Paryski apartament - Lucy Foley - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Paryski apartament ebook i audiobook

Lucy Foley

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

TU KAŻDY MA COŚ DO UKRYCIA…

Jess musi zacząć nowe życie. Jest zmuszona wyjechać i zatrzymać się w mieszkaniu przyrodniego brata, w Paryżu. Gdy tam jednak dociera, okazuje się, że ekskluzywny apartament jest pusty. Jej brat, Ben, zaginął.

Z czasem Jess zadaje sobie coraz więcej pytań. Przyjechała do Paryża, aby uciec przed swoją przeszłością, ale wygląda na to, że to przyszłość Bena stoi pod znakiem zapytania.

BYWALCZYNI SALONÓW, DZIWNY GOŚĆ, ALKOHOLIK, DZIEWCZYNA NA SKRAJU ZAŁAMANIA I KONSJERŻKA. WSZYSCY SĄ TERAZ JEJ SĄSIADAMI. WSZYSCY SĄ PODEJRZANI – I WSZYSCY WIEDZĄ COŚ, O CZYM NIE CHCĄ OPOWIEDZIEĆ.

„Stylowy, trzymający w napięciu i mroczny thriller!”
– Alex Michaelides, autor PACJENTKI

„Opowiedziana z kilku różnych punktów widzenia, wywołująca silne emocje historia, która wciągnie was w fabułę aż do samego końca!”
– Vogue

Kolejny błyskotliwy i przepełniony zwrotami akcji thriller autorki „Idealnego ślubu”!
– People

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Lucy Foley
Oceny
3,8 (728 ocen)
237
237
172
71
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olkakolka19

Nie oderwiesz się od lektury

dobra historia
00
Maliczyszyn

Dobrze spędzony czas

polecam
00
MajaTaisner

Nie oderwiesz się od lektury

fajne zwroty akcji, trzyma w napiexiu caly czas, obraz Paryza bardzo ciekawy
00
belunia2

Z braku laku…

Naiwne to to
00
lenka_17

Całkiem niezła

3,5 ⭐️
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Ala. Dziękuję Ci za wszystko.

 

PROLOG

 

 

 

 

Piątek

Ben

 

 

 

Jego palce wiszą nad klawiaturą. Musi to wszystko spisać. Ta historia przyniesie mu sławę. Zapala kolejnego papierosa. Palenie gitane’ów w tym mieście jest nieco banalne, ale on naprawdę lubi ich smak – a przy okazji również to, jak wygląda z papierosem w ręce.

Siedzi przy wysokich oknach mieszkania, wyglądających na dziedziniec. Wszystko pogrążone jest w ciemnościach, z wyjątkiem nikłego zielonkawego blasku pojedynczej lampy. To piękny budynek, ale w jego sercu tkwi coś plugawego. Teraz, kiedy to odkrył, wszędzie czuje smród.

Powinien wkrótce się stąd zbierać. I tak już za długo tutaj siedzi. Jess nie mogła chyba wybrać gorszego momentu na wizytę, w dodatku zapowiadając się niemal z dnia na dzień. W rozmowie telefonicznej nie poznał żadnych szczegółów, ale najwyraźniej coś się stało – coś dotyczącego kolejnej beznadziejnej roboty, jakiej się aktualnie chwyciła. Jego siostra przyrodnia ma talent do pojawiania się nieproszona. Jest niczym magnes przyciągający wszelkie kłopoty – ciągną się za nią wszędzie, dokąd się udaje. Nigdy nie była zbyt dobra w przestrzeganiu reguł gry. Nie rozumiała, że życie jest dużo łatwiejsze, kiedy ludzie dostają to, czego chcą, i słyszą to, czego oczekują. Ben powiedział jej wprawdzie, że może go odwiedzać, kiedy tylko chce, ale nie mówił tego serio. Oczywiście Jess uznała to za poważne zaproszenie.

Kiedy widział ją po raz ostatni? Wspominanie siostry zawsze wzbudza w nim poczucie winy. Może powinien się bardziej zainteresować jej życiem, zaopiekować się nią…? Jess jest wrażliwa – no, może nie tyle wrażliwa, co delikatna i podatna na zranienie, chociaż ludzie początkowo prawdopodobnie tego w niej nie dostrzegają. Jest jak pancernik: pod twardą skorupą fasady kryje się kruchość.

Tak czy owak, chyba powinien do niej zadzwonić z jakimiś namiarami. Zostawia jej wiadomość na automatycznej sekretarce: „Hej, Jess, mój adres to rue des Amants numer dwanaście. Zapisz sobie. Trzecie piętro”.

Jego wzrok przyciąga nagły ruch na dziedzińcu. Ktoś przemierza podwórko szybkim krokiem, niemal biegnąc. Ben widzi zaledwie cień sylwetki. Nie jest w stanie rozpoznać, kto to taki, ale jest coś dziwnego w tym nerwowym truchcie. Ben czuje nieznaczny wyrzut adrenaliny.

Przypomina sobie, że nie skończył się jeszcze nagrywać na pocztę głosową, więc odwraca wzrok od okna. „Po prostu zadzwoń domofonem. Będę tu na ciebie czekał…” Przerywa. Waha się, nasłuchuje.

Hałas.

Stukot kroków na korytarzu… zbliżają się do drzwi mieszkania.

Zatrzymują się. Ktoś tam jest, tuż za drzwiami. Ben czeka na pukanie, ale nadaremno. Panuje cisza – ciężka, niczym wstrzymywany oddech.

Dziwne.

A potem słyszy kolejny dźwięk. Stoi nieruchomo, nastawiając uszu, w skupieniu. Nagle słyszy brzęk przedmiotu wkładanego do mechanizmu zamka i obserwuje, jak ten się przekręca. Ktoś otwiera drzwi od zewnątrz. Ktoś, kto ma klucz, ale nie powinien przychodzić tu bez zaproszenia.

Klamka zaczyna przesuwać się w dół i drzwi otwierają się z nader znajomym długim jęknięciem.

Ben odkłada telefon na blat kuchenny, zapominając o nagrywanej wiadomości. Czeka i obserwuje w osłupieniu, jak drzwi otwierają się na oścież i do pokoju wchodzi skryta w mroku postać.

– Co ty tu robisz? – pyta. Jest spokojny, rozważny. Nie ma nic do ukrycia. Nie boi się, a raczej jeszcze się nie boi. – I dlaczego…

Wtedy dostrzega przedmiot trzymany przez intruza.

Teraz pojawia się strach.

 

TRZY GODZINY PÓŹNIEJ

 

 

 

 

Jess

 

 

 

 

Do diabła, Ben, odbierz telefon. Jajniki mi tu odmarzną. Mój eurostar wyjechał z Londynu z dwugodzinnym opóźnieniem. Powinnam przyjechać o 22.30, a tymczasem właśnie minęła północ. W dodatku jest zimno, tutaj, w Paryżu, nawet zimniej niż w Londynie. Zbliża się dopiero koniec października, ale z moich ust przy każdym oddechu wydobywają się obłoczki pary, a palce u stóp zupełnie mi zdrętwiały z zimna w cienkich kozakach. I pomyśleć tylko, że zaledwie kilka tygodni temu mieliśmy falę upałów. Powinnam sobie sprawić porządny płaszcz, ale w moim życiu pełno jest rzeczy, których potrzebuję i których nigdy nie będę miała.

Dzwonię do Bena już chyba po raz dziesiąty. Wysiadłam z pociągu na Gare du Nord i idę pieszo już pół godziny. Ben nie odbiera. Nie odpisał też na żaden z moich esemesów. Dzięki za nic, braciszku.

Powiedział, że będzie czekał i wpuści mnie do mieszkania. „Po prostu zadzwoń domofonem”, powiedział w wiadomości.

No więc jestem tutaj; w słabo oświetlonym, wyłożonym kostką uliczną ślepym zaułku, w – jak się okazuje – dość wytwornej dzielnicy. Budynek mieszkalny, przed którym stoję, jest wolnostojący.

Spoglądam za siebie na opustoszałą ulicę. Za zaparkowanym jakieś sześć metrów stąd samochodem chyba coś się poruszyło. Przesuwam się w bok, usiłując lepiej się przyjrzeć. Mrużę oczy, próbując zidentyfikować ciemny kształt. Dałabym głowę, że ktoś tam się chowa, przykucnięty za autem.

Podskakuję na dźwięk syren kilka ulic dalej, przeraźliwie głośnych w tej ciszy. Słucham, jak wycie powoli cichnie w ciemności. Brzmią inaczej niż w domu – ni-no, ni-no, jak w dziecięcych zabawach – ale serce i tak trochę mi przyspiesza.

Spoglądam znowu w kierunku zacienionego miejsca za zaparkowanym samochodem. Teraz już nie widzę żadnego ruchu ani nawet zarysu postaci, którą, jak mi się zdawało, dostrzegałam jeszcze przed chwilą. Może jednak to była tylko gra światłocieni.

Spoglądam na gmach. Inne budowle na tej ulicy też są piękne, ale ten tutaj bije je na głowę. Stoi schowany za wielką bramą z wysokim murem po obu stronach, kryjącym przestrzeń, która musi być jakimś dziedzińcem lub ogrodem. Pięć albo sześć pięter, ogromne okna opatrzone balkonami z prętów z kutego żelaza. Wielka kępa bluszczu porastająca całą fasadę wygląda niczym wpełzająca na ścianę czarna plama. Odchylając głowę, jestem w stanie dostrzec na dachu ogród – kształty drzew i krzewów odcinające się gęstą czernią na tle nocnego nieba.

Sprawdzam jeszcze raz adres. Rue des Amants numer dwanaście. Nie pomyliłam się. Nadal nie mogę do końca uwierzyć, że Ben mieszka w takim szpanerskim domu. Powiedział, że zainstalował go tam kolega z czasów studenckich. Ben zawsze ląduje na cztery łapy. Pewnie nie powinnam się dziwić, że zbajerował gościa i wkręcił się w takie miejsce. Nic, tylko urok osobisty mu w tym pomógł – dziennikarze zapewne zarabiają więcej niż barmani, ale nie aż o tyle więcej.

Metalowa brama przede mną zaopatrzona jest w mosiężną kołatkę w kształcie głowy lwa trzymającego gruby metalowy pierścień w zębach. Cała górna część bramy uzbrojona jest w szpikulce, a szczytowa powierzchnia muru po obu stronach najeżona jest wtopionymi w cement kawałkami szkła, które poszarpałyby na strzępy każdego amatora wspinania się. Owe zabezpieczenia trochę nie pasują do tak eleganckiego obiektu.

Pierścień kołatki jest ciężki i zimny. Unoszę go i pozwalam mu opaść. Dźwięk uderzenia toczy się echem po kocich łbach, niespodziewanie głośny w nocnej głuszy. W całej okolicy jest tak cicho i ciemno, że trudno ją sobie skojarzyć z tym samym miastem, które przed chwilą przemierzyłam, wędrując z Dworca Północnego: pełnym świateł i ludzi włóczących się po restauracjach i barach. Przypominam sobie okolice wielkiej, spektakularnie podświetlonej bazyliki Sacré-Coeur, królującej na wzgórzu, które minęłam zaledwie dwadzieścia minut temu. Kręciły się tam wciąż tłumy turystów robiących sobie słodkie fotki oraz podejrzani goście w puchówkach, krążący między nimi jak rekiny, gotowi w każdej chwili zwinąć komuś portfel. Ulice, którymi szłam, były kolorowe od neonów, głośne od muzyki, pełne otwartych całą noc restauracji oraz ludzi wylewających się tłumnie z barów i stojących w kolejce do klubów nocnych. To zupełnie inny świat. Spoglądam na ulicę za plecami i nie widzę żywego ducha. Jedynym dźwiękiem, który słyszę, jest szelest uschniętego pnącza, które opadło na bruk. Z oddali dobiega mnie pomruk ruchu ulicznego i trąbienie, ale nawet te hałasy wydają się stłumione, jakby nie śmiały wtargnąć do eleganckiego, milczącego świata.

W drodze ze stacji nie zatrzymywałam się, żeby się zastanowić. Ciągnęłam za sobą bagaż, koncentrując się na tym, żeby nie dać się okraść i żeby uszkodzone koło walizki nie wybijało mnie z równowagi. Teraz jednak po raz pierwszy dociera do mnie, że jestem w Paryżu. W innym mieście, w innym kraju. Udało mi się. Zostawiłam za sobą moje dawne życie.

W jednym z okien na górze zapala się światło. Spoglądam w tamtą stronę i widzę ciemną sylwetkę stojącą w oknie. Ben? Ale gdyby to był on, na pewno by mi pomachał. Przecież stoję w kręgu światła roztaczanego przez pobliską latarnię. Jednak postać w oknie stoi nieruchomo – głowa i ramiona, jak popiersie. Nie mogę dostrzec rysów twarzy ani nawet zgadnąć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Jestem jednak pewna, że ten ktoś mnie obserwuje. Musi. Pewnie wyglądam bardzo nie na miejscu, z moją starą popsutą walizką, która próbuje się otworzyć, mimo że przewiązałam ją taśmą elastyczną. Dziwne to uczucie; świadomość, że ta osoba mnie widzi, a ja nie mogę jej się dobrze przyjrzeć. Spuszczam wzrok.

Aha! Po prawej stronie bramy dostrzegam mały panel z guzikami domofonu do różnych mieszkań oraz z okiem kamery. Ta wielka lwia kołatka musi tu być tylko na pokaz. Podchodzę bliżej i przyciskam guzik do mieszkania na trzecim piętrze, tam, gdzie mieszka Ben. Czekam, aż ożyje interkom.

Nikt nie odpowiada.

 

 

 

 

 

 

Sophie

Penthouse

 

 

 

Ktoś dobija się do furtki, wystarczająco głośno, żeby Benoit, mój srebrny chart, zerwał się na nogi i zaczął szczekać.

– Arrête ça! – krzyczę. – Przestań.

Benoit skomli i się ucisza. Spogląda na mnie z niepewnością w ciemnych oczach. Ja również dostrzegam zmianę w moim głosie – jest zbyt głośny, zbyt piskliwy. W ciszy słychać tylko mój własny oddech, chrapliwy i płytki.

Nikt nigdy nie używa kołatki – a już na pewno nikt znający ten dom. Podchodzę do okna wyglądającego na dziedziniec. Nie widać stąd ulicy, ale ścieżka od furtki prowadzi właśnie tutaj, więc jeżeli ktoś wejdzie, będę mogła go zobaczyć. Nie widzę nikogo, a od pukania upłynęło już dobre kilka minut. Wygląda na to, że konsjerżka uznała, iż tej osoby nie należy wpuszczać do środka. W porządku. Dobrze. Niespecjalnie lubię tę kobietę, ale wiem, że przynajmniej w tym względzie mogę jej zaufać.

W Paryżu można mieszkać w najbardziej luksusowym apartamencie, a mimo to od czasu do czasu zdarza się tam przelotna wizyta największych mętów tego miasta: narkomanów, bezdomnych, prostytutek. Pigalle, francuska dzielnica czerwonych latarni, znajduje się niedaleko, na tyłach Montmartre. Tutaj, w tej wartej wiele milionów euro fortecy z pięknym widokiem na dachy miasta, ciągnącym się aż do wieży Eiffla, zawsze czułam się stosunkowo bezpieczna. Potrafię ignorować nieczystości kryjące się pod złotą fasadą. Jestem dobra w przymykaniu oka na różne rzeczy. Zazwyczaj. Ale dzisiaj jest… inaczej.

Sprawdzam swoje odbicie w lustrze wiszącym w korytarzu. Uważnie analizuję to, co widzę. Całkiem nieźle jak na pięćdziesiątkę – częściowo dzięki temu, że jeśli chodzi o utrzymywanie mojej forme, zaadaptowałam francuskie podejście, co oznacza po prostu, że człowiek zawsze chodzi głodny. Wiem, że nawet o tej porze wyglądam nienagannie. Moja szminka jest nałożona idealnie. Nigdy się bez niej nie ruszam z mieszkania. Chanel, La somptueuse, mój charakterystyczny odcień; sinawy, królewski kolor mówiący „zachowaj odległość” i „nie podchodź”. Moje włosy ułożone są w lśniący bob, który przycina co sześć tygodni David Mallet w Notre Dame des Victoires. Idealny kształt, każdy siwy włos pieczołowicie ukryty pod farbą. Jacques, mój mąż, już dawno wyraził się bardzo jasno, że nie cierpi kobiet, które pozwalają sobie na siwiznę – chociaż nie zawsze jest tutaj, aby podziwiać u mnie jej brak.

Mam na sobie uniform, moją zbroję: jedwabną koszulę z Equipment i świetnie skrojone ciemne, przylegające spodnie. Na szyi zawiązałam jaskrawą jedwabną apaszkę od Hermèsa, doskonale skrywającą wszelkie ślady, jakie wiek pozostawił na delikatnej skórze szyi. To niedawny prezent od Jacques’a, który lubuje się w pięknych rzeczach – jak to mieszkanie. I jak ja, jeszcze zanim miałam czelność się zestarzeć.

Wyglądam idealnie, jak zawsze, zgodnie z oczekiwaniami – ale czuję się brudna, skalana tym, co musiałam zrobić tego wieczora. Moje oczy w lustrze lśnią. To jedyny znak – chociaż jeśli dobrze się przyjrzeć, moja twarz jest trochę wymizerowana. Schudłam ostatnio jeszcze bardziej, nawet nie zważając na to, co jem, ani nie odnotowując pieczołowicie każdego kieliszka wina lub kęsa croissanta. Nie byłabym w stanie powiedzieć, co jadłam dziś rano na śniadanie i czy w ogóle o nim pamiętałam. Każdego dnia ubrania robią się coraz luźniejsze w talii, a mostek coraz wyraźniej odznacza się pod skórą.

Rozwiązuję apaszkę. Potrafię je układać jak rodowita paryżanka. Pod tym względem nie odróżniam się od nich wszystkich – tych szykownych bogatych kobiet z małymi pieskami i doskonałymi manierami.

Odczytuję esemesa, który wysłałam Jacques’owi zeszłej nocy. „Bon nuit mon amour. Tout est bien ici”. Dobranoc, kochanie. U mnie wszystko w porządku.

U mnie wszystko w porządku. Ha!

Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale wiem, że zaczęło się od jego pojawienia tutaj. Wprowadził się do mieszkania na trzecim piętrze. Benjamin Daniels. Człowiek, który wszystko zniszczył.

 

 

 

 

 

 

Jess

 

 

 

 

Wyciągam telefon. Ostatnim razem, kiedy go sprawdzałam, Ben nie odpowiedział na żadną z moich wiadomości. Jedną wysłałam z pociągu: „W drodze!”. A potem: „Jestem na Gare du Nord! Masz konto na Uberze?!!!”. To tak na wszelki wypadek, gdyby poczuł nagle przypływ hojności i wysłał po mnie taksówkę. Uznałam, że warto spróbować, zwłaszcza z tą wielką cholerną walizką.

Widzę zawiadomienie o nowej wiadomości – tylko że nie od Bena.

„Ty głupia cipo. Myślisz, że upiecze ci się to, co zrobiłaś?”

Cholera. Przełykam nerwowo, czując nagłą suchość w ustach. Wyrzucam esemesa i blokuję numer nadawcy.

Jak już wspominałam, o przyjeździe tutaj zdecydowałam trochę w ostatniej chwili. Ben nie był chyba zachwycony, kiedy zadzwoniłam do niego wcześniej z informacją, że się do niego wybieram. Wprawdzie nie dałam mu zbyt wiele czasu na oswojenie się z tym pomysłem, ale i tak zawsze miałam wrażenie, że bliskość między nami jest ważniejsza dla mnie niż dla mojego przyrodniego brata. Kiedy zasugerowałam, żebyśmy spędzili razem ostatnie Boże Narodzenie, Ben powiedział, że jest zajęty. „Jadę na narty”. Nie miałam nawet pojęcia, że uprawia ten sport. Czasami mam wrażenie, że jest mną zażenowany. Reprezentuję jego przeszłość, od której wolałby się odciąć.

Musiałam mu powiedzieć, że jestem zdesperowana.

– Mam nadzieję, że spędzę u ciebie tylko miesiąc lub dwa i oczywiście zapłacę za własne utrzymanie – powiedziałam. – Muszę tylko stanąć na własnych nogach. Znajdę jakąś pracę.

Jasne. Pracę, w której nikt nie będzie zadawał mi zbyt wielu pytań. Właśnie w ten sposób człowiek ląduje w miejscach, w jakich do tej pory dorabiałam. Niewielu chlebodawców przyjmie cię, jeśli ma się takie koszmarne referencje.

Aż do tego popołudnia byłam zatrudniona w barze Copacabana w Brighton. Trafiający się od czasu do czasu spory napiwek był wystarczającą rekompensatą za tę niewdzięczną robotę. Wielu naiwnych bankierów, dajmy na to z Londynu, świętujących rychły ślub Dicka, Harry’ego czy Tobiasa, jest zwykle za bardzo pijanych, żeby dobrze przeliczyć banknoty – a może dla takich gości to i tak tylko „drobniaki”. Teraz jednak jestem oficjalnie bezrobotna. Znowu.

Naciskam dzwonek po raz drugi. Nikt nie odpowiada. Wszystkie okna w budynku znów są ciemne – nawet to, w którym jeszcze przed chwilą paliło się światło. Do diabła ciężkiego. Chyba nie mógł kompletnie zapomnieć o moim przyjeździe i położyć się spać… prawda?

Poniżej dzwonków do mieszkań jest jeszcze jeden, przy którym napisano kursywą: Konsjerż. Zupełnie jak w hotelu – kolejny dowód na to, że to miejsce jest wysoce ekskluzywne. Naciskam guzik i czekam. Nikt się nie odzywa, ale ja wyobrażam sobie, że ktoś właśnie przygląda mi się na małym ekraniku, zastanawiając się i ostatecznie decydując, że jednak mi nie otworzy.

Chwytam znów za kołatkę i walę nią kilka razy. Dźwięk roznosi się po całej ulicy: ktoś musiał to usłyszeć. Gdzieś wewnątrz budynku słyszę szczekanie psa.

Czekam pięć minut. Nikt się nie pojawia.

Cholera.

Nie stać mnie na hotel. Nie mam pieniędzy na bilet powrotny do Londynu – a nawet gdyby, to nie ma mowy o powrocie. Zastanawiam się nad moimi opcjami. Może pójść do baru… przeczekać?

Słyszę za plecami czyjeś kroki na bruku. Ben? Odwracam się, gotowa na jego przeprosiny, tłumaczenie, że wyskoczył po papierosy lub coś w tym stylu, ale zbliżająca się postać to nie mój brat. Jest zbyt wysoka, szeroka w barach. Na głowę ma zarzucony kaptur parki, obrębiony futrem. Porusza się szybko i w jej krokach jest coś niepokojącego. Zaciskam mocniej dłoń na uchwycie walizki. Zawiera dosłownie cały mój dobytek.

Człowiek jest już zaledwie kilka metrów ode mnie – wystarczająco blisko, abym dostrzegła błysk jego oczu w świetle ulicznej lampy. Sięga do kieszeni i wyciąga z niej rękę, a ja cofam się o krok. Teraz widzę to dokładniej. Coś ostrego, metalicznego lśni w jego dłoni.

 

 

 

 

 

 

Konsjerżka

Stróżówka

 

 

 

Obserwuję ją na ekranie interkomu. Obca kobieta stojącą przed bramą. Co ona tu robi? Znów naciska dzwonek. Pewnie się zgubiła – bo po samym jej wyglądzie wiem, że absolutnie nie ma czego tutaj szukać. Problem w tym, że wydaje się przekonana, iż jest we właściwym miejscu. Wygląda na bardzo zdeterminowaną. Zagląda w oko kamery. Nie wpuszczę jej do środka. Nie mogę.

Jestem stróżem tego budynku. Siedzę tu, w mojej loge: malutkiej chatynce w rogu dziedzińca, która zmieściłaby się dwadzieścia razy w każdym z tutejszych mieszkań. Ale przynajmniej jest moja. Moje własne prywatne miejsce. Mój dom. Większość ludzi uznałaby, że nie jest wart tej nazwy. Siedząc na rozkładanym łóżku, mogę niemal dotknąć ręką wszystkich narożników pokoju naraz. Od podłogi i od sufitu rozprzestrzenia się wilgoć, a okna nie powstrzymują chłodu. Mimo to mam swoje cztery ściany, miejsce na fotografie przypominające mi o życiu, które kiedyś prowadziłam, i na małe relikwie, które zebrałam i których trzymam się kurczowo w chwilach największej samotności. Mam tu też kwiaty zbierane co drugi dzień na dziedzińcu – coś żywego i świeżego. Dla mnie to miejsce, mimo wszystkich swoich niedoskonałości, reprezentuje bezpieczeństwo. Bez niego nie mam nic.

Spoglądam jeszcze raz na ekran interkomu. Blask latarni oświetla na chwilę twarz kobiety: ostry zarys nosa i szczęk wydaje się nieobcy. Bardziej jednak niż w wyglądzie jest coś znajomego w sposobie jej poruszania się – głodny lisi spryt, który kogoś mi przypomina. Tym bardziej nie zamierzam jej wpuszczać. Nie lubię obcych. Nie lubię zmian. Zawsze uważałam, że są niebezpieczne, a on tego dowiódł, pojawiając się tutaj z tymi swoimi pytaniami i urokiem osobistym. Mężczyzna, który zamieszkał na trzecim piętrze – Benjamin Daniels. Po jego przybyciu tutaj wszystko się zmieniło.

 

 

 

 

 

 

Jess

 

 

 

 

Mężczyzna w parce kieruje się prosto na mnie. Unosi ramię i metalowy przedmiot w jego dłoni znów rozbłyskuje. Cholera. Zamierzam się właśnie odwrócić i rzucić do ucieczki – może uda mi się zdobyć nad nim przewagę chociaż kilku metrów…

Ale zaraz, nie, nie… teraz widzę, że trzyma w ręku nie nóż, ale iPhone’a w metalicznej obudowie. Wypuszczam powietrze z płuc i opieram się ciężko na walizce, ogarnięta nagłym zmęczeniem. Przez cały dzień byłam podenerwowana. Nie dziwota, że boję się własnego cienia.

Obserwuję mężczyznę, który do kogoś dzwoni. Słyszę w słuchawce cichutki głosik, chyba kobiety. Mężczyzna zaczyna coś mówić, przerywając jej, głośniej i głośniej, aż wreszcie zaczyna krzyczeć. Nie mam pojęcia, co oznaczają jego słowa, ale nie muszę znać francuskiego, aby zrozumieć, że nie jest to uprzejma ani przyjacielska pogawędka.

Po długiej gniewnej przemowie rozłącza się i wsuwa telefon z powrotem do kieszeni.

– Putain – wypluwa z siebie.

To słowo akurat znam. Wprawdzie na egzaminach GCSE[1] dostałam z francuskiego tylko D, ale kiedyś sprawdzałam w słowniku przekleństwa i jestem niezła w zapamiętywaniu tego, co mnie interesuje. „Dziwka”, tak tłumaczy się to słowo.

Mężczyzna odwraca się i rusza znów w moim kierunku. Widzę bardzo wyraźnie, że chce wejść przez bramę do budynku. Odsuwam się, znów czując się jak ostatnia idiotka, że tak się nakręciłam bez powodu. W głębi duszy jednak wcale się sobie nie dziwię: całą podróż eurostarem spędziłam, oglądając się przez ramię – tak na wszelki wypadek.

– Bonsoir – mówię z najlepszym akcentem, na jaki mnie stać, rzucając mężczyźnie mój najbardziej uroczy uśmiech. Może wpuści mnie do środka, a wtedy wejdę na trzecie piętro i będę mogła zapukać do drzwi mieszkania Bena. Może po prostu jego dzwonek się zepsuł albo coś w tym stylu?

Facet nie odpowiada. Podchodzi do klawiatury wbudowanej obok bramy i wbija kod. Wreszcie rzuca mi szybkie spojrzenie przez ramię – i nie jest ono zbyt przyjazne. Dobiega mnie kwaśny zapach zwietrzałego alkoholu. Taki sam oddech ma większość klientów Copacabany.

Uśmiecham się jeszcze raz.

– Ee… excuses moi? Proszę, emm… potrzebuję pomocy. Szukam brata, Bena. Benjamina Danielsa…

Żałuję, że nie mam talentu brata, jego uroku osobistego. „Benjamin złotousty”, mówiła o nim mama. Zawsze potrafił zagadać ludzi i dostać to, czego chciał. Może dlatego skończył jako dziennikarz w Paryżu, podczas gdy ja pracowałam dla kolesia o ksywce „Zboczeniec” w podrzędnym barze w Brighton, obsługując w weekendy uczestników wieczorów kawalerskich, a w ciągu tygodnia miejscowe szumowiny.

Facet spogląda na mnie, odwracając powoli głowę.

– Benjamin Daniels – mówi. Nie jest to pytanie. Po prostu po mnie powtarza. Na jego twarzy widzę emocje: gniew, a może strach? Wie, o kim mówię. – Benjamina Danielsa tu nie ma.

– Jak to, nie ma? – pytam. – Podał mi ten adres. Mieszka na trzecim piętrze. Nie mogę się z nim skontaktować.

Mężczyzna odwraca się do mnie plecami. Obserwuję, jak otwiera bramę. Wreszcie znów na mnie spogląda i kiedy myślę, że może jednak zamierza mi pomóc, bardzo powoli i głośno, z ciężkim akcentem, mówi po angielsku:

– Spierdalaj, mała.

Zanim jestem w stanie zareagować, rozlega się brzęk metalu. Odskakuję w tył, bo facet zatrzaskuje mi bramę tuż przed nosem. Dzwonienie w moich uszach powoli cichnie i w końcu słyszę już tylko własny, głośny, przyspieszony oddech.

Mimo wszystko ten człowiek mi pomógł, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Odczekuję jeszcze chwilę i zerkam na ulicę, a potem podnoszę dłoń i wbijam ten sam kod, który on wybrał przed kilkoma sekundami: 7561. Udało się: mała dioda rozświetla się zielenią i słyszę szczęk otwieranego zamka mechanicznego. Wślizguję się za bramę, ciągnąc za sobą ciężką walizkę.

 

 

 

[1] GCSE to w Wielkiej Brytanii egzaminy na koniec szkoły średniej, przed maturą. D i E są najsłabszymi ocenami zaliczającymi (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 

 

 

 

 

 

Mimi

Czwarte piętro

 

 

 

Merde.

Właśnie usłyszałam jego imię, na zewnątrz, w środku nocy. Podnoszę głowę, nasłuchując. Z jakiegoś powodu leżę na kołdrze, a nie pod nią. Moje włosy wydają się wilgotne, a poduszka chłodna i mokra. Drżę.

Czyżbym zaczęła mieć omamy słuchowe? Może sobie to wyobraziłam? Jego imię… podąża za mną wszędzie.

Nie: jestem pewna, że to się zdarzyło naprawdę. Usłyszałam kobiecy głos, przez otwarte okno mojej sypialni. W jakiś sposób nawet na czwartym piętrze zabrzmiał wystarczająco głośno i przebił się przez kakofonię białego szumu w mojej głowie.

Kim ona jest? Dlaczego o niego pyta?

Siadam, przyciągam kościste kolana do piersi i sięgam po moje doudou z dzieciństwa, Monsieur Gusa – zniszczonego przez czas pluszowego pingwina, którego nadal trzymam przy poduszce. Przyciskam go do twarzy, próbując uspokoić się dotykiem jego twardej małej główki i miękkiego tułowia pełnego chrzęszczących kulek, jego stęchłym zapachem – zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy miewałam złe sny. Nie jesteś już małą dziewczynką, Mimi. Tak właśnie powiedział. Ben.

Księżyc świeci tak jasno, że cały mój pokój wypełniony jest chłodną niebieskawą poświatą. To już prawie pełnia. W rogu pokoju widzę gramofon, a obok pudełko z płytami. Pomalowałam ściany na tak ciemny fiolet, że nie odbijają w ogóle światła, tylko poster wiszący dokładnie naprzeciwko mnie lśni na tle tej dziwnej czerni. Przedstawia Cindy Sherman. Byłam na jej wystawie w Pompidou w zeszłym roku. Mam absolutną obsesję na punkcie jej prac – są takie brutalne, dziwaczne, intensywne. Sama próbuję włożyć podobne emocje w moje obrazy. Na plakacie, jednym z serii Untitled Film Stills, ma na sobie krótką czarną perukę i spogląda niczym nawiedzona, zupełnie jakby za chwilę miała pochłonąć moją duszę.

– Putain! – Moja współlokatorka Camille wybuchła śmiechem, kiedy to zobaczyła. – A co będzie, jak sprowadzisz sobie tu jakiegoś faceta? Będzie musiał patrzeć się na tę wściekłą sukę, kiedy będzie cię pieprzył? To go wybije z rytmu.

Gdyby tylko to było możliwe, pomyślałam wtedy. Mam dwadzieścia lat i nadal jestem dziewicą. Gorzej – dziewicą wychowaną w szkole przyklasztornej.

Wpatruję się w Cindy, w ciemne, przypominające sińce cienie pod jej oczami, postrzępioną fryzurę podobną do mojej, od kiedy sama postanowiłam się obciąć. Czuję się, jakbym patrzyła w lustro.

Odwracam się do okna i spoglądam na dziedziniec. W oknach stróżówki pali się światło. Oczywiście: ta stara wścibska suka niczego nie przepuści. Czai się w ciemnych kątach, zawsze obserwuje, wciąż obecna, spogląda na człowieka, jakby znała wszystkie jego sekrety.

Z lotu ptaka budynek przypomina literę U otaczającą dziedziniec. Moja sypialnia znajduje się na jednym z końców tego U, więc jeśli spojrzę z ukosa, jestem w stanie zajrzeć do jego mieszkania. Niemal każdego wieczora przez ostatnie dwa miesiące siedział przy biurku, pracując do późna w nocy przy zapalonych światłach. Pozwalam sobie na zerknięcie. Okiennice są otwarte, ale światła się nie palą, a miejsce przy biurku wygląda na bardziej niż opustoszałe – zupełnie jakby pustka miała swoją własną głębię i ciężar. Odwracam wzrok.

Zsuwam się z łóżka i na palcach wychodzę do głównej części mieszkania, starając się nie potknąć o rzeczy, które Camille zawsze rozrzuca dookoła, jakby wszystkie pomieszczenia były przedłużeniem jej sypialni: żurnale, swetry, brudne filiżanki po kawie, lakier do paznokci, koronkowe staniki. Z wielkich okien dużego pokoju doskonale widać główne wejście. Obserwuję, jak brama się otwiera i przez powstałą szczelinę do środka wślizguje się ciemna sylwetka. Kiedy zbliża się do lampy na dziedzińcu, widzę, że to jakaś nieznajoma kobieta. Nie, mówię w myślach. Nie, nie, nie, nie, nie. Idź sobie. Wrzask w mojej głowie jest coraz głośniejszy.

– Słyszałaś to pukanie?

Odwracam się. Putain. Camille leży na kanapie, z papierosem w dłoni, trzyma nogi na oparciu – ma na nich buty ze sztucznej wężowej skóry na trzynastocentymetrowych obcasach. Kiedy ona tutaj weszła? Jak długo ukrywała się tu w ciemności?

– Myślałam, że jesteś na mieście – mówię. Zazwyczaj, kiedy chodzi do klubów, bawi się aż do świtania.

– Oui. – Wzrusza ramionami i zaciąga się papierosem. – Wróciłam jakieś dwadzieścia minut temu. – Nawet w półmroku widzę, jak ucieka wzrokiem w bok. Normalnie od razu zaczęłaby mi opowiadać historię o kolejnym niesamowitym szalonym nowym klubie, który odwiedziła, albo o facecie, z którego łóżka właśnie wyszła (nie pomijając przy tym pikantnych szczegółów, jak wygląd jego fiuta lub umiejętności posługiwania się nim). Często czułam się, jakbym żyła za pośrednictwem Camille. Byłam wdzięczna, że ktoś taki zdecydował się na przyjaźń ze mną. Kiedy poznałyśmy się na Sorbonie, powiedziała mi, że lubi kolekcjonować ludzi i że zainteresowałam ją ze względu na moją „intensywną energię”. W chwilach gorszego samopoczucia podejrzewałam jednak, że dużo bardziej na jej decyzję wpłynęło to mieszkanie.

– Gdzie byłaś? – pytam, starając się zachować normalny ton.

Wzrusza ramionami.

– Tu i tam.

Mam wrażenie, że coś się dzieje – że czegoś mi nie mówi. W tej chwili jednak nie jestem w stanie skoncentrować się na Camille. Wrzask w mojej głowie zdaje się zagłuszać wszystkie myśli.

Wiem tylko jedno: wszystko, co się tu wydarzyło, stało się przez niego – Benjamina Danielsa.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Tytuł oryginału: The Paris Apartment

 

Copyright © Lost and Found Books Ltd 2022

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek

formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także

fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem

nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Grace Han

Zdjęcie na okładce: © Elisabeth Ansley / Trevillion Images

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-096-8

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl