Idealny ślub - Lucy Foley - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Idealny ślub ebook i audiobook

Lucy Foley

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zabiłbyś, żeby tam być.

 

Na małej wyspie w Irlandii ma się odbyć idealny ślub. Wszystko jest dopracowane na ostatni guzik, aby zdjęcia dobrze prezentowały się w piśmie dla celebrytów.

Ale gdy rozpoczyna się zabawa, wszystko zaczyna się walić jak domek z kart. Sieć telefoniczna przestaje działać, a o wyspę rozbijają się wzburzone fale, odcinając ją od świata. Dawne tajemnice i dobrze ukryta zazdrość wychodzą na światło dzienne.

 

To miała być ceremonia perfekcyjna.

A potem znaleziono martwe ciało.

Ktoś jednak nie życzył szczęścia młodej parze.

 

Zrobiłbyś wszystko, by tam być?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 43 min

Lektor: Lucy Foley
Oceny
4,0 (1154 oceny)
454
358
240
91
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WiktoriaKurek

Dobrze spędzony czas

"Idealny ślub" to bardzo dobra książka, z ciekawą fabułą. Bohaterowie zostali przedstawieni w świetny sposób, czytelnik utożsamia się z nimi i przeżywa ich emocje. Napięcie budowane jest powoli, narasta wraz z każdym kolejnym rozdziałem. Pojawia się niepokój, zdziwienie, nagle każdy bohater wydaje się być winny. Książka napisana jest prostym językiem, dzięki czemu szybko się ją czyta. Z jednej strony wydaje się, że książka jest mocno przerysowana i nierealna. Z drugiej strony skłania do refleksji nad tym, jak wiele osób dookoła potrafi kłamać prosto w oczy i manipulować innymi, zupełnie bez skrupułów. Zakończenie wbija w fotel! Naprawdę zaskakuje! Z całą pewnością jest to książka godna polecenia.
70
jakanazwa

Z braku laku…

Nie mogę słuchać tych lektorów. Nie jestem w stanie. A szkoda bo historia wydaje się być interesująca 😞
51
londyneczka

Z braku laku…

Głos lektorki jest niezwykle irytujący. Okropna maniera.
41
JusiaPe

Z braku laku…

Niby wciąga, ale czytana bez emocji. przewidywalna
30
Zaczytana1011

Dobrze spędzony czas

Świetny thriller psychologiczny, od którego ciężko się oderwać :) Zdecydowanie polecam.
30

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kate i Robbiego, najbardziej oddanego rodzeństwa, jakie można sobie wyobrazić… Na szczęście ani trochę nie przypominacie tego z książki!

 

TERAZ

 

 

 

 

Po ślubie

 

 

 

 

Światła gasną.

W ułamku sekundy wszystko ogarnia ciemność. Zespół przestaje grać. Goście pod namiotem zaczynają piszczeć i kurczowo trzymają się swoich partnerów. Światło świec na stołach tylko wzmaga zamęt, rzucając ruchome cienie na płócienne ściany. Nie widać, gdzie kto stoi, ani nie słychać, kto co mówi: wściekła wichura zagłusza gości.

Na zewnątrz szaleje burza. Huczy wokół nich, targa namiotem. Z każdym uderzeniem cała konstrukcja wygina się i trzęsie, czemu towarzyszy głośne rzężenie metalu; weselnicy kulą się ze strachu. Klapy przy wejściu do namiotu wyrwały się z zapięć i gwałtownie trzepoczą. Płomienie zatkniętych przy nich parafinowych pochodni co chwilę przygasają.

Ta burza wydaje się personalna. Jak gdyby skumulowała całą swoją wściekłość specjalnie dla nich.

Nie po raz pierwszy zabrakło prądu. Ale ostatnim razem światła wróciły już po kilku minutach. Goście znów zaczęli tańczyć, pić, brać prochy, pieprzyć się, jeść, śmiać się… i zapomnieli, że coś takiego w ogóle miało miejsce.

Jak długo trwa to tym razem? W ciemności trudno powiedzieć. Kilka minut? Piętnaście? Dwadzieścia?

Zaczynają się bać. Ten mrok ma w sobie coś złowieszczego, umyślnego. Jak gdyby pod jego osłoną mogło zdarzyć się wszystko.

 

 

W końcu żarówki włączają się na nowo. Goście pohukują, krzyczą i klaszczą. Teraz czują się zawstydzeni tym, w jakich pozach zastała ich jasność: przyczajonych, jak gdyby szykowali się do odparcia ataku. Śmieją się z tego. Prawie udaje się im przekonać samych siebie, że wcale się nie bali.

Sceneria w trzech pomniejszych namiotach przyłączonych do głównego powinna wyglądać uroczyście, ale bardziej przypomina pole po bitwie. W głównej części jadalnianej na laminowanej podłodze widać kleksy zaschniętego wina, na białym płótnie rozciąga się szkarłatna plama. Każda powierzchnia zastawiona jest butelkami po szampanie – dowód licznych toastów i hucznego świętowania. Spod obrusa wystaje porzucona para srebrnych szpilek.

Irlandzka kapela w namiocie tanecznym znów zaczyna grać – to energiczna melodia, która ma przywrócić ducha imprezy. Wiele osób, pragnąc zmiany nastroju, biegnie na parkiet. Gdyby dobrze przyjrzeć się temu, gdzie stawiają kroki, można by dostrzec miejsca, w których ktoś przeszedł po potłuczonym szkle i zostawił za sobą krwawe ślady, które zaschły, tworząc rdzawe plamy. Nikt tego nie widzi.

Pozostali goście krążą po głównym namiocie i zbierają się w grupki, mgliści niczym wiszący w powietrzu dym papierosowy. Nie chcą tu zostać, ale nie chcą też opuścić namiotu, podczas gdy na zewnątrz szaleje burza. I nikt nie może opuścić wyspy. Jeszcze nie. Żadna z łodzi nie wypłynie w morze, póki wiatr nie ucichnie.

Na środku znajduje się ogromny tort. Przez znaczną część dnia stał tu w swej pełnej doskonałości, a dekoracja z cukrowych liści lśniła w świetle. Zaledwie kilka minut przed awarią goście zebrali się, by być świadkami jego uroczystego wybebeszenia. Teraz ze środka wyziera ciemnoczerwony biszkopt.

Nagle z zewnątrz dobiega nowy dźwięk. Można prawie wziąć go za wiatr. Ale jego ton i intensywność wzmagają się, aż staje się nie do pomylenia.

Wszyscy zamierają. Wpatrują się w siebie. Nagle znów się boją. Bardziej niż wtedy, gdy zgasły światła. Wiedzą, co słyszą. To krzyk przerażenia.

 

DZIEŃ WCZEŚNIEJ

 

 

 

 

Aoife

Organizatorka ślubów

 

 

 

Przyjechali już prawie wszyscy. Wkrótce sprawy nabiorą rozpędu: wieczorem wyprawiamy kolację przedślubną z udziałem wybranych gości, więc cała impreza tak naprawdę zaczyna się dziś.

Schłodziłam szampana, żeby był gotowy do rozlania przed posiłkiem. To stary rocznik bollingera – osiem butelek, a do tego wino do kolacji i kilka skrzynek guinnessa – wszystko zgodnie z instrukcjami panny młodej. Choć moje zdanie się tu nie liczy, myślę, że to dość sporo. Ale w końcu to dorośli ludzie. Jestem pewna, że umieją się kontrolować. A może nie. Świadek pana młodego sprawia wrażenie problematycznego – tyczy się to właściwie wszystkich drużbów. A jeśli chodzi o druhnę, przyrodnią siostrę panny młodej, to widziałam ją, jak samotnie zwiedza wyspę – przygarbiona, chodząca szybkim krokiem, jakby próbowała od kogoś uciec.

W tym zawodzie poznaje się wszystkie pilnie strzeżone tajemnice. Widzi się rzeczy, do których inni nie mają dostępu. Słyszy się plotki, za które goście daliby sobie odciąć rękę. Organizatorka ślubów nie może sobie pozwolić na przeoczenia. Trzeba być czujnym na każdy szczegół, na wszystkie pomniejsze zawirowania pod powierzchnią. Gdybym nie zwracała na nie uwagi, jedno z nich mogłoby się przerodzić w silny prąd pływowy i zniszczyć wszystko, co od dawna planowałam. Jest jeszcze jedna rzecz, której się nauczyłam – czasem najsłabsze prądy powodują największe szkody.

Przechodzę przez pokoje pałacyku na parterze i zapalam w kominkach brykiety torfu, żeby zdążyły się dobrze rozpalić na wieczór. Freddy i ja zaczęliśmy zbierać i suszyć własny torf z mokradeł, tak jak robiono to przez wieki. Jego dymny, ziemisty zapach potęguje lokalny klimat. Gościom się to spodoba. Może mamy letnie przesilenie, ale noce na wyspie są chłodne. Stare kamienne mury pałacyku chronią przed upałami, ale niezbyt dobrze utrzymują ciepło w środku.

Dzisiejszy dzień był zaskakująco ciepły – przynajmniej jak na ten region – ale zapowiada się, że jutro wcale nie będzie podobnie. W końcówce prognozy pogody, którą usłyszałam w radiu, wspominali o silnym wietrze. Doświadczamy tu najróżniejszej aury. Burze na wyspie często są gorsze, niż gdy dotrą na stały ląd, jak gdyby wyczerpały nad nami swoje siły. Wciąż świeci słońce, ale dziś po południu wskazówka na starym barometrze w korytarzu przesunęła się z dobrej pogody na zmienną. Ściągnęłam go. Nie chcę, żeby panna młoda to widziała. Choć nie wygląda mi na taką, która łatwo panikuje. Powiedziałabym raczej, że szybko wpada w złość i szuka winnego. I wiem, kogo najchętniej wskaże palcem.

– Freddy – wołam do kuchni. – Zaczniesz wkrótce szykować kolację?

– Jasne – odkrzykuje. – Mam wszystko pod kontrolą.

Dziś serwujemy potrawkę rybną inspirowaną tradycyjnym, rybackim chowderem, wywodzącym się z Connemary[1]: wędzona ryba, dużo śmietany. Jadłam go, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam to miejsce, wtedy jeszcze zamieszkiwane przez ludzi. Danie podane dziś wieczorem będzie bardziej wyrafinowaną wersją zwyczajowego przepisu, bo nasi goście też są wyrafinowani. A przynajmniej myślę, że za takich się mają. Zobaczymy, co się będzie działo, kiedy alkohol uderzy do głów.

– Trzeba zacząć przygotowywać tartinki na jutro – wołam, odtwarzając w głowie listę zadań.

– Zajmę się tym.

– I tort. Musimy go złożyć odpowiednio wcześniej.

Ten tort jest niebywały. Tak jak powinien – wiem, ile kosztował. Panna młoda nawet nie mrugnęła okiem, słysząc cenę. Chyba jest przyzwyczajona do tego, że zawsze dostaje to, co najlepsze. Cztery poziomy ciemnoczerwonego biszkoptu red velvet otoczone śnieżnobiałym kremem i przyozdobione listkami z masy cukrowej pasującymi do zielonych dekoracji w kaplicy i w głównym namiocie. To potwornie delikatne i wykonane zgodnie z dokładnymi instrukcjami panny młodej dzieło dotarło tu aż z Dublina i pochodzi od bardzo ekskluzywnego cukiernika: przetransportowanie go ze stałego lądu było nie lada wyczynem. Oczywiście jutro zniknie. Ale przecież w ślubach chodzi o tę jedną chwilę. Ten jeden dzień. Wbrew temu, co się mówi, ceremonia nie jest najważniejsza.

W moim zawodzie aranżuje się szczęście. Dlatego właśnie zostałam organizatorką ślubów. Życie bywa zagmatwane. Wszyscy o tym wiemy. Czasem zdarzają się straszne rzeczy, o czym się przekonałam, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Ale bez względu na to, co się dzieje, życie to tylko seria dni. Nie jesteś w stanie kontrolować wszystkich jednocześnie. Ale jeden tak. Da się zaplanować dwadzieścia cztery godziny. Dzień ślubu to mały, równiutki odcinek czasu, w którym mogę stworzyć coś pełnego i pięknego, co przez lata budzi sentyment – jak perła z pękniętego naszyjnika.

Freddy wyłania się z kuchni w poplamionym fartuchu masarskim.

– Jak się czujesz?

Wzruszam ramionami.

– Szczerze mówiąc, jestem trochę zdenerwowana.

– Dasz radę, kochanie. Pomyśl tylko, ile razy już to robiłaś.

– Ale tym razem jest inaczej. Ze względu na to, o kogo chodzi… – Sprawienie, że Will Slater i Julia Keegan pobiorą się na naszej wyspie, było prawdziwym wyczynem. Wcześniej pracowałam jako organizatorka imprez w Dublinie. Przeniesienie się tu było moim pomysłem, podobnie jak wyremontowanie sypiącego się, w dużej mierze zrujnowanego pałacu i przerobienie go w elegancką rezydencję z dziesięcioma sypialniami, jadalnią, salonem i kuchnią. Freddy i ja mieszkamy tutaj na stałe, ale gdy jesteśmy tylko we dwoje, wykorzystujemy zaledwie ułamek przestrzeni.

– Cii. – Freddy podchodzi bliżej i obejmuje mnie. Na początku nieco sztywnieję. Potrafię myśleć tylko o swojej liście zadań i mam poczucie, że to nie pora, by się w ten sposób dekoncentrować. Po chwili pozwalam sobie jednak rozluźnić się w jego objęciach, docenić jego krzepiące, znajome ciepło. Freddy jest dobry w przytulaniu. Ma sylwetkę misia. Lubi jeść – to jego praca. Zanim się tu przeprowadziliśmy, prowadził restaurację w Dublinie.

– Wszystko pójdzie świetnie – zapewnia mnie. – Obiecuję. Będzie doskonale. – Całuje mnie w czubek głowy.

Mam w tej pracy sporo doświadczenia. Nigdy jednak nie byłam aż tak zaangażowana w jakieś wydarzenie. Panna młoda dokładnie wie, czego chce. Pewnie kiedy prowadzi się własne czasopismo internetowe, jest to normą. Ktoś inny mógłby się zmęczyć jej wymaganiami. Mnie się jednak podobały. Lubię wyzwania.

Tak czy inaczej, wystarczy już o mnie. W końcu w ten weekend najważniejsza jest młoda para. Z tego, co wiem, panna młoda i pan młody nie są ze sobą długo. Ponieważ nasza prywatna kwatera też mieści się w pałacyku, dobrze ich wczoraj słyszeliśmy.

– Jezu – powiedział Freddy, kiedy leżeliśmy w łóżku. – Nie mogę tego słuchać. – Wiedziałam, o co mu chodzi. Ciekawe, że czasem jęki rozkoszy brzmią jak wyraz cierpienia. Wydają się w sobie bardzo zakochani, ale cynik mógłby rzec, że to nie z tego powodu bez przerwy się obłapiają. Może i bardzo się kochają, ale pożądają jeszcze bardziej.

Jesteśmy z Freddym parą od prawie dwóch dekad i nawet teraz ukrywam przed nim pewne rzeczy. Jestem przekonana, że on robi tak samo. Aż człowiek zaczyna się zastanawiać, ile tych dwoje młodych naprawdę o sobie wie.

Czy znają swoje wzajemne mroczne sekrety?

 

 

 

[1] Connemara – region w zachodniej części Irlandii, ważny ośrodek kultury tradycyjnej, w którym część ludności wciąż posługuje się językiem irlandzkim (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 

 

 

 

 

 

Hannah

Osoba towarzysząca

 

 

 

Przed nami unoszą się fale o białych grzywach. Na lądzie trwa piękny, letni dzień, ale morze jest dość wzburzone. Opuściliśmy bezpieczną przystań na stałym lądzie zaledwie kilka minut temu, ale woda już zdołała ściemnieć, a fale urosnąć o kilkadziesiąt centymetrów.

Płyniemy na wyspę na jutrzejszy ślub. Jako „wyjątkowi goście” zostajemy tam na noc. Nie mogę się już doczekać. A przynajmniej tak mi się wydaje. Tak czy inaczej, przyda mi się teraz coś, co przyciągnie moją uwagę.

– Trzymajcie się! – To krzyk ze sterówki, za nami. Facet ma na imię Mattie. Zanim zdążymy zareagować, łódka podskakuje na jednej z fal i wbija się w grzbiet następnej. Woda oblewa nas ogromnym łukiem.

– Chryste! – woła Charlie. Widzę, że z jednej strony zupełnie go przemoczyło, ale jakimś cudem ja jestem prawie całkiem sucha.

– Uwaga, może lać – woła Mattie.

Śmieję się, ale trochę z przymusu, bo naprawdę się przestraszyłam. Dziwny ruch łodzi – jednocześnie w przód, w tył i na boki – sprawił, że mój żołądek zaczął robić salta.

– Uff – wzdycham, czując ogarniające mnie mdłości. Myśl o podwieczorku, który zjedliśmy przed wejściem na pokład, nagle sprawia, że robi mi się niedobrze.

Charlie spogląda na mnie, kładzie mi dłoń na ramieniu i ściska je.

– O rany. Już się zaczęło? – Mam straszną chorobę morską. Właściwie to choruję w każdym środku transportu. A najgorzej było, gdy spodziewałam się dziecka.

– Mhm. Wzięłam kilka tabletek, ale prawie nic nie pomogły.

– Czekaj – szybko mówi Charlie. – Jak poczytam ci o tym miejscu, to nie będziesz myśleć o tym, jak się czujesz. – Szuka czegoś w telefonie. Ściągnął sobie przewodnik – mój mąż, nawet po godzinach, to typowy nauczyciel. Łódź znów gwałtownie się podrywa i iPhone prawie wyskakuje mu z ręki. Przeklina i zaciska go w obu dłoniach. Nie stać nas na to, żeby kupić drugi.

– Nie ma tu za wiele – stwierdza przepraszającym tonem, kiedy już udało mu się załadować stronę. – Dużo o Connemarze, ale o samej wyspie… może to dlatego, że jest taka mała… – Wpatruje się w ekran, jak gdyby siłą woli chciał go zmusić, by pokazał coś ciekawego. – O, znalazłem coś. – Odchrząkuje, po czym zaczyna czytać głosem, który, jak się domyślam, stosuje podczas lekcji. – Inis an Amplóra, zwana w angielskim tłumaczeniu wyspą Cormorant, ma trzy i dwie dziesiąte kilometra średnicy i jest dłuższa niż szersza. To granitowa formacja skalna, majestatycznie wystająca z Atlantyku kilka kilometrów od wybrzeża Connemary. Duże bagno złożone z torfu, przez miejscowych zwanego borowiną, pokrywa sporą jej część. Najlepszym i właściwie jedynym sposobem na to, żeby zobaczyć wyspę, jest wynajęcie prywatnej łódki. Wody w kanale pomiędzy lądem a wyspą bywają wyjątkowo wzburzone…

– Potwierdzam – mruczę, trzymając się burty, podczas gdy sinusoidalnym torem pokonujemy falę i z impetem upadamy na wodę. Znów wywraca mi się w żołądku.

– Mogę wam powiedzieć więcej – woła Mattie ze sterówki. Nie zdawałam sobie sprawy, że nas stamtąd słyszy. – Z przewodnika nie dowiecie się zbyt wiele o Inis an Amplóra.

Przysuwamy się z Charliem bliżej sterówki, żeby lepiej słyszeć. Mattie ma wyraźny, miejscowy akcent.

– Z tego, co wiadomo, pierwsi osadnicy na wyspie byli sektą religijną, która uciekła przed prześladowaniami na lądzie.

– Zgadza się – mówi Charlie, spoglądając do przewodnika – Chyba widziałem fragment na ten temat…

– Nie wszystko tam znajdziesz – kwituje Mattie, marszcząc czoło, wyraźnie niezadowolony, że mu przerwano. – Mieszkam tu całe życie, mój ród mieszka tu od wieków. Powiem ci więcej niż internet.

– Przepraszam – odpowiada Charlie, czerwieniąc się.

– W każdym razie – mówi Mattie – jakieś dwadzieścia lat temu znaleźli ich archeologowie. Wszyscy leżeli w borowinie ciasno jeden przy drugim. – Coś mi mówi, że świetnie się przy tym bawi. – Doskonale zachowani, bo w torfie nie ma powietrza. To była masakra. Wszystkich wybito.

– Ojej – wzdycha Charlie, spoglądając na mnie. – Nie wiem, czy…

Za późno, ten obraz jest już w mojej głowie: zakopane przed laty zwłoki wynurzające się z czarnej ziemi. Staram się o tym nie myśleć, ale obrazy same się wyłaniają jak zakłócenia w telewizorze. Nudności, które mnie dopadają, gdy pokonujemy kolejną falę, prawie sprawiają mi ulgę, bo skutecznie odciągają moją uwagę.

– I nikt tam już nie mieszka? – pyta Charlie pogodnym tonem, próbując skierować rozmowę na inny tor. – Oprócz nowych właścicieli?

– Nie – odpowiada na to Mattie. – Tylko duchy.

Charlie stuka w ekran.

– Tu jest napisane, że wyspa była zamieszkana do lat dziewięćdziesiątych, kiedy to ostatni mieszkańcy postanowili przenieść się na stały ląd, skuszeni bieżącą wodą, elektrycznością i współczesnymi wygodami.

– Tak tam napisali? – Mattie wydaje się rozbawiony.

– A co? – pytam, odzyskując głos. – Był jakiś inny powód wyjazdu?

Mattie wygląda, jakby miał coś powiedzieć. Ale po chwili wyraz jego twarzy się zmienia.

– Uwaga! – grzmi. Razem z Charliem chwytamy się barierki na moment, zanim nagle zaczniemy spadać po grzbiecie jednej fali, by za chwilę uderzyć w bok kolejnej. Jezu!

Przy chorobie lokomocyjnej trzeba się wpatrywać w jeden punkt. Celuję wzrokiem w wyspę. Było ją widać przez całą drogę ze stałego lądu i na początku wyglądała jak niebieskawa smuga na horyzoncie, o kształcie spłaszczonego kowadła. Jules na pewno wybrała zjawiskowe miejsce, ale nie mogę przemóc w sobie wrażenia, że ten ciemny kształt czai się i łypie na nas spode łba, kontrastując ze słoneczną pogodą.

– Zapiera dech, prawda? – zauważa Charlie.

– Mhm – mruczę wymijająco. – Miejmy nadzieję, że mają tam bieżącą wodę i elektryczność. Po tej przeprawie potrzebuję długiej kąpieli.

Mój mąż szeroko się uśmiecha.

– Znając Jules, jeśli na całej wyspie nie było dotąd kanalizacji ani prądu, to na pewno sama je dociągnęła. Wiesz, jaka jest. Bardzo skuteczna.

Charlie na pewno nie miał tego na celu, ale mam wrażenie, że to porównanie. Nie należę do szczególnie skutecznych. Gdziekolwiek bym się znalazła, zawsze zrobię wokół siebie bałagan, a odkąd pojawiły się dzieci, w domu panuje nieustanny chlew. Kiedy ktoś nas odwiedza – a zdarza się to rzadko – wciskam wszystko do komód i zamykam na dopych, przez co mam poczucie, że cały nasz dom wstrzymuje oddech, starając się nie eksplodować. Kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy Jules w jej eleganckim wiktoriańskim domu w Islington, wnętrze wyglądało jak z czasopisma. Jak coś z jej czasopisma – publikowanego w internecie, zatytułowanego „Profil”. Nie mogłam pozbyć się myśli, że może spróbuje gdzieś mnie schować, bo ze swoimi dwucentymetrowymi odrostami i w ciuchach z sieciówek pasowałam tam jak wół do karety. Złapałam się nawet na tym, że próbuję wygładzić swój akcent, zmiękczyć manchesterskie samogłoski.

Jules i ja jesteśmy od siebie diametralnie różne. Dwie najważniejsze kobiety w życiu mojego męża. Wychylam się nad barierkę i wciągam w płuca morskie powietrze.

– W tym artykule jest dość sporo na temat wyspy – odzywa się Charlie. – Podobno znajdują się na niej plaże z białego piasku, które słyną w tej części Irlandii. A dzięki piaskowi woda w zatoczkach nabiera pięknego turkusowego koloru.

– Brzmi lepiej niż torfowisko – odpowiadam.

– To fakt. Może uda się nam pójść popływać. – Uśmiecha się do mnie.

Spoglądam na wodę, która wygląda raczej jak chłodna tafla zieleni niż turkusu, i wzdrygam się. Nie wiem dlaczego, bo przecież pływam przy plaży w Brighton, a to kanał La Manche. Mimo wszystko tamte wody wydają się dużo bardziej okiełznane niż to dzikie, gwałtowne morze.

– Ten weekend to dobry sposób na oderwanie się, prawda? – mówi Charlie.

– Tak – odpowiadam. – Mam taką nadzieję. – Jeszcze przez długi czas nie czeka nas żaden wyjazd, który choć trochę przypominałby wakacje. A bardzo ich teraz potrzebuję. – Ciekawe tylko, dlaczego Jules zdecydowała się na zupełnie przypadkową wyspę na wybrzeżu Irlandii – dodaję. Wybranie miejsca tak ekskluzywnego, że jej goście mogą się potopić, próbując tam dotrzeć, wydaje się bardzo do niej pasować. – Przecież stać ją na to, żeby urządzić sobie wesele, gdzie tylko chce.

Charlie ściąga brwi. Rozmowy o pieniądzach go krępują. To jeden z powodów, dla których go kocham. Tylko że czasem – bardzo rzadko – zastanawiam się, jak by to było mieć w portfelu odrobinę więcej. Przechodziliśmy katusze nad listą prezentów i nawet trochę się o to pokłóciliśmy. Naszym maksimum jest zwykle pięćdziesiąt funtów, ale Charlie uparł się, że musimy wydać więcej, bo on i Jules znają się od tak dawna. Ponieważ wszystkie prezenty z listy pochodziły z Liberty[2], sto pięćdziesiąt funtów, które ostatecznie uzgodniliśmy, wystarczyło na dość zwyczajną z wyglądu ceramiczną miskę. Nawet świeczka zapachowa kosztowała dwieście funtów.

– Znasz Jules – rzuca Charlie, podczas gdy łódź po raz kolejny daje nura i uderza w coś, co wydaje się dużo twardsze niż woda, po czym znów podskakuje, lekko się przy tym kołysząc. – Lubi robić rzeczy inaczej. Możliwe, że ma to związek z tym, że jej tata jest Irlandczykiem.

– Myślałam, że się nie dogadują.

– To trochę bardziej skomplikowane. Był wiecznie nieobecny i trochę z niego palant, ale wydaje mi się, że ona zawsze go podziwiała. To z tego powodu chciała, żebym lata temu nauczył ją żeglować. On miał jacht, a ona chciała, żeby ojciec był z niej dumny.

Trudno sobie wyobrazić, żeby Jules zabiegała o czyjekolwiek uznanie. Wiem, że jej ojciec jest poważnym deweloperem i że wszystko zawdzięcza samemu sobie. Jako córka maszynisty i pielęgniarki, dorastająca w domu, w którym zawsze brakowało pieniędzy, jestem zafascynowana ludźmi – i może trochę względem nich podejrzliwa – którzy mają mnóstwo pieniędzy. Są dla mnie jak zupełnie inny gatunek, rasa zwinnych i niebezpiecznych wielkich kotów.

– Może Will je wybrał – mówię. – Takie dzikie miejsce wydaje się bardzo w jego stylu. – Czuję lekkie podekscytowanie w żołądku na myśl, że poznam kogoś tak sławnego. Trudno mi postrzegać narzeczonego Jules jak prawdziwego człowieka.

W tajemnicy oglądałam stare odcinki jego show. Jest całkiem niezły, choć trudno być obiektywnym. Fascynuje mnie myśl, że Jules jest z kimś takim… dotyka go, całuje, sypia z nim. A lada dzień wyjdzie za niego za mąż.

Głównym założeniem programu Przetrwać noc jest to, że Will – związany i z przepaską na oczach – zostaje porzucony w środku nocy nie wiadomo gdzie, na przykład w lesie albo gdzieś w arktycznej tundrze, i nie ma ze sobą nic, prócz ubrań na sobie i może noża przy pasku. Musi się sam wyzwolić i dotrzeć do wyznaczonego miejsca spotkania, posługując się wyłącznie własnym sprytem i zdolnościami nawigacji. Scen pełnych napięcia jest sporo: w jednym odcinku musiał pokonać wodospad po zmroku, w innym jego tropem szły wilki. Od czasu do czasu w trakcie oglądania nagle uświadomisz sobie, że jest z nim ekipa filmowa, która go obserwuje i nagrywa. Gdyby naprawdę było tak źle, to przecież by mu pomogli, prawda? Ale zdecydowanie udaje im się wzbudzić w widzu poczucie zagrożenia.

Na wzmiankę o Willu twarz Charliego pochmurnieje.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego za niego wychodzi po tak krótkim czasie – mówi. – Ale chyba taka jest Jules. Kiedy coś sobie postanowi, działa bardzo szybko. Ale powiem ci, Han: on coś ukrywa. Mam wrażenie, że wcale nie jest taki, na jakiego się kreuje.

Dlatego właśnie nie przyznaję się do tego, że oglądam jego program. Wiem, że Charliemu by się to nie spodobało. Czasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jego niechęć względem Willa to zazdrość. Mam szczerą nadzieję, że to co innego. Bo jeśli nie, to co to oznacza?

Może to też mieć związek z wieczorem kawalerskim Willa. Charlie wziął w nim udział, choć jest przyjacielem Jules. Wrócił z weekendu spędzonego w Szwecji nieco nie w sosie. Za każdym razem, kiedy próbowałam coś z niego wyciągnąć na ten temat, robił się dziwnie spięty, więc to zignorowałam. Najważniejsze, że wrócił w jednym kawałku, prawda?

Morze zrobiło się jeszcze bardziej wzburzone. Stara łódź rybacka kołysze się teraz we wszystkie strony, jakbyśmy siedzieli na mechanicznym byku, który próbuje wyrzucić nas za burtę.

– Czy to bezpieczne płynąć dalej? – wołam do Mattiego.

– A jak! – odkrzykuje, przebijając się przez huk wody i wycie wiatru. – Pogoda jak pogoda. A do Inis an Amplóra już niedaleko.

Czuję, jak kosmyki włosów lepią mi się do czoła, a z reszty powstała mi na głowie wielka, zmierzwiona chmura. Mogę sobie tylko wyobrazić, co sobie pomyślą Jules, Will i pozostali, kiedy w końcu dotrzemy na miejsce.

– Kormoran! – woła Charlie, pokazując palcem. Wiem, że próbuje odwrócić moją uwagę od mdłości. Czuję się jak jedno z naszych dzieci zabrane do lekarza na zastrzyk. Ale patrzę we wskazywanym kierunku i zauważam smukłą, ciemną główkę, wyłaniającą się nad falami niczym peryskop miniaturowej łodzi podwodnej. Po chwili nurkuje pod powierzchnią jak zwinny, czarny cień. Ciekawe, jak to jest, czuć się tak swobodnie w tak nieprzychylnych warunkach.

– Na temat kormoranów też coś przeczytałem – mówi Charlie. Raz jeszcze wyciąga telefon. – Są dość powszechne w tej części wybrzeża. – Przyjmuje nauczycielski ton. – „W ludowych legendach kormoran cieszy się szczególnie złą sławą”. – O nie. – „W przeszłości ptak ten symbolizował chciwość, pecha i zło”. – Oboje patrzymy, jak kormoran raz jeszcze wyłania się z wody. W jego ostrym dziobie znajduje się mała ryba, która błyska srebrem, gdy ptak otwiera gardziel i połyka ją w całości.

Przewraca mi się w żołądku. Czuję się tak, jakbym to ja właśnie połknęła śliską rybę, która teraz pływa mi w brzuchu. I kiedy łódź zaczyna się przechylać w przeciwną stronę, doskakuję do burty i zwracam podwieczorek.

 

 

 

[2] Liberty – luksusowy dom towarowy w Londynie, założony w XIX wieku.

 

 

 

 

 

 

Jules

Panna młoda

 

 

 

Stoję przed lustrem w naszym pokoju, oczywiście największym i najbardziej eleganckim w całym pałacyku. Wystarczy, że tylko odrobinę obrócę głowę, a widzę przez okno morze. Dzisiejsza pogoda jest idealna, słońce tak mocno odbija się srebrem od fal, że ledwie da się na nie spojrzeć. Lepiej, żeby do jutra taka pozostała.

Nasz pokój znajduje się po zachodniej stronie budynku, a ta wyspa położona jest najdalej na zachód po tej części wybrzeża, więc nikt ani nic nie stoi pomiędzy mną a Amerykami. Podoba mi się ten dramatyzm. Pałacyk to pięknie odnowiony budynek pochodzący z piętnastego wieku, którego styl oscyluje pomiędzy luksusem a ponadczasowością, przepychem a komfortem: zabytkowe dywany, kamienne posadzki, wanny na nóżkach, kominki, w których tli się torf. Posiadłość na tyle duża, żeby zmieścili się tu wszyscy najważniejsi goście, ale też na tyle mała, by zachować kameralną atmosferę. Jest idealna. Wszystko będzie idealnie.

Nie myśl o liściku, Jules.

Nie będę myśleć o liściku.

Kurwa. Kurwa. Nie wiem, dlaczego tak bardzo to na mnie podziałało. Nigdy nie należałam do osób, które przesadnie się martwią, które strapione budzą się o trzeciej nad ranem. A przynajmniej do niedawna taka byłam.

Znalazłam liścik w skrzynce na listy. Było w nim napisane, żebym nie wychodziła za Willa. Żebym odwołała ślub.

Jakimś cudem ta myśl mną owładnęła. Gdy tylko o tym myślę, czuję w żołądku coś kwaśnego. Chyba strach.

To niedorzeczne. Normalnie nie zwróciłabym na coś takiego uwagi.

Jeszcze raz spoglądam w lustro. Mam na sobie suknię. Tę suknię. Uznałam, że to ważne, by dla pewności przymierzyć ją po raz ostatni w przeddzień ślubu. Miałam przymiarkę w zeszłym tygodniu, ale nigdy nie zostawiam niczego w rękach przypadku. Tak jak się spodziewałam, wygląda doskonale. Ciężki, kremowy jedwab sprawia wrażenie, jakby mnie nim oblano, a wszyty gorset tworzy kształt perfekcyjnej klepsydry. Żadnych koronek ani innych ozdób, to nie w moim stylu. Meszek jedwabiu jest tak delikatny, że można go dotykać tylko w specjalnych, białych rękawiczkach, które oczywiście mam teraz na sobie. Suknia kosztowała fortunę, ale jest tego warta. Moda sama w sobie mnie nie interesuje, ale szanuję rolę ubrań w tworzeniu właściwego wrażenia. Od razu wiedziałam, że będę w niej wyglądać jak królowa.

Pod koniec wieczoru sukienka zapewne będzie brudna – nawet ja nic na to nie poradzę. Ale dam ją do skrócenia, pewnie lekko za kolano i przefarbuję ją na ciemniejszy kolor. Nie można mi odmówić praktyczności. Zawsze – zawsze – mam plan. Jest tak od dzieciństwa.

Podchodzę do ściany, na której przypięłam plan sali. Will zawsze się śmieje, że jestem jak generał rozwieszający plany kampanii. Ale to ważne, prawda? Usadzenie gości to klucz do dobrej zabawy na weselu. Wiem, że do wieczora dopracuję je do perfekcji. Wszystko zależy od dobrego przygotowania: właśnie dzięki niemu w zaledwie dwa lata „Profil” zamienił się z blogu w profesjonalny internetowy magazyn, w którym zatrudnionych jest trzydzieści osób.

Większość gości przyjedzie jutro prosto na ceremonię, po czym wróci na noc do hoteli na lądzie – z przyjemnością umieściłam napis „łodzie zostaną podstawione o północy”, zamiast zwyczajowych „autobusów”. Ale nasi najważniejsi goście dziś i jutro zanocują na wyspie – razem z nami, w pałacyku. Lista gości jest dość ekskluzywna. Will musiał wybrać swoich ulubieńców spośród drużbów, bo ma ich tak wielu. W moim przypadku nie było tak trudno, bo mam tylko jedną druhnę – moją przyrodnią siostrę Olivię. Nie przyjaźnię się z wieloma kobietami. Nie mam czasu na plotki. A babskie grona za bardzo przypominają mi o klice sukowatych dziewczyn ze szkoły, które nigdy mnie nie zaakceptowały. Zaskoczyło mnie, ile osób pojawiło się na moim wieczorze panieńskim, choć głównie były to pracownice z „Profilu”, które zorganizowały go jako nie do końca mile widzianą niespodziankę, albo partnerki kumpli mojego narzeczonego. Moim najbliższym przyjacielem jest mężczyzna: Charlie. W konsekwencji w ten weekend będzie on moim świadkiem.

Charlie i Hannah są już w drodze – to ostatni goście, którzy zjawią się tu dziś wieczorem. Dobrze będzie zobaczyć Charliego. Mam wrażenie, że minęło dużo czasu, odkąd spędziliśmy razem parę chwil jak dorośli, bez jego dzieci. Dawniej widywaliśmy się na okrągło, nawet kiedy spotkał Hannah. Zawsze znajdował dla mnie czas. Ale odkąd został ojcem, to jakby przeniósł się na inną planetę: taką, na której zarwana noc oznacza dwudziestą trzecią, a każde wyjście bez dzieci wymaga kompleksowego planowania. Dopiero wtedy zaczęłam tęsknić za tym czasem, gdy miałam go tylko dla siebie.

– Wyglądasz bosko.

– Och! – Z zaskoczeniem zauważam go w lustrze. To Will. Stoi oparty w drzwiach i przygląda mi się. – Will! – syczę. – Jestem w sukni ślubnej! Idź sobie! Nie możesz mnie zobaczyć…

Nie rusza się.

– Nie należy mi się pokaz przedpremierowy? Zresztą to już się stało. – Rusza w moją stronę. – Nie ma co płakać nad rozlanym… jedwabiem. Wyglądasz… Nie mogę się doczekać, aż zobaczę, jak idziesz w tej sukni do ołtarza. – Staje za mną i kładzie dłonie na moich nagich ramionach.

Powinnam być wściekła. I jestem. Ale mimo to czuję, jak moje oburzenie gaśnie. Bo dotykają mnie jego dłonie i przesuwają się z ramion na ręce, budząc we mnie ten pierwszy dreszcz tęsknoty. Przypominam samej sobie, że nie wierzę w przesądy o pechu, gdy zobaczy się suknię przed ślubem – nigdy nie wierzyłam w tego typu rzeczy.

– Nie powinno cię tu być – mówię z poirytowaniem, ale w moim głosie nie ma przekonania.

– Popatrz na nas – odpowiada, gdy nasze oczy spotykają się w lustrze, a on śledzi palcem linię mojej szyi. – Dobrze razem wyglądamy, prawda?

Ma rację. Ja, ciemnowłosa i blada, on płowy i opalony. Jesteśmy najatrakcyjniejszą parą, gdziekolwiek się pojawimy. Nie będę udawać, że nie ekscytuje mnie, gdy wyobrażam sobie, jak wyglądamy w oczach świata – i naszych jutrzejszych gości. Myślę o dziewczynach, które dręczyły mnie za to, że byłam grubą kujonką (zaczęłam późno dojrzewać) i myślę: Patrzcie, kto śmieje się ostatni.

Will gryzie mnie w nagą skórę na ramieniu. Czuję nisko w podbrzuszu szarpnięcie pożądania. Wraz z nim przestaję się opierać.

– Skończyłaś? – Spogląda przez moje ramię na plan sali.

– Nie do końca – odpowiadam.

Milczy, przyglądając się rozkładowi, wtulony w mój obojczyk, muskając ciepłym oddechem moją szyję. Czuję zapach jego wody kolońskiej: cedr i mech.

– Zaprosiliśmy Piersa? – pyta łagodnym tonem. – Nie pamiętam, żeby był na liście.

Jakimś cudem powstrzymuję się od przewrócenia oczami. To ja zajęłam się zaproszeniami. Ja dopracowałam listę gości, wybrałam papiernika, sprawdziłam każdy adres, kupiłam znaczki i wszystko wysłałam. Will mało bywał w domu, kręcił nowy sezon. Od czasu do czasu rzucał jakimś imieniem, które wcześniej zapomniał dodać. Na koniec dość dokładnie sprawdził ostateczną listę, twierdząc, że chce się upewnić, że nikogo nie pominęliśmy. Piers został dodany w ostatniej chwili.

– Nie było go na liście – przyznaję. – Ale spotkałam jego żonę, gdy byłam na drinkach w Groucho. Zapytała o ślub i to, że ich nie zaprosiliśmy, nagle wydało mi się zwyczajnie absurdalne. Bo właściwie dlaczego nie? – Piers jest producentem programu Willa. To miły facet, a on i Will zawsze dobrze się dogadywali. Zaproszenie ich nie wymagało dużego namysłu.

– Jasne – odpowiada Will. – To ma sens. – Ale w jego głosie słychać podenerwowanie. Z jakiegoś powodu mu to przeszkadza.

– Posłuchaj, kochanie – mówię, obejmując go za szyję. – Myślałam, że się ucieszysz, że tu będą. Było im wyraźnie miło, że ich uwzględniliśmy.

– Nie przeszkadza mi to – odpowiada ostrożnie. – Po prostu jestem zaskoczony, nic więcej. – Przesuwa dłonie na moją talię. – W ogóle mi to nie przeszkadza. W sumie to dobrze. Cieszę się, że będą z nami.

– Okej. W takim razie umieszczę żony i mężów obok siebie. W porządku?

– Odwieczny dylemat – odpowiada z udawaną powagą.

– Wiem… ale ludzie naprawdę zwracają uwagę na tego typu rzeczy.

– No cóż – mówi – gdybyśmy oboje byli gośćmi, to wiem, gdzie chciałbym siedzieć.

– Tak?

– Naprzeciw ciebie, żebym mógł robić to. – Opuszcza dłoń i podwija nią jedwabną spódnicę, próbując się pod nią dostać.

– Will – próbuję go powstrzymać. – Jedwab…

Jego palce znalazły koronkowy rąbek moich fig.

– Will! – powtarzam, odrobinę poirytowana. – Co robisz… – Jego palce zakradają się pod moje majtki, zaczynają się poruszać i nagle przestaje mi zależeć na jedwabiu. Opieram głowę o jego tors.

To zupełnie nie w moim stylu. Nie należę do osób, które zaręczają się ledwie po kilku miesiącach znajomości… a po kolejnych kilku wychodzą za mąż. Nie jest to jednak tak lekkomyślne czy impulsywne, jak niektórzy podejrzewają. Jeśli już, to jest to coś zupełnie odwrotnego. To pewność samej siebie, świadomość, czego się chce i działanie, by to osiągnąć.

– Możemy to zrobić tu i teraz – mamrocze Will w moją szyję. – Przecież mamy czas, prawda? – Próbuję odpowiedzieć, że nie, ale jego palce dalej działają, przez co mój sprzeciw brzmi jak rozwleczony jęk.

Przy każdym innym partnerze po kilku tygodniach zaczynałam się nudzić, a seks szybko stawał się nużącym obowiązkiem. Przy Willu czuję się wiecznie nienasycona – nawet jeśli w najbardziej podstawowym sensie jestem bardziej zaspokojona niż kiedykolwiek wcześniej z jakimkolwiek innym partnerem. Nie chodzi tylko o to, że jest taki piękny – co oczywiście jest obiektywną prawdą. To dużo głębsze nienasycenie. Jestem świadoma tego, że pragnę go posiąść. Że każdy akt seksualny jest próbą zapanowania nad nim, która nigdy do końca mi się nie udaje, bo jakaś istotna część niego zawsze mi umyka, wyślizguje się z rąk.

Czy ma to związek z jego sławą? Z tym, że kiedy raz osiągniesz status celebryty, stajesz się w pewnym sensie własnością publiczną? A może chodzi o coś innego, coś, co jest jego fundamentalną częścią? Sekretną i niemożliwą do poznania, ukrytą przed wszystkimi?

Co nieuniknione, ta myśl sprawia, że zaczynam myśleć o liściku. Nie będę myśleć o liściku.

Jego palce działają dalej.

– Will – mówię bez przekonania – każdy może tu wejść.

– Czy to cię nie podnieca? – szepcze. Tak, myślę, że tak. Will zdecydowanie poszerzył moje erotyczne horyzonty. Zapoznał mnie z seksem w miejscach publicznych. Zrobiliśmy to w parku nocą i w ostatnim rzędzie prawie pustej sali kinowej. Kiedy sobie o tym przypominam, zaskakuję samą siebie: nie mogę uwierzyć, że to ja zrobiłam wszystkie te rzeczy. Julia Keegan nie łamie prawa.

Jest także jedynym mężczyzną, któremu kiedykolwiek pozwoliłam nakręcić się nago – raz nawet podczas seksu. Oczywiście zgodziłam się na to dopiero, kiedy się zaręczyliśmy. Nie jestem idiotką. Ale Will to lubi, a skoro już zaczęliśmy to robić, choć nie do końca mi to odpowiada – oznacza utratę kontroli, a dotąd w żadnym związku jej nie oddałam – w pewien sposób jest to upajające. Słyszę, jak rozpina pasek, i już na sam ten dźwięk przeszywa mnie dreszcz. Nieco gwałtownie popycha mnie w stronę toaletki. Chwytam się blatu. Will jest gotowy, zaraz we mnie wejdzie.

– Halo, halo? Jest tu jest? – Drzwi lekko się uchylają.

Cholera.

Will odskakuje ode mnie. Słyszę, jak nieporadnie szamocze się z dżinsami i paskiem. Czuję, jak dół sukni opada. Za żadne skarby nie chcę się teraz odwracać.

Ktoś stoi w drzwiach. To Johnno, świadek Willa. Co zobaczył? Wszystko? Czuję gorąco w policzkach i jestem na siebie wściekła. Jestem wściekła na niego. Nigdy się nie czerwienię.

– Wybaczcie – mówi Johnno. – Przeszkodziłem? – Czy to zarozumiały uśmieszek na jego ustach? – Oj… – Zauważa, w co jestem ubrana. – To twoja…? Czy to przypadkiem nie przynosi pecha?

Mam ochotę chwycić, co mam pod ręką najcięższego, i rzucić w niego, krzycząc przy tym, żeby się wynosił. Ale zachowuję się wzorowo.

– Na litość boską! – odpowiadam w zamian i mam nadzieję, że odczytuje z mojego tonu: Masz mnie za kretynkę, która przejmuje się takimi rzeczami? Unoszę brew, patrząc na niego, i krzyżuję ręce na piersi. W przeszłości byłam mistrzynią unoszenia brwi – ta mina odnosiła w pracy rewelacyjne rezultaty. Rzucam mu wyzwanie, żeby spróbował powiedzieć jeszcze choć słowo. Mimo całej swojej brawury Johnno chyba trochę się mnie boi. Ogólnie wszyscy się mnie boją.

– Omawialiśmy plan sali – informuję go. – Więc tak, przeszkodziłeś.

– Straszny ze mnie bałwan… – odpowiada. Widzę, że jest lekko przestraszony. I dobrze. – Właśnie zdałem sobie sprawę, że zapomniałem o czymś ważnym.

Czuję, jak serce zaczyna mi szybciej bić. Tylko nie obrączki. Do ostatniej chwili powtarzałam Willowi, żeby mu ich nie powierzał. Jeśli o nich zapomniał, to nie ręczę za siebie.

– Chodzi o mój garnitur – mówi Johnno. – Przygotowałem go, włożyłem do pokrowca… a potem w ostatniej chwili… sam nie wiem, co się stało. Pewnie wisi na drzwiach w moim mieszkaniu w Blighty.

Odwracam wzrok, gdy razem wychodzą. Koncentruję się na tym, żeby nie powiedzieć czegoś, czego będę żałować. W ten weekend muszę trzymać swój temperament na wodzy. Czasem potrafią mi puścić nerwy. Nie jestem z tego dumna, ale nigdy nie udało mi się w pełni nad tym zapanować, choć idzie mi coraz lepiej. Pannie młodej nie jest ze złością do twarzy.

Nie rozumiem, dlaczego Will przyjaźni się z Johnno, dlaczego do tej pory nie wykluczył go ze swojego życia. Na pewno nie trzyma się go ze względu na błyskotliwe rozmowy. Ale ten gość jest nieszkodliwy… a przynajmniej tak zakładam. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo się różnią. Will jest ambitny, przedsiębiorczy, elegancki. Johnno to flejtuch. Życiowy margines. Kiedy odebraliśmy go ze stacji na lądzie, cuchnął trawą i wyglądał tak, jakby prawie nie spał. Spodziewałam się, że przed przyjazdem przynajmniej się ogoli i pójdzie do fryzjera. To chyba nie są wygórowane oczekiwania – chcieć, żeby twój świadek nie wyglądał jak jaskiniowiec, prawda? Wyślę do niego Willa uzbrojonego w maszynkę.

Mój narzeczony jest dla niego za dobry. Podobno nawet załatwił Johnno próbne zdjęcia do Przetrwać noc, z których oczywiście nic nie wynikło. Kiedy zapytałam go, dlaczego wciąż się z nim przyjaźni, sprowadził odpowiedź do jednego: „przeszłość”.

– Może ostatnimi czasy nie łączy nas wiele – powiedział. – Ale znamy się od bardzo dawna.

Will potrafi być dość bezwzględny. Szczerze mówiąc, to jedna z rzeczy, które mnie w nim urzekły, kiedy się poznaliśmy – to nasza wspólna cecha. Choć ma piękne blond włosy i czarujący uśmiech, to jego ambicja mnie do niego przyciągnęła.

Oto, co mnie martwi. Dlaczego Will miałby się nadal przyjaźnić z Johnno ze względu na wspólną przeszłość? Chyba że ta przeszłość ma nad nim jakąś władzę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Guest List

 

Copyright © Lost and Found Books Ltd 2020

 

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Tomasz Majewski

 

Zdjęcie na okładce: © Michael Blann

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-465-5

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl