Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Paula Shermana przybliża sylwetkę Harry'ego Houdiniego (1874-1926), najsłynniejszego magika i iluzjonisty świata, specjalisty od ucieczek i uwalniania się z kajdan, łańcuchów i więzów. Haudini potrafił wydostać się z zamkniętego sejfu, którego szyfr znał tylko właściciel. Znikał z zamkniętej celi więziennej. Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w trumnie. Uwalniał się. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał triumfalnie uśmiechnięty, obok nietkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był więziony, pozdrawiając widzów. Iluzjonista to pierwsza książka o Harrym Haudinim wydana w Polsce. Poznajemy w niej nie tylko najsłynniejsze triki mistrza, ale także jego barwne życie prywatne
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Jacek Illg
Elżbieta Spadzińska-Żak
Redakcja techniczna
Damian Walasek
Skład, łamanie i projekt okładki
Ewa Mierzwa
Zdjęcie na okładce
© EAST NEWS
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-079-8
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Pamięci Andrzeja Słowińskiego – „Astralviego”
Nawet najtrudniejsze rzeczy można zrobić szybko i natychmiast.
Profesja iluzjonisty, podobnie jak prostytucja, należy do najstarszych zawodów świata. Już od najdawniejszych wieków przeróżni magicy wykorzystywali swoje kuglarskie talenty, jedni ku uciesze gawiedzi, inni dla osiągnięcia często zakamuflowanych celów. Przepowiadali przyszłość, wyciągali króliki z kapelusza, zamieniali ziemniaki w złote klejnoty.
Gwałtowny rozwój „sztuki tworzenia złudzeń” nastąpił na przełomie XIX i XX wieku. Ludzie pragnęli coś podziwiać, a duch czasu zabraniał im tego. Gotowi byli płacić, byle dać im naprawdę dobre i zadziwiające widowisko. Wielcy artyści zaczęli więc zadziwiać umiejętnościami żądnych wrażeń widzów, zaskakując efektami będącymi świadectwem zarówno ich pomysłowości, wyobraźni, jak i intelektu. Olbrzymim powodzeniem cieszyły się w tym czasie wielkie magiczne rewie, a w nich szczególnie „lewitacja”, czyli unoszenie asystentki w przestrzeni. Tego rodzaju „cuda” wydawały się być zwiastunem nieograniczonych możliwości człowieka. Niecierpliwie oczekiwano na kolejne widowisko, a potem pamiętano je przez długie miesiące i lata.
Ale to, co wyczyniał Harry Houdini, nie mieściło się po prostu w głowie. Przerażało do szpiku kości i zapierało dech w piersiach. Oglądając jego występy, nawet anemicy dostawali wypieków. Takich numerów nie potrafił wcześniej wykonać żaden iluzjonista. (Później zresztą też nie). Houdini był po prostu jedyny w swoim rodzaju, wspaniały i niepowtarzalny w całych dziejach sztuki magicznej.
Znany jest powszechnie dzięki numerom polegającym na przedziwnych sposobach uwalniania się z różnego rodzaju więzów i zamknięć. Kazał się krępować i pętać na wszelkie możliwe sposoby – i zawsze się uwalniał. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby. Uwalniał się. „Równie dobrze kajdanki mogłyby być zrobione z galarety, z taką łatwością jego ręce się z nich wyślizgiwały” – odnotował Sir Arthur Conan Doyle, „ojciec” Sherlocka Holmesa.
Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w trumnie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych gwoździami beczek, z zaszytych worków pocztowych. Uwolnił się też z obitej cynkową blachą skrzyni fortepianu marki Knabe, z żeliwnego kotła, z wypełnionej wodą bańki na mleko. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale triumfalnie uśmiechnięty, obok nie tkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był więziony. Pozdrawiał widzów, machając rękami.
Uciekł z kibitki, jaką wożono więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiej celi tortur, z więzienia w Bostonie i w Hamburgu. Przykuwano go łańcuchami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat, a on się wyzwalał. W grudniu 1907 roku skrępowany kajdankami zeskoczył do lodowatej wody z mostu Old Belle w Bostonie i z łatwością zdołał się uwolnić. 26 sierpnia następnego roku wrzucono go do zatoki San Francisco, z rękami związanymi z tyłu i trzydziestoma kilogramami łańcuchów umocowanych do jego ciała. Bezpiecznie wypłynął na powierzchnię. Związany sznurami skakał z mostów do Tamizy, Sekwany i Missisipi.
Ubrano go w odpowiednio obciążony strój nurka, odcięto dopływ powietrza i spuszczono na dno oceanu. Wypłynął. Wieszano go owiniętego kaftanem bezpieczeństwa głową w dół, na dźwigach, dwupłatowcach i dachach budynków. Wszystko na nic. Zawsze zdołał się uwolnić. Pokazy te budziły zarówno podziw, jak i strach, a oglądały je, przecierając ze zdumienia oczy, tysiące osób. Jego wyczyny były tak niezwykłe, wywierały tak dziwny i niepokojący wpływ na widownię, że często wyprowadzano z sali dzieci przed zakończeniem spektaklu. Swoje umiejętności prezentował również w wielu filmach, kręconych w latach 1916-1923. Nieprawdopodobne sztuczki Houdiniego polegały po części na jego wielkiej sile fizycznej i ogromnej sprawności, po części zaś na czymś, czego do dzisiaj najwybitniejsi specjaliści nie zdołali rozgryźć. Sam magik opowiadał o „wewnętrznym głosie”, który doradzał mu, czego może się podjąć, a czego powinien zaniechać. „Dopóki będę mu posłuszny, nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo” – twierdził. W Ameryce do dzisiaj używa się w potocznej mowie określenia to houdinize, co znaczy uwolnić się, znaleźć wyjście z trudnej sytuacji.
Słynny dramatopisarz George Bernard Shaw uznał Houdiniego – nie bez przesady, która jednak ma swoją wymowę – za jedną z trzech najbardziej znanych postaci w całej historii ludzkości. W 1968 roku w mieście Niagara Falls, w stanie Nowy Jork, otwarte zostało sławiące go muzeum pod nazwą „Houdini – Magical Hall of Fame”. Obok rozlicznych i ciągle nowych przejawów pamięci o wielkim iluzjoniście obiekt ten wydaje się być najlepszym gwarantem jego nieśmiertelności.
*
Wszyscy dzisiaj doskonale wiedzą, że iluzjonista nie jest czarodziejem wyposażonym w nadprzyrodzone moce, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak wiele ciężkiej pracy wymaga ten rodzaj sztuki. Ile długich i starannych ćwiczeń potrzeba dla osiągnięcia odpowiedniej zręczności i ruchliwości rąk, dla wypracowania koordynacji wszystkich ruchów, dla opanowania umiejętności odwracania uwagi. W zawodzie magika konieczny jest błyskawiczny refleks, inteligencja i talent aktorski godny największych mistrzów sceny. Iluzjonista musi mieć pewien zapas wiedzy z dziedziny chemii i fizyki, a także znajomość ślusarki i stolarki, by konstruować i reperować swoje rekwizyty. Prócz tego często musi być zarówno butaforem, jak i elektrykiem. Tylko w tych warunkach może liczyć na sukces. Ludzie patrzą na iluzjonistów podejrzliwie, ciągle doszukując się w każdym ich geście, w każdym ruchu zaczątku nowego triku. I nierzadko mają rację. Iluzja to nie tylko zawód, to również sposób na życie.
Rozglądając się niepewnie na boki, dwunastoletni chłopiec stał na pustym peronie kolejowego dworca. Przeraźliwą ciszę rozbijało tylko ciężkie sapanie lokomotywy poruszającej się dostojnie i leniwie gdzieś po bocznym torze. Główny tor był wolny i lśnił szynami w zachodzącym słońcu. W dali majaczyły potężne góry, w przeciwnym kierunku żelazny trakt ginął na zakręcie wśród pól i lasów. Stamtąd właśnie dobiegł w pewnej chwili gwizd pociągu. Ktoś powiedział kiedyś chłopcu, że taki sygnał dają pociągi, które zabłądziły, ale w tym wypadku to nie pociąg zabłądził, lecz on sam.
Po ciepłym dniu nadchodził chłodny wieczór. Dalekie szczyty stały jeszcze w blasku zachodzącego słońca, jak odlane z gorącej miedzi, lecz bliższe wzgórza zagarniał już ametystowy cień. Nad dachami jaskółki z radosnym świergotem cięły stygnący błękit. Było martwo i sennie. Cały dworzec wyglądał na wymarły. Odkąd wysiadł z pociągu, chłopiec nie zauważył ani jednej żywej duszy, co zresztą było stanem zupełnie normalnym w tej okolicy. Gwar na stacji i w pobliskim miasteczku wybuchał tylko późną wiosną i jesienią, w porze przegonu bydła. Wtedy szynki się zapełniały, wódka i karty święciły tryumfy. Poza tym do rzadkości należało, żeby ktoś się tu nawet głośniej odezwał.
Chłopiec ubrany był w czerwoną bawełnianą koszulę i wystrzępione drelichowe spodnie koloru khaki, na nogach miał rozłażące się brązowe półbuty, o jakich często mówi się: „pamiętające lepsze czasy”. Te były jednak tak stare, że z powodu zaawansowanej sklerozy zapewne w ogóle nic już nie pamiętały. W prawej ręce ściskał mocno podróżny węzełek. Był jak na swój wiek niewysoki, za to muskularny, sprawiający wrażenie zwinnego jak wiewiórka. Szaroniebieskie oczy bystro spoglądały spod szopy ciemnych włosów.
Świat objęła właśnie w posiadanie cudowna wiosna 1886 roku. Płaskowyż stał w kępach traw i kwitnących krzewów. Kwiaty tryskały z ziemi jak czerwone, żółte, fioletowe i niebieskie płomienie. Zieleń łąk była szmaragdowym przestworzem, w którym pływały konstelacje polnych kwiatów. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie przytwierdzona do jednego ze słupów tablica z nazwą miejscowości: Kansas City, Missouri.
W latach trzydziestych XIX wieku Kansas City było bardzo popularnym miejscem postoju wozów ciągnących na Zachód. Rozkwit miasta i legenda siedliska grzechu zostały zahamowane przez wybuch wojny secesyjnej. Los zaczął się znowu odmieniać w końcu lat siedemdziesiątych, gdy powstanie kolei umożliwiło rozwój przemysłu mięsnego. W sumie więc miasto jak miasto, z pozoru najmniejszych powodów do zdenerwowania, ale chłopiec był innego zdania. Zanim kilka dni temu wyruszył w świat, wysłał do domu kartkę pocztową zaadresowaną do pani Cecilii Weiss, w Milwaukee w stanie Wisconsin, 517 Sixth Street: „Kochana mamo – napisał. – Jadę do Galveston w Teksasie, wrócę gdzieś za rok, kiedy uda mi się zarobić trochę pieniędzy. Pozdrowienia dla wszystkich. Twój syn Ehrich”.
Jakkolwiek by patrzeć, Kansas City znajduje się w odległości dobrych kilkuset mil od Galveston. Mały Ehrich pomylił po prostu pociągi. Wam to się nigdy nie zdarzyło? Więc nie dziwcie się dwunastoletniemu zaledwie dzieciakowi. Sytuacja była o tyle niedobra, że cały jego majątek wynosił pięć centów, suma niewystarczająca nawet na bilet do St Louis, a co dopiero do Galveston. Można było jeszcze spróbować jazdy na gapę, lecz zajęcie to mogło być wielce ryzykowne. Miał już okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
Wsiadając do pociągu w Milwaukee, położył się na brzuchu pod ławką w jednym z wagonów i tak przeleżał kilka godzin. Wagon, w którym się znalazł, był rodzajem długiego wozu spoczywającego na dwóch podwoziach zaopatrzonych w cztery ruchome koła, co pozwalało mu brać bezpiecznie ostre skręty. Wewnątrz nie było przedziałów; prostopadle do osi zainstalowano dwa rzędy ławek, zostawiając w środku wolne przejście do innych pomieszczeń. Wszystkie wagony połączone były platformami w ten sposób, że pasażerowie mogli przechodzić z jednego końca pociągu na drugi i w każdej chwili skorzystać z wozów-salonów, wozów-tarasów i wozów-restauracji. Brakowało tylko wozów-teatrów, ale któregoś dnia i te się znajdą – pomyślał chłopiec.
W pewnym momencie jednak, kiedy zbyt mocno przypiekły go rury centralnego ogrzewania, nie wytrzymał. Wyczekał, aż ktoś wstał do ubikacji, i wyskoczył z ukrycia jak mały diabełek. Był brudny, zakurzony, na ubraniu widać było wypalone ślady rur. W pomieszczeniu zrobił się popłoch. Pech chciał, że akurat w tym momencie napatoczył się konduktor.
Towarzystwa kolejowe chronicznie nie znosiły złodziei, za jakich uważały pasażerów na gapę, niezależnie od tego, czy podróżowali oni pociągami osobowymi czy towarowymi. Nie znosiły złodziei być może dlatego, że same zajmowały się kradzieżą, i to na ogromną skalę. „Większe jest wrogiem mniejszego” – mówi popularny w Stanach bon-mot. To w Ameryce również zrodziło się słynne powiedzenie, że „drugi milion dolarów można zarobić uczciwie”. Problem polegał na tym, że najpierw trzeba było zarobić ten pierwszy milion. I Amerykanie zarabiali, wykazując przy tym ogromną pomysłowość na długo przedtem, zanim odkryto teksańską ropę i zbudowano Hollywood. Właściciele towarzystw kolejowych należeli do najbardziej pomysłowych.
Rozwój kolejnictwa rozpoczął się w Stanach w roku 1829, kiedy towarzystwo budowy kolei Delavare-Hudson sprowadziło z Anglii lokomotywę, która okazała się jednak zbyt duża i ciężka dla ułożonego toru. Rok później w Nowym Jorku skonstruowano pierwszy amerykański parowóz „Tom Thumb” (Tomcio Paluch). Ten dla odmiany okazał się zbyt lekki. Dopiero niejaki Robert Stevenson przywiózł z Anglii pierwszą lokomotywę, której jazda zakończyła się sukcesem. Był to parowóz „John Bull”, który w 1839 roku rozpoczął służbę na linii w stanie New Jersey, zbudowanej przez jego ojca, pułkownika Johna Stevensona. Lokomotywa spisywała się na ogół nieźle, chociaż lubiła się czasami wykoleić na zakręcie. Niemniej używano jej aż przez 30 lat.
Amerykanie szybko stworzyli własny przemysł parowozowy. Typową cechą budowanych wówczas w Stanach lokomotyw był ukośny zderzak przeznaczony do spychania przeszkód z toru. Przed tym rozległym, w znacznej części prawie nie zamieszkanym krajem kolej otworzyła ogromne możliwości. Budowa linii kolejowych, łączących odległe miejscowości i ułatwiających wymianę towarową oraz zasiedlanie nowych terenów, stała się tam sprawą niezwykłej wagi. Amerykanie nie zaprzepaścili takiej szansy. W roku 1840, kiedy ogólna długość sieci kolejowej na świecie zaledwie przekroczyła 9000 kilometrów, jej połowa znajdowała się w Stanach Zjednoczonych. W połowie stulecia amerykańska sieć kolejowa liczyła już 15 400 kilometrów. Osiągnięcia te stały się możliwe dzięki zastosowaniu taniego toru. Po raz pierwszy użyto tam masowo drewnianych podkładów – drewna bowiem było pod dostatkiem – układanych na żwirowej podsypce. Ten typ toru szybko zresztą rozpowszechnił się na całym świecie.
1 lipca 1862 roku Kongres uchwalił tak zwany Pacific Railway Act, pierwszą ustawę o kolei transkontynentalnej, podpisaną przez Abrahama Lincolna. Na jej podstawie utworzono spółkę Union Pacific Railroad, mającą budować tory na zachód od Omaha w stanie Nebraska, oraz zlecono innemu towarzystwu, Central Pacific Railroad of California, kładzenie torów na wschód od Sacramento w Kalifornii. Oba towarzystwa otrzymały olbrzymie przydziały ziemi publicznej – pas wzdłuż torów szerokości 400 stóp (132 metry) i dziesięć działek za każdy ukończony odcinek torów o długości jednej mili (1,6 kilometra) – w sumie 13 milionów ha. Otrzymały też ogromne kredyty rządowe, a kiedy dwa lata później prace stanęły z powodu braku kapitału, Kongres podwoił przydziały ziemi oraz zredukował raty spłacanej pożyczki.
W myśl starego przysłowia, apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. Nieuczciwym udziałowcom obu towarzystw nie dość było krociowych zysków. Szybko wynaleźli nowy sposób na dodatkowe wzbogacenie się. Manewrując sprytnie przepisami, omijali obowiązujące prawo organizowania przetargów na wykonanie robót i tworzyli fikcyjne spółki budowlane, co umożliwiło im dyktowanie wyśrubowanych cen. Union Pacific powołało Credit Mobilier, inkasując 73 miliony dolarów za prace o wartości 50 milionów. Utworzona przez Central Pacific spółka Contract and Finance Company okazała się jeszcze lepsza. Za prace, które kosztowały ją tylko 58 milionów dolarów, wyłudziła ich aż 120.
Geniusz i spekulant, filantrop i złodziej, przemysłowiec i gangster towarzyszyli sobie od początku narodzin kapitalizmu w Stanach Zjednoczonych. Towarzyszą sobie zresztą w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną. Tak się bowiem składa, że drapieżność, bezwzględność i pragnienie posiadania wyzwalają mechanizm pierwotnej akumulacji kapitału – proces uniwersalny, mający postać ekonomicznej konieczności, wręcz warunku rozwoju cywilizowanych państw.
Przytoczone wyżej fakty zupełnie jednak nie interesowały ani konduktorów, ani kolejowych strażników. Trafiali się wśród nich prawdziwi sadyści, którzy wiedząc, że prawo stoi po ich stronie, potrafili gapowicza skopać do nieprzytomności i wyrzucić go z pociągu w jakimś miejscu, zwanym po prostu nowhere, czyli „nigdzie”.
Biorąc pod uwagę kilka kuksańców w żebra i parę „kokosów” w głowę, które otrzymał Ehrich, ten konduktor nie zaliczał się na szczęście do nazbyt ostrych. Poczęstowany na koniec solidnym kopniakiem w okolicę krzyżowo-lędźwiową, chłopiec został wysadzony z pociągu na najbliższej stacji. Miejscowość nazywała się Delevan i wrócimy do niej jeszcze w dalszej części opowieści. Ale teraz jesteśmy wraz z dwunastoletnim Ehrichem w Kansas City.
– Cóż – powiedział sam do siebie niefortunny pasażer po chwili namysłu – w Missouri ludzie też chyba potrzebują kogoś, kto wyczyści im buty, naprawi płot czy umyje okna.
Zarzucił na plecy węzełek i udał się w kierunku pobliskiego miasta na poszukiwanie jakiegoś miejsca do spania.
Wprawdzie nie miał dostatecznej ilości pieniędzy, ale miał za to wiarę w przyszłość. Nazywał się Ehrich Weiss, i to właśnie owa wiara sprawiła, że w przyszłości mógł podróżować dużo dalej niż do Kansas City, dalej nawet niż do Galveston, a planowane miedziaki, które zamierzał zarobić dla rodziny, czyszcząc buty, zamieniły się w dziesiątki i setki tysięcy dolarów.
„Nikt nie może obiecywać sobie czegoś na przyszłość” – stwierdził przed wiekami Lucius Annaeus Seneca. Toteż mały Ehrih niewiele sobie zapewne obiecywał, kiedy w ów kwietniowy ciepły wieczór zagłębiał się w senne uliczki Kansas City. A z pewnością już nie wyobrażał sobie, że za kilka lat będzie znanym i podziwianym na całym świecie iluzjonistą, występującym pod pseudonimem Harry Houdini. Na razie chciał tylko gdzieś się przespać i zarobić na jutrzejsze śniadanie.
Są ludem Twoim i Twoim dziedzictwem.
Dewarim 9,29
W końcu XVII stulecia zakończyła się dla Węgrów turecka niewola. Międzynarodowa armia, w której obok oddziałów austriackich walczyli także Polacy, zadała Turkom szereg ciosów, wypierając ich wojska z granic kraju. W 1686 roku została wyzwolona Buda, a ostateczny kres panowaniu niewiernych położył pokój zawarty w Karłowicach w roku 1699.
Szybko jednak okazało się, że Madziarzy wpadli z deszczu pod rynnę. Całe terytorium Węgier dostało się pod władzę Habsburgów, którzy wcale nie myśleli o przywróceniu im wolności, traktując kraj jako jeszcze jeden zdobyty teren i wprowadzając system wyzysku niewiele ustępujący dawnemu.
Próby odrodzenia narodowego nastąpiły w tak zwanym „okresie reform”, w pierwszej połowie XIX wieku, ale dopiero wybuch rewolucji europejskiej w 1848 roku – określanej powszechnie jako Wiosna Ludów – dał niejaką nadzieję na całkowite wyzwolenie. Powstanie antyhabsburskie z lat 1848-1849, z licznym udziałem Polaków, ostatecznie jednak załamało się na skutek interwencji wojsk carskich, przybyłych na Węgry pod wodzą zdobywcy Warszawy, osławionego Iwana Paskiewicza.
Po klęsce powstania nastąpił okres bezwzględnego ucisku. Administracja austriacka zdławiła wszelkie swobody, zupełnie upadło życie kulturalne, wreszcie – po zniesieniu w 1850 roku granicy celnej – zaczęła się dusić gospodarka, nie mająca najmniejszych szans konkurencji z przemysłem Austrii.
Dopiero niepowodzenia Habsburgów w wojnach z Italią i Prusami zmusiły ich do zmiany polityki i szukania porozumienia. W lecie 1867 roku została podpisana umowa, w myśl której cesarstwo austriackie przekształcono w monarchię Austro-Węgier. Drugi człon tego tworu otrzymał własny parlament, rząd i dużą samodzielność. Wspólne były tylko sprawy zagraniczne i obrona, przy istnieniu osobnej armii węgierskiej – oddziałów honwedów. Oba państwa połączyła też osoba monarchy, bowiem Franciszek Józef został koronowany w Budapeszcie na króla Węgier. I w tym właśnie okresie rozpoczyna się akcja niniejszej opowieści.
Mayer Samuel Weisz miał trzydzieści trzy lata, kiedy w roku 1862 poślubił dwudziestoletnią Rosę Szillag. Właściwie należałoby napisać Weisz Samuel, gdyż zgodnie z zasadami węgierskiej pisowni nazwiska poprzedzają imiona (na przykład Kossuth Lajos czy Bem Jozsef). Należy również pamiętać, że nazwisko Weisz wymawia się „Weis”, jako że w języku węgierskim „sz” czytamy zawsze jako „s”, „s” zaś jako „sz”. Nieprzestrzeganie tej reguły grozi wpadką, której doświadczają często zagraniczni turyści podróżujący do miasta Szeged. Wymawiając nazwę tego uroczego miejsca dosłownie, jako Szeged, nie zaś „Seged”, artykułują w rzeczywistości wulgarną nazwę tylnej części człowieczego ciała. Seged po węgiersku (czytaj szeged) znaczy dokładnie: dupa.
Język węgierski, co łatwo zauważyć, jest całkowicie odmienny od większości języków, którymi posługują się cywilizowani ludzie, przynajmniej na kontynencie europejskim. Nie należy on do rodziny indoeuropejskiej, wywodzącej się z sanskrytu, lecz do grupy ugrofińskiej, pochodzącej zza Uralu. Pokrewnymi węgierskiemu są w Europie fiński i estoński, a także języki niektórych narodowości zamieszkujących tereny obecnej Rosji (Komi, Maryjczyków, Chantów czy Mansów).
Samuel Weisz (będziemy jednak trzymać się zasad pisowni nazwisk obowiązujących w naszej kulturze), nie przejmował się zbytnio właściwą wymową, tym bardziej, że częściej od węgierskiego używał języka niemieckiego oraz jidysz1. Ta ostatnia informacja nie pozostawia już czytelnikowi najmniejszych wątpliwości, że Samuel był kimś, kogo w języku węgierskim zwykło się określać słowem zsidó – należał do narodu wybranego. W związku z tym nie przejmował się również opisanymi wyżej wypadkami politycznymi. Żydzi mieli w tym – i nie tylko w tym – czasie swoje własne problemy. Antysemityzm jest równie stary jak oni, chociaż sam termin spopularyzowany został dopiero w końcu lat siedemdziesiątych XIX wieku przez niemieckiego publicystę Wilhelma Marra.
Tak na dobrą sprawę to nikt nie wie nawet, kiedy powstał naród żydowski. Wiadomo tylko, że było to bardzo dawno temu. Sami Żydzi powiadają, że mają ponad pięć tysięcy lat. Jeśli liczyć od potopu, od Noego i Sema, to być może rzeczywiście mają rację. Najwcześniejszą historię musieli mieć wspólną z innymi ludźmi, chociaż nie wiadomo wcale, czy właśnie dzieje Abrahama stanowią dobry i właściwy początek. Wielu historyków twierdzi, że żadnego konkretnego i historycznego Abrahama nie było, a imię takie nosiło kilku, czy nawet kilkunastu ludzi, których łączne dzieje opisuje Biblia.
Na początku wszyscy byliśmy Żydami. Ojciec naszych ojców, Adam, co znaczy Człowiek, rozmawiał z Panem po hebrajsku, a język ten był wcześniejszy nawet niż on sam. Jak powiada Pismo Święte: „na początku było słowo”. Później człowiek czynił sobie ziemię poddaną i na wschód, i na zachód od Edenu, mówiąc językami odmienionymi na wieży Babel. Zapominał o Przymierzu, mieszał czyste z nieczystym, gromadził skarby ziemi, stawał się gojem. Tylko synowie Sema nie ustawali w niekończącej się wędrówce, podążając naprzód za głosem Pana. W snach widzieli słup ognisty, więc budzili się i szli przez niekończącą się pustynię. Niektórzy goje mówili im: zatrzymajcie się i zamieszkajcie razem z nami, lecz inni krzyczeli: wynoście się precz, przeklęci, i nigdy nie wracajcie. I tak szli pomiędzy pokusą a przekleństwem, gościnnością a odrzuceniem, sympatią a wrogością. Tak przynajmniej mówi religia, bo nauka twierdzi nieco inaczej.
Z punktu widzenia gojów Żydzi nie mieli jakiejkolwiek wiedzy czy intelektualnego dorobku, nie mieli nawet kultury. Co więcej, nie mówili nawet własnym językiem, ponieważ jidysz uważano po prostu za kaleki żargon, a do odnowienia hebrajskiego jeszcze nie doszło. Z tego punktu widzenia obyczaj żydowski wydawał się przesadny, nawet śmieszny, modlitwy zaś głośne i hałaśliwe; zabawne gesty, ustawiczne kiwanie się, dziwne stroje – jakieś płachty, sznurki, torby i rzemyki, rzekomo Bogu niezbędne. Dla wielu młodych rysował się dylemat, czy być Żydem, czy człowiekiem cywilizowanym, bo obie rzeczy były – wydawało się – nie do pogodzenia. Kiedy próbowali się asymilować, tworzono dla nich getta. Kiedy zachowywali odrębność, prześladowano pod zarzutem braku asymilacji, bito i wypędzano.
Już w 1182 roku król Francji Filip II August wygonił ich ze swoich dóbr, a ostatecznie wypędzeni zostali w roku 1394. W 1290 roku król Edward I wyrzucił Żydów z Anglii. Najbardziej znany przykład wypędzenia synów Izraela pochodzi jednak z Hiszpanii, skąd usunięto ich w roku 1492. W całej historii zarzucano Żydom wszystko, co najgorsze: od zamordowania Chrystusa, poprzez profanację hostii, zatruwanie studni i roznoszenie zarazy, aż po używanie krwi niemowląt do pieczenia macy.2
Pod koniec XIX stulecia na Węgrzech mieszkało ich prawie 400 tysięcy, z czego znaczna część była wyznawcami idei głoszonych przez twórców haskali.3 Jej zwolennicy głosili hasła emancypacji, objęcia Żydów świeckim i nowoczesnym nauczaniem, twierdzili, że Żydzi powinni częściowo zrezygnować z własnej kultury, tradycyjnego stroju i niektórych obyczajów, a w życiu codziennym posługiwać się językiem kraju, w którym żyją. Salomon Weisz nie miał nic przeciwko życiu w zgodzie z gojami, ale własnej kultury nie zamierzał się wyrzekać. Samuel Weisz był bowiem żydowskim nauczycielem, czyli rabinem.
Określenie „rabin” pochodzi od hebrajskiego słowa rabbi, oznaczającego mistrza. Wbrew dosyć powszechnym mniemaniom rabin nie jest kapłanem, ani w żydowskim, ani w chrześcijańskim tego słowa znaczeniu. Zgodnie z zasadami religii chrześcijańskiej, kapłan to osoba obdarzona szczególną władzą, dla której zastrzeżone są pewne święte obrządki. Rabin natomiast nie ma żadnych szczególnych uprawnień do wypełniania obrządków judaizmu, których nie miałby każdy dorosły członek żydowskiej społeczności.4 Rabin to po prostu nauczyciel, osoba na tyle biegła i obeznana w prawie żydowskim (halacha) oraz tradycji, że jest w stanie nauczać, odpowiadać na pytania i rozwiązywać sporne kwestie. Jednocześnie jest administratorem gminy wyznaniowej, odpowiedzialnym za prowadzenie nabożeństw, szkoły zwanej cheder oraz za opiekę nad domem modlitwy (synagogą). Nie jest jednak namaszczonym przez Boga duchownym i jego autorytet opiera się wyłącznie na wiedzy i bogobojności. Rabini w judaizmie tradycyjnym tworzą rodzaj duchowej wspólnoty. Istnieje wśród nich pewien rodzaj hierarchii, opartej jednak tylko na osobistym autorytecie i wiedzy, gdyż wszyscy rabini są, formalnie biorąc, równi sobie. Niektórzy z nich, szczególnie „biegli w piśmie”, są swego rodzaju ostatecznymi autorytetami w interpretacji prawa religijnego, do których zwykli rabini ślą zapytania, ale każdy rabin ma prawo nie zgadzać się ze zdaniem innego rabina.
Aby zostać rabinem w tradycyjnej gminie żydowskiej, trzeba:
• pochodzić z dobrej i bogobojnej rodziny,
• ukończyć kilkunastoletnie studia rabinackie, prowadzone w specjalnych szkołach dla przyszłych rabinów,
• odbyć kilkuletni „staż” przy aktywnie działającym rabinie,
• otrzymać z jego rąk święcenia, zwane semicha,
• znaleźć sobie „wakat” na „stanowisku” w jakiejś gminie i zostać zaakceptowanym przez radę.
Jeszcze w okresie późnego średniowiecza środki na utrzymanie czerpali rabini z innych, „cywilnych” zajęć, zajmując się głównie handlem albo medycyną. Branie pieniędzy za nauczanie Zakonu uważano za niedopuszczalne. Później wypłacanie rabinom poborów uzasadniono nie wynagrodzeniem ich trudu religijnego, ale koniecznością rekompensaty strat wynikających z niemożliwości podjęcia żadnej pracy. Rabina utrzymuje zazwyczaj kongregacja, dla której jest on nauczycielem, kaznodzieją, znawcą prawa religijnego, celebransem na ślubach i pogrzebach oraz duszpasterzem. Jeżeli kongregacja nie zalicza się do zamożnych, to i rabin jest biedny. Kongregacja Samuela Weisza do zamożnych się nie zaliczała się. A biednemu zawsze wiatr w oczy…
W 1863 roku przyszedł na świat syn Samuela, Armin, ale podczas porodu zmarła Rosa. Zrozpaczony rabin nie zamierzał jednak spędzić reszty życia samotnie. Półtora roku później jeden z przyjaciół, człowiek wyjątkowo nieśmiały i zakompleksiony, poprosił go, aby ten oświadczył się w jego imieniu pewnej pannie, w której od jakiegoś czasu był śmiertelnie zakochany.
„Bądź szybki w kupnie mienia, bądź powolny i rozważny w żeniaczce” – powiada Talmud (Jemabot 6). Samuel Weisz znał te słowa doskonale, lecz zgrabna figura i ciemne oczy Cecilii Steiner okazały się silniejsze. Po miesiącu poprosił ją o rękę, tyle, że już we własnym imieniu. Był od niej czternaście lat starszy i biedny jak mysz w bożnicy, ale zapewne miał wiele innych zalet, skoro piękna Cecilia, zwana powszechnie Cellią odpowiedziała: tak. Pobrali się pod koniec 1864 roku, a po dziewięciu miesiącach pojawił się na świecie ich pierwszy syn, który niestety zmarł kilka tygodni po urodzeniu.
Oczekiwany z dużym niepokojem kolejny poród miał miejsce w roku 1868. Na szczęście Nathan okazał się zdrowym i dorodnym chłopcem, Cellia też czuła się znakomicie i żadne z nich nie miało zamiaru przenosić się na tamten świat, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Dwa lata później urodził się William, a 24 marca 1874 roku Ehrich. Taka przynajmniej data figuruje w większości biografii wielkiego iluzjonisty, co najważniejsze zaś – w oficjalnej metryce urodzenia. Sam zainteresowany upierał się jednak, że przyszedł na świat 6 kwietnia i przez całe życie tego właśnie dnia celebrował swoje urodziny. Jak było naprawdę? Zapewne już się nie dowiemy. Jak się zresztą wkrótce okaże, rozbieżności w dacie urodzenia nie są jedyną nierozwiązaną zagadką, którą pozostawił po sobie Harry Houdini.
*
Najmniejszych wątpliwości nie ma już przy określaniu miejsca urodzin sławnego magika. Jest nią stolica współczesnych Węgier, Budapeszt. Niektóre źródła, w tym bardzo cenna skądinąd książka Beryl Williams i Samuela Epstaina The Great Houdini, wymieniają miejscowość Appleton w USA, co zupełnie mija się z prawdą. Autorem tego rodzaju rewelacji i przyczyną wprowadzenia niektórych biografów w błąd był sam wielki prestidigitator5, uwielbiający czasami opowiadać postronnym niestworzone rzeczy. Z tego samego źródła zapewne bierze się mrożąca krew w żyłach historia o tym, że prawdziwy Ehrich Weisz zmarł w Budapeszcie, a Houdini korzystał tylko z jego papierów. Tyle samo warta jest opowieść o pierwszym mężu Celli, prawdziwym ojcu Nathaniela, Williama i Ehricha, który miał jakoby zginąć w pojedynku.
Kiedy urodził się Ehrich, Budapeszt dopiero od kilkunastu miesięcy był Budapesztem. Pozornie miasto liczy sobie tylko 150 lat historii, chociaż w rzeczywistości jego dzieje rozpoczęły się jeszcze w czasach rzymskich. Formalnie jednak utworzono je dokładnie 1 stycznia 1873 roku z administracyjnego połączenia trzech odrębnych do tej pory miast: Pesztu na lewym brzegu Dunaju oraz Budy i Obudy (Starej Budy) na prawym brzegu rzeki.
Powstała wielka metropolia, licząca sobie już wówczas 300 tysięcy mieszkańców, ścigająca się z Paryżem i Wiedniem o miano kulturalnej stolicy Europy. Jej kształt zaplanowali najwybitniejsi architekci, otaczające miasto podwójnym pasem bulwary mogły śmiało rywalizować z najznakomitszymi tego typu założeniami urbanistycznymi na świecie. Zadaniu przekazania sumy wrażeń, jakie daje Budapeszt, mógłby sprostać tylko ktoś, kto w jednej osobie łączyłby talenty malarza, poety i kompozytora. W 1887 roku ruszył tu pierwszy na kontynencie europejskim tramwaj elektryczny, a w 1896 wybudowano pierwszą kolej podziemną – metro.
Od kiedy w 1848 roku monarchia habsburska przyznała im prawo do swobodnego przesiedlania się zarówno w Europie Wschodniej, jak też w Środkowej i Zachodniej, szybko rosnące stolice zaczęły przyciągać Żydów zamieszkałych dotąd na najbardziej odległych peryferiach. Nie tylko zresztą Żydów. Ośrodki przemysłowe rozwijały się w niezwykle dynamicznym tempie, na wsiach zaś malało zapotrzebowanie na siłę roboczą, co stało się przyczyną masowych wędrówek ludów do miast. Tak czy inaczej, wiele europejskich stolic rozwinęło się w prawdziwie żydowskie metropolie. U schyłku XIX stulecia najbardziej „żydowskim” miastem w Europie stała się Warszawa, w której żyło ponad 220 tysięcy przedstawicieli narodu wybranego. Na drugim miejscu był Budapeszt, ze 166 tysiącami mieszkańców narodowości żydowskiej. (W Wiedniu było ich 147 tysięcy, w Odesssie 139 tysięcy, a w Łodzi 99 tysięcy).
Państwo Weisz mieszkali przy ulicy, która obecnie nosi imię Mihály’a Táncsicsa (Tánssics Mihály utca), wtedy jednak nazywała się po prostu Żydowską. Pod numerem 7 stał tam (i stoi oczywiście do dzisiaj) pałac Erdodych-Hatvanych, z pięknymi, artystycznie kutymi kratami bramy i balkonu, w którym w roku 1800 mieszkał Ludwig van Beethoven. Sąsiedni gmach, numer 9, pełnił w średniowieczu rolę mennicy i zajazdu królewskiego, a w XIX wieku – więzienia dla politycznej opozycji, między innymi dla Lajosa Kossutha i Mihálya Táncsicsa. Po przeciwnej stronie ulicy, pod numerem 26 wznosiła się średniowieczna synagoga, miejsce pracy pana Samuela.
Dom Weiszów był tradycyjnym żydowskim mieszkaniem. Każde drzwi obowiązkowo wyposażone były w mezuzę, czyli umieszczony w futerale zwój pergaminu z napisaną odręcznie modlitwą Szema, przytwierdzony do pionowej części futryny. Pobożny Żyd, przechodząc przez drzwi, dotykał mezuzy palcami, a następnie podnosił ją do ust. Wielu nawet nieortodoksyjnych Żydów ma mezuzę, przynajmniej na futrynie swoich drzwi wejściowych, uważa się ją bowiem powszechnie za rodzaj talizmanu strzegącego dom przed złem.
Na ścianie od strony Jerozolimy wisiał mizrach (dosłownie: wschód), uważana za amulet plakieta w kształcie dłoni, z wypisanymi na niej po hebrajsku kabalistycznymi formułkami. Halacha żąda bowiem, aby na pamiątkę zburzenia Świątyni Jerozolimskiej6 niewielki kawałek ściany w domu żydowskim pozostawał niepomalowany.
Żydzi najczęściej trzymali się razem. Oczywiście, były też jednostki mieszkające osobno, na ogół uprzywilejowane (czytaj: bogate), ale ogół grupował się w osobną dzielnicę czy „ulicę żydowską”. Podobnie zresztą czynią wszelkie inne narody żyjące w diasporze, tworząc rozmaite: Kleindeutschland, Little Italy, Jackowa czy Małe Turcje. Już w starożytnej Aleksandrii Żydzi i Grecy mieszkali w osobnych dzielnicach. Tak samo było zapewne jeszcze wcześniej, w latach niewoli babilońskiej, a może i egipskiej. W średniowieczu Żydzi starali się mieszkać w rejonie centrum, skąd z biegiem czasu zaczęto ich przesiedlać na obrzeża. Pierwsze przymusowe getto powstało na początku XVI wieku w Wenecji.
Sercem dzielnicy żydowskiej była zawsze synagoga, stojąca – podobnie jak kościół – w centrum osiedla. Słowo synagoga pochodzi z języka greckiego: synagoge – zgromadzenie, wspólnota. Synowie Izraela określają ją jako bejt kneset, co oznacza dosłownie „dom spotkań”. Obie nazwy dobrze oddają charakter przybytku, albowiem w domu spotkań Żydzi gromadzili się nie tylko na modły. W synagodze studiowano Torę, ogłaszano przetargi i inne nowiny, wymierzano kary (była siedzibą miejscowego sądu rabinicznego – bejt din), podawano do publicznej wiadomości zarządzenia rady miejskiej. Synagoga działała również jako organizacja pomocy społecznej, w której zbiera no fundusze, rozdzielano je pomiędzy ubogich, udzielano pożyczek potrzebującym, a przyjezdnym znajdowano nocleg.
Toczyły się tu obrady we wszelkich możliwych sprawach, jednym słowem odbywało się to wszystko, co niegdyś działo się na rozległych dziedzińcach i pod kolumnadami Świątyni Jerozolimskiej. Od wieków synagoga funkcjonuje też w niezmieniony sposób jako bejt midrasz – dom nauki, a więc miejsce, w którym przez całe życie można się kształcić.
Choć synagoga była i nadal jest centralną instytucją żydowskiego życia, to nigdy nie można utożsamiać jej z judaizmem. Istnieje wiele synagog, lecz nie ma czegoś takiego jak Synagoga jako nadrzędna instytucja dla wszystkich wierzących. Uosobieniem judaizmu nie jest nic innego jak Tora: ustna i pisana. Był wprawdzie okres, kiedy Sanhedryn, czyli najwyższy sąd rabinacki, stanowił władzę centralną, jednak od osiemnastu wieków władza ta jest rozproszona pomiędzy rabinów, pełniących w poszczególnych społecznościach rolę przewodników duchowych.
Najważniejszym miejscem w synagodze jest Aron ha-Kodesz, szafka, a raczej święta skrzynia, w której przechowywana jest Sefer Tora – zwój, na którym spisano Pięcioksiąg, okryty specjalnym pokrowcem (meil) i przystrojony ozdobami ze szlachetnych metali (klej kodesz). Święta skrzynia wbudowana jest we wschodnią ścianę synagogi, zwrócona ku Jerozolimie, gdzie kiedyś znajdowała się Świątynia. Przed nią pali się zawsze menora, czyli siedmioramienny świecznik, a w środku sali stoi bima – podium lub pulpit służący do czytania Tory.
W węższym znaczeniu Tora (hebr. prawo) to nazwa Pięcioksiągu Mojżesza, czyli pięciu początkowych ksiąg Starego Testamentu: Księgi Rodzaju (Bereszit), Księgi Wyjścia (Szemot), Księgi Kapłańskiej (Wajikra), Księgi Liczb (Bamidbar) i Księgi Powtórzonego Prawa (Dewarim). Zawierają one zarys dziejów ludzkości od stworzenia świata, fabularyzowaną relację o życiu Mojżesza, wyjściu z Egiptu, przymierzu zawartym z Bogiem na Synaju oraz o wędrówkach Izraelitów aż do śmierci Mojżesza. (Niektórzy Żydzi uważają go za skrajnego nieudacznika, ponieważ w końcu wyszukał dla nich jeden jedyny kawałek ziemi na Bliskim Wschodzie, gdzie nie ma nafty).
Włączono do nich również zachowane przepisy prawa społecznego i religijnego dawnego Izraela oraz zarządzenia i przepisy dotyczące kultu. Według badaczy proces powstawania i redagowania Tory trwał wiele wieków, niektóre opowieści i przepisy prawne pochodzą prawdopodobnie z czasów jeszcze przed Mojżeszem. Dla wyznawców judaizmu Tora to najważniejsze objawienie, księga święta, normatywna podstawa całokształtu życia społecznego i religijnego.
W szerszym znaczeniu nazwa Tora odnosi się do całego Starego Testamentu, a w najszerszym – do całości tradycji żydowskiej; tradycja ta składa się bowiem z objawionego Mojżeszowi przez samego Boga prawa pisanego (tora sze-bi-chtaw), zawartego w Biblii, i prawa ustnego (tora sze-be-al pe), przekazanego w Talmudzie.7
*
Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn posiadanie syna uważane jest w tradycji żydowskiej za dużo większe błogosławieństwo niż dziewczynki. Często powtarzany fragment Talmudu mówi o tym w sposób następujący: „Jest niemożliwe, by świat mógł istnieć bez mężczyzn i kobiet. Szczęśliwy jednak, kto ma męskie potomstwo, a nieszczęśliwy człowiek, którego dzieci są córkami”. Tak więc od samego dnia urodzin, nieważne czy miały one miejsce 24 marca czy 6 kwietnia, Ehrichowi przysługiwała pozycja uprzywilejowana. Jeżeli człowiek urodził się Żydem w latach siedemdziesiątych XIX wieku w Austro-Węgrzech, miało to swoje zarówno dobre, jak i złe strony. Musiało jednak upłynąć sporo czasu, zanim udało mu się wreszcie poznać te dobre.
Podobnie jak każdemu żydowskiemu chłopcu, także i Ehrichowi nadano imię podczas uroczystości brit milah, czyli obrzezania, która zgodnie z obyczajem miała miejsce ósmego dnia po jego narodzeniu. Obrzęd ten, symbolizujący przymierze z Bogiem, polega na wycięciu części napletka i dokonuje go specjalnie przeszkolony w tym kierunku mohel. Obrzezanie jest najważniejszym z nakazów, które obowiązują Żyda, a nakazane zostało w Księdze Rodzaju (17:10-14) oraz w Księdze Kapłańskiej (12:3). Poprzez obrzezanie naród żydowski miał stać się nieśmiertelny.
W pierwszy piątek po przyjściu Ehricha na świat, w domu państwa Weisz zebrali się krewni, przyjaciele i sąsiedzi. Przyszli na lekki posiłek, zawierający tradycyjne przy tej okazji danie z ciecierzycy. Powody odbywania podobnych zgromadzeń, zwanych niekiedy Szalom Zachar (pokój mężczyzny), tłumaczy się na wiele różnych sposobów. Istnieje między innymi opinia, że jest to rodzaj stypy z okazji żałoby po Torze, którą dziecko znało przed urodzeniem, ale zapomniało, przychodząc na świat. Tę teorię zdaje się potwierdzać fakt, że ciecierzycę rzeczywiście podaje się u Żydów na stypach.
Rankiem w dniu obrzezania w synagodze przy ulicy Żydowskiej zgromadził się spory tłumek. Mały Ehrich został przyniesiony na miejsce przez kwatera i kwaterin. Często do wystąpienia w tej roli wybierano bezdzietną parę małżeńską, wierząc, że jej udział stanie się segulą, czyli aktem magicznym sprzyjającym prokreacji. Zebrani powitali niemowlę śpiewaniem biblijnych wersetów, po czym umieszczono je na chwilę na fotelu Eliasza. Według Midraszu8, w każdej ceremonii obrzezania uczestniczy gorliwy prorok z IX wieku p.n.e., o tym właśnie imieniu, gromiący Izraelitów za niedotrzymanie przymierza z Bogiem. Podczas obrzędu zawsze przygotowany jest dla niego specjalny fotel.
Następnie dziecko znalazło się na kolanach sandaka. W tradycji żydowskiej sandak jest kimś w rodzaju ojca chrzestnego, a zaproszenie do wystąpienia w tej roli poczytuje się za zaszczyt. Niestety, żadne źródła nie wspominają, kim była osoba pełniąca tę funkcję dla Ehricha Weisza. Zwykle powierzano ją dziadkowi lub rabinowi rodziny. W każdym razie sandak mocno przytrzymał mu obie nóżki, a mohel zacisnął napletek przy pomocy specjalnego narzędzia w kształcie liry, odmawiając przy tym odpowiednią modlitwę. Ciach… i Ehrich został pełnoprawnym członkiem żydowskiej społeczności, a pan Samuel wygłosił błogosławieństwo, kończące się słowami:
– …który rozkazałeś przyłączyć nowo narodzonego do Przymierza naszego ojca Abrahama.
Teraz mohel odciągnął do tyłu wewnętrzną część napletka i rozerwał ją paznokciami, odsłaniając całkowicie żołądź. Ta niespotykana u innych ludów wykonujących opisany zabieg czynność stanowi integralną część żydowskiego rytuału obrzezania, bez której uważano by je za niepełne. W ostatnim etapie mohel wyssał ustami krew z rany, dokonując tak zwanej mecycy, której celem jest sprawdzenie, czy krew dopływa swobodnie. Ponieważ tym sposobem można doprowadzić do infekcji, mecyca budzi już od dawna coraz więcej kontrowersji. Większość ultraortodoksyjnych grup obstaje przy tradycyjnym sposobie, ale nowocześni rabini godzą się na odsysanie krwi za pośrednictwem szklanej rurki.
Odmówiono wspólnie kilka dalszych modlitw, w tym modlitwę nad winem, podczas której kroplę napoju umieszczono w ustach dziecka. Chociaż uroczystość obrzezania to radosne święto, brzmiała niezwykle ponuro i tęsknie. W modlitwach odmawianych po hebrajsku zawsze słychać wielki smutek pieśni zagubionego ludu…
– …a imię jego w Izraelu będzie Ehrich, syn Samuela – mohel wygłosił na koniec uroczystą formułę, po czym wypito wino i udano się do domu na ucztę.
*
Kiedy dwa lata później pojawił się na świecie młodszy brat Ehricha, Theodor, skromne dochody pana Samuela z coraz większym trudem wystarczały na utrzymanie całej rodziny.
Można znaleźć wiele przyczyn ogromnych ruchów ludności w Europie pod koniec XIX wieku. Najistotniejszym jednak motywem była bez wątpienia nędza z jednej strony, a nadzieja na polepszenie warunków życia z drugiej. Gospodarcze zacofanie całych regionów, jak na przykład Irlandii czy Włoch, zwiększyło jeszcze atrakcyjność bardzo odległego, lecz wiele obiecującego „nowego świata”. Rodził się mit Ameryki. Do czasów pierwszej wojny światowej z Europy do Stanów Zjednoczonych wyemigrowało prawie 20 milionów ludzi. Żydzi z najróżniejszych krajów również brali w tym udział. W drogę przez Atlantyk udało się ich prawie cztery miliony. Większość stanowili uchodźcy z Rosji, gdzie sytuacja materialna i polityczna była najgorsza, ale emigrantów z Austro-Węgier też nie brakowało. Samuel Weisz znalazł się wśród nich.
– Jadę – powiedział do żony któregoś wieczoru przy kolacji.
– Czy jesteś pewien, Samuelu, że postępujesz właściwie? – pani Weisz nie wydawała się do końca przekonana.
– Ach, Cellio – żachnął się Samuel – przecież omawialiśmy to już setki razy. Wiesz dobrze, że tutaj nie spotka nas nic dobrego, a jak tak dalej pójdzie, to zdechniemy w końcu z głodu. Urządzę się na nowym miejscu i za kilka miesięcy sprowadzę cię do siebie.
– Sądzisz, że to będzie takie proste?
– O tym, że wszystko jest proste, kochanie, przekonane są tylko linijki. Ale dam sobie radę. Nie będę przecież sam. Wiesz dobrze, że w Ameryce siedzą już setki tysięcy Żydów.
A jednak urządzenie się i sprowadzenie żony z dziećmi zabrało Samuelowi Weiszowi nie kilka miesięcy, ale całe dwa lata. W społeczeństwie gojów dosyć silnie zakorzenione jest przekonanie, że na całym świecie Żydzi nie robią nic innego, jak tylko wzajemnie się popierają. Niestety, prawda wygląda zupełnie inaczej. Czy był to Berlin, Paryż, Londyn, Manchester, Nowy Jork czy Chicago, we wszystkich przypadkach napływowi Żydzi byli postrzegani jako przybysze zagrażający uzyskanej przez miejscowych pozycji społecznej. Jakob Toury, żydowski historyk żyjący w Niemczech, sformułował jedną z najbardziej przekonujących definicji tego problemu: „Kim jest Żyd ze Wschodu? Żyd ze Wschodu to ten, który przychodzi po mnie”.
Nadchodziła jesień 1878 roku. Zapowiadały ją żółknące liście, szarzejące trawy, jeszcze niedawno zielone i soczyste, teraz wysuszone i kruche. Po dwóch latach oczekiwania, Cellia Weisz wraz z czwórką własnych dzieci i Arminem udawała się do męża, za Wielką Wodę.
Dosyć ma smutku każda godzina.
Berachot 9
Nie zachowały się żadne informacje dotyczące nazwy portu, z którego rodzina Weiszów wypłynęła z czteroletnim Ehrichem do Ameryki. Z pewnością nie było to żadne z miast węgierskich, ani nawet austriackich, gdyż – jak powszechnie wiadomo – kraje te nie mają dostępu do morza. W każdym razie, po długiej podróży pociągiem i wszystkich kontrolach mogli wreszcie wejść na statek, do pomieszczeń dla pasażerów z najtańszymi biletami.
Do amerykańskiego raju trzeba było przedostać się przez istny czyściec. Każdy statek miał dwa pokłady – wyższy i niższy. I tak, jak złocona skorupka orzecha kryje czasem czarne, robaczywe wnętrze, tak górny pokład osłaniał swą wspaniałością dolny, na którym wśród narzędzi, skrzyń, beczek, worków, kojców z ptactwem i wszelakich rupieci podróżowali nędzarze z całym bagażem swojej rozpaczy, kłopotów, zmartwień i trosk. Wspomnianym czyśćcem było właśnie owo pomieszczenie dla biedoty, zwane steerage, usytuowane pomiędzy pokładami, w rufie statku tuż nad sterem. Pomiędzy Murzynami, których importowano dawniej do Ameryki, a najbiedniejszymi imigrantami istniała ta różnica, że tym ostatnim nie nakładano łańcuchów. W steerage panował wielki ścisk i przykry zaduch. Przez otwarte luki buchała z brzucha statku gorąca fala powietrza przesyconego drażniącą wonią smarów. Ta fala niosła ze sobą węglowy pył, który osiadał na twarzach i odzieniu, mieszał się z ludzkim potem i pokrywał wszystko lepką, wilgotną mazią.
Płacz kobiet i dzieci, przekleństwa mężczyzn oraz morska choroba dopełniały obrazu nędzy. Aby popatrzeć w niebo i odetchnąć czystym powietrzem, trzeba było udać się na górny pokład. Tych podróżnych nieczęsto jednak i niechętnie tam wpuszczano. Obawiano się, że swym wyglądem zepsują apetyt pasażerom pierwszej klasy. W dwóch łazienkach dla podróżnych najniższej klasy, z których każda wyposażona była w dziesięć umywalek, sześć ubikacji i kurki z zimną, słoną wodą, dosłownie się przelewało. Po kilku dniach fetor stał się nie do zniesienia.
Posiłki spożywano w dużej, obskurnej jadalni przy długich stołach. Podawano ciepłą zupę, ziemniaki, ryby, gotowaną wołowinę i kapustę oraz razowy ciemny chleb, wszystko jednak w ilościach takich, że Cellia błogosławiła w duchu pomysł wzięcia ze sobą na drogę pewnej ilości prowiantu.
Po kilku dniach wpadli w sztorm i w ogóle nie można było wychodzić na pokład. Fetor, spotęgowany parowym systemem ogrzewania, zdawał się przenikać do szpiku kości. Niewiele z tej podróży zostało w pamięci czteroletniego dziecka, ale prawdą jest, że jako dorosły już człowiek, Harry Houdini nader niechętnie podróżował statkami. Zdecydowanie bardziej wolał kolej, no i jeszcze samoloty, o czym będzie mowa w dalszej części tej opowieści.
Kiedy sztorm minął, prawie wszyscy pasażerowie wylegli na zewnątrz. Przeciskali się zatłoczonymi przejściami i rozkoszowali się świeżym powietrzem. Trzy tygodnie później Ehricha obudził wczesnym rankiem zgiełk podekscytowanych głosów pasażerów cieszących się, że oto nastał ostatni dzień podróży. Ubrał się pośpiesznie i wraz z matką i rodzeństwem udał się na górę. Cała szóstka wlepiła wzrok w unoszącą się nad wodą mgłę, czekając w milczeniu na widok pierwszego skrawka amerykańskiej ziemi.
– Jest, jest! – rozległ się okrzyk na pokładzie powyżej, czemu zawtórowały natychmiast radosne śmiechy i piski. W świetle jesiennego poranka wyłoniło się z mlecznej zasłony szare pasmo Long Island.
– Widzicie? Tam, po drugiej stronie? To Governors Island – objaśniał ktoś ze znawstwem. – …Tam, gdzie drzewa… A spójrzcie tam… most Brooklyński… Jaki piękny widok! I te maszty, i okręty… A tam spiczasta wieża kościoła Świętej Trójcy i gmach Pulitzera…
Woń stęchlizny biła od pokładów wypełnionych zadartymi twarzami niczym ładunkiem melonów. Krawędź słońca podniosła się nad śliwkowej barwy łańcuchem chmur poza wschodnią częścią miasta. Milion okien błyszczało złotym światłem. Żałośnie krzycząc, nad statkiem kołowało stado mew. Jedna z nich wzbiła się spiralnie, zalśniła w słońcu białymi skrzydłami i zawisła bez ruchu w białozłotym blasku. Woda pod łukiem dziobu pieniła się zielono, kiedy pruli rozedrgane fale, na których unosiły się zepsute główki kapusty, kawałki drewna, skórki pomarańcz i cała masa innych, niemożliwych z tej odległości do zidentyfikowania śmieci.
Wolno podpłynęły zwinne, małe łodzie holownicze i pomiędzy Brooklynem a Staten Island powiodły statek do nowojorskiego portu. Pasażerowie, którzy mieli osobne kajuty, wyszli na nabrzeże pierwsi. Po wysadzeniu na ląd grupki uprzywilejowanych, kapitan obwieścił przez głośnik, że reszta podróżnych zostanie na statku jeszcze przez kilka godzin. Rozległ się szmer protestów i rozczarowania. Wreszcie zaczęto roznosić wśród pasażerów kawę oraz numerowane wywieszki, które zakładano im na szyję. Na wywieszce Ehricha widniał symbol C-144. Wieczorem, bez jedzenia, bez podania jakichkolwiek informacji, przewieziono ich barkami do obskurnych baraków na nabrzeżu, gdzie wszyscy przybyli poddani zostali badaniom lekarskim i upokarzającym przesłuchaniom.
Dopiero kilka lat później, w roku 1886, u wejścia do portu, na małej wysepce Bedloe stanął słynny posąg Wolności Oświetlającej Świat (Statue of Liberty Enlightening the World). Może to i dobrze, ponieważ wyryte na cokole słowa żydowskiej poetki, Emmy Lazarus, wybrane z jej poematu The New Colossus (Nowy Kolos), mogłyby się wydać Cellii kpiną z nieszczęsnego losu imigrantów:
Niechaj przyjdą tu do mnie znużone, ubogie,
Cierpiące rzesze ludzkie, spragnione radości,
Niech opuszczą swe kraje przeludnione, wrogie
I niech bezdomne, nędzne przyjdą w moje włości…
Pochodnią im oświetlę tę wyśnioną drogę
Przez wrota pozłociste do kraju wolności.
(przekład Alfred Liebfeld)
Niestety, tuż po wylądowaniu imigranci napotykali taką samą albo nawet jeszcze gorszą biurokrację niż w krajach, z których przybyli. Nikt nie patyczkował się z biedakami, nikt ich chlebem i solą nie witał. Głównym zadaniem administracji było wyłowić i odesłać z powrotem wszystkie osoby uznane za niepożądane, do których zaliczano między innymi: skazanych wyrokiem sądu, nędzarzy, lunatyków, Chińczyków (od 1882 roku), cierpiących na choroby zakaźne, praktykujących poligamię, prostytutki i anarchistów.
Od chwili powstania państwa amerykańskiego w roku 1776 uważano powszechnie, że w kraju tym powinni znaleźć schronienie wszyscy, którzy z jakichś powodów potrzebują azylu. Wierzono także w równość szans dla pragnących osiągnąć sukces życiowy, przynajmniej ten mierzony kategoriami materialnymi. Jednak w miarę upływu lat tendencja do utrzymywania „otwartych drzwi” dla przybyszów z zewnątrz wypierana była stopniowo przez pogląd, według którego imigranci stanowili potencjalne zagrożenie dla trwałości instytucji politycznych kraju oraz nieśli ze sobą niebezpieczeństwo zmiany stosunków społecznych i ekonomicznych.
Amerykanie coraz bardziej niespokojnie przyglądali się rosnącym wciąż szeregom nowej emigracji. Masowy napływ cudzoziemców, mówiących w niezrozumiałych dla nich językach i hołdujących nieznanym zwyczajom, rodził u tych, którzy przebywali w Ameryce już od lat przekonanie, że ich społeczeństwo radykalnie zmienia się na gorsze. Negatywne oceny wystawiane przybyszom miały jednak swoje główne źródło w sferze ekonomicznej. Niejednokrotnie bowiem imigrantów zatrudniano na zasadzie tak zwanych „żółtych kontraktów”, to znaczy umów zbiorowych, zawieranych jeszcze przed przybyciem do Stanów Zjednoczonych, na warunkach znacznie gorszych od tych oferowanych Amerykanom. „Rdzenni” mieszkańcy mieli więc prawo przypuszczać, że nowi przybysze przyjeżdżający z przysłowiowym kontraktem w kieszeni zabierają im miejsca pracy.
Obok problemów ekonomicznych, pojawiły się oczywiście kłopoty natury religijnej i rasowej. Uzewnętrzniały się czasami w formach dość drastycznych, w skrajnych przypadkach dochodziło nawet do organizowania pogromów. Ich ofiarami padali – zwłaszcza na Zachodnim Wybrzeżu – Chińczycy i Japończycy, ale rosła też wrogość do Żydów. W popularnej prasie pojawiały się złośliwe dowcipy i komiksy antyżydowskie, „starozakonnym” utrudniano bądź uniemożliwiano wstęp do klubów, hoteli i prywatnych szkół.
Zdenerwowanie i analfabetyzm przybyszów były przyczyną częstych pomyłek urzędniczych. Wielu ludzi opuściło obóz przejściowy ze zmienionymi danymi. Pewien Niemiec, na przykład, był tak przestraszony, że gdy zapytano go o imię, wyjąkał: Ich vergesse (zapomniałem). Zapisano mu w papierach: Fergusson. Rodzinie rabbiego Samuela również przekręcono nazwisko. Odtąd w oficjalnych dokumentach pojawiła się pisownia: Weiss. Trudno się zresztą temu dziwić, gdyż czytane na sposób amerykański słowo Weisz brzmiało dla miejscowych jak bulgot wody w rurze kanalizacyjnej. Zapewne z tego właśnie powodu w wielu amerykańskich biografiach Harry’ego Houdiniego jego oryginalne nazwisko podawane jest błędnie.
Przeszedłszy szczęśliwie przez to całe imigracyjne piekło, usłyszawszy rzucone na koniec przez jakiegoś urzędnika nieznane im słowo: Good luck9, Cellia i dzieci wpadli w ramiona oczekującego na nich za bramą Samuela.
*
Stan Wisconsin znany jest głównie z krwawej rozprawy z Indianami z plemienia Sauk w 1832 roku (Black Hawk War – Wojna Czarnego Jastrzębia), tragicznego pożaru lasów z 1871 roku, w którym zginęło ponad 1200 osób, oraz z ukształtowania się tam na przełomie XIX i XX wieku ruchu na rzecz reform społecznych, zwanego progresywizmem. No i jeszcze z tego, że przez pewien czas mieszkał tam i dorastał słynny sztukmistrz, Harry Houdini.
Po odebraniu rodziny z portu, Samuel Weisz (a właściwie to już Weiss), wsadził ją do pociągu i zawiózł do małego, sennego miasteczka Appleton na północnym wschodzie stanu, położonego nad rzeką Fox. Chociaż… Użycie sformułowania: „położonego nad rzeką” może zostać uznane za pewnego rodzaju nadużycie. W swym najszerszym miejscu Fox River nie miała więcej niż 10 stóp, co wśród niektórych (szczególnie przyjezdnych) powodowało komentarze w rodzaju:
– To ma być rzeka? Taka szeroka, że na drugi brzeg można bez trudu naszczać.
W każdym razie woda była w niej czysta jak łza, w odróżnieniu od większości innych rzek, w których płynie zwykle jakaś dziwna, cuchnąca ciecz, składająca się głównie z odchodów, mydlin, oleju i zdechłych szczurów. Według zamieszczonej w internecie przez miejscowe władze strony reklamującej dzisiejsze Appleton, w Fox River ciągle jeszcze żyją jesiotry, szczupaki, pstrągi, okonie i podobno karpie, co zakrawa na bzdurę, jako że po pierwsze – karpi w ogóle nie ma w Stanach (o czym boleśnie przekonują się podczas każdej wigilii zamieszkali tam rodacy), a po drugie – jeśli nawet już, to mieszkają one w stawach, a nie rzekach.
Pierwszy budynek na terenie należącym dziś do Appleton postawiono zaledwie czterdzieści trzy lata wcześniej, kiedy niejaki Hippolyte Grignon postanowił otworzyć w szczerym polu urząd pocztowy. Stopniowo napłynęli dalsi osadnicy, głównie Niemcy, Holendrzy i Polacy. W roku 1853 osada Grand Chute (bo tak się wówczas nazywała) uzyskała oficjalnie status wsi, na czele której stanął wybrany przez mieszkańców przewodniczący, John. F. Johnston. Cztery lata później wieś przeobraziła się w miasto, przyjmując nazwę Appleton na cześć pana Samuela Appletona, który kosztem 10 tysięcy dolarów wybudował tam pierwszą szkołę i bibliotekę. Niektóre źródła podają, że Appleton zostało tak nazwane wcale nie na cześć pana Samuela, lecz dla uhonorowania małżonki pana Lawrence’a (tego od Lawrence University), Sary Elizabeth Appleton, córki Williama Appletona, bogatego kupca z Bostonu i członka Kongresu, kuzyna Samuela. Jak było naprawdę, niech martwią się Amerykanie. Z pewnością czytelnicy niniejszej opowieści mają dużo innych, poważniejszych zmartwień. Dzisiaj 80-tysięczne miasto szczyci się posiadaniem 24 szkół publicznych, 13 prywatnych oraz 1 szkoły wyższej (Lawrence University), gdzie rokrocznie uczęszcza na wykłady ponad 1200 studentów.
Najważniejszym wydarzeniem w dziejach miasta było chyba założenie lamp elektrycznych na College Avenue, które zastąpiły używane dotychczas oświetlenie gazowe już w roku 1912. Wcześniej, w roku 1877, miejscowy bogacz Alfred Galpin połączył swój bank z prywatną rezydencją za pomocą pierwszej w stanie Wisconsin linii telefonicznej.
Podobno najpiękniejszą rzeczą w Appleton są… zachody słońca. Nie wiadomo bliżej, dlaczego tak się dzieje, być może z powodu szczególnego rodzaju interakcji pobliskich wód olbrzymiego jeziora Michigan z północnymi wiatrami, w każdym razie okolice te regularnie nawiedzane są przez zadziwiających kształtów formacje chmur, które rozsypują na wieczornym niebie niesamowitą wręcz feerię barw.
Być może istniały w Stanach Zjednoczonych miasta bardziej odpowiednie do życia niż Appleton w stanie Wisconsin, ale to właśnie tutaj Samuel Weiss znalazł zatrudnienie w miejscowej synagodze. Niestety, tak się znowu złożyło, że w biednej.
W warunkach amerykańskich istnieje pewna różnica między przynależnością do synagogi a modleniem się w niej. Należący do danej synagogi (w europejskich warunkach – gminy) może nigdy nie chodzić tam się modlić. Nierzadko zdarza się też sytuacja odwrotna, kiedy ktoś przychodzi regularnie do jakiejś synagogi, jednocześnie do niej nie należąc. Członkostwo w amerykańskich synagogach postrzega się raczej w kategoriach przynależności, a nie uczestnictwa w modlitwach. Wiąże się je między innymi z dorocznymi składkami. Dla wielu synagog opłaty te są głównym źródłem utrzymania i pozwalają im funkcjonować przez cały rok. Przynależność wynika z chęci utrzymywania i wspierania finansowo religijnej instytucji (można to traktować jak dobrowolny podatek) oraz bycia członkiem społeczności o charakterze religijnym. Gdy pojawia się problem składek, zawsze znajdują się tacy, których albo na ich płacenie nie stać, albo nie chcą tego robić. W USA szacuje się dzisiaj, że połowa rodzin żydowskich nie przynależy do żadnej synagogi, chociaż składki różnią się wysokością – od bardzo symbolicznych po całkiem pokaźne.
Państwo Weiss zamieszkali w starym domu z poobtłukiwanymi schodkami, połamanymi poręczami i odchodzącym od ściany całymi płatami tynkiem, odsłaniającym wyszczerbione, czerwone cegły. W najbliższym sąsiedztwie znajdowało się kilka innych, równie obskurnych budynków. Niektóre okna zabito w nich płytami wypaczonej i pokrytej zaciekami pilśni. Nie tak Cellia wyobrażała sobie nowe życie w kraju – jak mówiono – pełnym możliwości. Najbardziej kłopotliwą sprawą była toaleta. Mieściła się w pozbawionym trawy ogródku i dzielili ją z mieszkającą nad nimi drugą rodziną Żydów. Ehrich miał wrażenie, że sąsiedzi nie zajmują się właściwie niczym innym, jak tylko przesiadywaniem w niej na okrągło przez cały boży dzień.
*
Każdy z nas ma w życiu taką chwilę, która przesądza o tym, kim będziemy. Czasami jest to wiosenny poranek, kiedy w zderzeniu z brutalnością świata pryskają złudzenia i naiwne ideały, czasem długa mroczna noc cierpień i przewartościowań, a czasem… wizyta cyrku, który właśnie zawitał do naszego miasta.
Cyrk Jacka Hoefflera przyjechał do Appleton wczesnym latem 1883 roku. Prawie cały dzień poświęcony był na montaż przeraźliwych ilości różnorodnego sprzętu: gigantycznego namiotu, areny, całego zaplecza i towarzyszącego cyrkowi lunaparku. Postronnym obserwatorom wydawało się, że jest to zadanie przekraczające ludzkie siły, jednak cyrkowcy, bogaci w doświadczenia kilku pokoleń, radzili sobie z dziecinną wręcz łatwością. Dzięki ich wprawie i znakomitej organizacji pracy, zamiast w beznadziejnym chaosie, wszystko odbywało się w idealnym porządku. Akcję śmiało można by porównać do wojskowej operacji, z tym, że bezapelacyjnie należałoby uznać przewagę cyrku, jeśli chodzi o sprawność. Zanim dzień dobiegł końca, ostatnia śrubka została dokręcona, ostatni gwóźdź przybity. Ogromny zespół cyrkowo-lunaparkowy gotów był na przyjęcie gości.
Nazajutrz po południu wokół wielkiej, brezentowej konstrukcji i ustawionych w czworobok kolorowych wozów, zgromadził się pokaźny tłumek. To były jeszcze czasy, kiedy sztuka cyrkowa cieszyła się ogromnym wzięciem nie zblazowanej oglądaniem telewizji publiczności. Ehrich Weiss też tam był, wraz z kilkoma kolegami. Obok zafascynowania oglądanymi widokami, dzieciaków łączyło jeszcze jedno – żaden z nich nie miał pieniędzy na bilet. Rozgrywające się wewnątrz namiotu cuda nie były przeznaczone dla nich.
– A mnie rodzice obiecali zabrać jutro na przedstawienie – pochwalił się mały Jacob Grunberg, syn sąsiadów z góry.
– Mnie też – odpowiedział Ehrich, chociaż wiedział, że nie ma na to najmniejszych szans.
– Kłamiesz – skrzywił się Jacob. – Skąd twoi starzy wzięliby na to szmal?
– A skąd twoi by wzięli? – odciął się Ehrich. – Patrzcie go, znalazł się milioner.
– Gówno zobaczysz – nie dawał za wygraną sąsiad.
– Gówno to ty sam zobaczysz – rzucił przez zaciśnięte zęby mały Weiss. – Zaraz ci wetrę twoją parszywą gębę w kupę tego wielkiego słonia – dodał, ruszając w stronę oponenta z groźnym błyskiem w oku.
Nie czekając, aż Ehrich zrealizuje swoją groźbę, Jacob odwrócił się na pięcie i po prostu uciekł. Syn rabina był niższy od większości rówieśników, ale muskularny, piekielnie silny i niezwykle zręczny. Kilku urwisów z żydowskiej dzielnicy zdążyło się już przekonać, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. W późniejszym czasie, mieszkając już w Nowym Jorku, z powodzeniem uprawiał pływanie w Pastime Athletic Club przy 76 Ulicy i zdaniem trenera, gdyby tylko zdecydował się postawić na tę dyscyplinę sportu, z pewnością osiągnąłby wielkie sukcesy. Przez pewien okres życia ćwiczył boks i zapasy. Był także świetnym lekkoatletą, przede wszystkim biegaczem. W wieku 16 lat wygrał zorganizowany przez Amerykański Amatorski Związek Lekkoatletyczny (AAAU – American Amateur Athletic Union) bieg na jedną milę. Po kilku dniach został jednak zdyskwalifikowany za „uprawianie w przeszłości nie aprobowanych rodzajów sportu”. Co to były owe „nie aprobowane sporty” – bliżej nie wiadomo.
– Zobaczę występ, i to jeszcze dzisiaj – zapewnił Ehrich pozostałych kolegów.
– Ciekawe jak? – zapytał jeden z nich.
– Jeszcze nie wiem, ale jakoś dostanę się do środka.
– Eee, lepiej nawet nie próbuj – dodał drugi. – Widziałeś faceta, który pilnuje wejścia? Wygląda na takiego, co jednym uderzeniem mógłby zabić konia.
– Nie zamierzam się z nim bić – powiedział Ehrich, wypinając dumnie swą dziewięcioletnią pierś. – Są inne sposoby.
Odłączywszy się od grupy, pospieszył na poszukiwanie tych innych sposobów, ale po kwadransie rura mu zmiękła. Jedyna droga do wewnątrz prowadziła przez frontowy otwór, który prawie całkowicie zasłaniał swym potężnym cielskiem łysy facet o gabarytach nosorożca. Przedstawienie miało się rozpocząć już za chwilę.
Zniechęcony Weiss jeszcze raz obszedł namiot dookoła. Wyglądało na to, że kolega Jacob miał rację i że rzeczywiście gówno zobaczy. W tym momencie zauważył pod konstrukcją drobną nierówność gruntu, coś w rodzaju małego dołka, przez który mógłby przecisnąć się do środka. Po dokładniejszym obejrzeniu okazało się, że wejść tamtędy dałby radę jedynie słabo odżywiony szczur. W desperacji zaczął kopać nogami twardą ziemię. Przedstawienie już się rozpoczęło, o czym świadczyły dobiegające go gromkie brawa, śmiechy i piski dzieciaków. Po dziesięciu minutach intensywnej pracy otwór powiększył się na tyle, że od biedy przedostałby się przez niego zagłodzony kot, ale w żadnym wypadku człowiek, nawet człowiek dziewięcioletni. Ehrich postanowił jednak spróbować.
Położył się na plecach i wsadził w otwór głowę – udało się! Potem spróbował przecisnąć ramiona, co okazało się dużo trudniejsze. Popchnął mocniej, ale nie posunął się nawet o milimetr. Spróbował więc jeszcze silniej. Po chwili tkwił uwięziony w pułapce, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu ani do przodu, ani do tyłu. Miał wrażenie, że na piersiach opiera mu się cała ogromna konstrukcja namiotu. Jakaś metalowa belka wyciskała z płuc powietrze. W desperacji zaczął szarpać się na boki, lecz pomogło tyle, co choremu na raka papieros. Poczuł, że się dusi.
– Ratunku! – krzyknął ostatkiem sił, ale jego głos utonął w ogólnej wrzawie. „Już po mnie” – pomyślał.
Opanowując z najwyższym trudem ogarniającą go panikę, wypuścił z siebie resztkę życiodajnego powietrza, zaparł się obcasami w ziemię i z całej mocy szarpnął do przodu. Wiedział, że drugi raz już tego ruchu nie powtórzy, więc włożył w niego całą swoją siłę, całą wagę, całą rozpacz i strach przed zbliżającym się nieuchronnie końcem. Pół minuty później siedział na widowni.
Ogromny namiot wypełniony był po brzegi. Czuło się napięcie i podniecenie. Kilka setek dzieci, niemal tak przejętych, jak towarzyszący im dorośli, patrzyło wytrzeszczonymi oczami na bajkowe królestwo, w którym się nagle znalazły. Wszystko wokół lśniło i migotało, lecz nie tandetnym połyskiem jarmarcznych świecidełek, ale prawdziwym cyrkowym blaskiem. Arena wysypana była brudnożółtym piaskiem, wszystko inne jednak mieniło się, wręcz kłuło w oczy całą feerią najwspanialszych barw. Trzej klowni walczyli akurat ze sobą, usiłując przelicytować się rozmaitymi fikołkami i sztuczkami. Zaraz po nich pojawiła się piękna dziewczyna w nie mniej pięknym kostiumie, jadąca na słoniu przystrojonym ze wschodnim przepychem, iskrzącym się od złota i kamieni we wszystkich kolorach tęczy. Potężne zwierzę tańczyło w takt muzyki, spacerowało pomiędzy rozstawionymi gęsto na arenie szklanymi naczyniami, nie trącając nawet jednego talerza, stawało na dwóch nogach i za pomocą wielkiej trąby zsadzało treserkę na ziemię, po czym znowu wsadzało ją sobie na grzbiet.
Kiedy słoń znikł za kurtyną, na arenę wpadły w pełnym galopie dwa strojne w pióra kare rumaki. Dosiadający ich jeźdźcy fruwali nad końmi, wykonując zapierające dech w piersiach, wręcz samobójcze akrobacje. Tłum krzyczał, wył i gwizdał, co w Stanach Zjednoczonych uważane jest za najwyższy wyraz aprobaty.
Ubrany w czarny, mieniący się srebrem kostium treser potrafił przemienić kilka groźnych lwów w stado pokornych baranków. Inny facet, w ogromnym meksykańskim sombrero, wyczyniał z lassem cuda, o jakich kowboje występujący zawodowo na rodeo nie śmieliby nawet marzyć. Jego kolega, z zawiązanymi oczami obrysował dokładnie nożami sylwetkę dziewczyny kręcącej się na kolorowym, drewnianym kole.