz dna, jakim był margines społeczny, stało się moją trampoliną do normalnego życia.
Na szczęście pojawiły się w nim też wtedy osoby, które mi pomogły.
„Gdy ludzie są sobie przyjaciółmi,to nawet woda staje się słodka”
– przysłowie chińskie
Ludzie– którzy podali mi rękę
Myślę, że jest właśnie tak, jak napisał John Donne: Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą. Na swojej drodze od początku spotykałam też ludzi, którzy dostrzegali we mnie potencjał dobra, i to dzięki nim, między innymi, jestem teraz tutaj. I wiem, że takich ludzi można spotkać wszędzie, nawet w piekle – bo tym był dla mnie pobyt w poprawczaku. Czułam się względnie bezpiecznie tylko w świetlicy, w czasie spędzanym z wychowawcą. To był młody człowiek, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Wykształcony i kulturalny. Zamiast munduru nosił cywilne ubranie i miał miły, ciepły głos. Traktował nas wszystkie jak dziewczęta z dobrych domów, z przesadną, staroświecką uprzejmością. Drogie panienki, proszę teraz wziąć w rączki podręczniki i otworzyć je na stronie czterdziestej drugiej… Odsuwał nam krzesła, otwierał drzwi. Uczył manier przy stole – wymagał jedzenia w ciszy, siedzenia z wyprostowanymi plecami, łokciami przy sobie. To było kuriozalne – gdyby ktoś zamknął oczy, mógłby pomyśleć, że jest na elitarnej dziewiętnastowiecznej pensji. Ale gdyby je otworzył, zobaczyłby nastoletnie babochłopy z rękami pociętymi żyletkami, twarzami zniszczonymi przez alkohol, obgryzionymi do krwi paznokciami… Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że ja też mam już obgryzione do krwi paznokcie i tak naprawdę niewiele brakuje, żebym stała się taka, jak te degeneratki. Nie wiem, czy sposób bycia naszego wychowawcy na którąkolwiek z tych dziewczyn podziałał – ale na mnie tak. Słuchałam go i myślałam, że taka chcę być, tak chcę żyć. On też zauważył, że różniłam się od reszty jego podopiecznych. Widziałam zaskoczenie w jego oczach, kiedy poprosiłam o krzyżówki do rozwiązywania – na ogół jego podopieczne interesowały się innymi rzeczami. Bardzo szybko zrozumiał, że to nie miejsce dla mnie, że dopiero tam mogłabym się rzeczywiście wykoleić. Zostałam zwolniona do domu, zostałam też objęta nadzorem kuratorskim do osiemnastego roku życia.