Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 24.06.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
BESTSELLER NR 1 SUNDAY TIMES
SEKRETY. KŁAMSTWA. MORDERSTWO. NIECH ROZPOCZNĄ SIĘ UROCZYSTOŚCI...
Nadeszła noc otwarcia Rezydencji, na którą przygotowywano się z dużym rozmachem. Lśniący basen typu infinity; woreczki na uzdrawiające kryształy dla gości umieszczone w drewnianych domkach; koktajl „Manor Mule” (grejpfrut, imbir, wódka i odrobina olejku CBD) rozlewany bez umiaru. Wszyscy goście poubierani w lniane stroje.
Wśród zgromadzonych gości przemykają starzy przyjaciele i wrogowie. Tuż za nieskazitelnie utrzymanym terenem Rezydencji rozciąga się stary las, który skrywa wiele tajemnic. W niedzielny poranek weekendu otwarcia na miejsce zostaje wezwana policja. Coś niedobrego dzieje się z gośćmi, a na dodatek wybucha pożar i znalezione zostaje ciało.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Kim,
za dziesięć wspaniałych lat wspólnej pracy.
Dziękujemy za wszystko!
Las
Silnik pracujący na biegu jałowym w nocy na skraju lasu.
Wiadomość pozostawiona w wydrążonym drzewie.
Wezwanie.
Lis, ryjący wśród opadłych liści w poszukiwaniu tropów królika, zastyga w bezruchu. Unosi łeb, nadstawia uszu, powoli odrywa od podłoża przednią łapę, po czym odwraca się gwałtownie i ucieka. Sowy przestają pohukiwać i podrywają się z gałęzi cicho jak duchy, żeby poszukać innego miejsca w lesie. Niewielkie stado saren rozprasza się nieco bardziej hałaśliwie, tratując małe krzewy swoimi racicami.
Coś porusza się teraz wśród drzew, zakłócając normalną, nocną harmonię. Cienie niepozbawione formy, tak bardzo materialne. Liście szeleszczą pod ich stopami, a gałązki i paprocie łamią się z trzaskiem.
Gromadzą się w głębi lasu, na tej samej polanie co zazwyczaj. Tak jak ich przodkowie od zarania legendy. Dziwna grupa, odziana w czarne szaty, z łbami zwierząt na głowach, jak ze średniowiecznego drzeworytu. Narodzone w nieznanych częściach lasu postacie z mrocznych opowieści, których celem było nastraszenie niegrzecznych dzieci. We współczesnym świecie ciągłej bieganiny, pośpiechu i konieczności utrzymywania łączności ich istnienie nie ma zbyt dużego sensu. Jednak tutaj, pośród drzew, skryci przed blaskiem księżyca i gwiazd, sprawiali, że to zewnętrzny świat wydawał się legendą: pozostawał dziwny i nieznany.
W niedużej odległości, w swoim leśnym azylu – przekształconym odpowiednio domku, otoczonym przez sędziwe drzewa – siedzi stary człowiek.
Drzwi są uchylone, jakby zapraszał do środka żywioły. Wraz z nastaniem mroku w powietrzu czuć ziąb przenikający przez próg i poruszający papierami leżącymi na biurku.
Tuż przed mężczyzną leży pojedyncze pióro, którego czarne chorągiewki delikatnie wibrują pod wpływem ruchu powietrza.
Starzec nie poświęca mu najmniejszej uwagi.
Nie poświęca jej również niczemu innemu, ponieważ nie żyje.
Czerwiec 2025 roku
Noc otwarcia
BELLA
Nadeszła noc otwarcia Rezydencji, „nowego klejnotu na wybrzeżu Dorset”. Cały dramat rozgrywa się od frontu: niezwykłe widoki na ocean, szmaragdowe trawniki ciągnące się aż do krawędzi klifu, basen bez krawędzi zaprojektowany przez Owena Dacre’a. Ale po tej stronie – od lądu – rozpościera się zupełnie inny świat. Gęsty, stary las za głównym budynkiem, do którego goście mogą dotrzeć jedną z wielu pokrytych żwirem ścieżek wijących się pośród Leśnych Chat. Jedna z nich należy do mnie.
Zamykam drzwi w purpurowym zmierzchu, po czym podążam za muzyką i śmiechem w miejsce, gdzie serwowane są powitalne drinki. Mieści się ono tuż na skraju lasu. Po chwili wkraczam do zaimprowizowanej leśnej groty. Na gałęziach drzew powieszono setki lampionów. Nieopodal gra harfistka. Stare dywany i wielkie poduchy rozłożone zostały na leśnej ściółce w cygańskim stylu. Siadam na jednej z nich, upijam łyk koktajlu o nazwie „Leśny Duch”, który – jak usłyszałam – zawiera „alkohol z lokalnie zbieranych owoców brzozy i gin z rozmarynem”.
Inni goście kręcą się wokół, rozmowni i weseli na myśl o weekendzie, który spędzą na słońcu nad brzegiem morza, jedząc, pijąc, pływając i dobrze się bawiąc. Wielu z nich wydaje się już znać: poklepują się po ramionach lub siadają na dywanach i przywołują do siebie znajomych. Panuje atmosfera rozluźnienia, nieco przyprawiona nutą towarzyskiego współzawodnictwa.
Nikomu nie są na razie potrzebne bardzo miękkie, wełniane koce, gdyż mimo zachodzącego słońca wciąż jest na tyle ciepło, że wystarczy założyć jedną warstwę lnianej odzieży (a tego lnu jest tu od groma). To pierwszy zwiastun nadchodzącego upału.
Na samym środku niczym królowa z baśni – przypominając Tytanię na jej leśnym tronie – siedzi właścicielka Rezydencji, Francesca Meadows. Ubrana jest w bladoróżowy, odkrywający ramiona strój z jedwabiu. Włosy opadają jej falami na plecy, a twarz lśni w blasku świec. „Kulminacja marzeń”. Tak określono to w artykule. Tak się cieszę, że mogę dzielić to miejsce z innymi. Cóż, przynajmniej z tymi, których na to stać. Ale kto by narzekał?
Rozglądam się dookoła. Miejsce wydaje się bardzo idylliczne, o ile jest się tu częścią większej grupy lub w towarzystwie partnera, jeśli przybyło się tu na weekend, żeby odpocząć od miejskiego zgiełku. Pewnie tylko ja nie czuję tutaj tej przyjemnej, koleżeńskiej atmosfery.
Czekam, aż zadziała alkohol. Rzucam spojrzenia w kierunku gęstniejącego między drzewami mroku, uformowanego z gałęzi sklepienia z podwieszonymi lampionami, a następnie zerkam na swoje ubranie: len, owszem, ale z zagnieceniami wskazującymi na to, że został niedawno wyjęty z opakowania. Co chwilę jednak patrzę na kogoś – i nie mogę nic na to poradzić – a mianowicie na Francescę Meadows. Wygląda, jakby osiągnęła zen. Jest taka cholernie z siebie zadowolona.
Nagle głęboko w lesie powstaje jakieś zamieszanie, a ona natychmiast odwraca głowę w kierunku, z którego dobiega hałas. Goście milkną i wbijają spojrzenia w mrok. Harfistka przerywa grę.
Nieoczekiwanie do groty wpada grupa nowo przybyłych. Nikt z nich nie jest ubrany w len. Mają na sobie rozmaite stroje, łączą ich jedynie buty do pieszych wędrówek. Są to głównie kobiety – w tym kilka z tatuażami i piercingiem. Francesca Meadows siedzi bez ruchu, a uśmieszek nie znika z jej twarzy. Jedna z kobiet należących do personelu – niewysoka blondynka w białej koszuli i butach na wysokim obcasie, zapewne menedżerka – podchodzi do tamtych, jakby wydano jej bezgłośne polecenie. Mówi cicho i dyskretnie, ale osoba, z którą rozmawia, sprawiająca wrażenie liderki grupy podróżniczek, nic sobie z tego nie robi.
– Gówno mnie to obchodzi – rzuca. – Od stuleci przechodził tędy pieszy szlak, jeszcze zanim zbudowano ten dom. To wy naruszacie teren, nie my. Miejscowi chodzili tędy od zawsze, korzystając z flory i fauny. W tym miejscu znajduje się wyjątkowe skrzyżowanie linii łączących punkty energetyczne Ziemi. Przeganianie ludzi z tych terenów – z ich terenów – to czyste zło. Nic innego jak zbrodnia.
Spogląda ponad ramieniem menedżerki na Francescę Meadows, po czym dodaje z krzykiem:
– Do ciebie mówię, żeby była jasność! Nic mnie nie obchodzi, że przekupiłaś radę. Te lasy należą bardziej do nas, niż kiedykolwiek będą należały do ciebie. Masz więc wybór: albo pozwolić nam przejść, albo oczekiwać prawdziwej awantury. To jak będzie?
Menedżerka się cofa, nie wiedząc zapewne, jak zareagować, po czym rzuca niepewne spojrzenie właścicielce. Chyba dostrzega nieznaczne skinienie złotej głowy Franceski Meadows, bo mówi coś do buntowniczek. Cokolwiek usłyszały, musiało widocznie wystarczyć, bo po chwili ruszają w dalszą drogę. Przecinają polanę, rozglądając się dookoła z niesmakiem. Pod siłą ich spojrzeń goście wydają się prostować plecy i wygładzać swoje wymięte stroje. Jedna z kobiet przewraca stopą kieliszek z koktajlem, a cała grupa się oddala.
Harfistka wznawia swój recital, a barman podnosi shaker.
A ja czuję to wyraźnie.
Coś zmieniło się w otaczającym nas powietrzu.
Dzień po przesileniu
Łódź rybacka wypływa tuż przed świtem, pozostawiając za sobą pienisty, srebrny w świetle halogenowych lamp ślad. Rybacy kierują się w stronę głębokich wód, okrążając szeroką przystań otaczającą Rękę Giganta, czyli pięć wapiennych formacji wystających poza linię klifów, przypominających cztery wielkie palce i kciuk. Dochodzi piąta nad ranem. Zapowiada się najwcześniejszy wschód słońca w ciągu całego roku: dzień po przesileniu letnim.
Fiolet nieba blednie. Tego ranka jest dziwnie, nieco inaczej. Pojawia się pasmo innego koloru, przypominające drugi wschód słońca, ale po przeciwnej stronie, nad lądem. Maźnięcie intensywnego szkarłatu.
Później powiedzą, że dosłownie poczuli jego żar, nawet tam, na morzu. Gorący oddech na karkach, jak ciepło drugiego słońca.
– Co to za światło? – pyta jeden z nich, trącając w ramię swojego kolegę.
– Jakie światło?
– No, tam, nad klifami.
Teraz głowy odwracają już wszyscy rybacy.
– To nie światło. To… co to jest? O cholera.
– To ogień.
– Coś się pali na samym wybrzeżu.
Kiedy wiatr zmienia kierunek, czują również zapach dymu. W powietrzu tańczą drobiny popiołu, by po chwili osiąść na pokładzie i falach.
– Jezu, to jakiś budynek.
– To nowe miejsce… ten hotel, który niedawno otworzyli. Rezydencja.
Gaszą silnik. Zatrzymują łódź i patrzą. Wszyscy milczą przez chwilę, wbijając wzrok w łunę. Są przerażeni i zaniepokojeni.
Jeden z rybaków wyjmuje lornetkę, drugi telefon.
– Nie czuję się z tym aż tak źle – mówi, robiąc kilka zdjęć. – To, czego się tam dopuszczali… Żar jak na pustyni.
Kolejny z mężczyzn zerka na jego wyświetlacz.
– Nie, to nie w porządku, stary. Tam mogą być ludzie. Niewinni ludzie… personel… miejscowi.
Wszyscy ponownie milkną, kiedy sobie to uświadamiają. Obserwują dym, który zaczyna się kłębić w górze, tworząc chmury popiołu. Teraz czują ten zapach… cierpki, drażniący nozdrza.
Któryś z rybaków wybiera numer alarmowy.
Światło znów się zmienia. Dym rozciąga się jak atrament na wodzie, psując błękitno-biały poranek i blokując wschodzące słońce. Wygląda to tak, jakby powracał mrok nocy, jakby na niebo naciągano całun. Jakby cokolwiek się tam działo, klify postanowiły odwołać nadejście świtu.
Noc otwarcia
EDDIE
Dochodzi północ. Zbliża się koniec mojej zmiany. Wszyscy goście wciąż sączą powitalne drinki, więc w barze panuje pustka. Rozładowuję kieliszki ze skrzynki na półki i słucham Rity Ory przez słuchawki. Goście z drużyny rugby nie dawali mi spokoju, jeśli chodzi o mój muzyczny gust, ale I’ll Be There naprawdę pomaga mi przetrwać wśród stert brudnych naczyń i szklanek, które układam, rozładowuję, myję i znów zaczynam proces od nowa, kiedy wszystko przyjeżdża z Seashard, tutejszej restauracji. Widziałem jedzenie: wyglądało niesamowicie. Teraz przypomina żarcie dla świń. Jestem głodny, ale nie wziąłbym ani kęsa.
To moja pierwsza konkretna zmiana – hotel jest już pełen gości. Wciąż jeszcze nie udało mi się ogarnąć węża z końcówką rozpryskową. Dwukrotnie zmoczyłem sobie buty. W Rezydencji cały personel nosi trampki, bo atmosfera ma być z założenia „luźna”, ale sam nigdy nie kupiłbym obuwia tej marki, bo kosztuje tyle, co trzy moje tygodniówki.
Podskakuję nerwowo, kiedy ktoś wyjmuje mi z ucha jedną ze słuchawek. To tylko Ruby, moja koleżanka z recepcji.
– Wszystko gra, Ed? Wpadłam po colę. – Sięgam do lodówki i podaję jej puszkę. – Potrzebuję trochę kofeiny. Jestem kompletnie zjechana po tym uśmiechaniu się do wszystkich przez cały dzień.
Ruby przeniosła się tutaj z Londynu. Większość stanowisk związanych z kontaktem z klientem objęli przyjezdni pracownicy, tacy jak ona, mający doświadczenie (wcześniej pracowała w jakimś obiekcie o nazwie Chiltern Firehouse) i odpowiedni akcent.
Do baru wchodzi facet w bladoróżowym garniturze i eleganckim, sportowym obuwiu.
– Macie może dwudziestopięcioletnią Macallan? – Patrzy na półki za moimi plecami. – Tylko osiemnastoletnią? Ech. – prycha, wyraźnie rozczarowany. Ruby pociąga łyk coli.
– Nie odnosisz wrażenia, że są faceci, których cała osobowość sprowadza się do bycia białym, obrzydliwie bogatym dupkiem? – pyta Ruby po jego wyjściu i upija kolejny łyk. – Obawiam się, że w ten weekend spotkamy tu takich więcej.
Ruby to jedna z niewielu zatrudnionych w hotelu kobiet, która nie jest biała – jej ojciec pochodzi z Trynidadu. Kiedy nie nosi firmowego mundurka, zakłada skórzaną kurtkę i nieduże okulary w stylu Matrixa. Gdyby nie była cholernie sympatyczna i do tego łebska – niebawem rozpoczyna studia magisterskie z języka angielskiego – uznałbym, że to zbyt atrakcyjna i fajna dziewczyna, żeby w ogóle do niej zagadać. Poza tym nie ma mowy, żeby interesowała się synami farmerów z Dorset, którzy są znacznie bardziej korpulentni niż ona, więc nie mam szans na jakikolwiek udany podryw.
Kiedy Ruby wychodzi, podkręcam muzykę i wchodzę w rytm układania filiżanek, szklanek z grubym dnem, kieliszków do martini i pucharków do szampana. Kiedy umieszczam je w zmywarce, bawię się w pewną grę: próbuję odgadnąć koktajl po zapachu i kolorze cieczy, która pozostała w danym naczyniu. Może brzmi to dość dennie, ale traktuję to jako swego rodzaju praktykę. Myślę, że czemuś takiemu może podołać jedynie dobry barman. Specjał hotelowego baru nosi nazwę „Muł z Rezydencji” i do jego składników zaliczają się grejpfrut, imbir, wódka i odrobina olejku z konopi – ten ostatni wydaje się tutaj wszechobecny.
Wygląda na to, że letnia praca na farmie u taty nie kwalifikuje mnie do niczego lepszego niż zmywanie naczyń. Każdy musi jednak od czegoś zacząć, prawda? A jeśli się „sprawdzę” w ciągu kilku nadchodzących dni, to zgodnie z zapewnieniami Michelle, mojej menedżerki, będę mógł pomagać w trakcie biesiady w sobotni wieczór, serwując drinki i inne napoje. Chcę zostać barmanem, wyrwać się z Tome i rozpocząć nowe życie w Londynie. Zerwanie więzadła krzyżowego okazało się w pewnym sensie błogosławieństwem. Nie chciałem grać w rugby na takim poziomie. Nie bawiło mnie to już tak bardzo, a naciski były zbyt duże. Nie wybieram się również na uniwerek. Zdecydowanie też nie chcę żyć jak mój ojciec, zajmując się farmą. To coś w sam raz dla mojego brata.
Kątem oka dostrzegam jakiś ruch. Udaje mi się nie zakląć, kiedy do baru zmierza ciemna postać. Skąd ona się tu wzięła? Podchodzi jeszcze bliżej i wchodzi w krąg światła.
– Cześć – rzuca. – Mogę prosić martini?
Wygląda jak Londyn i pieniądze w jednym. Blond włosy, czerwonawa szminka, zapach mocnych, drogich perfum. Raczej wiekowa. No, może nie taka mamuśka, ale zdecydowanie starsza ode mnie. Jest jednak ładna i ma normalne brwi, a takich jest tu w okolicy niewiele. Moja była dziewczyna Delilah weszła już na poziom, w którym rysuje je sobie pisakiem.
Wycieram dłonie w dżinsy i odchrząkuję. Nie powinienem serwować drinków. Gdyby Michelle mnie przyłapała…
Ale nie mogę tego powiedzieć. Nie odważę się wyznać tej kobiecie, że jestem tylko facetem od zmywania naczyń.
– Hm… Gin czy wódka?
– A ty co byś wybrał?
Czy ktoś taki jak ona nie powinien wiedzieć, jak chce mieć podane martini? Po bliższym przyjrzeniu się jej uświadamiam sobie, że jest zdenerwowana. Bawi się stosikiem serwetek do koktajli, a jedną z nich rozdziera na postrzępione paseczki. Znów odchrząkuję.
– To chyba zależy od tego, co pani lubi. – Żeby zabrzmieć bardziej przekonująco, wykorzystuję powiedzonko Lewisa, głównego barmana: – Ale skoro pani pyta, to tylko gin to dobry klin. – Zupełnie jakbym przyrządzał ich setki w ciągu dnia. – Może być z wkładką albo z twistem.
Uśmiecha się niemal z wdzięcznością.
– W takim razie gin. Zaufam ci. Dwa razy martini z ginem. A co oznacza „z wkładką”?
Rumienię się. Mam nadzieję, że jest tu zbyt słabe oświetlenie, żeby to dostrzegła.
– Hm, to znaczy z oliwką w zalewie.
– W takim razie z wkładką.
Czy ona ze mną flirtuje? Delilah zawsze powtarzała, że jestem absolutnym psem na baby: „Ja pierdolę, Eddie. Wystarczy, że któraś podejdzie, odsłoni cycki albo się otrze, a ty od razu jesteś w siódmym niebie”.
– Zatem dwa martini z ginem i wkładką – odpowiadam śpiewnym tonem. Czy brzmię jak kretyn? Jak chłoptaś z farmy na zachodzie, który próbuje grać kogoś innego? Cóż, taka jest w sumie prawda.
– Wiesz co? – Zsuwa się ze stołka. Jest niższa, niż sądziłem, choć z drugiej strony ja przewyższam niemal każdego. – Mógłbyś mi je przynieść do pokoju? Jestem w Leśnej Chacie numer… – Wyławia z torebki klucz i zerka na uchwyt. – Jedenaście. To ta położona na samym skraju lasu.
– Hm… – Waham się. Jeśli Michelle przyłapie mnie na wyprawie do pokoju gościa, to będzie po mnie. Ruby powiedziała mi wczoraj, że – jej zdaniem – moja menedżerka ma oczy wściekłej Liz Truss, i że raczej nie warto jej podpaść, bo potrafi poderżnąć gardło we śnie.
– Byłabym taka wdzięczna – dodaje kobieta i się uśmiecha.
Goście zawsze mają rację. Michelle zapewniła nas o tym w ubiegłym tygodniu na szkoleniu. Zwłaszcza ci, którzy zatrzymują się w takim miejscu.
– Pewnie – odpowiadam. – Niedługo przyjdę.
*
Dziesięć minut później pukam do drzwi Leśnej Chaty numer jedenaście. Pokonanie całkiem dużego dystansu słabo oświetlonymi, żwirowymi ścieżkami, z tacą na ręce zajęło mi sporo czasu, a na dodatek musiałem uważać, żeby nie trafić na Michelle. Część z drinkami powitalnymi dobiegła już chyba końca: nie słychać muzyki ani głosów, a jedynie pohukiwanie sów i szum wiatru wśród konarów. Ta Leśna Chata jest położona najdalej od głównego gmachu, wciśnięta w linię drzew, których gałęzie otaczają dach, jakby próbowały wciągnąć ją głębiej. Nie spędziłbym tu nocy za żadne pieniądze.
Pokoje nazwano Chatami, bo bogaci ludzie lubią udawać, że się w nich gnieżdżą, podczas gdy tak naprawdę wylegują się na królewskich łożach i korzystają z kąpieli na zewnątrz i deszczownicy. Te tutaj są najtańsze, bez widoku na morze, który rozciąga się z położonych po przeciwnej stronie Rezydencji Domków na Klifie. Najtańsze oczywiście w porównaniu z innymi. Nowe pokoje Wśród Koron Drzew są na przykład przeznaczone dla tych gości, którzy chcą doświadczyć tego samego, ale na wysokości kilku metrów nad ziemią.
– Hej – mówi kobieta, otworzywszy drzwi. – Szybko ci poszło.
W jej chrypliwym głosie słychać jakiś piasek jak u Nigelli, kiedy ta opowiada o parówkach lub topionym maśle (oglądałem z mamą sporo programów kulinarnych, a Nigella była moją pierwszą miłością). Szminkę ma trochę rozmazaną i zdjęła już buty.
Chcę powiedzieć coś fajnego lub bystrego, ale rzucam tylko:
– Tak, na szczęście.
– Mógłbyś postawić tę tacę tutaj? – Przytrzymuje mi drzwi. – Wejdź.
Zrzucam swoje zapaćkane buty (takiego zachowania zawsze uczyła mnie mama) i rozglądam się dookoła. Do tej pory nie byłem w żadnym z pokoi dla gości. Nie wiem, czego oczekiwałem, ale jest tutaj jeszcze fajniej, niż sobie wyobrażałem. To nieduże pomieszczenie, ale przy jednej ze ścian stoi sporych rozmiarów łóżko z czterema słupkami, zakryte narzutą z białego lnu, a obok znajdują się dwa fotele z ciemnozielonego aksamitu. Między nimi wciśnięto złoty stoliczek kawowy ze szklanym blatem. Sam fakt, że wszystko to mieści się w drewnianym domku, jeszcze bardziej podkreśla elegancję tego wyposażenia. Na dodatek wszystko pachnie pieniędzmi, podobnie jak cała Rezydencja. Z tego co wiem, we wszystkich pomieszczeniach rozpylano „specjalny zapach”. Ruby twierdzi, że przyprawia ją o migrenę.
Odstawiam tacę na stolik kawowy. Spodziewam się, że za moment zjawi się mąż lub chłopak, żeby zgarnąć drugie martini, ale nikogo takiego nie widzę. Kobieta siada na jednym z foteli i podnosi kieliszek. Wiatr musiał przybrać na sile, bo słychać, jak gałęzie szurają o okna.
– A drugi drink? – pytam. – Mam go tu zostawić?
Owszem, zwlekam, bo to może być moja pierwsza okazja – a może jedyna? – na napiwek.
– Ten jest dla ciebie – odpowiada.
– Ale… – Przekroczyłem już granicę i wiem, że w ten sposób oddaliłbym się od niej jeszcze o tysiące kilometrów. – Nie sądzę…
– Dochodzi północ. W barze nikogo już nie ma. Nie przejmuj się. Dotrzymasz mi towarzystwa? – Poklepuje siedzisko sąsiedniego fotela.
W sposobie, w jaki wypowiedziała to ostatnie zdanie, jest coś dziwnego. Jej głos się zmienił. Zabrzmiała nagle… jak? Jak ktoś samotny? Przestraszony? Jakby nie chciała zostawać tutaj sama. Siadam na samym skraju fotela, czując się cholernie niekomfortowo.
Kolejne skrobanie gałęzi o dach sprawia, że kobieta się krzywi.
– To ostatni pokój, który był dostępny – mówi. – Chyba nie pomyślałam o tym, jak będę się tutaj czuła sama po zmroku.
Niedługo kończę zmianę. Poza tym nie wiem nawet, jak miałbym jej odmówić. Większość ludzi, którzy zatrzymują się w takich miejscach, przywykło do spełniania swoich zachcianek.
Unosi kieliszek z martini i odrobina płynu przelewa się przez krawędź.
– Ups! – Śmieje się nerwowo. Upija łyk i dodaje: – Miałeś rację.
Patrzę na nią, nie mając pojęcia, o czym mówi.
– Słucham?
– Gin to dobry klin. Spróbuj.
Przełykam odrobinę alkoholu, bo znów nie potrafię odmówić. Kolejna granica została przekroczona. Brawo, Eddie. Smakuje jak płyn do zapalniczek, jakbym pił go po raz pierwszy. Nie potrafię nawet stwierdzić, czy jest dobry, ale ona wydaje się zadowolona, więc czuję się z siebie całkiem dumny. Oliwka nadaje całości profesjonalnego wyglądu.
– Przypomnij mi swoje imię.
– Eddie.
– Cześć, Eddie. Jestem Bella. Jesteś stąd? Twój akcent…
– A, tak. Wychowałem się w okolicy. – Nie zamierzam jej mówić, że mieszkam na farmie przy drodze, bo zdążyłem już usłyszeć, jak kilkoro gości narzeka na zapach. Personel też miał z tego ubaw, co jest jednym z powodów, dla których nie powiedziałem o tym większości współpracowników.
Przygląda mi się uważnie, jakby próbowała coś ustalić. Chyba znów się rumienię.
– Wybacz – rzuca, zorientowawszy się, że bezczelnie się gapi. Odwraca wzrok i sięga po kieliszek.
Na zewnątrz rozlega się jakiś odgłos. Jęk. To chyba nie to, co myślę, prawda? Czuję, że moja twarz pąsowieje jeszcze bardziej. Jak dobrze, że nie włączyła pełnego oświetlenia. Wiele rzeczy w Rezydencji jest nowoczesnych, ale raczej nie należy do nich wygłuszenie ścian w Leśnych Chatach. Kolejny dźwięk: pisk… a potem znów jęk. O Boże. O nie. Gdzieś całkiem niedaleko – może zaledwie kilka metrów stąd – ktoś zaczął uprawiać naprawdę głośny seks, rodem z Pornhuba.
Nie mam pojęcia co zrobić z twarzą. Bella zaczyna się śmiać, co przynosi ulgę, bo potrafię ją naśladować i udawać, że w ogóle na to nie zważam. Kiedy przestajemy, nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Jej pewnie też nie, bo cisza zaczyna się przeciągać i coraz trudniej jest wpasować w nią słowa. Słyszymy kolejne pojękiwania i kilka rytmicznych uderzeń. Wstyd mi jak cholera. Tutaj dla odmiany panuje grobowa cisza.
– Naprawdę nie wiem, co ja tu w ogóle robię – rzuca niespodziewanie, jakby mówiła do samej siebie.
– Ale gdzie? W tym pokoju? No to chyba jest nas dwoje.
– Nie… tutaj, w Rezydencji. Zrobiłam rezerwację pod wpływem impulsu, wiesz? – Wydaje się niespokojna. Niemal… przestraszona? – A teraz… kiedy już tu jestem, zastanawiam się, czy to był w ogóle dobry pomysł… – urywa. – Cholera, przepraszam. Zaczynam gadać od rzeczy. To pewnie przez to martini. – Nie wydaje się jednak podchmielona, raczej spięta.
Nie wiem, dlaczego stan konta pozwalający na zatrzymanie się w takim miejscu na trzy doby miałby być czymś złym. Tutaj nie trzeba robić nic poza zastanawianiem się nad tym, czy pójść na basen czy na plażę oraz co zjeść na śniadanie. Typowe zagwozdki zamożnych ludzi. Ruby uważa, że robią ze wszystkiego aferę, bo nie mają żadnych problemów w życiu, więc tworzą je sobie sami.
– Moim zdaniem… to miejsce wygląda na całkiem fajne – odpowiadam.
– Pewnie tak. Chyba tak powinnam je potraktować. Jeśli… – przerywa znowu i się uśmiecha. – Jestem prawie pewna, że alkohol zdążył zadziałać. – Unosi kieliszek z martini. – To niebezpieczna rzecz! – Mimo to upija długi łyk.
Kiedy znów na nią zerkam, widzę, że wpatruje się we mnie z taką intensywnością, że nie mam pojęcia co ze sobą zrobić.
– Wybacz – rzuca. – Masz w sobie coś, co kojarzy mi się… – urywa i unosi dłoń. – Może to twoje usta. Ich kształt, tutaj. – Wodzi teraz palcem wzdłuż mojej górnej wargi. Czuję mrowienie. Czy ona na mnie leci? To się dzieje naprawdę?
Z pobliskiego domku dobiega kolejny jęk.
Minęły już wieki, odkąd uprawiałem seks. Teraz nagle nawet te niekomfortowe odgłosy z nim związane wydają się kręcące.
Czuję w jej oddechu alkohol. Ma niezłą figurę, choć ma swoje lata. Na dodatek w całej tej sytuacji jest coś, co wydaje się piekielnie podniecające.
Uśmiecha się do mnie, ale nie tak, jak wcześniej, kiedy się śmialiśmy. Również odpowiadam uśmiechem.
Wydaje mi się, że znaleźliśmy się bliżej siebie.
Chyba wiem, do czego może niebawem dojść, choć wciąż w to nie dowierzam.
I nagle to się dzieje. Bella mnie całuje, a raczej całujemy się wzajemnie… bo zdecydowanie ten pocałunek oddaję. Wkręcam się w to? Na pewno mam erekcję. Z drugiej strony, jak to u dziewiętnastolatka, powoduje ją wiele rzeczy.
Tyle że… jest w tym wszystkim jakaś moc, która sprawia, że czuję się głupio. Czy naprawdę prześpię się z gościem hotelowym tylko dlatego, że nie potrafię odmówić? Do tej pory uprawiałem seks tylko z jedną osobą. Czy to oznacza, że sobie nie poradzę? Kiedy zerwaliśmy z Delilah, dowiedziałem się, że „udawała w połowie przypadków”. Myślę o tym zdecydowanie intensywniej, niżbym chciał.
Zaciskam powieki i próbuję przegonić z głowy byłą dziewczynę.
I wtedy wszystko się kończy. Bella się odsuwa, a ja otwieram oczy.
Patrzy na mnie. Odnoszę wrażenie, że jest zaskoczona moim widokiem w tym miejscu, że spodziewała się ujrzeć kogoś zupełnie innego.
– Cholera – rzuca po kilku sekundach. – Boże, tak mi głupio. Muszę pójść… hm… idę do łazienki.
Kiedy wstaje, lekko się kołysze, a ja uzmysławiam sobie, że może być bardziej wstawiona, niż myślałem. Kiedy znika w łazience, zauważam na innym stoliku opróżnioną do połowy butelkę z winem musującym.
Siedzę w tym wytwornym wnętrzu, czekając, aż mój wzwód ustąpi, i zastanawiając się, co mam zrobić dalej. Stwierdzenie, że czuję się niekomfortowo, to niedopowiedzenie. Jeśli ona jest pijana, a ja nie… cóż, to może zwiastować kłopoty, prawda? Przestaje mi się to podobać.
Mam ochotę po prostu dać stąd nogę. Nie stanowiłoby to wyzwania, kiedy ona jest w łazience, ale z drugiej strony wyszedłbym na niegrzecznego. Kto wie, cała sytuacja mogłaby ulec pogorszeniu, gdybym zrobił sobie z niej wroga. Wchodziła w grę nawet utrata pracy już po pierwszym dniu.
Podchodzę do drzwi i trącam komodę. Na podłogę spada jakaś teczka, z której wysypują się kartki. Szlag by to trafił. Padam na czworaka i zgarniam wszystko do środka. Nagle sztywnieję. To cała seria artykułów, wycinków z magazynów i gazet. Wszystkie wydają się dotyczyć Franceski Meadows, szefowej Rezydencji. Jest ich całe mnóstwo. Jeden z nich poświęcono jej ślubowi z architektem Owenem Dacre’em. Odbył się kilka miesięcy temu. Czytam duży cytat przy nagłówku innego tekstu: „Chciałam stworzyć miejsce, do którego zechcą uciekać ludzie zmęczeni codziennym życiem w miastach, w którym znajdą spokój. Wiem, że – zdaniem niektórych – przeciętny obywatel nie może sobie na coś takiego pozwolić, ale chciałam, żeby to miejsce było perfekcyjne, a perfekcja ma swoją cenę”.
Poniżej widnieje fotografia szefowej, trzymającej doskonale zadbanego, białego kogucika. Długopisem napisano na niej „SUKA”. Widać, że włożono w to sporo siły, bo czubek długopisu uszkodził papier.
Dostrzegam ruch klamki prowadzących do łazienki drzwi. Czuję się, jakbym zobaczył coś, czego nie powinienem. Rzucam papiery z powrotem na blat i wybiegam z domku, zanim Bella wchodzi do pokoju.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Midnight Feast
Copyright © Lost and Found Books Ltd 2024
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Grace Han
Zdjęcie na okładce: © Getty Images; © Shutterstock
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-198-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna strona
mrocznastrona.pl