Iluzjonista. Historia Harry'ego Houdiniego - Paul Sherman - ebook

Iluzjonista. Historia Harry'ego Houdiniego ebook

Paul Sherman

0,0

Opis

Książka Paula Shermana przybliża sylwetkę Harry'ego Houdiniego (1874-1926), najsłynniejszego magika i iluzjonisty świata, specjalisty od ucieczek i uwalniania się z kajdan, łańcuchów i więzów. Haudini potrafił wydostać się z zamkniętego sejfu, którego szyfr znał tylko właściciel. Znikał z zamkniętej celi więziennej. Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w trumnie. Uwalniał się. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał triumfalnie uśmiechnięty, obok nietkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był więziony, pozdrawiając widzów. Iluzjonista to pierwsza książka o Harrym Haudinim wydana w Polsce. Poznajemy w niej nie tylko najsłynniejsze triki mistrza, ale także jego barwne życie prywatne

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

Ja­cek Illg

Elż­bie­ta Spa­dziń­ska-Żak

Re­dak­cja tech­nicz­na

Da­mian Wa­la­sek

Skład, ła­ma­nie i pro­jekt okład­ki

Ewa Mierz­wa

Zdję­cie na okład­ce

© EAST NEWS

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

ISBN 978-83-7835-079-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Pa­mię­ci An­drze­ja Sło­wiń­skie­go – „Astra­lvie­go”

Na­wet naj­trud­niej­sze rze­czy moż­na zro­bić szyb­ko i na­tych­miast.

Sło­wo wstęp­ne

Pro­fe­sja ilu­zjo­ni­sty, po­dob­nie jak pro­sty­tu­cja, na­le­ży do naj­star­szych za­wo­dów świa­ta. Już od naj­daw­niej­szych wie­ków prze­róż­ni ma­gi­cy wy­ko­rzy­sty­wa­li swo­je ku­glar­skie ta­len­ty, jed­ni ku ucie­sze ga­wie­dzi, inni dla osią­gnię­cia czę­sto za­ka­mu­flo­wa­nych ce­lów. Prze­po­wia­da­li przy­szłość, wy­cią­ga­li kró­li­ki z ka­pe­lu­sza, za­mie­nia­li ziem­nia­ki w zło­te klej­no­ty.

Gwał­tow­ny roz­wój „sztu­ki two­rze­nia złu­dzeń” na­stą­pił na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku. Lu­dzie pra­gnę­li coś po­dzi­wiać, a duch cza­su za­bra­niał im tego. Go­to­wi byli pła­cić, byle dać im na­praw­dę do­bre i za­dzi­wia­ją­ce wi­do­wi­sko. Wiel­cy ar­ty­ści za­czę­li więc za­dzi­wiać umie­jęt­no­ścia­mi żąd­nych wra­żeń wi­dzów, za­ska­ku­jąc efek­ta­mi bę­dą­cy­mi świa­dec­twem za­rów­no ich po­my­sło­wo­ści, wy­obraź­ni, jak i in­te­lek­tu. Ol­brzy­mim po­wo­dze­niem cie­szy­ły się w tym cza­sie wiel­kie ma­gicz­ne re­wie, a w nich szcze­gól­nie „le­wi­ta­cja”, czy­li uno­sze­nie asy­stent­ki w prze­strze­ni. Tego ro­dza­ju „cuda” wy­da­wa­ły się być zwia­stu­nem nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści czło­wie­ka. Nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­no na ko­lej­ne wi­do­wi­sko, a po­tem pa­mię­ta­no je przez dłu­gie mie­sią­ce i lata.

Ale to, co wy­czy­niał Har­ry Ho­udi­ni, nie mie­ści­ło się po pro­stu w gło­wie. Prze­ra­ża­ło do szpi­ku ko­ści i za­pie­ra­ło dech w pier­siach. Oglą­da­jąc jego wy­stę­py, na­wet ane­mi­cy do­sta­wa­li wy­pie­ków. Ta­kich nu­me­rów nie po­tra­fił wcze­śniej wy­ko­nać ża­den ilu­zjo­ni­sta. (Póź­niej zresz­tą też nie). Ho­udi­ni był po pro­stu je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju, wspa­nia­ły i nie­po­wta­rzal­ny w ca­łych dzie­jach sztu­ki ma­gicz­nej.

Zna­ny jest po­wszech­nie dzię­ki nu­me­rom po­le­ga­ją­cym na prze­dziw­nych spo­so­bach uwal­nia­nia się z róż­ne­go ro­dza­ju wię­zów i za­mknięć. Ka­zał się krę­po­wać i pę­tać na wszel­kie moż­li­we spo­so­by – i za­wsze się uwal­niał. Za­ku­wa­no go w kaj­dan­ki, nogi bra­no mu w dyby. Uwal­niał się. „Rów­nie do­brze kaj­dan­ki mo­gły­by być zro­bio­ne z ga­la­re­ty, z taką ła­two­ścią jego ręce się z nich wy­śli­zgi­wa­ły” – od­no­to­wał Sir Ar­thur Co­nan Doy­le, „oj­ciec” Sher­loc­ka Hol­me­sa.

Za­kła­da­no mu ka­ftan bez­pie­czeń­stwa i za­my­ka­no w trum­nie. Uwal­niał się. Uwal­niał się ze skarb­ców ban­ko­wych, z za­bi­tych gwoź­dzia­mi be­czek, z za­szy­tych wor­ków pocz­to­wych. Uwol­nił się też z obi­tej cyn­ko­wą bla­chą skrzy­ni for­te­pia­nu mar­ki Kna­be, z że­liw­ne­go ko­tła, z wy­peł­nio­nej wodą bań­ki na mle­ko. Jego wy­czy­ny były tym bar­dziej ta­jem­ni­cze, że nig­dy nie uszka­dzał przed­mio­tów, z któ­rych się wy­zwa­lał, i nie po­ka­zy­wał, jak je otwie­ra. Od­sła­nia­no kur­ty­nę i oto stał roz­cheł­sta­ny, ale trium­fal­nie uśmiech­nię­ty, obok nie tknię­te­go po­jem­ni­ka, w któ­rym przed chwi­lą był wię­zio­ny. Po­zdra­wiał wi­dzów, ma­cha­jąc rę­ka­mi.

Uciekł z ki­bit­ki, jaką wo­żo­no więź­niów na Sy­bir. Uwol­nił się z chiń­skiej celi tor­tur, z wię­zie­nia w Bo­sto­nie i w Ham­bur­gu. Przy­ku­wa­no go łań­cu­cha­mi do opon sa­mo­cho­do­wych, do kół wod­nych, do ar­mat, a on się wy­zwa­lał. W grud­niu 1907 roku skrę­po­wa­ny kaj­dan­ka­mi ze­sko­czył do lo­do­wa­tej wody z mo­stu Old Bel­le w Bo­sto­nie i z ła­two­ścią zdo­łał się uwol­nić. 26 sierp­nia na­stęp­ne­go roku wrzu­co­no go do za­to­ki San Fran­ci­sco, z rę­ka­mi zwią­za­ny­mi z tyłu i trzy­dzie­sto­ma ki­lo­gra­ma­mi łań­cu­chów umo­co­wa­nych do jego cia­ła. Bez­piecz­nie wy­pły­nął na po­wierzch­nię. Zwią­za­ny sznu­ra­mi ska­kał z mo­stów do Ta­mi­zy, Se­kwa­ny i Mis­si­si­pi.

Ubra­no go w od­po­wied­nio ob­cią­żo­ny strój nur­ka, od­cię­to do­pływ po­wie­trza i spusz­czo­no na dno oce­anu. Wy­pły­nął. Wie­sza­no go owi­nię­te­go ka­fta­nem bez­pie­czeń­stwa gło­wą w dół, na dźwi­gach, dwu­pła­tow­cach i da­chach bu­dyn­ków. Wszyst­ko na nic. Za­wsze zdo­łał się uwol­nić. Po­ka­zy te bu­dzi­ły za­rów­no po­dziw, jak i strach, a oglą­da­ły je, prze­cie­ra­jąc ze zdu­mie­nia oczy, ty­sią­ce osób. Jego wy­czy­ny były tak nie­zwy­kłe, wy­wie­ra­ły tak dziw­ny i nie­po­ko­ją­cy wpływ na wi­dow­nię, że czę­sto wy­pro­wa­dza­no z sali dzie­ci przed za­koń­cze­niem spek­ta­klu. Swo­je umie­jęt­no­ści pre­zen­to­wał rów­nież w wie­lu fil­mach, krę­co­nych w la­tach 1916-1923. Nie­praw­do­po­dob­ne sztucz­ki Ho­udi­nie­go po­le­ga­ły po czę­ści na jego wiel­kiej sile fi­zycz­nej i ogrom­nej spraw­no­ści, po czę­ści zaś na czymś, cze­go do dzi­siaj naj­wy­bit­niej­si spe­cja­li­ści nie zdo­ła­li roz­gryźć. Sam ma­gik opo­wia­dał o „we­wnętrz­nym gło­sie”, któ­ry do­ra­dzał mu, cze­go może się pod­jąć, a cze­go po­wi­nien za­nie­chać. „Do­pó­ki będę mu po­słusz­ny, nie gro­zi mi żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo” – twier­dził. W Ame­ry­ce do dzi­siaj uży­wa się w po­tocz­nej mo­wie okre­śle­nia to ho­udi­ni­ze, co zna­czy uwol­nić się, zna­leźć wyj­ście z trud­nej sy­tu­acji.

Słyn­ny dra­ma­to­pi­sarz Geo­r­ge Ber­nard Shaw uznał Ho­udi­nie­go – nie bez prze­sa­dy, któ­ra jed­nak ma swo­ją wy­mo­wę – za jed­ną z trzech naj­bar­dziej zna­nych po­sta­ci w ca­łej hi­sto­rii ludz­ko­ści. W 1968 roku w mie­ście Nia­ga­ra Falls, w sta­nie Nowy Jork, otwar­te zo­sta­ło sła­wią­ce go mu­zeum pod na­zwą „Ho­udi­ni – Ma­gi­cal Hall of Fame”. Obok roz­licz­nych i cią­gle no­wych prze­ja­wów pa­mię­ci o wiel­kim ilu­zjo­ni­ście obiekt ten wy­da­je się być naj­lep­szym gwa­ran­tem jego nie­śmier­tel­no­ści.

*

Wszy­scy dzi­siaj do­sko­na­le wie­dzą, że ilu­zjo­ni­sta nie jest cza­ro­dzie­jem wy­po­sa­żo­nym w nad­przy­ro­dzo­ne moce, ale nie wszy­scy zda­ją so­bie spra­wę z tego, jak wie­le cięż­kiej pra­cy wy­ma­ga ten ro­dzaj sztu­ki. Ile dłu­gich i sta­ran­nych ćwi­czeń po­trze­ba dla osią­gnię­cia od­po­wied­niej zręcz­no­ści i ru­chli­wo­ści rąk, dla wy­pra­co­wa­nia ko­or­dy­na­cji wszyst­kich ru­chów, dla opa­no­wa­nia umie­jęt­no­ści od­wra­ca­nia uwa­gi. W za­wo­dzie ma­gi­ka ko­niecz­ny jest bły­ska­wicz­ny re­fleks, in­te­li­gen­cja i ta­lent ak­tor­ski god­ny naj­więk­szych mi­strzów sce­ny. Ilu­zjo­ni­sta musi mieć pe­wien za­pas wie­dzy z dzie­dzi­ny che­mii i fi­zy­ki, a tak­że zna­jo­mość ślu­sar­ki i sto­lar­ki, by kon­stru­ować i re­pe­ro­wać swo­je re­kwi­zy­ty. Prócz tego czę­sto musi być za­rów­no bu­ta­fo­rem, jak i elek­try­kiem. Tyl­ko w tych wa­run­kach może li­czyć na suk­ces. Lu­dzie pa­trzą na ilu­zjo­ni­stów po­dejrz­li­wie, cią­gle do­szu­ku­jąc się w każ­dym ich ge­ście, w każ­dym ru­chu za­cząt­ku no­we­go tri­ku. I nie­rzad­ko mają ra­cję. Ilu­zja to nie tyl­ko za­wód, to rów­nież spo­sób na ży­cie.

Pro­log

Roz­glą­da­jąc się nie­pew­nie na boki, dwu­na­sto­let­ni chło­piec stał na pu­stym pe­ro­nie ko­le­jo­we­go dwor­ca. Prze­raź­li­wą ci­szę roz­bi­ja­ło tyl­ko cięż­kie sa­pa­nie lo­ko­mo­ty­wy po­ru­sza­ją­cej się do­stoj­nie i le­ni­wie gdzieś po bocz­nym to­rze. Głów­ny tor był wol­ny i lśnił szy­na­mi w za­cho­dzą­cym słoń­cu. W dali ma­ja­czy­ły po­tęż­ne góry, w prze­ciw­nym kie­run­ku że­la­zny trakt gi­nął na za­krę­cie wśród pól i la­sów. Stam­tąd wła­śnie do­biegł w pew­nej chwi­li gwizd po­cią­gu. Ktoś po­wie­dział kie­dyś chłop­cu, że taki sy­gnał dają po­cią­gi, któ­re za­błą­dzi­ły, ale w tym wy­pad­ku to nie po­ciąg za­błą­dził, lecz on sam.

Po cie­płym dniu nad­cho­dził chłod­ny wie­czór. Da­le­kie szczy­ty sta­ły jesz­cze w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, jak od­la­ne z go­rą­cej mie­dzi, lecz bliż­sze wzgó­rza za­gar­niał już ame­ty­sto­wy cień. Nad da­cha­mi ja­skół­ki z ra­do­snym świer­go­tem cię­ły sty­gną­cy błę­kit. Było mar­two i sen­nie. Cały dwo­rzec wy­glą­dał na wy­mar­ły. Od­kąd wy­siadł z po­cią­gu, chło­piec nie za­uwa­żył ani jed­nej ży­wej du­szy, co zresz­tą było sta­nem zu­peł­nie nor­mal­nym w tej oko­li­cy. Gwar na sta­cji i w po­bli­skim mia­stecz­ku wy­bu­chał tyl­ko póź­ną wio­sną i je­sie­nią, w po­rze prze­go­nu by­dła. Wte­dy szyn­ki się za­peł­nia­ły, wód­ka i kar­ty świę­ci­ły try­um­fy. Poza tym do rzad­ko­ści na­le­ża­ło, żeby ktoś się tu na­wet gło­śniej ode­zwał.

Chło­piec ubra­ny był w czer­wo­ną ba­weł­nia­ną ko­szu­lę i wy­strzę­pio­ne dre­li­cho­we spodnie ko­lo­ru kha­ki, na no­gach miał roz­ła­żą­ce się brą­zo­we pół­bu­ty, o ja­kich czę­sto mówi się: „pa­mię­ta­ją­ce lep­sze cza­sy”. Te były jed­nak tak sta­re, że z po­wo­du za­awan­so­wa­nej skle­ro­zy za­pew­ne w ogó­le nic już nie pa­mię­ta­ły. W pra­wej ręce ści­skał moc­no po­dróż­ny wę­ze­łek. Był jak na swój wiek nie­wy­so­ki, za to mu­sku­lar­ny, spra­wia­ją­cy wra­że­nie zwin­ne­go jak wie­wiór­ka. Sza­ro­nie­bie­skie oczy by­stro spo­glą­da­ły spod szo­py ciem­nych wło­sów.

Świat ob­ję­ła wła­śnie w po­sia­da­nie cu­dow­na wio­sna 1886 roku. Pła­sko­wyż stał w kę­pach traw i kwit­ną­cych krze­wów. Kwia­ty try­ska­ły z zie­mi jak czer­wo­ne, żół­te, fio­le­to­we i nie­bie­skie pło­mie­nie. Zie­leń łąk była szma­rag­do­wym prze­stwo­rzem, w któ­rym pły­wa­ły kon­ste­la­cje po­lnych kwia­tów. I wszyst­ko by­ło­by pięk­nie, gdy­by nie przy­twier­dzo­na do jed­ne­go ze słu­pów ta­bli­ca z na­zwą miej­sco­wo­ści: Kan­sas City, Mis­so­uri.

W la­tach trzy­dzie­stych XIX wie­ku Kan­sas City było bar­dzo po­pu­lar­nym miej­scem po­sto­ju wo­zów cią­gną­cych na Za­chód. Roz­kwit mia­sta i le­gen­da sie­dli­ska grze­chu zo­sta­ły za­ha­mo­wa­ne przez wy­buch woj­ny se­ce­syj­nej. Los za­czął się zno­wu od­mie­niać w koń­cu lat sie­dem­dzie­sią­tych, gdy po­wsta­nie ko­lei umoż­li­wi­ło roz­wój prze­my­słu mię­sne­go. W su­mie więc mia­sto jak mia­sto, z po­zo­ru naj­mniej­szych po­wo­dów do zde­ner­wo­wa­nia, ale chło­piec był in­ne­go zda­nia. Za­nim kil­ka dni temu wy­ru­szył w świat, wy­słał do domu kart­kę pocz­to­wą za­adre­so­wa­ną do pani Ce­ci­lii We­iss, w Mil­wau­kee w sta­nie Wi­scon­sin, 517 Si­xth Stre­et: „Ko­cha­na mamo – na­pi­sał. – Jadę do Ga­lve­ston w Tek­sa­sie, wró­cę gdzieś za rok, kie­dy uda mi się za­ro­bić tro­chę pie­nię­dzy. Po­zdro­wie­nia dla wszyst­kich. Twój syn Eh­rich”.

Jak­kol­wiek by pa­trzeć, Kan­sas City znaj­du­je się w od­le­gło­ści do­brych kil­ku­set mil od Ga­lve­ston. Mały Eh­rich po­my­lił po pro­stu po­cią­gi. Wam to się nig­dy nie zda­rzy­ło? Więc nie dziw­cie się dwu­na­sto­let­nie­mu za­le­d­wie dzie­cia­ko­wi. Sy­tu­acja była o tyle nie­do­bra, że cały jego ma­ją­tek wy­no­sił pięć cen­tów, suma nie­wy­star­cza­ją­ca na­wet na bi­let do St Lo­uis, a co do­pie­ro do Ga­lve­ston. Moż­na było jesz­cze spró­bo­wać jaz­dy na gapę, lecz za­ję­cie to mo­gło być wiel­ce ry­zy­kow­ne. Miał już oka­zję prze­ko­nać się o tym na wła­snej skó­rze.

Wsia­da­jąc do po­cią­gu w Mil­wau­kee, po­ło­żył się na brzu­chu pod ław­ką w jed­nym z wa­go­nów i tak prze­le­żał kil­ka go­dzin. Wa­gon, w któ­rym się zna­lazł, był ro­dza­jem dłu­gie­go wozu spo­czy­wa­ją­ce­go na dwóch pod­wo­ziach za­opa­trzo­nych w czte­ry ru­cho­me koła, co po­zwa­la­ło mu brać bez­piecz­nie ostre skrę­ty. We­wnątrz nie było prze­dzia­łów; pro­sto­pa­dle do osi za­in­sta­lo­wa­no dwa rzę­dy ła­wek, zo­sta­wia­jąc w środ­ku wol­ne przej­ście do in­nych po­miesz­czeń. Wszyst­kie wa­go­ny po­łą­czo­ne były plat­for­ma­mi w ten spo­sób, że pa­sa­że­ro­wie mo­gli prze­cho­dzić z jed­ne­go koń­ca po­cią­gu na dru­gi i w każ­dej chwi­li sko­rzy­stać z wo­zów-sa­lo­nów, wo­zów-ta­ra­sów i wo­zów-re­stau­ra­cji. Bra­ko­wa­ło tyl­ko wo­zów-te­atrów, ale któ­re­goś dnia i te się znaj­dą – po­my­ślał chło­piec.

W pew­nym mo­men­cie jed­nak, kie­dy zbyt moc­no przy­pie­kły go rury cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia, nie wy­trzy­mał. Wy­cze­kał, aż ktoś wstał do ubi­ka­cji, i wy­sko­czył z ukry­cia jak mały dia­be­łek. Był brud­ny, za­ku­rzo­ny, na ubra­niu wi­dać było wy­pa­lo­ne śla­dy rur. W po­miesz­cze­niu zro­bił się po­płoch. Pech chciał, że aku­rat w tym mo­men­cie na­pa­to­czył się kon­duk­tor.

To­wa­rzy­stwa ko­le­jo­we chro­nicz­nie nie zno­si­ły zło­dziei, za ja­kich uwa­ża­ły pa­sa­że­rów na gapę, nie­za­leż­nie od tego, czy po­dró­żo­wa­li oni po­cią­ga­mi oso­bo­wy­mi czy to­wa­ro­wy­mi. Nie zno­si­ły zło­dziei być może dla­te­go, że same zaj­mo­wa­ły się kra­dzie­żą, i to na ogrom­ną ska­lę. „Więk­sze jest wro­giem mniej­sze­go” – mówi po­pu­lar­ny w Sta­nach bon-mot. To w Ame­ry­ce rów­nież zro­dzi­ło się słyn­ne po­wie­dze­nie, że „dru­gi mi­lion do­la­rów moż­na za­ro­bić uczci­wie”. Pro­blem po­le­gał na tym, że naj­pierw trze­ba było za­ro­bić ten pierw­szy mi­lion. I Ame­ry­ka­nie za­ra­bia­li, wy­ka­zu­jąc przy tym ogrom­ną po­my­sło­wość na dłu­go przed­tem, za­nim od­kry­to tek­sań­ską ropę i zbu­do­wa­no Hol­ly­wo­od. Wła­ści­cie­le to­wa­rzystw ko­le­jo­wych na­le­że­li do naj­bar­dziej po­my­sło­wych.

Roz­wój ko­lej­nic­twa roz­po­czął się w Sta­nach w roku 1829, kie­dy to­wa­rzy­stwo bu­do­wy ko­lei De­la­va­re-Hud­son spro­wa­dzi­ło z An­glii lo­ko­mo­ty­wę, któ­ra oka­za­ła się jed­nak zbyt duża i cięż­ka dla uło­żo­ne­go toru. Rok póź­niej w No­wym Jor­ku skon­stru­owa­no pierw­szy ame­ry­kań­ski pa­ro­wóz „Tom Thumb” (Tom­cio Pa­luch). Ten dla od­mia­ny oka­zał się zbyt lek­ki. Do­pie­ro nie­ja­ki Ro­bert Ste­ven­son przy­wiózł z An­glii pierw­szą lo­ko­mo­ty­wę, któ­rej jaz­da za­koń­czy­ła się suk­ce­sem. Był to pa­ro­wóz „John Bull”, któ­ry w 1839 roku roz­po­czął służ­bę na li­nii w sta­nie New Jer­sey, zbu­do­wa­nej przez jego ojca, puł­kow­ni­ka Joh­na Ste­ven­so­na. Lo­ko­mo­ty­wa spi­sy­wa­ła się na ogół nie­źle, cho­ciaż lu­bi­ła się cza­sa­mi wy­ko­le­ić na za­krę­cie. Nie­mniej uży­wa­no jej aż przez 30 lat.

Ame­ry­ka­nie szyb­ko stwo­rzy­li wła­sny prze­mysł pa­ro­wo­zo­wy. Ty­po­wą ce­chą bu­do­wa­nych wów­czas w Sta­nach lo­ko­mo­tyw był uko­śny zde­rzak prze­zna­czo­ny do spy­cha­nia prze­szkód z toru. Przed tym roz­le­głym, w znacz­nej czę­ści pra­wie nie za­miesz­ka­nym kra­jem ko­lej otwo­rzy­ła ogrom­ne moż­li­wo­ści. Bu­do­wa li­nii ko­le­jo­wych, łą­czą­cych od­le­głe miej­sco­wo­ści i uła­twia­ją­cych wy­mia­nę to­wa­ro­wą oraz za­sie­dla­nie no­wych te­re­nów, sta­ła się tam spra­wą nie­zwy­kłej wagi. Ame­ry­ka­nie nie za­prze­pa­ści­li ta­kiej szan­sy. W roku 1840, kie­dy ogól­na dłu­gość sie­ci ko­le­jo­wej na świe­cie za­le­d­wie prze­kro­czy­ła 9000 ki­lo­me­trów, jej po­ło­wa znaj­do­wa­ła się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. W po­ło­wie stu­le­cia ame­ry­kań­ska sieć ko­le­jo­wa li­czy­ła już 15 400 ki­lo­me­trów. Osią­gnię­cia te sta­ły się moż­li­we dzię­ki za­sto­so­wa­niu ta­nie­go toru. Po raz pierw­szy uży­to tam ma­so­wo drew­nia­nych pod­kła­dów – drew­na bo­wiem było pod do­stat­kiem – ukła­da­nych na żwi­ro­wej pod­syp­ce. Ten typ toru szyb­ko zresz­tą roz­po­wszech­nił się na ca­łym świe­cie.

1 lip­ca 1862 roku Kon­gres uchwa­lił tak zwa­ny Pa­ci­fic Ra­il­way Act, pierw­szą usta­wę o ko­lei trans­kon­ty­nen­tal­nej, pod­pi­sa­ną przez Abra­ha­ma Lin­col­na. Na jej pod­sta­wie utwo­rzo­no spół­kę Union Pa­ci­fic Ra­il­ro­ad, ma­ją­cą bu­do­wać tory na za­chód od Oma­ha w sta­nie Ne­bra­ska, oraz zle­co­no in­ne­mu to­wa­rzy­stwu, Cen­tral Pa­ci­fic Ra­il­ro­ad of Ca­li­for­nia, kła­dze­nie to­rów na wschód od Sa­cra­men­to w Ka­li­for­nii. Oba to­wa­rzy­stwa otrzy­ma­ły ol­brzy­mie przy­dzia­ły zie­mi pu­blicz­nej – pas wzdłuż to­rów sze­ro­ko­ści 400 stóp (132 me­try) i dzie­sięć dzia­łek za każ­dy ukoń­czo­ny od­ci­nek to­rów o dłu­go­ści jed­nej mili (1,6 ki­lo­me­tra) – w su­mie 13 mi­lio­nów ha. Otrzy­ma­ły też ogrom­ne kre­dy­ty rzą­do­we, a kie­dy dwa lata póź­niej pra­ce sta­nę­ły z po­wo­du bra­ku ka­pi­ta­łu, Kon­gres po­dwo­ił przy­dzia­ły zie­mi oraz zre­du­ko­wał raty spła­ca­nej po­życz­ki.

W myśl sta­re­go przy­sło­wia, ape­tyt ro­śnie jed­nak w mia­rę je­dze­nia. Nie­uczci­wym udzia­łow­com obu to­wa­rzystw nie dość było kro­cio­wych zy­sków. Szyb­ko wy­na­leź­li nowy spo­sób na do­dat­ko­we wzbo­ga­ce­nie się. Ma­new­ru­jąc spryt­nie prze­pi­sa­mi, omi­ja­li obo­wią­zu­ją­ce pra­wo or­ga­ni­zo­wa­nia prze­tar­gów na wy­ko­na­nie ro­bót i two­rzy­li fik­cyj­ne spół­ki bu­dow­la­ne, co umoż­li­wi­ło im dyk­to­wa­nie wy­śru­bo­wa­nych cen. Union Pa­ci­fic po­wo­ła­ło Cre­dit Mo­bi­lier, in­ka­su­jąc 73 mi­lio­ny do­la­rów za pra­ce o war­to­ści 50 mi­lio­nów. Utwo­rzo­na przez Cen­tral Pa­ci­fic spół­ka Con­tract and Fi­nan­ce Com­pa­ny oka­za­ła się jesz­cze lep­sza. Za pra­ce, któ­re kosz­to­wa­ły ją tyl­ko 58 mi­lio­nów do­la­rów, wy­łu­dzi­ła ich aż 120.

Ge­niusz i spe­ku­lant, fi­lan­trop i zło­dziej, prze­my­sło­wiec i gang­ster to­wa­rzy­szy­li so­bie od po­cząt­ku na­ro­dzin ka­pi­ta­li­zmu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. To­wa­rzy­szą so­bie zresz­tą w każ­dej epo­ce i pod każ­dą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną. Tak się bo­wiem skła­da, że dra­pież­ność, bez­względ­ność i pra­gnie­nie po­sia­da­nia wy­zwa­la­ją me­cha­nizm pier­wot­nej aku­mu­la­cji ka­pi­ta­łu – pro­ces uni­wer­sal­ny, ma­ją­cy po­stać eko­no­micz­nej ko­niecz­no­ści, wręcz wa­run­ku roz­wo­ju cy­wi­li­zo­wa­nych państw.

Przy­to­czo­ne wy­żej fak­ty zu­peł­nie jed­nak nie in­te­re­so­wa­ły ani kon­duk­to­rów, ani ko­le­jo­wych straż­ni­ków. Tra­fia­li się wśród nich praw­dzi­wi sa­dy­ści, któ­rzy wie­dząc, że pra­wo stoi po ich stro­nie, po­tra­fi­li ga­po­wi­cza sko­pać do nie­przy­tom­no­ści i wy­rzu­cić go z po­cią­gu w ja­kimś miej­scu, zwa­nym po pro­stu no­whe­re, czy­li „nig­dzie”.

Bio­rąc pod uwa­gę kil­ka kuk­sań­ców w że­bra i parę „ko­ko­sów” w gło­wę, któ­re otrzy­mał Eh­rich, ten kon­duk­tor nie za­li­czał się na szczę­ście do na­zbyt ostrych. Po­czę­sto­wa­ny na ko­niec so­lid­nym kop­nia­kiem w oko­li­cę krzy­żo­wo-lę­dź­wio­wą, chło­piec zo­stał wy­sa­dzo­ny z po­cią­gu na naj­bliż­szej sta­cji. Miej­sco­wość na­zy­wa­ła się De­le­van i wró­ci­my do niej jesz­cze w dal­szej czę­ści opo­wie­ści. Ale te­raz je­ste­śmy wraz z dwu­na­sto­let­nim Eh­ri­chem w Kan­sas City.

– Cóż – po­wie­dział sam do sie­bie nie­for­tun­ny pa­sa­żer po chwi­li na­my­słu – w Mis­so­uri lu­dzie też chy­ba po­trze­bu­ją ko­goś, kto wy­czy­ści im buty, na­pra­wi płot czy umy­je okna.

Za­rzu­cił na ple­cy wę­ze­łek i udał się w kie­run­ku po­bli­skie­go mia­sta na po­szu­ki­wa­nie ja­kie­goś miej­sca do spa­nia.

Wpraw­dzie nie miał do­sta­tecz­nej ilo­ści pie­nię­dzy, ale miał za to wia­rę w przy­szłość. Na­zy­wał się Eh­rich We­iss, i to wła­śnie owa wia­ra spra­wi­ła, że w przy­szło­ści mógł po­dró­żo­wać dużo da­lej niż do Kan­sas City, da­lej na­wet niż do Ga­lve­ston, a pla­no­wa­ne mie­dzia­ki, któ­re za­mie­rzał za­ro­bić dla ro­dzi­ny, czysz­cząc buty, za­mie­ni­ły się w dzie­siąt­ki i set­ki ty­się­cy do­la­rów.

„Nikt nie może obie­cy­wać so­bie cze­goś na przy­szłość” – stwier­dził przed wie­ka­mi Lu­cius An­na­eus Se­ne­ca. To­też mały Eh­rih nie­wie­le so­bie za­pew­ne obie­cy­wał, kie­dy w ów kwiet­nio­wy cie­pły wie­czór za­głę­biał się w sen­ne ulicz­ki Kan­sas City. A z pew­no­ścią już nie wy­obra­żał so­bie, że za kil­ka lat bę­dzie zna­nym i po­dzi­wia­nym na ca­łym świe­cie ilu­zjo­ni­stą, wy­stę­pu­ją­cym pod pseu­do­ni­mem Har­ry Ho­udi­ni. Na ra­zie chciał tyl­ko gdzieś się prze­spać i za­ro­bić na ju­trzej­sze śnia­da­nie.

Roz­dział IDzie­dzic­two

Są lu­dem Two­im i Two­im dzie­dzic­twem.

De­wa­rim 9,29

W koń­cu XVII stu­le­cia za­koń­czy­ła się dla Wę­grów tu­rec­ka nie­wo­la. Mię­dzy­na­ro­do­wa ar­mia, w któ­rej obok od­dzia­łów au­striac­kich wal­czy­li tak­że Po­la­cy, za­da­ła Tur­kom sze­reg cio­sów, wy­pie­ra­jąc ich woj­ska z gra­nic kra­ju. W 1686 roku zo­sta­ła wy­zwo­lo­na Buda, a osta­tecz­ny kres pa­no­wa­niu nie­wier­nych po­ło­żył po­kój za­war­ty w Kar­ło­wi­cach w roku 1699.

Szyb­ko jed­nak oka­za­ło się, że Ma­dzia­rzy wpa­dli z desz­czu pod ryn­nę. Całe te­ry­to­rium Wę­gier do­sta­ło się pod wła­dzę Habs­bur­gów, któ­rzy wca­le nie my­śle­li o przy­wró­ce­niu im wol­no­ści, trak­tu­jąc kraj jako jesz­cze je­den zdo­by­ty te­ren i wpro­wa­dza­jąc sys­tem wy­zy­sku nie­wie­le ustę­pu­ją­cy daw­ne­mu.

Pró­by od­ro­dze­nia na­ro­do­we­go na­stą­pi­ły w tak zwa­nym „okre­sie re­form”, w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku, ale do­pie­ro wy­buch re­wo­lu­cji eu­ro­pej­skiej w 1848 roku – okre­śla­nej po­wszech­nie jako Wio­sna Lu­dów – dał nie­ja­ką na­dzie­ję na cał­ko­wi­te wy­zwo­le­nie. Po­wsta­nie an­ty­habs­bur­skie z lat 1848-1849, z licz­nym udzia­łem Po­la­ków, osta­tecz­nie jed­nak za­ła­ma­ło się na sku­tek in­ter­wen­cji wojsk car­skich, przy­by­łych na Wę­gry pod wo­dzą zdo­byw­cy War­sza­wy, osła­wio­ne­go Iwa­na Pa­skie­wi­cza.

Po klę­sce po­wsta­nia na­stą­pił okres bez­względ­ne­go uci­sku. Ad­mi­ni­stra­cja au­striac­ka zdła­wi­ła wszel­kie swo­bo­dy, zu­peł­nie upa­dło ży­cie kul­tu­ral­ne, wresz­cie – po znie­sie­niu w 1850 roku gra­ni­cy cel­nej – za­czę­ła się du­sić go­spo­dar­ka, nie ma­ją­ca naj­mniej­szych szans kon­ku­ren­cji z prze­my­słem Au­strii.

Do­pie­ro nie­po­wo­dze­nia Habs­bur­gów w woj­nach z Ita­lią i Pru­sa­mi zmu­si­ły ich do zmia­ny po­li­ty­ki i szu­ka­nia po­ro­zu­mie­nia. W le­cie 1867 roku zo­sta­ła pod­pi­sa­na umo­wa, w myśl któ­rej ce­sar­stwo au­striac­kie prze­kształ­co­no w mo­nar­chię Au­stro-Wę­gier. Dru­gi człon tego two­ru otrzy­mał wła­sny par­la­ment, rząd i dużą sa­mo­dziel­ność. Wspól­ne były tyl­ko spra­wy za­gra­nicz­ne i obro­na, przy ist­nie­niu osob­nej ar­mii wę­gier­skiej – od­dzia­łów hon­we­dów. Oba pań­stwa po­łą­czy­ła też oso­ba mo­nar­chy, bo­wiem Fran­ci­szek Jó­zef zo­stał ko­ro­no­wa­ny w Bu­da­pesz­cie na kró­la Wę­gier. I w tym wła­śnie okre­sie roz­po­czy­na się ak­cja ni­niej­szej opo­wie­ści.

May­er Sa­mu­el We­isz miał trzy­dzie­ści trzy lata, kie­dy w roku 1862 po­ślu­bił dwu­dzie­sto­let­nią Rosę Szil­lag. Wła­ści­wie na­le­ża­ło­by na­pi­sać We­isz Sa­mu­el, gdyż zgod­nie z za­sa­da­mi wę­gier­skiej pi­sow­ni na­zwi­ska po­prze­dza­ją imio­na (na przy­kład Kos­suth La­jos czy Bem Joz­sef). Na­le­ży rów­nież pa­mię­tać, że na­zwi­sko We­isz wy­ma­wia się „Weis”, jako że w ję­zy­ku wę­gier­skim „sz” czy­ta­my za­wsze jako „s”, „s” zaś jako „sz”. Nie­prze­strze­ga­nie tej re­gu­ły gro­zi wpad­ką, któ­rej do­świad­cza­ją czę­sto za­gra­nicz­ni tu­ry­ści po­dró­żu­ją­cy do mia­sta Sze­ged. Wy­ma­wia­jąc na­zwę tego uro­cze­go miej­sca do­słow­nie, jako Sze­ged, nie zaś „Se­ged”, ar­ty­ku­łu­ją w rze­czy­wi­sto­ści wul­gar­ną na­zwę tyl­nej czę­ści czło­wie­cze­go cia­ła. Se­ged po wę­gier­sku (czy­taj sze­ged) zna­czy do­kład­nie: dupa.

Ję­zyk wę­gier­ski, co ła­two za­uwa­żyć, jest cał­ko­wi­cie od­mien­ny od więk­szo­ści ję­zy­ków, któ­ry­mi po­słu­gu­ją się cy­wi­li­zo­wa­ni lu­dzie, przy­najm­niej na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim. Nie na­le­ży on do ro­dzi­ny in­do­eu­ro­pej­skiej, wy­wo­dzą­cej się z san­skry­tu, lecz do gru­py ugro­fiń­skiej, po­cho­dzą­cej zza Ura­lu. Po­krew­ny­mi wę­gier­skie­mu są w Eu­ro­pie fiń­ski i es­toń­ski, a tak­że ję­zy­ki nie­któ­rych na­ro­do­wo­ści za­miesz­ku­ją­cych te­re­ny obec­nej Ro­sji (Komi, Ma­ryj­czy­ków, Chan­tów czy Man­sów).

Sa­mu­el We­isz (bę­dzie­my jed­nak trzy­mać się za­sad pi­sow­ni na­zwisk obo­wią­zu­ją­cych w na­szej kul­tu­rze), nie przej­mo­wał się zbyt­nio wła­ści­wą wy­mo­wą, tym bar­dziej, że czę­ściej od wę­gier­skie­go uży­wał ję­zy­ka nie­miec­kie­go oraz ji­dysz1. Ta ostat­nia in­for­ma­cja nie po­zo­sta­wia już czy­tel­ni­ko­wi naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że Sa­mu­el był kimś, kogo w ję­zy­ku wę­gier­skim zwy­kło się okre­ślać sło­wem zsi­dó – na­le­żał do na­ro­du wy­bra­ne­go. W związ­ku z tym nie przej­mo­wał się rów­nież opi­sa­ny­mi wy­żej wy­pad­ka­mi po­li­tycz­ny­mi. Ży­dzi mie­li w tym – i nie tyl­ko w tym – cza­sie swo­je wła­sne pro­ble­my. An­ty­se­mi­tyzm jest rów­nie sta­ry jak oni, cho­ciaż sam ter­min spo­pu­la­ry­zo­wa­ny zo­stał do­pie­ro w koń­cu lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku przez nie­miec­kie­go pu­bli­cy­stę Wil­hel­ma Mar­ra.

Tak na do­brą spra­wę to nikt nie wie na­wet, kie­dy po­wstał na­ród ży­dow­ski. Wia­do­mo tyl­ko, że było to bar­dzo daw­no temu. Sami Ży­dzi po­wia­da­ją, że mają po­nad pięć ty­się­cy lat. Je­śli li­czyć od po­to­pu, od No­ego i Sema, to być może rze­czy­wi­ście mają ra­cję. Naj­wcze­śniej­szą hi­sto­rię mu­sie­li mieć wspól­ną z in­ny­mi ludź­mi, cho­ciaż nie wia­do­mo wca­le, czy wła­śnie dzie­je Abra­ha­ma sta­no­wią do­bry i wła­ści­wy po­czą­tek. Wie­lu hi­sto­ry­ków twier­dzi, że żad­ne­go kon­kret­ne­go i hi­sto­rycz­ne­go Abra­ha­ma nie było, a imię ta­kie no­si­ło kil­ku, czy na­wet kil­ku­na­stu lu­dzi, któ­rych łącz­ne dzie­je opi­su­je Bi­blia.

Na po­cząt­ku wszy­scy by­li­śmy Ży­da­mi. Oj­ciec na­szych oj­ców, Adam, co zna­czy Czło­wiek, roz­ma­wiał z Pa­nem po he­braj­sku, a ję­zyk ten był wcze­śniej­szy na­wet niż on sam. Jak po­wia­da Pi­smo Świę­te: „na po­cząt­ku było sło­wo”. Póź­niej czło­wiek czy­nił so­bie zie­mię pod­da­ną i na wschód, i na za­chód od Ede­nu, mó­wiąc ję­zy­ka­mi od­mie­nio­ny­mi na wie­ży Ba­bel. Za­po­mi­nał o Przy­mie­rzu, mie­szał czy­ste z nie­czy­stym, gro­ma­dził skar­by zie­mi, sta­wał się go­jem. Tyl­ko sy­no­wie Sema nie usta­wa­li w nie­koń­czą­cej się wę­drów­ce, po­dą­ża­jąc na­przód za gło­sem Pana. W snach wi­dzie­li słup ogni­sty, więc bu­dzi­li się i szli przez nie­koń­czą­cą się pu­sty­nię. Nie­któ­rzy goje mó­wi­li im: za­trzy­maj­cie się i za­miesz­kaj­cie ra­zem z nami, lecz inni krzy­cze­li: wy­no­ście się precz, prze­klę­ci, i nig­dy nie wra­caj­cie. I tak szli po­mię­dzy po­ku­są a prze­kleń­stwem, go­ścin­no­ścią a od­rzu­ce­niem, sym­pa­tią a wro­go­ścią. Tak przy­najm­niej mówi re­li­gia, bo na­uka twier­dzi nie­co in­a­czej.

Z punk­tu wi­dze­nia go­jów Ży­dzi nie mie­li ja­kiej­kol­wiek wie­dzy czy in­te­lek­tu­al­ne­go do­rob­ku, nie mie­li na­wet kul­tu­ry. Co wię­cej, nie mó­wi­li na­wet wła­snym ję­zy­kiem, po­nie­waż ji­dysz uwa­ża­no po pro­stu za ka­le­ki żar­gon, a do od­no­wie­nia he­braj­skie­go jesz­cze nie do­szło. Z tego punk­tu wi­dze­nia oby­czaj ży­dow­ski wy­da­wał się prze­sad­ny, na­wet śmiesz­ny, mo­dli­twy zaś gło­śne i ha­ła­śli­we; za­baw­ne ge­sty, usta­wicz­ne ki­wa­nie się, dziw­ne stro­je – ja­kieś płach­ty, sznur­ki, tor­by i rze­my­ki, rze­ko­mo Bogu nie­zbęd­ne. Dla wie­lu mło­dych ry­so­wał się dy­le­mat, czy być Ży­dem, czy czło­wie­kiem cy­wi­li­zo­wa­nym, bo obie rze­czy były – wy­da­wa­ło się – nie do po­go­dze­nia. Kie­dy pró­bo­wa­li się asy­mi­lo­wać, two­rzo­no dla nich get­ta. Kie­dy za­cho­wy­wa­li od­ręb­ność, prze­śla­do­wa­no pod za­rzu­tem bra­ku asy­mi­la­cji, bito i wy­pę­dza­no.

Już w 1182 roku król Fran­cji Fi­lip II Au­gust wy­go­nił ich ze swo­ich dóbr, a osta­tecz­nie wy­pę­dze­ni zo­sta­li w roku 1394. W 1290 roku król Edward I wy­rzu­cił Ży­dów z An­glii. Naj­bar­dziej zna­ny przy­kład wy­pę­dze­nia sy­nów Izra­ela po­cho­dzi jed­nak z Hisz­pa­nii, skąd usu­nię­to ich w roku 1492. W ca­łej hi­sto­rii za­rzu­ca­no Ży­dom wszyst­ko, co naj­gor­sze: od za­mor­do­wa­nia Chry­stu­sa, po­przez pro­fa­na­cję ho­stii, za­tru­wa­nie stud­ni i roz­no­sze­nie za­ra­zy, aż po uży­wa­nie krwi nie­mow­ląt do pie­cze­nia macy.2

Pod ko­niec XIX stu­le­cia na Wę­grzech miesz­ka­ło ich pra­wie 400 ty­się­cy, z cze­go znacz­na część była wy­znaw­ca­mi idei gło­szo­nych przez twór­ców ha­ska­li.3 Jej zwo­len­ni­cy gło­si­li ha­sła eman­cy­pa­cji, ob­ję­cia Ży­dów świec­kim i no­wo­cze­snym na­ucza­niem, twier­dzi­li, że Ży­dzi po­win­ni czę­ścio­wo zre­zy­gno­wać z wła­snej kul­tu­ry, tra­dy­cyj­ne­go stro­ju i nie­któ­rych oby­cza­jów, a w ży­ciu co­dzien­nym po­słu­gi­wać się ję­zy­kiem kra­ju, w któ­rym żyją. Sa­lo­mon We­isz nie miał nic prze­ciw­ko ży­ciu w zgo­dzie z go­ja­mi, ale wła­snej kul­tu­ry nie za­mie­rzał się wy­rze­kać. Sa­mu­el We­isz był bo­wiem ży­dow­skim na­uczy­cie­lem, czy­li ra­bi­nem.

Okre­śle­nie „ra­bin” po­cho­dzi od he­braj­skie­go sło­wa rab­bi, ozna­cza­ją­ce­go mi­strza. Wbrew do­syć po­wszech­nym mnie­ma­niom ra­bin nie jest ka­pła­nem, ani w ży­dow­skim, ani w chrze­ści­jań­skim tego sło­wa zna­cze­niu. Zgod­nie z za­sa­da­mi re­li­gii chrze­ści­jań­skiej, ka­płan to oso­ba ob­da­rzo­na szcze­gól­ną wła­dzą, dla któ­rej za­strze­żo­ne są pew­ne świę­te ob­rząd­ki. Ra­bin na­to­miast nie ma żad­nych szcze­gól­nych upraw­nień do wy­peł­nia­nia ob­rząd­ków ju­da­izmu, któ­rych nie miał­by każ­dy do­ro­sły czło­nek ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści.4 Ra­bin to po pro­stu na­uczy­ciel, oso­ba na tyle bie­gła i obe­zna­na w pra­wie ży­dow­skim (ha­la­cha) oraz tra­dy­cji, że jest w sta­nie na­uczać, od­po­wia­dać na py­ta­nia i roz­wią­zy­wać spor­ne kwe­stie. Jed­no­cze­śnie jest ad­mi­ni­stra­to­rem gmi­ny wy­zna­nio­wej, od­po­wie­dzial­nym za pro­wa­dze­nie na­bo­żeństw, szko­ły zwa­nej che­der oraz za opie­kę nad do­mem mo­dli­twy (sy­na­go­gą). Nie jest jed­nak na­masz­czo­nym przez Boga du­chow­nym i jego au­to­ry­tet opie­ra się wy­łącz­nie na wie­dzy i bo­go­boj­no­ści. Ra­bi­ni w ju­da­izmie tra­dy­cyj­nym two­rzą ro­dzaj du­cho­wej wspól­no­ty. Ist­nie­je wśród nich pe­wien ro­dzaj hie­rar­chii, opar­tej jed­nak tyl­ko na oso­bi­stym au­to­ry­te­cie i wie­dzy, gdyż wszy­scy ra­bi­ni są, for­mal­nie bio­rąc, rów­ni so­bie. Nie­któ­rzy z nich, szcze­gól­nie „bie­gli w pi­śmie”, są swe­go ro­dza­ju osta­tecz­ny­mi au­to­ry­te­ta­mi w in­ter­pre­ta­cji pra­wa re­li­gij­ne­go, do któ­rych zwy­kli ra­bi­ni ślą za­py­ta­nia, ale każ­dy ra­bin ma pra­wo nie zga­dzać się ze zda­niem in­ne­go ra­bi­na.

Aby zo­stać ra­bi­nem w tra­dy­cyj­nej gmi­nie ży­dow­skiej, trze­ba:

• po­cho­dzić z do­brej i bo­go­boj­nej ro­dzi­ny,

• ukoń­czyć kil­ku­na­sto­let­nie stu­dia ra­bi­nac­kie, pro­wa­dzo­ne w spe­cjal­nych szko­łach dla przy­szłych ra­bi­nów,

• od­być kil­ku­let­ni „staż” przy ak­tyw­nie dzia­ła­ją­cym ra­bi­nie,

• otrzy­mać z jego rąk świę­ce­nia, zwa­ne se­mi­cha,

• zna­leźć so­bie „wa­kat” na „sta­no­wi­sku” w ja­kiejś gmi­nie i zo­stać za­ak­cep­to­wa­nym przez radę.

Jesz­cze w okre­sie póź­ne­go śre­dnio­wie­cza środ­ki na utrzy­ma­nie czer­pa­li ra­bi­ni z in­nych, „cy­wil­nych” za­jęć, zaj­mu­jąc się głów­nie han­dlem albo me­dy­cy­ną. Bra­nie pie­nię­dzy za na­ucza­nie Za­ko­nu uwa­ża­no za nie­do­pusz­czal­ne. Póź­niej wy­pła­ca­nie ra­bi­nom po­bo­rów uza­sad­nio­no nie wy­na­gro­dze­niem ich tru­du re­li­gij­ne­go, ale ko­niecz­no­ścią re­kom­pen­sa­ty strat wy­ni­ka­ją­cych z nie­moż­li­wo­ści pod­ję­cia żad­nej pra­cy. Ra­bi­na utrzy­mu­je za­zwy­czaj kon­gre­ga­cja, dla któ­rej jest on na­uczy­cie­lem, ka­zno­dzie­ją, znaw­cą pra­wa re­li­gij­ne­go, ce­le­bran­sem na ślu­bach i po­grze­bach oraz dusz­pa­ste­rzem. Je­że­li kon­gre­ga­cja nie za­li­cza się do za­moż­nych, to i ra­bin jest bied­ny. Kon­gre­ga­cja Sa­mu­ela We­isza do za­moż­nych się nie za­li­cza­ła się. A bied­ne­mu za­wsze wiatr w oczy…

W 1863 roku przy­szedł na świat syn Sa­mu­ela, Ar­min, ale pod­czas po­ro­du zmar­ła Rosa. Zroz­pa­czo­ny ra­bin nie za­mie­rzał jed­nak spę­dzić resz­ty ży­cia sa­mot­nie. Pół­to­ra roku póź­niej je­den z przy­ja­ciół, czło­wiek wy­jąt­ko­wo nie­śmia­ły i za­kom­plek­sio­ny, po­pro­sił go, aby ten oświad­czył się w jego imie­niu pew­nej pan­nie, w któ­rej od ja­kie­goś cza­su był śmier­tel­nie za­ko­cha­ny.

„Bądź szyb­ki w kup­nie mie­nia, bądź po­wol­ny i roz­waż­ny w że­niacz­ce” – po­wia­da Tal­mud (Je­ma­bot 6). Sa­mu­el We­isz znał te sło­wa do­sko­na­le, lecz zgrab­na fi­gu­ra i ciem­ne oczy Ce­ci­lii Ste­iner oka­za­ły się sil­niej­sze. Po mie­sią­cu po­pro­sił ją o rękę, tyle, że już we wła­snym imie­niu. Był od niej czter­na­ście lat star­szy i bied­ny jak mysz w boż­ni­cy, ale za­pew­ne miał wie­le in­nych za­let, sko­ro pięk­na Ce­ci­lia, zwa­na po­wszech­nie Cel­lią od­po­wie­dzia­ła: tak. Po­bra­li się pod ko­niec 1864 roku, a po dzie­wię­ciu mie­sią­cach po­ja­wił się na świe­cie ich pierw­szy syn, któ­ry nie­ste­ty zmarł kil­ka ty­go­dni po uro­dze­niu.

Ocze­ki­wa­ny z du­żym nie­po­ko­jem ko­lej­ny po­ród miał miej­sce w roku 1868. Na szczę­ście Na­than oka­zał się zdro­wym i do­rod­nym chłop­cem, Cel­lia też czu­ła się zna­ko­mi­cie i żad­ne z nich nie mia­ło za­mia­ru prze­no­sić się na tam­ten świat, przy­najm­niej nie w naj­bliż­szym cza­sie. Dwa lata póź­niej uro­dził się Wil­liam, a 24 mar­ca 1874 roku Eh­rich. Taka przy­najm­niej data fi­gu­ru­je w więk­szo­ści bio­gra­fii wiel­kie­go ilu­zjo­ni­sty, co naj­waż­niej­sze zaś – w ofi­cjal­nej me­try­ce uro­dze­nia. Sam za­in­te­re­so­wa­ny upie­rał się jed­nak, że przy­szedł na świat 6 kwiet­nia i przez całe ży­cie tego wła­śnie dnia ce­le­bro­wał swo­je uro­dzi­ny. Jak było na­praw­dę? Za­pew­ne już się nie do­wie­my. Jak się zresz­tą wkrót­ce oka­że, roz­bież­no­ści w da­cie uro­dze­nia nie są je­dy­ną nie­roz­wią­za­ną za­gad­ką, któ­rą po­zo­sta­wił po so­bie Har­ry Ho­udi­ni.

*

Naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści nie ma już przy okre­śla­niu miej­sca uro­dzin sław­ne­go ma­gi­ka. Jest nią sto­li­ca współ­cze­snych Wę­gier, Bu­da­peszt. Nie­któ­re źró­dła, w tym bar­dzo cen­na ską­di­nąd książ­ka Be­ryl Wil­liams i Sa­mu­ela Ep­sta­ina The Gre­at Ho­udi­ni, wy­mie­nia­ją miej­sco­wość Ap­ple­ton w USA, co zu­peł­nie mija się z praw­dą. Au­to­rem tego ro­dza­ju re­we­la­cji i przy­czy­ną wpro­wa­dze­nia nie­któ­rych bio­gra­fów w błąd był sam wiel­ki pre­sti­di­gi­ta­tor5, uwiel­bia­ją­cy cza­sa­mi opo­wia­dać po­stron­nym nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Z tego sa­me­go źró­dła za­pew­ne bie­rze się mro­żą­ca krew w ży­łach hi­sto­ria o tym, że praw­dzi­wy Eh­rich We­isz zmarł w Bu­da­pesz­cie, a Ho­udi­ni ko­rzy­stał tyl­ko z jego pa­pie­rów. Tyle samo war­ta jest opo­wieść o pierw­szym mężu Cel­li, praw­dzi­wym ojcu Na­tha­nie­la, Wil­lia­ma i Eh­ri­cha, któ­ry miał ja­ko­by zgi­nąć w po­je­dyn­ku.

Kie­dy uro­dził się Eh­rich, Bu­da­peszt do­pie­ro od kil­ku­na­stu mie­się­cy był Bu­da­pesz­tem. Po­zor­nie mia­sto li­czy so­bie tyl­ko 150 lat hi­sto­rii, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści jego dzie­je roz­po­czę­ły się jesz­cze w cza­sach rzym­skich. For­mal­nie jed­nak utwo­rzo­no je do­kład­nie 1 stycz­nia 1873 roku z ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go po­łą­cze­nia trzech od­ręb­nych do tej pory miast: Pesz­tu na le­wym brze­gu Du­na­ju oraz Budy i Obu­dy (Sta­rej Budy) na pra­wym brze­gu rze­ki.

Po­wsta­ła wiel­ka me­tro­po­lia, li­czą­ca so­bie już wów­czas 300 ty­się­cy miesz­kań­ców, ści­ga­ją­ca się z Pa­ry­żem i Wied­niem o mia­no kul­tu­ral­nej sto­li­cy Eu­ro­py. Jej kształt za­pla­no­wa­li naj­wy­bit­niej­si ar­chi­tek­ci, ota­cza­ją­ce mia­sto po­dwój­nym pa­sem bul­wa­ry mo­gły śmia­ło ry­wa­li­zo­wać z naj­zna­ko­mit­szy­mi tego typu za­ło­że­nia­mi urba­ni­stycz­ny­mi na świe­cie. Za­da­niu prze­ka­za­nia sumy wra­żeń, ja­kie daje Bu­da­peszt, mógł­by spro­stać tyl­ko ktoś, kto w jed­nej oso­bie łą­czył­by ta­len­ty ma­la­rza, po­ety i kom­po­zy­to­ra. W 1887 roku ru­szył tu pierw­szy na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim tram­waj elek­trycz­ny, a w 1896 wy­bu­do­wa­no pierw­szą ko­lej pod­ziem­ną – me­tro.

Od kie­dy w 1848 roku mo­nar­chia habs­bur­ska przy­zna­ła im pra­wo do swo­bod­ne­go prze­sie­dla­nia się za­rów­no w Eu­ro­pie Wschod­niej, jak też w Środ­ko­wej i Za­chod­niej, szyb­ko ro­sną­ce sto­li­ce za­czę­ły przy­cią­gać Ży­dów za­miesz­ka­łych do­tąd na naj­bar­dziej od­le­głych pe­ry­fe­riach. Nie tyl­ko zresz­tą Ży­dów. Ośrod­ki prze­my­sło­we roz­wi­ja­ły się w nie­zwy­kle dy­na­micz­nym tem­pie, na wsiach zaś ma­la­ło za­po­trze­bo­wa­nie na siłę ro­bo­czą, co sta­ło się przy­czy­ną ma­so­wych wę­dró­wek lu­dów do miast. Tak czy in­a­czej, wie­le eu­ro­pej­skich sto­lic roz­wi­nę­ło się w praw­dzi­wie ży­dow­skie me­tro­po­lie. U schył­ku XIX stu­le­cia naj­bar­dziej „ży­dow­skim” mia­stem w Eu­ro­pie sta­ła się War­sza­wa, w któ­rej żyło po­nad 220 ty­się­cy przed­sta­wi­cie­li na­ro­du wy­bra­ne­go. Na dru­gim miej­scu był Bu­da­peszt, ze 166 ty­sią­ca­mi miesz­kań­ców na­ro­do­wo­ści ży­dow­skiej. (W Wied­niu było ich 147 ty­się­cy, w Ode­ss­sie 139 ty­się­cy, a w Ło­dzi 99 ty­się­cy).

Pań­stwo We­isz miesz­ka­li przy uli­cy, któ­ra obec­nie nosi imię Mi­hály’a Tánc­sic­sa (Táns­sics Mi­hály utca), wte­dy jed­nak na­zy­wa­ła się po pro­stu Ży­dow­ską. Pod nu­me­rem 7 stał tam (i stoi oczy­wi­ście do dzi­siaj) pa­łac Er­do­dych-Ha­tva­nych, z pięk­ny­mi, ar­ty­stycz­nie ku­ty­mi kra­ta­mi bra­my i bal­ko­nu, w któ­rym w roku 1800 miesz­kał Lu­dwig van Beetho­ven. Są­sied­ni gmach, nu­mer 9, peł­nił w śre­dnio­wie­czu rolę men­ni­cy i za­jaz­du kró­lew­skie­go, a w XIX wie­ku – wię­zie­nia dla po­li­tycz­nej opo­zy­cji, mię­dzy in­ny­mi dla La­jo­sa Kos­su­tha i Mi­hálya Tánc­sic­sa. Po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy, pod nu­me­rem 26 wzno­si­ła się śre­dnio­wiecz­na sy­na­go­ga, miej­sce pra­cy pana Sa­mu­ela.

Dom We­iszów był tra­dy­cyj­nym ży­dow­skim miesz­ka­niem. Każ­de drzwi obo­wiąz­ko­wo wy­po­sa­żo­ne były w me­zu­zę, czy­li umiesz­czo­ny w fu­te­ra­le zwój per­ga­mi­nu z na­pi­sa­ną od­ręcz­nie mo­dli­twą Sze­ma, przy­twier­dzo­ny do pio­no­wej czę­ści fu­try­ny. Po­boż­ny Żyd, prze­cho­dząc przez drzwi, do­ty­kał me­zu­zy pal­ca­mi, a na­stęp­nie pod­no­sił ją do ust. Wie­lu na­wet nie­orto­dok­syj­nych Ży­dów ma me­zu­zę, przy­najm­niej na fu­try­nie swo­ich drzwi wej­ścio­wych, uwa­ża się ją bo­wiem po­wszech­nie za ro­dzaj ta­li­zma­nu strze­gą­ce­go dom przed złem.

Na ścia­nie od stro­ny Je­ro­zo­li­my wi­siał mi­zrach (do­słow­nie: wschód), uwa­ża­na za amu­let pla­kie­ta w kształ­cie dło­ni, z wy­pi­sa­ny­mi na niej po he­braj­sku ka­ba­li­stycz­ny­mi for­muł­ka­mi. Ha­la­cha żąda bo­wiem, aby na pa­miąt­kę zbu­rze­nia Świą­ty­ni Je­ro­zo­lim­skiej6 nie­wiel­ki ka­wa­łek ścia­ny w domu ży­dow­skim po­zo­sta­wał nie­po­ma­lo­wa­ny.

Ży­dzi naj­czę­ściej trzy­ma­li się ra­zem. Oczy­wi­ście, były też jed­nost­ki miesz­ka­ją­ce osob­no, na ogół uprzy­wi­le­jo­wa­ne (czy­taj: bo­ga­te), ale ogół gru­po­wał się w osob­ną dziel­ni­cę czy „uli­cę ży­dow­ską”. Po­dob­nie zresz­tą czy­nią wszel­kie inne na­ro­dy ży­ją­ce w dia­spo­rze, two­rząc roz­ma­ite: Kle­in­deutsch­land, Lit­tle Ita­ly, Jac­ko­wa czy Małe Tur­cje. Już w sta­ro­żyt­nej Alek­san­drii Ży­dzi i Gre­cy miesz­ka­li w osob­nych dziel­ni­cach. Tak samo było za­pew­ne jesz­cze wcze­śniej, w la­tach nie­wo­li ba­bi­loń­skiej, a może i egip­skiej. W śre­dnio­wie­czu Ży­dzi sta­ra­li się miesz­kać w re­jo­nie cen­trum, skąd z bie­giem cza­su za­czę­to ich prze­sie­dlać na obrze­ża. Pierw­sze przy­mu­so­we get­to po­wsta­ło na po­cząt­ku XVI wie­ku w We­ne­cji.

Ser­cem dziel­ni­cy ży­dow­skiej była za­wsze sy­na­go­ga, sto­ją­ca – po­dob­nie jak ko­ściół – w cen­trum osie­dla. Sło­wo sy­na­go­ga po­cho­dzi z ję­zy­ka grec­kie­go: sy­na­go­ge – zgro­ma­dze­nie, wspól­no­ta. Sy­no­wie Izra­ela okre­śla­ją ją jako bejt kne­set, co ozna­cza do­słow­nie „dom spo­tkań”. Obie na­zwy do­brze od­da­ją cha­rak­ter przy­byt­ku, al­bo­wiem w domu spo­tkań Ży­dzi gro­ma­dzi­li się nie tyl­ko na mo­dły. W sy­na­go­dze stu­dio­wa­no Torę, ogła­sza­no prze­tar­gi i inne no­wi­ny, wy­mie­rza­no kary (była sie­dzi­bą miej­sco­we­go sądu ra­bi­nicz­ne­go – bejt din), po­da­wa­no do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści za­rzą­dze­nia rady miej­skiej. Sy­na­go­ga dzia­ła­ła rów­nież jako or­ga­ni­za­cja po­mo­cy spo­łecz­nej, w któ­rej zbie­ra no fun­du­sze, roz­dzie­la­no je po­mię­dzy ubo­gich, udzie­la­no po­ży­czek po­trze­bu­ją­cym, a przy­jezd­nym znaj­do­wa­no noc­leg.

To­czy­ły się tu ob­ra­dy we wszel­kich moż­li­wych spra­wach, jed­nym sło­wem od­by­wa­ło się to wszyst­ko, co nie­gdyś dzia­ło się na roz­le­głych dzie­dziń­cach i pod ko­lum­na­da­mi Świą­ty­ni Je­ro­zo­lim­skiej. Od wie­ków sy­na­go­ga funk­cjo­nu­je też w nie­zmie­nio­ny spo­sób jako bejt mi­drasz – dom na­uki, a więc miej­sce, w któ­rym przez całe ży­cie moż­na się kształ­cić.

Choć sy­na­go­ga była i nadal jest cen­tral­ną in­sty­tu­cją ży­dow­skie­go ży­cia, to nig­dy nie moż­na utoż­sa­miać jej z ju­da­izmem. Ist­nie­je wie­le sy­na­gog, lecz nie ma cze­goś ta­kie­go jak Sy­na­go­ga jako nad­rzęd­na in­sty­tu­cja dla wszyst­kich wie­rzą­cych. Uoso­bie­niem ju­da­izmu nie jest nic in­ne­go jak Tora: ust­na i pi­sa­na. Był wpraw­dzie okres, kie­dy San­he­dryn, czy­li naj­wyż­szy sąd ra­bi­nac­ki, sta­no­wił wła­dzę cen­tral­ną, jed­nak od osiem­na­stu wie­ków wła­dza ta jest roz­pro­szo­na po­mię­dzy ra­bi­nów, peł­nią­cych w po­szcze­gól­nych spo­łecz­no­ściach rolę prze­wod­ni­ków du­cho­wych.

Naj­waż­niej­szym miej­scem w sy­na­go­dze jest Aron ha-Ko­desz, szaf­ka, a ra­czej świę­ta skrzy­nia, w któ­rej prze­cho­wy­wa­na jest Se­fer Tora – zwój, na któ­rym spi­sa­no Pię­ciok­siąg, okry­ty spe­cjal­nym po­krow­cem (meil) i przy­stro­jo­ny ozdo­ba­mi ze szla­chet­nych me­ta­li (klej ko­desz). Świę­ta skrzy­nia wbu­do­wa­na jest we wschod­nią ścia­nę sy­na­go­gi, zwró­co­na ku Je­ro­zo­li­mie, gdzie kie­dyś znaj­do­wa­ła się Świą­ty­nia. Przed nią pali się za­wsze me­no­ra, czy­li sied­mio­ra­mien­ny świecz­nik, a w środ­ku sali stoi bima – po­dium lub pul­pit słu­żą­cy do czy­ta­nia Tory.

W węż­szym zna­cze­niu Tora (hebr. pra­wo) to na­zwa Pię­ciok­sią­gu Moj­że­sza, czy­li pię­ciu po­cząt­ko­wych ksiąg Sta­re­go Te­sta­men­tu: Księ­gi Ro­dza­ju (Be­re­szit), Księ­gi Wyj­ścia (Sze­mot), Księ­gi Ka­płań­skiej (Wa­ji­kra), Księ­gi Liczb (Ba­mid­bar) i Księ­gi Po­wtó­rzo­ne­go Pra­wa (De­wa­rim). Za­wie­ra­ją one za­rys dzie­jów ludz­ko­ści od stwo­rze­nia świa­ta, fa­bu­la­ry­zo­wa­ną re­la­cję o ży­ciu Moj­że­sza, wyj­ściu z Egip­tu, przy­mie­rzu za­war­tym z Bo­giem na Sy­na­ju oraz o wę­drów­kach Izra­eli­tów aż do śmier­ci Moj­że­sza. (Nie­któ­rzy Ży­dzi uwa­ża­ją go za skraj­ne­go nie­udacz­ni­ka, po­nie­waż w koń­cu wy­szu­kał dla nich je­den je­dy­ny ka­wa­łek zie­mi na Bli­skim Wscho­dzie, gdzie nie ma naf­ty).

Włą­czo­no do nich rów­nież za­cho­wa­ne prze­pi­sy pra­wa spo­łecz­ne­go i re­li­gij­ne­go daw­ne­go Izra­ela oraz za­rzą­dze­nia i prze­pi­sy do­ty­czą­ce kul­tu. We­dług ba­da­czy pro­ces po­wsta­wa­nia i re­da­go­wa­nia Tory trwał wie­le wie­ków, nie­któ­re opo­wie­ści i prze­pi­sy praw­ne po­cho­dzą praw­do­po­dob­nie z cza­sów jesz­cze przed Moj­że­szem. Dla wy­znaw­ców ju­da­izmu Tora to naj­waż­niej­sze ob­ja­wie­nie, księ­ga świę­ta, nor­ma­tyw­na pod­sta­wa ca­ło­kształ­tu ży­cia spo­łecz­ne­go i re­li­gij­ne­go.

W szer­szym zna­cze­niu na­zwa Tora od­no­si się do ca­łe­go Sta­re­go Te­sta­men­tu, a w naj­szer­szym – do ca­ło­ści tra­dy­cji ży­dow­skiej; tra­dy­cja ta skła­da się bo­wiem z ob­ja­wio­ne­go Moj­że­szo­wi przez sa­me­go Boga pra­wa pi­sa­ne­go (tora sze-bi-chtaw), za­war­te­go w Bi­blii, i pra­wa ust­ne­go (tora sze-be-al pe), prze­ka­za­ne­go w Tal­mu­dzie.7

*

Z bli­żej nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn po­sia­da­nie syna uwa­ża­ne jest w tra­dy­cji ży­dow­skiej za dużo więk­sze bło­go­sła­wień­stwo niż dziew­czyn­ki. Czę­sto po­wta­rza­ny frag­ment Tal­mu­du mówi o tym w spo­sób na­stę­pu­ją­cy: „Jest nie­moż­li­we, by świat mógł ist­nieć bez męż­czyzn i ko­biet. Szczę­śli­wy jed­nak, kto ma mę­skie po­tom­stwo, a nie­szczę­śli­wy czło­wiek, któ­re­go dzie­ci są cór­ka­mi”. Tak więc od sa­me­go dnia uro­dzin, nie­waż­ne czy mia­ły one miej­sce 24 mar­ca czy 6 kwiet­nia, Eh­ri­cho­wi przy­słu­gi­wa­ła po­zy­cja uprzy­wi­le­jo­wa­na. Je­że­li czło­wiek uro­dził się Ży­dem w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku w Au­stro-Wę­grzech, mia­ło to swo­je za­rów­no do­bre, jak i złe stro­ny. Mu­sia­ło jed­nak upły­nąć spo­ro cza­su, za­nim uda­ło mu się wresz­cie po­znać te do­bre.

Po­dob­nie jak każ­de­mu ży­dow­skie­mu chłop­cu, tak­że i Eh­ri­cho­wi nada­no imię pod­czas uro­czy­sto­ści brit mi­lah, czy­li ob­rze­za­nia, któ­ra zgod­nie z oby­cza­jem mia­ła miej­sce ósme­go dnia po jego na­ro­dze­niu. Ob­rzęd ten, sym­bo­li­zu­ją­cy przy­mie­rze z Bo­giem, po­le­ga na wy­cię­ciu czę­ści na­plet­ka i do­ko­nu­je go spe­cjal­nie prze­szko­lo­ny w tym kie­run­ku mo­hel. Ob­rze­za­nie jest naj­waż­niej­szym z na­ka­zów, któ­re obo­wią­zu­ją Żyda, a na­ka­za­ne zo­sta­ło w Księ­dze Ro­dza­ju (17:10-14) oraz w Księ­dze Ka­płań­skiej (12:3). Po­przez ob­rze­za­nie na­ród ży­dow­ski miał stać się nie­śmier­tel­ny.

W pierw­szy pią­tek po przyj­ściu Eh­ri­cha na świat, w domu pań­stwa We­isz ze­bra­li się krew­ni, przy­ja­cie­le i są­sie­dzi. Przy­szli na lek­ki po­si­łek, za­wie­ra­ją­cy tra­dy­cyj­ne przy tej oka­zji da­nie z cie­cie­rzy­cy. Po­wo­dy od­by­wa­nia po­dob­nych zgro­ma­dzeń, zwa­nych nie­kie­dy Sza­lom Za­char (po­kój męż­czy­zny), tłu­ma­czy się na wie­le róż­nych spo­so­bów. Ist­nie­je mię­dzy in­ny­mi opi­nia, że jest to ro­dzaj sty­py z oka­zji ża­ło­by po To­rze, któ­rą dziec­ko zna­ło przed uro­dze­niem, ale za­po­mnia­ło, przy­cho­dząc na świat. Tę teo­rię zda­je się po­twier­dzać fakt, że cie­cie­rzy­cę rze­czy­wi­ście po­da­je się u Ży­dów na sty­pach.

Ran­kiem w dniu ob­rze­za­nia w sy­na­go­dze przy uli­cy Ży­dow­skiej zgro­ma­dził się spo­ry tłu­mek. Mały Eh­rich zo­stał przy­nie­sio­ny na miej­sce przez kwa­te­ra i kwa­te­rin. Czę­sto do wy­stą­pie­nia w tej roli wy­bie­ra­no bez­dziet­ną parę mał­żeń­ską, wie­rząc, że jej udział sta­nie się se­gu­lą, czy­li ak­tem ma­gicz­nym sprzy­ja­ją­cym pro­kre­acji. Ze­bra­ni po­wi­ta­li nie­mow­lę śpie­wa­niem bi­blij­nych wer­se­tów, po czym umiesz­czo­no je na chwi­lę na fo­te­lu Elia­sza. We­dług Mi­dra­szu8, w każ­dej ce­re­mo­nii ob­rze­za­nia uczest­ni­czy gor­li­wy pro­rok z IX wie­ku p.n.e., o tym wła­śnie imie­niu, gro­mią­cy Izra­eli­tów za nie­do­trzy­ma­nie przy­mie­rza z Bo­giem. Pod­czas ob­rzę­du za­wsze przy­go­to­wa­ny jest dla nie­go spe­cjal­ny fo­tel.

Na­stęp­nie dziec­ko zna­la­zło się na ko­la­nach san­da­ka. W tra­dy­cji ży­dow­skiej san­dak jest kimś w ro­dza­ju ojca chrzest­ne­go, a za­pro­sze­nie do wy­stą­pie­nia w tej roli po­czy­tu­je się za za­szczyt. Nie­ste­ty, żad­ne źró­dła nie wspo­mi­na­ją, kim była oso­ba peł­nią­ca tę funk­cję dla Eh­ri­cha We­isza. Zwy­kle po­wie­rza­no ją dziad­ko­wi lub ra­bi­no­wi ro­dzi­ny. W każ­dym ra­zie san­dak moc­no przy­trzy­mał mu obie nóż­ki, a mo­hel za­ci­snął na­ple­tek przy po­mo­cy spe­cjal­ne­go na­rzę­dzia w kształ­cie liry, od­ma­wia­jąc przy tym od­po­wied­nią mo­dli­twę. Ciach… i Eh­rich zo­stał peł­no­praw­nym człon­kiem ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści, a pan Sa­mu­el wy­gło­sił bło­go­sła­wień­stwo, koń­czą­ce się sło­wa­mi:

– …któ­ry roz­ka­za­łeś przy­łą­czyć nowo na­ro­dzo­ne­go do Przy­mie­rza na­sze­go ojca Abra­ha­ma.

Te­raz mo­hel od­cią­gnął do tyłu we­wnętrz­ną część na­plet­ka i ro­ze­rwał ją pa­znok­cia­mi, od­sła­nia­jąc cał­ko­wi­cie żo­łądź. Ta nie­spo­ty­ka­na u in­nych lu­dów wy­ko­nu­ją­cych opi­sa­ny za­bieg czyn­ność sta­no­wi in­te­gral­ną część ży­dow­skie­go ry­tu­ału ob­rze­za­nia, bez któ­rej uwa­ża­no by je za nie­peł­ne. W ostat­nim eta­pie mo­hel wy­ssał usta­mi krew z rany, do­ko­nu­jąc tak zwa­nej me­cy­cy, któ­rej ce­lem jest spraw­dze­nie, czy krew do­pły­wa swo­bod­nie. Po­nie­waż tym spo­so­bem moż­na do­pro­wa­dzić do in­fek­cji, me­cy­ca bu­dzi już od daw­na co­raz wię­cej kon­tro­wer­sji. Więk­szość ul­tra­or­to­dok­syj­nych grup ob­sta­je przy tra­dy­cyj­nym spo­so­bie, ale no­wo­cze­śni ra­bi­ni go­dzą się na od­sy­sa­nie krwi za po­śred­nic­twem szkla­nej rur­ki.

Od­mó­wio­no wspól­nie kil­ka dal­szych mo­dlitw, w tym mo­dli­twę nad wi­nem, pod­czas któ­rej kro­plę na­po­ju umiesz­czo­no w ustach dziec­ka. Cho­ciaż uro­czy­stość ob­rze­za­nia to ra­do­sne świę­to, brzmia­ła nie­zwy­kle po­nu­ro i tę­sk­nie. W mo­dli­twach od­ma­wia­nych po he­braj­sku za­wsze sły­chać wiel­ki smu­tek pie­śni za­gu­bio­ne­go ludu…

– …a imię jego w Izra­elu bę­dzie Eh­rich, syn Sa­mu­ela – mo­hel wy­gło­sił na ko­niec uro­czy­stą for­mu­łę, po czym wy­pi­to wino i uda­no się do domu na ucztę.

*

Kie­dy dwa lata póź­niej po­ja­wił się na świe­cie młod­szy brat Eh­ri­cha, The­odor, skrom­ne do­cho­dy pana Sa­mu­ela z co­raz więk­szym tru­dem wy­star­cza­ły na utrzy­ma­nie ca­łej ro­dzi­ny.

Moż­na zna­leźć wie­le przy­czyn ogrom­nych ru­chów lud­no­ści w Eu­ro­pie pod ko­niec XIX wie­ku. Naj­istot­niej­szym jed­nak mo­ty­wem była bez wąt­pie­nia nę­dza z jed­nej stro­ny, a na­dzie­ja na po­lep­sze­nie wa­run­ków ży­cia z dru­giej. Go­spo­dar­cze za­co­fa­nie ca­łych re­gio­nów, jak na przy­kład Ir­lan­dii czy Włoch, zwięk­szy­ło jesz­cze atrak­cyj­ność bar­dzo od­le­głe­go, lecz wie­le obie­cu­ją­ce­go „no­we­go świa­ta”. Ro­dził się mit Ame­ry­ki. Do cza­sów pierw­szej woj­ny świa­to­wej z Eu­ro­py do Sta­nów Zjed­no­czo­nych wy­emi­gro­wa­ło pra­wie 20 mi­lio­nów lu­dzi. Ży­dzi z naj­róż­niej­szych kra­jów rów­nież bra­li w tym udział. W dro­gę przez Atlan­tyk uda­ło się ich pra­wie czte­ry mi­lio­ny. Więk­szość sta­no­wi­li uchodź­cy z Ro­sji, gdzie sy­tu­acja ma­te­rial­na i po­li­tycz­na była naj­gor­sza, ale emi­gran­tów z Au­stro-Wę­gier też nie bra­ko­wa­ło. Sa­mu­el We­isz zna­lazł się wśród nich.

– Jadę – po­wie­dział do żony któ­re­goś wie­czo­ru przy ko­la­cji.

– Czy je­steś pe­wien, Sa­mu­elu, że po­stę­pu­jesz wła­ści­wie? – pani We­isz nie wy­da­wa­ła się do koń­ca prze­ko­na­na.

– Ach, Cel­lio – żach­nął się Sa­mu­el – prze­cież oma­wia­li­śmy to już set­ki razy. Wiesz do­brze, że tu­taj nie spo­tka nas nic do­bre­go, a jak tak da­lej pój­dzie, to zdech­nie­my w koń­cu z gło­du. Urzą­dzę się na no­wym miej­scu i za kil­ka mie­się­cy spro­wa­dzę cię do sie­bie.

– Są­dzisz, że to bę­dzie ta­kie pro­ste?

– O tym, że wszyst­ko jest pro­ste, ko­cha­nie, prze­ko­na­ne są tyl­ko li­nij­ki. Ale dam so­bie radę. Nie będę prze­cież sam. Wiesz do­brze, że w Ame­ry­ce sie­dzą już set­ki ty­się­cy Ży­dów.

A jed­nak urzą­dze­nie się i spro­wa­dze­nie żony z dzieć­mi za­bra­ło Sa­mu­elo­wi We­iszo­wi nie kil­ka mie­się­cy, ale całe dwa lata. W spo­łe­czeń­stwie go­jów do­syć sil­nie za­ko­rze­nio­ne jest prze­ko­na­nie, że na ca­łym świe­cie Ży­dzi nie ro­bią nic in­ne­go, jak tyl­ko wza­jem­nie się po­pie­ra­ją. Nie­ste­ty, praw­da wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej. Czy był to Ber­lin, Pa­ryż, Lon­dyn, Man­che­ster, Nowy Jork czy Chi­ca­go, we wszyst­kich przy­pad­kach na­pły­wo­wi Ży­dzi byli po­strze­ga­ni jako przy­by­sze za­gra­ża­ją­cy uzy­ska­nej przez miej­sco­wych po­zy­cji spo­łecz­nej. Ja­kob To­ury, ży­dow­ski hi­sto­ryk ży­ją­cy w Niem­czech, sfor­mu­ło­wał jed­ną z naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cych de­fi­ni­cji tego pro­ble­mu: „Kim jest Żyd ze Wscho­du? Żyd ze Wscho­du to ten, któ­ry przy­cho­dzi po mnie”.

Nad­cho­dzi­ła je­sień 1878 roku. Za­po­wia­da­ły ją żółk­ną­ce li­ście, sza­rze­ją­ce tra­wy, jesz­cze nie­daw­no zie­lo­ne i so­czy­ste, te­raz wy­su­szo­ne i kru­che. Po dwóch la­tach ocze­ki­wa­nia, Cel­lia We­isz wraz z czwór­ką wła­snych dzie­ci i Ar­mi­nem uda­wa­ła się do męża, za Wiel­ką Wodę.

ROZ­DZIAŁ IISmu­tek

Do­syć ma smut­ku każ­da go­dzi­na.

Be­ra­chot 9

Nie za­cho­wa­ły się żad­ne in­for­ma­cje do­ty­czą­ce na­zwy por­tu, z któ­re­go ro­dzi­na We­iszów wy­pły­nę­ła z czte­ro­let­nim Eh­ri­chem do Ame­ry­ki. Z pew­no­ścią nie było to żad­ne z miast wę­gier­skich, ani na­wet au­striac­kich, gdyż – jak po­wszech­nie wia­do­mo – kra­je te nie mają do­stę­pu do mo­rza. W każ­dym ra­zie, po dłu­giej po­dró­ży po­cią­giem i wszyst­kich kon­tro­lach mo­gli wresz­cie wejść na sta­tek, do po­miesz­czeń dla pa­sa­że­rów z naj­tań­szy­mi bi­le­ta­mi.

Do ame­ry­kań­skie­go raju trze­ba było prze­do­stać się przez ist­ny czy­ściec. Każ­dy sta­tek miał dwa po­kła­dy – wyż­szy i niż­szy. I tak, jak zło­co­na sko­rup­ka orze­cha kry­je cza­sem czar­ne, ro­ba­czy­we wnę­trze, tak gór­ny po­kład osła­niał swą wspa­nia­ło­ścią dol­ny, na któ­rym wśród na­rzę­dzi, skrzyń, be­czek, wor­ków, koj­ców z ptac­twem i wsze­la­kich ru­pie­ci po­dró­żo­wa­li nę­dza­rze z ca­łym ba­ga­żem swo­jej roz­pa­czy, kło­po­tów, zmar­twień i trosk. Wspo­mnia­nym czyść­cem było wła­śnie owo po­miesz­cze­nie dla bie­do­ty, zwa­ne ste­era­ge, usy­tu­owa­ne po­mię­dzy po­kła­da­mi, w ru­fie stat­ku tuż nad ste­rem. Po­mię­dzy Mu­rzy­na­mi, któ­rych im­por­to­wa­no daw­niej do Ame­ry­ki, a naj­bied­niej­szy­mi imi­gran­ta­mi ist­nia­ła ta róż­ni­ca, że tym ostat­nim nie na­kła­da­no łań­cu­chów. W ste­era­ge pa­no­wał wiel­ki ścisk i przy­kry za­duch. Przez otwar­te luki bu­cha­ła z brzu­cha stat­ku go­rą­ca fala po­wie­trza prze­sy­co­ne­go draż­nią­cą wo­nią sma­rów. Ta fala nio­sła ze sobą wę­glo­wy pył, któ­ry osia­dał na twa­rzach i odzie­niu, mie­szał się z ludz­kim po­tem i po­kry­wał wszyst­ko lep­ką, wil­got­ną ma­zią.

Płacz ko­biet i dzie­ci, prze­kleń­stwa męż­czyzn oraz mor­ska cho­ro­ba do­peł­nia­ły ob­ra­zu nę­dzy. Aby po­pa­trzeć w nie­bo i ode­tchnąć czy­stym po­wie­trzem, trze­ba było udać się na gór­ny po­kład. Tych po­dróż­nych nie­czę­sto jed­nak i nie­chęt­nie tam wpusz­cza­no. Oba­wia­no się, że swym wy­glą­dem ze­psu­ją ape­tyt pa­sa­że­rom pierw­szej kla­sy. W dwóch ła­zien­kach dla po­dróż­nych naj­niż­szej kla­sy, z któ­rych każ­da wy­po­sa­żo­na była w dzie­sięć umy­wa­lek, sześć ubi­ka­cji i kur­ki z zim­ną, sło­ną wodą, do­słow­nie się prze­le­wa­ło. Po kil­ku dniach fe­tor stał się nie do znie­sie­nia.

Po­sił­ki spo­ży­wa­no w du­żej, ob­skur­nej ja­dal­ni przy dłu­gich sto­łach. Po­da­wa­no cie­płą zupę, ziem­nia­ki, ryby, go­to­wa­ną wo­ło­wi­nę i ka­pu­stę oraz ra­zo­wy ciem­ny chleb, wszyst­ko jed­nak w ilo­ściach ta­kich, że Cel­lia bło­go­sła­wi­ła w du­chu po­mysł wzię­cia ze sobą na dro­gę pew­nej ilo­ści pro­wian­tu.

Po kil­ku dniach wpa­dli w sztorm i w ogó­le nie moż­na było wy­cho­dzić na po­kład. Fe­tor, spo­tę­go­wa­ny pa­ro­wym sys­te­mem ogrze­wa­nia, zda­wał się prze­ni­kać do szpi­ku ko­ści. Nie­wie­le z tej po­dró­ży zo­sta­ło w pa­mię­ci czte­ro­let­nie­go dziec­ka, ale praw­dą jest, że jako do­ro­sły już czło­wiek, Har­ry Ho­udi­ni na­der nie­chęt­nie po­dró­żo­wał stat­ka­mi. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wo­lał ko­lej, no i jesz­cze sa­mo­lo­ty, o czym bę­dzie mowa w dal­szej czę­ści tej opo­wie­ści.

Kie­dy sztorm mi­nął, pra­wie wszy­scy pa­sa­że­ro­wie wy­le­gli na ze­wnątrz. Prze­ci­ska­li się za­tło­czo­ny­mi przej­ścia­mi i roz­ko­szo­wa­li się świe­żym po­wie­trzem. Trzy ty­go­dnie póź­niej Eh­ri­cha obu­dził wcze­snym ran­kiem zgiełk pod­eks­cy­to­wa­nych gło­sów pa­sa­że­rów cie­szą­cych się, że oto na­stał ostat­ni dzień po­dró­ży. Ubrał się po­śpiesz­nie i wraz z mat­ką i ro­dzeń­stwem udał się na górę. Cała szóst­ka wle­pi­ła wzrok w uno­szą­cą się nad wodą mgłę, cze­ka­jąc w mil­cze­niu na wi­dok pierw­sze­go skraw­ka ame­ry­kań­skiej zie­mi.

– Jest, jest! – roz­legł się okrzyk na po­kła­dzie po­wy­żej, cze­mu za­wtó­ro­wa­ły na­tych­miast ra­do­sne śmie­chy i pi­ski. W świe­tle je­sien­ne­go po­ran­ka wy­ło­ni­ło się z mlecz­nej za­sło­ny sza­re pa­smo Long Is­land.

– Wi­dzi­cie? Tam, po dru­giej stro­nie? To Go­ver­nors Is­land – ob­ja­śniał ktoś ze znaw­stwem. – …Tam, gdzie drze­wa… A spójrz­cie tam… most Bro­oklyń­ski… Jaki pięk­ny wi­dok! I te masz­ty, i okrę­ty… A tam spi­cza­sta wie­ża ko­ścio­ła Świę­tej Trój­cy i gmach Pu­lit­ze­ra…

Woń stę­chli­zny biła od po­kła­dów wy­peł­nio­nych za­dar­ty­mi twa­rza­mi ni­czym ła­dun­kiem me­lo­nów. Kra­wędź słoń­ca pod­nio­sła się nad śliw­ko­wej bar­wy łań­cu­chem chmur poza wschod­nią czę­ścią mia­sta. Mi­lion okien błysz­cza­ło zło­tym świa­tłem. Ża­ło­śnie krzy­cząc, nad stat­kiem ko­ło­wa­ło sta­do mew. Jed­na z nich wzbi­ła się spi­ral­nie, za­lśni­ła w słoń­cu bia­ły­mi skrzy­dła­mi i za­wi­sła bez ru­chu w bia­ło­zło­tym bla­sku. Woda pod łu­kiem dzio­bu pie­ni­ła się zie­lo­no, kie­dy pru­li ro­ze­dr­ga­ne fale, na któ­rych uno­si­ły się ze­psu­te głów­ki ka­pu­sty, ka­wał­ki drew­na, skór­ki po­ma­rańcz i cała masa in­nych, nie­moż­li­wych z tej od­le­gło­ści do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia śmie­ci.

Wol­no pod­pły­nę­ły zwin­ne, małe ło­dzie ho­low­ni­cze i po­mię­dzy Bro­okly­nem a Sta­ten Is­land po­wio­dły sta­tek do no­wo­jor­skie­go por­tu. Pa­sa­że­ro­wie, któ­rzy mie­li osob­ne ka­ju­ty, wy­szli na na­brze­że pierw­si. Po wy­sa­dze­niu na ląd grup­ki uprzy­wi­le­jo­wa­nych, ka­pi­tan ob­wie­ścił przez gło­śnik, że resz­ta po­dróż­nych zo­sta­nie na stat­ku jesz­cze przez kil­ka go­dzin. Roz­legł się szmer pro­te­stów i roz­cza­ro­wa­nia. Wresz­cie za­czę­to roz­no­sić wśród pa­sa­że­rów kawę oraz nu­me­ro­wa­ne wy­wiesz­ki, któ­re za­kła­da­no im na szy­ję. Na wy­wiesz­ce Eh­ri­cha wid­niał sym­bol C-144. Wie­czo­rem, bez je­dze­nia, bez po­da­nia ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji, prze­wie­zio­no ich bar­ka­mi do ob­skur­nych ba­ra­ków na na­brze­żu, gdzie wszy­scy przy­by­li pod­da­ni zo­sta­li ba­da­niom le­kar­skim i upo­ka­rza­ją­cym prze­słu­cha­niom.

Do­pie­ro kil­ka lat póź­niej, w roku 1886, u wej­ścia do por­tu, na ma­łej wy­sep­ce Be­dloe sta­nął słyn­ny po­sąg Wol­no­ści Oświe­tla­ją­cej Świat (Sta­tue of Li­ber­ty En­li­gh­te­ning the World). Może to i do­brze, po­nie­waż wy­ry­te na co­ko­le sło­wa ży­dow­skiej po­et­ki, Emmy La­za­rus, wy­bra­ne z jej po­ema­tu The New Co­los­sus (Nowy Ko­los), mo­gły­by się wy­dać Cel­lii kpi­ną z nie­szczę­sne­go losu imi­gran­tów:

Nie­chaj przyj­dą tu do mnie znu­żo­ne, ubo­gie,

Cier­pią­ce rze­sze ludz­kie, spra­gnio­ne ra­do­ści,

Niech opusz­czą swe kra­je prze­lud­nio­ne, wro­gie

I niech bez­dom­ne, nędz­ne przyj­dą w moje wło­ści…

Po­chod­nią im oświe­tlę tę wy­śnio­ną dro­gę

Przez wro­ta po­zło­ci­ste do kra­ju wol­no­ści.

(prze­kład Al­fred Lieb­feld)

Nie­ste­ty, tuż po wy­lą­do­wa­niu imi­gran­ci na­po­ty­ka­li taką samą albo na­wet jesz­cze gor­szą biu­ro­kra­cję niż w kra­jach, z któ­rych przy­by­li. Nikt nie pa­tycz­ko­wał się z bie­da­ka­mi, nikt ich chle­bem i solą nie wi­tał. Głów­nym za­da­niem ad­mi­ni­stra­cji było wy­ło­wić i ode­słać z po­wro­tem wszyst­kie oso­by uzna­ne za nie­po­żą­da­ne, do któ­rych za­li­cza­no mię­dzy in­ny­mi: ska­za­nych wy­ro­kiem sądu, nę­dza­rzy, lu­na­ty­ków, Chiń­czy­ków (od 1882 roku), cier­pią­cych na cho­ro­by za­kaź­ne, prak­ty­ku­ją­cych po­li­ga­mię, pro­sty­tut­ki i anar­chi­stów.

Od chwi­li po­wsta­nia pań­stwa ame­ry­kań­skie­go w roku 1776 uwa­ża­no po­wszech­nie, że w kra­ju tym po­win­ni zna­leźć schro­nie­nie wszy­scy, któ­rzy z ja­kichś po­wo­dów po­trze­bu­ją azy­lu. Wie­rzo­no tak­że w rów­ność szans dla pra­gną­cych osią­gnąć suk­ces ży­cio­wy, przy­najm­niej ten mie­rzo­ny ka­te­go­ria­mi ma­te­rial­ny­mi. Jed­nak w mia­rę upły­wu lat ten­den­cja do utrzy­my­wa­nia „otwar­tych drzwi” dla przy­by­szów z ze­wnątrz wy­pie­ra­na była stop­nio­wo przez po­gląd, we­dług któ­re­go imi­gran­ci sta­no­wi­li po­ten­cjal­ne za­gro­że­nie dla trwa­ło­ści in­sty­tu­cji po­li­tycz­nych kra­ju oraz nie­śli ze sobą nie­bez­pie­czeń­stwo zmia­ny sto­sun­ków spo­łecz­nych i eko­no­micz­nych.

Ame­ry­ka­nie co­raz bar­dziej nie­spo­koj­nie przy­glą­da­li się ro­sną­cym wciąż sze­re­gom no­wej emi­gra­cji. Ma­so­wy na­pływ cu­dzo­ziem­ców, mó­wią­cych w nie­zro­zu­mia­łych dla nich ję­zy­kach i hoł­du­ją­cych nie­zna­nym zwy­cza­jom, ro­dził u tych, któ­rzy prze­by­wa­li w Ame­ry­ce już od lat prze­ko­na­nie, że ich spo­łe­czeń­stwo ra­dy­kal­nie zmie­nia się na gor­sze. Ne­ga­tyw­ne oce­ny wy­sta­wia­ne przy­by­szom mia­ły jed­nak swo­je głów­ne źró­dło w sfe­rze eko­no­micz­nej. Nie­jed­no­krot­nie bo­wiem imi­gran­tów za­trud­nia­no na za­sa­dzie tak zwa­nych „żół­tych kon­trak­tów”, to zna­czy umów zbio­ro­wych, za­wie­ra­nych jesz­cze przed przy­by­ciem do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, na wa­run­kach znacz­nie gor­szych od tych ofe­ro­wa­nych Ame­ry­ka­nom. „Rdzen­ni” miesz­kań­cy mie­li więc pra­wo przy­pusz­czać, że nowi przy­by­sze przy­jeż­dża­ją­cy z przy­sło­wio­wym kon­trak­tem w kie­sze­ni za­bie­ra­ją im miej­sca pra­cy.

Obok pro­ble­mów eko­no­micz­nych, po­ja­wi­ły się oczy­wi­ście kło­po­ty na­tu­ry re­li­gij­nej i ra­so­wej. Uze­wnętrz­nia­ły się cza­sa­mi w for­mach dość dra­stycz­nych, w skraj­nych przy­pad­kach do­cho­dzi­ło na­wet do or­ga­ni­zo­wa­nia po­gro­mów. Ich ofia­ra­mi pa­da­li – zwłasz­cza na Za­chod­nim Wy­brze­żu – Chiń­czy­cy i Ja­poń­czy­cy, ale ro­sła też wro­gość do Ży­dów. W po­pu­lar­nej pra­sie po­ja­wia­ły się zło­śli­we dow­ci­py i ko­mik­sy an­ty­ży­dow­skie, „sta­ro­za­kon­nym” utrud­nia­no bądź unie­moż­li­wia­no wstęp do klu­bów, ho­te­li i pry­wat­nych szkół.

Zde­ner­wo­wa­nie i anal­fa­be­tyzm przy­by­szów były przy­czy­ną czę­stych po­my­łek urzęd­ni­czych. Wie­lu lu­dzi opu­ści­ło obóz przej­ścio­wy ze zmie­nio­ny­mi da­ny­mi. Pe­wien Nie­miec, na przy­kład, był tak prze­stra­szo­ny, że gdy za­py­ta­no go o imię, wy­ją­kał: Ich ver­ges­se (za­po­mnia­łem). Za­pi­sa­no mu w pa­pie­rach: Fer­gus­son. Ro­dzi­nie rab­bie­go Sa­mu­ela rów­nież prze­krę­co­no na­zwi­sko. Od­tąd w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach po­ja­wi­ła się pi­sow­nia: We­iss. Trud­no się zresz­tą temu dzi­wić, gdyż czy­ta­ne na spo­sób ame­ry­kań­ski sło­wo We­isz brzmia­ło dla miej­sco­wych jak bul­got wody w ru­rze ka­na­li­za­cyj­nej. Za­pew­ne z tego wła­śnie po­wo­du w wie­lu ame­ry­kań­skich bio­gra­fiach Har­ry’ego Ho­udi­nie­go jego ory­gi­nal­ne na­zwi­sko po­da­wa­ne jest błęd­nie.

Prze­szedł­szy szczę­śli­wie przez to całe imi­gra­cyj­ne pie­kło, usły­szaw­szy rzu­co­ne na ko­niec przez ja­kie­goś urzęd­ni­ka nie­zna­ne im sło­wo: Good luck9, Cel­lia i dzie­ci wpa­dli w ra­mio­na ocze­ku­ją­ce­go na nich za bra­mą Sa­mu­ela.

*

Stan Wi­scon­sin zna­ny jest głów­nie z krwa­wej roz­pra­wy z In­dia­na­mi z ple­mie­nia Sauk w 1832 roku (Black Hawk War – Woj­na Czar­ne­go Ja­strzę­bia), tra­gicz­ne­go po­ża­ru la­sów z 1871 roku, w któ­rym zgi­nę­ło po­nad 1200 osób, oraz z ukształ­to­wa­nia się tam na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku ru­chu na rzecz re­form spo­łecz­nych, zwa­ne­go pro­gre­sy­wi­zmem. No i jesz­cze z tego, że przez pe­wien czas miesz­kał tam i do­ra­stał słyn­ny sztuk­mistrz, Har­ry Ho­udi­ni.

Po ode­bra­niu ro­dzi­ny z por­tu, Sa­mu­el We­isz (a wła­ści­wie to już We­iss), wsa­dził ją do po­cią­gu i za­wiózł do ma­łe­go, sen­ne­go mia­stecz­ka Ap­ple­ton na pół­noc­nym wscho­dzie sta­nu, po­ło­żo­ne­go nad rze­ką Fox. Cho­ciaż… Uży­cie sfor­mu­ło­wa­nia: „po­ło­żo­ne­go nad rze­ką” może zo­stać uzna­ne za pew­ne­go ro­dza­ju nad­uży­cie. W swym naj­szer­szym miej­scu Fox Ri­ver nie mia­ła wię­cej niż 10 stóp, co wśród nie­któ­rych (szcze­gól­nie przy­jezd­nych) po­wo­do­wa­ło ko­men­ta­rze w ro­dza­ju:

– To ma być rze­ka? Taka sze­ro­ka, że na dru­gi brzeg moż­na bez tru­du na­szczać.

W każ­dym ra­zie woda była w niej czy­sta jak łza, w od­róż­nie­niu od więk­szo­ści in­nych rzek, w któ­rych pły­nie zwy­kle ja­kaś dziw­na, cuch­ną­ca ciecz, skła­da­ją­ca się głów­nie z od­cho­dów, my­dlin, ole­ju i zde­chłych szczu­rów. We­dług za­miesz­czo­nej w in­ter­ne­cie przez miej­sco­we wła­dze stro­ny re­kla­mu­ją­cej dzi­siej­sze Ap­ple­ton, w Fox Ri­ver cią­gle jesz­cze żyją je­sio­try, szczu­pa­ki, pstrą­gi, oko­nie i po­dob­no kar­pie, co za­kra­wa na bzdu­rę, jako że po pierw­sze – kar­pi w ogó­le nie ma w Sta­nach (o czym bo­le­śnie prze­ko­nu­ją się pod­czas każ­dej wi­gi­lii za­miesz­ka­li tam ro­da­cy), a po dru­gie – je­śli na­wet już, to miesz­ka­ją one w sta­wach, a nie rze­kach.

Pierw­szy bu­dy­nek na te­re­nie na­le­żą­cym dziś do Ap­ple­ton po­sta­wio­no za­le­d­wie czter­dzie­ści trzy lata wcze­śniej, kie­dy nie­ja­ki Hip­po­ly­te Gri­gnon po­sta­no­wił otwo­rzyć w szcze­rym polu urząd pocz­to­wy. Stop­nio­wo na­pły­nę­li dal­si osad­ni­cy, głów­nie Niem­cy, Ho­len­drzy i Po­la­cy. W roku 1853 osa­da Grand Chu­te (bo tak się wów­czas na­zy­wa­ła) uzy­ska­ła ofi­cjal­nie sta­tus wsi, na cze­le któ­rej sta­nął wy­bra­ny przez miesz­kań­ców prze­wod­ni­czą­cy, John. F. John­ston. Czte­ry lata póź­niej wieś prze­obra­zi­ła się w mia­sto, przyj­mu­jąc na­zwę Ap­ple­ton na cześć pana Sa­mu­ela Ap­ple­to­na, któ­ry kosz­tem 10 ty­się­cy do­la­rów wy­bu­do­wał tam pierw­szą szko­łę i bi­blio­te­kę. Nie­któ­re źró­dła po­da­ją, że Ap­ple­ton zo­sta­ło tak na­zwa­ne wca­le nie na cześć pana Sa­mu­ela, lecz dla uho­no­ro­wa­nia mał­żon­ki pana Law­ren­ce’a (tego od Law­ren­ce Uni­ver­si­ty), Sary Eli­za­beth Ap­ple­ton, cór­ki Wil­lia­ma Ap­ple­to­na, bo­ga­te­go kup­ca z Bo­sto­nu i człon­ka Kon­gre­su, ku­zy­na Sa­mu­ela. Jak było na­praw­dę, niech mar­twią się Ame­ry­ka­nie. Z pew­no­ścią czy­tel­ni­cy ni­niej­szej opo­wie­ści mają dużo in­nych, po­waż­niej­szych zmar­twień. Dzi­siaj 80-ty­sięcz­ne mia­sto szczy­ci się po­sia­da­niem 24 szkół pu­blicz­nych, 13 pry­wat­nych oraz 1 szko­ły wyż­szej (Law­ren­ce Uni­ver­si­ty), gdzie rok­rocz­nie uczęsz­cza na wy­kła­dy po­nad 1200 stu­den­tów.

Naj­waż­niej­szym wy­da­rze­niem w dzie­jach mia­sta było chy­ba za­ło­że­nie lamp elek­trycz­nych na Col­le­ge Ave­nue, któ­re za­stą­pi­ły uży­wa­ne do­tych­czas oświe­tle­nie ga­zo­we już w roku 1912. Wcze­śniej, w roku 1877, miej­sco­wy bo­gacz Al­fred Gal­pin po­łą­czył swój bank z pry­wat­ną re­zy­den­cją za po­mo­cą pierw­szej w sta­nie Wi­scon­sin li­nii te­le­fo­nicz­nej.

Po­dob­no naj­pięk­niej­szą rze­czą w Ap­ple­ton są… za­cho­dy słoń­ca. Nie wia­do­mo bli­żej, dla­cze­go tak się dzie­je, być może z po­wo­du szcze­gól­ne­go ro­dza­ju in­te­rak­cji po­bli­skich wód ol­brzy­mie­go je­zio­ra Mi­chi­gan z pół­noc­ny­mi wia­tra­mi, w każ­dym ra­zie oko­li­ce te re­gu­lar­nie na­wie­dza­ne są przez za­dzi­wia­ją­cych kształ­tów for­ma­cje chmur, któ­re roz­sy­pu­ją na wie­czor­nym nie­bie nie­sa­mo­wi­tą wręcz fe­erię barw.

Być może ist­nia­ły w Sta­nach Zjed­no­czo­nych mia­sta bar­dziej od­po­wied­nie do ży­cia niż Ap­ple­ton w sta­nie Wi­scon­sin, ale to wła­śnie tu­taj Sa­mu­el We­iss zna­lazł za­trud­nie­nie w miej­sco­wej sy­na­go­dze. Nie­ste­ty, tak się zno­wu zło­ży­ło, że w bied­nej.

W wa­run­kach ame­ry­kań­skich ist­nie­je pew­na róż­ni­ca mię­dzy przy­na­leż­no­ścią do sy­na­go­gi a mo­dle­niem się w niej. Na­le­żą­cy do da­nej sy­na­go­gi (w eu­ro­pej­skich wa­run­kach – gmi­ny) może nig­dy nie cho­dzić tam się mo­dlić. Nie­rzad­ko zda­rza się też sy­tu­acja od­wrot­na, kie­dy ktoś przy­cho­dzi re­gu­lar­nie do ja­kiejś sy­na­go­gi, jed­no­cze­śnie do niej nie na­le­żąc. Człon­ko­stwo w ame­ry­kań­skich sy­na­go­gach po­strze­ga się ra­czej w ka­te­go­riach przy­na­leż­no­ści, a nie uczest­nic­twa w mo­dli­twach. Wią­że się je mię­dzy in­ny­mi z do­rocz­ny­mi skład­ka­mi. Dla wie­lu sy­na­gog opła­ty te są głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia i po­zwa­la­ją im funk­cjo­no­wać przez cały rok. Przy­na­leż­ność wy­ni­ka z chę­ci utrzy­my­wa­nia i wspie­ra­nia fi­nan­so­wo re­li­gij­nej in­sty­tu­cji (moż­na to trak­to­wać jak do­bro­wol­ny po­da­tek) oraz by­cia człon­kiem spo­łecz­no­ści o cha­rak­te­rze re­li­gij­nym. Gdy po­ja­wia się pro­blem skła­dek, za­wsze znaj­du­ją się tacy, któ­rych albo na ich pła­ce­nie nie stać, albo nie chcą tego ro­bić. W USA sza­cu­je się dzi­siaj, że po­ło­wa ro­dzin ży­dow­skich nie przy­na­le­ży do żad­nej sy­na­go­gi, cho­ciaż skład­ki róż­nią się wy­so­ko­ścią – od bar­dzo sym­bo­licz­nych po cał­kiem po­kaź­ne.

Pań­stwo We­iss za­miesz­ka­li w sta­rym domu z po­ob­tłu­ki­wa­ny­mi schod­ka­mi, po­ła­ma­ny­mi po­rę­cza­mi i od­cho­dzą­cym od ścia­ny ca­ły­mi pła­ta­mi tyn­kiem, od­sła­nia­ją­cym wy­szczer­bio­ne, czer­wo­ne ce­gły. W naj­bliż­szym są­siedz­twie znaj­do­wa­ło się kil­ka in­nych, rów­nie ob­skur­nych bu­dyn­ków. Nie­któ­re okna za­bi­to w nich pły­ta­mi wy­pa­czo­nej i po­kry­tej za­cie­ka­mi pil­śni. Nie tak Cel­lia wy­obra­ża­ła so­bie nowe ży­cie w kra­ju – jak mó­wio­no – peł­nym moż­li­wo­ści. Naj­bar­dziej kło­po­tli­wą spra­wą była to­a­le­ta. Mie­ści­ła się w po­zba­wio­nym tra­wy ogród­ku i dzie­li­li ją z miesz­ka­ją­cą nad nimi dru­gą ro­dzi­ną Ży­dów. Eh­rich miał wra­że­nie, że są­sie­dzi nie zaj­mu­ją się wła­ści­wie ni­czym in­nym, jak tyl­ko prze­sia­dy­wa­niem w niej na okrą­gło przez cały boży dzień.

*

Każ­dy z nas ma w ży­ciu taką chwi­lę, któ­ra prze­są­dza o tym, kim bę­dzie­my. Cza­sa­mi jest to wio­sen­ny po­ra­nek, kie­dy w zde­rze­niu z bru­tal­no­ścią świa­ta pry­ska­ją złu­dze­nia i na­iw­ne ide­ały, cza­sem dłu­ga mrocz­na noc cier­pień i prze­war­to­ścio­wań, a cza­sem… wi­zy­ta cyr­ku, któ­ry wła­śnie za­wi­tał do na­sze­go mia­sta.

Cyrk Jac­ka Ho­ef­fle­ra przy­je­chał do Ap­ple­ton wcze­snym la­tem 1883 roku. Pra­wie cały dzień po­świę­co­ny był na mon­taż prze­raź­li­wych ilo­ści róż­no­rod­ne­go sprzę­tu: gi­gan­tycz­ne­go na­mio­tu, are­ny, ca­łe­go za­ple­cza i to­wa­rzy­szą­ce­go cyr­ko­wi lu­na­par­ku. Po­stron­nym ob­ser­wa­to­rom wy­da­wa­ło się, że jest to za­da­nie prze­kra­cza­ją­ce ludz­kie siły, jed­nak cyr­kow­cy, bo­ga­ci w do­świad­cze­nia kil­ku po­ko­leń, ra­dzi­li so­bie z dzie­cin­ną wręcz ła­two­ścią. Dzię­ki ich wpra­wie i zna­ko­mi­tej or­ga­ni­za­cji pra­cy, za­miast w bez­na­dziej­nym cha­osie, wszyst­ko od­by­wa­ło się w ide­al­nym po­rząd­ku. Ak­cję śmia­ło moż­na by po­rów­nać do woj­sko­wej ope­ra­cji, z tym, że bez­a­pe­la­cyj­nie na­le­ża­ło­by uznać prze­wa­gę cyr­ku, je­śli cho­dzi o spraw­ność. Za­nim dzień do­biegł koń­ca, ostat­nia śrub­ka zo­sta­ła do­krę­co­na, ostat­ni gwóźdź przy­bi­ty. Ogrom­ny ze­spół cyr­ko­wo-lu­na­par­ko­wy go­tów był na przy­ję­cie go­ści.

Na­za­jutrz po po­łu­dniu wo­kół wiel­kiej, bre­zen­to­wej kon­struk­cji i usta­wio­nych w czwo­ro­bok ko­lo­ro­wych wo­zów, zgro­ma­dził się po­kaź­ny tłu­mek. To były jesz­cze cza­sy, kie­dy sztu­ka cyr­ko­wa cie­szy­ła się ogrom­nym wzię­ciem nie zbla­zo­wa­nej oglą­da­niem te­le­wi­zji pu­blicz­no­ści. Eh­rich We­iss też tam był, wraz z kil­ko­ma ko­le­ga­mi. Obok za­fa­scy­no­wa­nia oglą­da­ny­mi wi­do­ka­mi, dzie­cia­ków łą­czy­ło jesz­cze jed­no – ża­den z nich nie miał pie­nię­dzy na bi­let. Roz­gry­wa­ją­ce się we­wnątrz na­mio­tu cuda nie były prze­zna­czo­ne dla nich.

– A mnie ro­dzi­ce obie­ca­li za­brać ju­tro na przed­sta­wie­nie – po­chwa­lił się mały Ja­cob Grun­berg, syn są­sia­dów z góry.

– Mnie też – od­po­wie­dział Eh­rich, cho­ciaż wie­dział, że nie ma na to naj­mniej­szych szans.

– Kła­miesz – skrzy­wił się Ja­cob. – Skąd twoi sta­rzy wzię­li­by na to szmal?

– A skąd twoi by wzię­li? – od­ciął się Eh­rich. – Pa­trz­cie go, zna­lazł się mi­lio­ner.

– Gów­no zo­ba­czysz – nie da­wał za wy­gra­ną są­siad.

– Gów­no to ty sam zo­ba­czysz – rzu­cił przez za­ci­śnię­te zęby mały We­iss. – Za­raz ci we­trę two­ją par­szy­wą gębę w kupę tego wiel­kie­go sło­nia – do­dał, ru­sza­jąc w stro­nę opo­nen­ta z groź­nym bły­skiem w oku.

Nie cze­ka­jąc, aż Eh­rich zre­ali­zu­je swo­ją groź­bę, Ja­cob od­wró­cił się na pię­cie i po pro­stu uciekł. Syn ra­bi­na był niż­szy od więk­szo­ści ró­wie­śni­ków, ale mu­sku­lar­ny, pie­kiel­nie sil­ny i nie­zwy­kle zręcz­ny. Kil­ku urwi­sów z ży­dow­skiej dziel­ni­cy zdą­ży­ło się już prze­ko­nać, że le­piej nie wcho­dzić mu w dro­gę. W póź­niej­szym cza­sie, miesz­ka­jąc już w No­wym Jor­ku, z po­wo­dze­niem upra­wiał pły­wa­nie w Pa­sti­me Ath­le­tic Club przy 76 Uli­cy i zda­niem tre­ne­ra, gdy­by tyl­ko zde­cy­do­wał się po­sta­wić na tę dys­cy­pli­nę spor­tu, z pew­no­ścią osią­gnął­by wiel­kie suk­ce­sy. Przez pe­wien okres ży­cia ćwi­czył boks i za­pa­sy. Był tak­że świet­nym lek­ko­atle­tą, przede wszyst­kim bie­ga­czem. W wie­ku 16 lat wy­grał zor­ga­ni­zo­wa­ny przez Ame­ry­kań­ski Ama­tor­ski Zwią­zek Lek­ko­atle­tycz­ny (AAAU – Ame­ri­can Ama­teur Ath­le­tic Union) bieg na jed­ną milę. Po kil­ku dniach zo­stał jed­nak zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ny za „upra­wia­nie w prze­szło­ści nie apro­bo­wa­nych ro­dza­jów spor­tu”. Co to były owe „nie apro­bo­wa­ne spor­ty” – bli­żej nie wia­do­mo.

– Zo­ba­czę wy­stęp, i to jesz­cze dzi­siaj – za­pew­nił Eh­rich po­zo­sta­łych ko­le­gów.

– Cie­ka­we jak? – za­py­tał je­den z nich.

– Jesz­cze nie wiem, ale ja­koś do­sta­nę się do środ­ka.

– Eee, le­piej na­wet nie pró­buj – do­dał dru­gi. – Wi­dzia­łeś fa­ce­ta, któ­ry pil­nu­je wej­ścia? Wy­glą­da na ta­kie­go, co jed­nym ude­rze­niem mógł­by za­bić ko­nia.

– Nie za­mie­rzam się z nim bić – po­wie­dział Eh­rich, wy­pi­na­jąc dum­nie swą dzie­wię­cio­let­nią pierś. – Są inne spo­so­by.

Odłą­czyw­szy się od gru­py, po­spie­szył na po­szu­ki­wa­nie tych in­nych spo­so­bów, ale po kwa­dran­sie rura mu zmię­kła. Je­dy­na dro­ga do we­wnątrz pro­wa­dzi­ła przez fron­to­wy otwór, któ­ry pra­wie cał­ko­wi­cie za­sła­niał swym po­tęż­nym ciel­skiem łysy fa­cet o ga­ba­ry­tach no­so­roż­ca. Przed­sta­wie­nie mia­ło się roz­po­cząć już za chwi­lę.

Znie­chę­co­ny We­iss jesz­cze raz ob­szedł na­miot do­oko­ła. Wy­glą­da­ło na to, że ko­le­ga Ja­cob miał ra­cję i że rze­czy­wi­ście gów­no zo­ba­czy. W tym mo­men­cie za­uwa­żył pod kon­struk­cją drob­ną nie­rów­ność grun­tu, coś w ro­dza­ju ma­łe­go doł­ka, przez któ­ry mógł­by prze­ci­snąć się do środ­ka. Po do­kład­niej­szym obej­rze­niu oka­za­ło się, że wejść tam­tę­dy dał­by radę je­dy­nie sła­bo od­ży­wio­ny szczur. W de­spe­ra­cji za­czął ko­pać no­ga­mi twar­dą zie­mię. Przed­sta­wie­nie już się roz­po­czę­ło, o czym świad­czy­ły do­bie­ga­ją­ce go grom­kie bra­wa, śmie­chy i pi­ski dzie­cia­ków. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach in­ten­syw­nej pra­cy otwór po­więk­szył się na tyle, że od bie­dy prze­do­stał­by się przez nie­go za­gło­dzo­ny kot, ale w żad­nym wy­pad­ku czło­wiek, na­wet czło­wiek dzie­wię­cio­let­ni. Eh­rich po­sta­no­wił jed­nak spró­bo­wać.

Po­ło­żył się na ple­cach i wsa­dził w otwór gło­wę – uda­ło się! Po­tem spró­bo­wał prze­ci­snąć ra­mio­na, co oka­za­ło się dużo trud­niej­sze. Po­pchnął moc­niej, ale nie po­su­nął się na­wet o mi­li­metr. Spró­bo­wał więc jesz­cze sil­niej. Po chwi­li tkwił uwię­zio­ny w pu­łap­ce, nie mo­gąc wy­ko­nać naj­mniej­sze­go ru­chu ani do przo­du, ani do tyłu. Miał wra­że­nie, że na pier­siach opie­ra mu się cała ogrom­na kon­struk­cja na­mio­tu. Ja­kaś me­ta­lo­wa bel­ka wy­ci­ska­ła z płuc po­wie­trze. W de­spe­ra­cji za­czął szar­pać się na boki, lecz po­mo­gło tyle, co cho­re­mu na raka pa­pie­ros. Po­czuł, że się dusi.

– Ra­tun­ku! – krzyk­nął ostat­kiem sił, ale jego głos uto­nął w ogól­nej wrza­wie. „Już po mnie” – po­my­ślał.

Opa­no­wu­jąc z naj­wyż­szym tru­dem ogar­nia­ją­cą go pa­ni­kę, wy­pu­ścił z sie­bie reszt­kę ży­cio­daj­ne­go po­wie­trza, za­parł się ob­ca­sa­mi w zie­mię i z ca­łej mocy szarp­nął do przo­du. Wie­dział, że dru­gi raz już tego ru­chu nie po­wtó­rzy, więc wło­żył w nie­go całą swo­ją siłę, całą wagę, całą roz­pacz i strach przed zbli­ża­ją­cym się nie­uchron­nie koń­cem. Pół mi­nu­ty póź­niej sie­dział na wi­dow­ni.

Ogrom­ny na­miot wy­peł­nio­ny był po brze­gi. Czu­ło się na­pię­cie i pod­nie­ce­nie. Kil­ka se­tek dzie­ci, nie­mal tak prze­ję­tych, jak to­wa­rzy­szą­cy im do­ro­śli, pa­trzy­ło wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi na baj­ko­we kró­le­stwo, w któ­rym się na­gle zna­la­zły. Wszyst­ko wo­kół lśni­ło i mi­go­ta­ło, lecz nie tan­det­nym po­ły­skiem jar­marcz­nych świe­ci­de­łek, ale praw­dzi­wym cyr­ko­wym bla­skiem. Are­na wy­sy­pa­na była brud­no­żół­tym pia­skiem, wszyst­ko inne jed­nak mie­ni­ło się, wręcz kłu­ło w oczy całą fe­erią naj­wspa­nial­szych barw. Trzej klow­ni wal­czy­li aku­rat ze sobą, usi­łu­jąc prze­li­cy­to­wać się roz­ma­ity­mi fi­koł­ka­mi i sztucz­ka­mi. Za­raz po nich po­ja­wi­ła się pięk­na dziew­czy­na w nie mniej pięk­nym ko­stiu­mie, ja­dą­ca na sło­niu przy­stro­jo­nym ze wschod­nim prze­py­chem, iskrzą­cym się od zło­ta i ka­mie­ni we wszyst­kich ko­lo­rach tę­czy. Po­tęż­ne zwie­rzę tań­czy­ło w takt mu­zy­ki, spa­ce­ro­wa­ło po­mię­dzy roz­sta­wio­ny­mi gę­sto na are­nie szkla­ny­mi na­czy­nia­mi, nie trą­ca­jąc na­wet jed­ne­go ta­le­rza, sta­wa­ło na dwóch no­gach i za po­mo­cą wiel­kiej trą­by zsa­dza­ło tre­ser­kę na zie­mię, po czym zno­wu wsa­dza­ło ją so­bie na grzbiet.

Kie­dy słoń znikł za kur­ty­ną, na are­nę wpa­dły w peł­nym ga­lo­pie dwa stroj­ne w pió­ra kare ru­ma­ki. Do­sia­da­ją­cy ich jeźdź­cy fru­wa­li nad koń­mi, wy­ko­nu­jąc za­pie­ra­ją­ce dech w pier­siach, wręcz sa­mo­bój­cze akro­ba­cje. Tłum krzy­czał, wył i gwiz­dał, co w Sta­nach Zjed­no­czo­nych uwa­ża­ne jest za naj­wyż­szy wy­raz apro­ba­ty.

Ubra­ny w czar­ny, mie­nią­cy się sre­brem ko­stium tre­ser po­tra­fił prze­mie­nić kil­ka groź­nych lwów w sta­do po­kor­nych ba­ran­ków. Inny fa­cet, w ogrom­nym mek­sy­kań­skim som­bre­ro, wy­czy­niał z las­sem cuda, o ja­kich kow­bo­je wy­stę­pu­ją­cy za­wo­do­wo na ro­deo nie śmie­li­by na­wet ma­rzyć. Jego ko­le­ga, z za­wią­za­ny­mi ocza­mi ob­ry­so­wał do­kład­nie no­ża­mi syl­wet­kę dziew­czy­ny krę­cą­cej się na ko­lo­ro­wym, drew­nia­nym kole.