Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stałą cechą rewolucji jest dokonywanie czystek pamięci. Każda epoka ma swoją wrażliwość i w XXI wieku chwilowo drastyczna walka z przeszłością nie uchodzi. Radykałowie wolą raczej metodę drobnych kroków. Zamiast niszczyć stare dzieła, palić je lub zakazywać ich czytania, można przecież nieco je tylko poprawić.
Gdyby kiedyś prawa do wydawania dzieł polskich pisarzy dostały się w ręce apostołów wokeizmu, nie ostałby się kamień na kamieniu: stracilibyśmy i Adama Mickiewicza, i Henryka Sienkiewicza, nie wspominając o Zygmuncie Krasińskim czy Bolesławie Prusie. Każdego by potraktowano z innego paragrafu. Jednego za domniemany antysemityzm, drugiego za rasizm, trzeciego za ksenofobię, a wszystkich za patriarchalizm i maskulinizm.
Na razie Polacy są daleko z tyłu. Z czyszczeniem pamięci mogli się stykać w Kościele, po soborze watykańskim II. Zniknęły wtedy tzw. psalmy złorzeczące (Pan Bóg się nie gniewa, Pan Bóg kocha wszystkich), znacznie okrojono odniesienia do groźby piekła, postawiono nacisk na to, co pozytywne i co budzi nadzieję.
Postępowi teologowie próbują dowieść, że Biblia nie potępia homoseksualizmu. Według nich grzech sodomski miał być… formą pogwałcenia prawa gościnności, a wtedy reszta już pójdzie z górki. Kto nie jest gościnny, ten nie chce imigrantów. Kto nie jest gościnny, ten nie troszczy się o zasoby Ziemi i beztrosko wydycha CO2 do atmosfery. Imperium Sodomy na pewno nie ustąpi. Tam, gdzie siła zderza się z racją, ta druga często musi przegrać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 488
Okładka, skład i łamanie wersji do druku
Fahrenheit 451
Redakcja i korekta
Weronika Trzeciak
Mariola Niedbał
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 9788380798953
Copyright © by Paweł Lisicki
Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Czytelnik, który sięgnie po tę książkę, na pewno zada pytanie: czym jest imperium Sodomy? Słusznie. Kto chce być rozumiany, powinien, na ile to możliwe, posługiwać się jasnymi pojęciami. A więc o co chodzi? Jako żywo nie ma dziś żadnej światowej potęgi, która chciałaby się utożsamiać ze starożytnym miastem opisanym na stronach Księgi Rodzaju. Mimo to nazwa jest jak najbardziej właściwa. Widzimy bowiem wyraźnie – poprawiam się, ja przynajmniej widzę – jak z dnia na dzień rośnie, rozwija się, potężnieje i wzmacnia się ruch wspierający całkowicie nową ideę natury człowieka, a jego pierwszym i najważniejszym punktem ma być i jest aprobata czynów, z których to zasłynęli w dziejach mieszkańcy Sodomy. Co do tego naprawdę trudno mieć wątpliwości. Homoseksualizm nie jest już ani przypadłością moralną, ani objawem słabości natury ludzkiej, ani wyrazem niedojrzałości czy zaburzenia – przeciwnie, poprzez użycie narzędzi propagandy i polityki stał się znakiem rozpoznawczym zwycięskiej rewolucji. Jeśli zatem mówię o imperium Sodomy, to mam na myśli ogół podmiotów – instytucji, jednostek, korporacji – których wspólnym celem jest dążenie do przewrotu i doprowadzenie do aprobaty zachowań, które przez tysiąclecia ludzkość uważała za naganne, niebezpieczne, sprzeczne z naturą.
Ta negatywna ocena ze szczególną mocą wybrzmiewa – wręcz słychać uderzenia dzwonu – na kartach Pisma Świętego. Nie jest przypadkiem, że kiedy św. Paweł chciał wytłumaczyć rzymskim chrześcijanom w 57 roku po Chrystusie, a był to okres początków Kościoła, niegodziwość pogaństwa, wskazał na rozpowszechnione praktyki, polegające na tym, że mężczyźni żyją z mężczyznami, a kobiety z kobietami. W oczach apostoła i całej tradycji był to synonim zła, najbardziej jaskrawy przejaw buntu wobec Boga, Stwórcy, Pana i Władcy życia. Jeśli tym, co najbardziej odróżniało Boga Biblii od bogów i bożków pogańskich, było to, że daje On życie, że błogosławi życie, że cieszy się z tego, iż życie się mnoży i obfituje, to znakiem upadku i degeneracji była aprobata tych obyczajów, które to z zasady życia przekazywać nie mogą. Łatwo zatem zauważyć, że przykładając tę miarę do dzisiejszej cywilizacji, znajduje się ona w stanie głębokiego upadku. Nawet w najbardziej rozpustnej i zepsutej epoce starożytności nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, żeby relacje osób tej samej płci nazywać małżeństwami. A to jest właśnie pierwszą i najważniejszą zdobyczą imperium Sodomy dzisiaj. To zadeklarował w 2015 roku Sąd Najwyższy USA, tak utrzymują równe trybunały i sądy europejskie. To jest oficjalne wyznanie Unii Europejskiej.
Świadomie wybrałem określenie „imperium” – bo nie chodzi tu jedynie o ruch umysłowy bądź o projekt intelektualny. Za projektem wynaturzenia człowieka stoi bowiem współczesne państwo. Gdyby nie ono, gdyby nie ten coraz bardziej wszechmocny Lewiatan, potęga Sodomy nigdy nie byłaby tak wielka. Od czasów drugiej kadencji Baracka Obamy jednym z najważniejszych ośrodków narzucania światu tej nowej ideologii stały się, niestety, Stany Zjednoczone. To wtedy właśnie po raz pierwszy do propagowania nowej ideologii zostali zobowiązani wszyscy amerykańscy dyplomaci. Jego bliskim i nawet jeszcze bardziej zaangażowanym dziedzicem stał się obecny prezydent USA Joe Biden. Tylko dzięki zaangażowaniu tych gigantycznych środków politycznych i finansowych imperium zdobywa kolejne połacie i tereny. Drugim centrum, podporządkowanym jednak politycznie Waszyngtonowi, jeśli chodzi o propagowanie i wspieranie celów imperium, są oczywiście Bruksela i Unia Europejska. Dlatego właśnie tęczowe flagi powiewają dumnie we wszystkich miastach Zachodu. Ich wszędobylska, nachalna obecność do złudzenia przypomina stężenie czerwieni w państwach, które niegdyś doświadczyły panowania komunizmu.
Co jest ostatecznym celem imperium Sodomy? Moim zdaniem jest to dążenie do budowy utopijnego państwa panseksualnego, w którym to człowiek zostanie ostatecznie pozbawiony tego wszystkiego, co stanowi o jego charakterze – a więc przynależności do rodziny, związku z przodkami, uczuć patriotycznych – a przemieni się w abstrakcyjną jednostkę, indywiduum z płynną płcią, płynną tożsamością, bez przeszłości i bez nadziei. Będzie to jednostka pozbawiona duszy i odcięta od relacji z Bogiem, przywarta i przytłoczona ziemskością i doczesnością. Jednostka abstrakcyjna i ulotna, konsument idealny, zwierzę doczesne. Państwo panseksualne ma wykreować człowieka panseksualnego, w całości opętanego tylko jedną kwestią płci i pożądania, odciętego od norm i praw Bożych. Dlatego akceptacja homoseksualizmu była jedynie pierwszym, ale koniecznym krokiem na tej drodze: w ten sposób dokonał się przewrót we wszystkich podstawowych pojęciach moralnych. Niczym w równaniu matematycznym: po zniesieniu moralnego potępienia aktów homoseksualnych musiało nastąpić odrzucenie płci jako czegoś stałego i biologicznie niezmiennego. Dlatego dziś forpocztą rewolucji nie są już geje i lesbijki, ale transwestyci. Następne bariery do pokonania łatwo sobie wyobrazić. Można być pewnym, że kolejny atak imperium przypuści na odrębność gatunkową człowieka i na przekonanie – skądinąd też przecież głęboko zakorzenione – że ludzka para, związek dwóch osób, jest czymś lepszym niż stadność.
Żeby tak się stało, imperium Sodomy musi obalić ostatnią barierę, a więc chrześcijaństwo. To prawda, że współczesny Kościół znajduje się w stanie chaosu i rozbicia, ale wciąż stanowi ważny punkt odniesienia i może być miejscem oporu. Imperium chce ten Kościół przejąć i sobie podporządkować. Tych, którzy się na to nie zgadzają, próbuje wykluczyć i uciszyć.
Niniejsza książka jest dokładną kroniką postępu i rozwoju choroby. Od kilku lat co niedzielę publikuję na portalu Dorzeczy.pl felietony, czasem krótsze szkice, czasem dłuższe eseje, w których pokazuję przebieg podboju dokonywanego przez imperium. Są one z definicji przeznaczone jedynie dla subskrybentów tygodnika „Do Rzeczy”. Niemal każdy tydzień przynosi zresztą wydarzenia nowe, potwierdzające – obawiam się – zawarte w książce oceny. Ot, tylko w ostatnich dniach – a piszę to pod koniec maja – można było się dowiedzieć, że w Nowym Jorku w jednym z kościołów zorganizowano wystawę poświęconą „Trans-Bogu”, w Los Angeles burmistrz zaprosił na ulice miasta grupę drag queen o wdzięcznej nazwie Siostry Nieustannej Rozwiązłości, która miała demonstrować i poniżać katolików podczas popularnej parady otwierającej turniej baseballowy, a w Bostonie udało się zorganizować największy w dziejach zjazd satanistów. Wszystko to są właśnie przejawy frenetycznej aktywności tęczowego Lewiatana. Staram się je opisywać w taki sposób jak lekarz, który obserwuje znamiona choroby i, prowadząc kartę pacjenta, umieszcza w niej stosowne wpisy.
W książce nieco zmieniłem jedynie kolejność, w jakiej ukazywały się teksty pierwotnie: siłą rzeczy udało się w ten sposób lepiej pokazać całe zjawisko. Jednak Imperium Sodomy to nie tylko zebrane z internetu i uporządkowane teksty: znajduje się tu też kilka wykładów i rozpraw wygłaszanych przy różnych okazjach – zawsze zaznaczyłem datę. Niektóre z nich skróciłem, inne uzupełniłem. Sądzę, że doskonale pasują do całości, pozwalają bowiem zrozumieć to, co na pierwszy rzut oka jest nie do pojęcia: coraz większą zaciekłość, z jaką Zachód dokonuje na sobie spektakularnego aktu samobójstwa duchowego, kulturalnego i politycznego. Wiek XXI okazuje się coraz bardziej prawdziwą epoką upadku, kiedy to odrzucająca wiarę w Boga ludzkość stacza się w otchłań szaleństwa. Jednak teksty te dają – przede wszystkim kilka ostatnich, najdłuższych – także pewną skromną nadzieję. Pokazują, że tym, co niezmienne i trwałe, jest wciąż jedna i ta sama od wieków prawda. Zarówno ta, do której dociera ludzki rozum, jak i ta, która zstąpiła do nas z nieba.
Paweł Lisicki
Stałą cechą rewolucji jest dokonywanie czystek pamięci. Metody są różne. W XVIII wieku Francuzi wyrzucali z grobów ciała świętych, rozłupywali fasady kościołów, roztrzaskiwali posągi i cięli obrazy.
Ich naśladowcy w Hiszpanii podczas wojny domowej zabawiali się nie gorzej, tyle że może na jeszcze większą skalę. Każda epoka ma jednak swoją wrażliwość i w XXI wieku chwilowo tak drastyczna walka z przeszłością nie uchodzi. Radykałowie wolą raczej metodę drobnych kroków. Przewroty mają do siebie to, że powodują opór. Dlatego bardziej skuteczne jest wprowadzanie oszczędnych zmian, czyli posługiwanie się taktyką salami. Kroczek po kroczku można wtedy zbliżać się do upragnionego celu. To właśnie dzieje się z literaturą czy sztuką: zamiast niszczyć stare dzieła, palić je lub zakazywać ich czytania, można przecież, brzmi to naprawdę niewinnie, nieco je tylko poprawić. To i owo usunąć, to i owo ulepszyć.
To prawda, że w dawnych, zamierzchłych czasach ludzie byli nieoświeceni, zacofani i ograniczeni, mówią rewolucjoniści, ale, przyznają, żyli tam wtedy zręczni pisarze, doskonale opowiadający historie, więc czyż mamy się ich dzisiaj wyrzec tylko dlatego, że brakowało im odrobinę koniecznej wrażliwości? Że nie rozumieli, czym jest rasizm lub walka ze zmianami klimatu? Albo że zamiast cieszyć się i podskakiwać z radości na wieść o tym, że ich znajomych podniecają osoby tej samej płci, odczuwali wstręt i obrzydzenie? A fe. Nie można tego usprawiedliwić, ale wolno wybaczyć. Tym bardziej jeśli niektóre dzieła i symbole tak głęboko zakorzeniły się w świadomości zbiorowej, że nie da się ich ot tak po prostu wymazać. Dlatego trzeba publikować stare opowieści, choć – co zrozumiałe – po odpowiednim unowocześnieniu albo, jak mawiali oświeceni kapłani, udzisiejszeniu.
Brytyjscy wydawcy i nowa literatura
Niekiedy z dawnych tekstów usuwa się niewłaściwe fragmenty, częściej jednak, by nie zostać wprost oskarżonym o dokonywanie cenzury, zmienia się ich sens lub dokonuje nowej, słusznej i odpowiadającej duchowi czasów interpretacji. Cel takiej operacji na pamięci jest jasny. Z jednej strony można się odwołać do dawnych autorytetów, do autorów i książek, które wciąż cieszą się uznaniem i popularnością, z drugiej zaś – tak je przekształcić, żeby mówiły to, co chcą przekazywać współcześni. W żargonie służb mówi się, że przeprowadza się operację pod fałszywą flagą. Być może ostatnio największe zainteresowanie wzbudziły, z tego punktu widzenia, poczynania różnych brytyjskich wydawców, którzy to postanowili przepisać na nowo najpierw popularne książki dla dzieci, a następnie wzięli się za Iana Fleminga, autora serii o agencie 007, i wreszcie za nieznośną Agatę Christie. Wszystko ma zostać dostosowane do polityczno-poprawnościowego idiomu. Nie przypadkiem większość polskich publicystów porównywała te praktyki do tych, które w swojej słynnej książce „Rok 1984” opisał George Orwell.
Otóż na początku 2023 roku brytyjskie wydawnictwo, które publikowało książki zmarłego 30 lat temu pisarza Roalda Dahla, postanowiło właśnie dokonać „czystki na pamięci”. Trudno się dziwić – Wielka Brytania nie ustępuje Stanom Zjednoczonym pod względem uległości „wokeizmowi”, oba państwa dzielnie walczą o palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o postęp i „przebudzenie”. A wspomniani autorzy mają wprawdzie zaletę, czyli uwielbiają ich czytelnicy, ale też wadę – niewyparzony język i kompletny brak wyczulenia na nowe, postępowe i jedynie słuszne reguły komunikacji.
Dlatego wydawcy usunęli nazbyt dosadne określenia, zmienili to, co może razić lub wywoływać negatywne emocje. Przy okazji zresztą przeczytałem, że na anglojęzycznym rynku istnieją już wyspecjalizowane firmy, zajmujące się „wrażliwościowym” przeglądem dzieł literackich, a także organizowaniem odpowiednich szkoleń dla pisarzy i wydawców. Zatrudnieni w nich redaktorzy przeglądają stare książki pod jednym kątem, a mianowicie ich zgodności z wymaganiami politycznej poprawności. Jedna z firm, odpowiedzialna podobno za „wyczyszczenie” Roalda Dahla, nazywa się Inclusive Minds, a swoje usługi przedstawia pod adresem internetowym www.inclusiveminds.com. Wszystko to są rzeczy szokujące i wciąż dla Polaków egzotyczne. Nie możemy zrozumieć, jak to się stało, że wolny Zachód sam się zniewala i małpuje wczesne Sowiety. Łatwo zauważyć, że gdyby kiedyś prawa do wydawania dzieł polskich pisarzy dostały się w ręce Brytyjczyków czy Amerykanów, nie ostałby się kamień na kamieniu: stracilibyśmy i Adama Mickiewicza, i Henryka Sienkiewicza, i Stefana Żeromskiego, nie wspominając o Zygmuncie Krasińskim czy Bolesławie Prusie. Każdego by potraktowano z innego paragrafu. Jednego za domniemany antysemityzm, drugiego za rasizm, trzeciego za ksenofobię, a wszystkich za patriarchalizm i maskulinizm. Zastanawiam się zresztą, czy po takiej operacji cokolwiek by ocalało. Nim to jednak nastąpi i nim polscy wydawcy podążą śladem zachodnich, minie jeszcze trochę czasu.
Australijscy rodzice i ich dzieci
Czy po tym, jak zmienią teksty własnych pisarzy, Brytyjczykom uda się zachować swoje miejsce heroldów dobrej nowiny politycznej poprawności? Nie wiem. W wyścigu depczą im po piętach inne zachodnie społeczeństwa, a już szczególnie inni Anglosasi. Tacy na przykład Australijczycy, niby siedzą daleko i rzadko można się czegoś o nich dowiedzieć, ale też nie chcą się znaleźć na marginesie. Pandemiczny zamordyzm promowali dzielnie, gorliwie i bezwzględnie, w niczym nie ustępując pozostałym oświeconym narodom. Ostatnio zaś pokazali, że gotowi są powalczyć o palmę pierwszeństwa, co się tyczy wsparcia dla rewolucji genderowej. Brytyjczycy zmieniają teksty książek, Australijczycy idą dalej, bo eliminują niewłaściwe określenia z samej żywej mowy.
Przeczytałem, że Australijczycy sami z siebie (cokolwiek w dzisiejszych czasach, kiedy to można swobodnie i skutecznie dokonywać manipulacji na wielką skalę, znaczą te słowa) postanowili naruszyć najbardziej pierwotne i naturalne więzi rodzinne. Co tam zmiana tekstów w starych książkach. Australijczycy idą dalej i śmielej. O ile przez wieki wieków ludzie zawsze chcieli wiedzieć, czy potomstwo, jakim obdarzy ich Opatrzność (a choćby i natura), to chłopiec czy dziewczynka, mieszkańcy wyspy-kontynentu kojarzonego z kangurami i misiami koala postanowili się z tego pragnienia wyzwolić. Dlatego coraz więcej z nich chce wychowywać dzieci bez uwzględniania płci biologicznej. Moda ta (jeśli to słowo oddaje właściwie ten nowy stopień choroby) nosi nazwę „theybies” – połączenie angielskiego zaimka „oni” i słowa „dziecko”.
Media donoszą, że koncepcja chłopco-dziewczynki zyskuje na popularności od około 2018 roku i polega na wychowywaniu dzieci w oderwaniu od ich tożsamości biologicznej. Rodzice zwracają się do swoich pociech za pomocą zaimków: oni/one, kupują „niebinarne” ubrania i zabawki. Apelują do innych, by nie używali zaimków, zwracając się do ich dzieci w sposób sugerujący płeć męską lub żeńską. Uważają, że jak dziecko podrośnie, samo „wybierze” sobie płeć. Nie mogłem się tylko doczytać, czy na tym poprzestają, bo przecież zgodnie z zasadą, że najlepszą formą wychowania jest naśladowanie, rodzice powinni zacząć od siebie i od przezwyciężenia własnej binarności. Na przykład tatuś powinien biegać po domu w spódniczce i w staniczku, a mamusia bez staniczka i w krótkich spodenkach – w końcu mówimy o państwie często prześladowanym przez upały.
Rzecz okazała się na tyle nowa, że poświęcono jej uwagę w programie 60 Minutes Australia, gdzie jedna z matek mówi: „Nie przypisaliśmy płci przy urodzeniu… Nie próbujemy wyeliminować płci, po prostu naprawdę pomagamy dzieciom znaleźć własną drogę do niej”. Inna stwierdziła: „Pozwalam tej małej osobie być tym, kim chce być”. Jednym słowem bla, bla, bla. Rodzice wymieniają się ubraniami i zabawkami. Starają się nie ujawniać płci swojego dziecka, by chronić je przed „zaszufladkowaniem w stereotypach związanych z płcią”. Nie tylko chodzi o zabawki czy imiona, ale też o części ciała: zgodnie z nowym konceptem należy unikać przypisywania chłopcom penisów, a dziewczynkom wagin. Hm, wiem, że to niezbyt smaczne, ale zastanawiam się, jak by to wyglądało, gdyby rodzice zaczęli od siebie. Tak, tak, gryzę się w język i pętam wyobraźnię: oni to wszystko robią po to, by ich dzieci w przyszłości nie ulegały tyranii binarności i mogły same wybierać, kim chcą być. Dla szczęścia dziatek to robią, dla szczęścia.
Aniołowie i ogień
Na razie Polacy są daleko z tyłu. Z czyszczeniem pamięci mogli się stykać w Kościele, który jako jeden z pierwszych postanowił, i to już w latach 60. XX wieku, po soborze watykańskim II, przeprowadzić odpowiednie zmiany w treści modlitw liturgicznych. Dziwne, ale mało kto w Polsce to zauważył. Zniknęły wtedy tzw. psalmy złorzeczące (Pan Bóg się nie gniewa, Pan Bóg kocha wszystkich, nie ma złych i nikczemnych, bo wszyscy są dobrzy), znacznie okrojono odniesienia do groźby piekła (wszyscy zmierzamy do domu Ojca), pozbyto się natrętnej obecności diabła (ani słychu, ani widu) i postawiono nacisk na to, co pozytywne i co budzi nadzieję (przyszłość, przyszłość i jeszcze raz przyszłość). Wszystko to furda. Jak wiadomo, rewolucja, gdy już się rozpędzi, nie chce się zatrzymać, a skoro jej głównym kołem zamachowym jest dziś ideologia gender, to musi mieć to wpływ na naukę Kościoła. Nic zatem dziwnego, że od lat różni postępowi teologowie próbują dowieść, że Biblia nie potępia homoseksualizmu. Żeby tego dokonać, muszą, bagatela, zmienić sens podstawowego opowiadania Starego Testamentu na temat zniszczenia Sodomy. Sprawa niby ciężka, bo tekst wyraźny i od wieków zawsze tak samo rozumiany, ale od czego jest współczesna egzegeza? Nie po to się kształci tych wszystkich profesorów (a obecnie i panie profesor), żeby nie potrafili zaradzić potrzebom współczesnego człowieka.
Imperium Sodomy nie chce już być pod pręgierzem i dlatego rośnie presja na Watykan, by ten dokonał odpowiedniej, twórczej i jedynej słusznej reinterpretacji opowieści biblijnej. Nie jest to tylko presja z zewnątrz, bo jak słusznie stwierdził kardynał Gerhard Müller, mamy do czynienia z wrogim przejęciem Kościoła od wewnątrz. Jednym z takich wewnętrznych-zewnętrznych agentów ideologii gender jest kardynał Jean-Claude Hollerich, który ma nadzieję, że obecna definicja grzechu sodomskiego może być zmieniona przez synod na temat synodalności. Nie wiem, dlaczego purpurat chce czekać do rozstrzygnięć synodu i samemu nie ogłosi, że grzechu sodomskiego nie ma albo że polega on na czymś innym, niż zawsze uważano, choćby na zaśmiecaniu lasów, używaniu silników spalinowych lub, to ci dopiero niegodziwość, na niechęci do przyjmowania imigrantów. Być może i tego się doczekam?
Właściwie to naprawdę nie wymaga wielkiego kunsztu. Wystarczy tak zmienić sens biblijnej opowieści o Sodomie, by grzech sodomski miał być… formą pogwałcenia prawa gościnności, reszta już pójdzie z górki. Kto nie jest gościnny, to nie chce imigrantów. Kto nie jest gościnny, ten nie troszczy się o zasoby Ziemi, nie przeżywa zmniejszenia się ilości surowców kopalnych i radośnie, beztrosko (to właściwe słowo) wydycha CO2 do atmosfery. Żeby do tego dojść, trzeba wcześniej jeszcze kilku zabiegów. Niestety, wciąż żyjemy w cieniu stworzonej przez białego człowieka cywilizacji logocentrycznej i uważamy (powiedzmy, większość tak uważa), że słowom i zdaniom odpowiadają rzeczy i zdarzenia. Dlatego mimo wszystko trzeba zachować pozory.
Kiedy zatem czyta się opis zniszczenia ogniem siarki Sodomy i Gomory, to trzeba, przykre to, ale jednak, wyjaśnić, skąd ta kara i gniew. Dlatego nowocześni teologowie mówią o grzechu braku gościnności. Według nich Księga Rodzaju nie potępia, jak zawsze się wydawało, rozwiązłości homoseksualnej, ale jedynie egoizm, brak wrażliwości na drugiego, niechęć do pomocy (bardzo, bardzo franciszkańskie grzechy, nieprawdaż?). Ogień z nieba spadłby na mieszkańców Sodomy nie dlatego, że chcieli dopuścić się gwałtu homoseksualnego na dwóch aniołach, których wzięli za mężczyzn (niedawno pewien profesor użył słów, które mogą niektórych odstręczyć, ale przecież dobrze opisują świadomość Sodomitów, a mianowicie, mówił ten profesor, chcieli oni świeżego mięska), ale dlatego, że zabrakło im szacunku dla obcego. Szacunek dla obcego, zapewne, choć każdy, kto ma oczy i uszy, i podstawową zdolność rozumowania, wie po przeczytaniu tych kilku rozdziałów Księgi Rodzaju, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Z każdego punktu widzenia interpretacja taka jest sprzeczna zarówno z samym przekazem biblijnym, jak i z nauką Kościoła.
Najważniejsze teksty ojców Kościoła na ten temat zebrał ojciec Roman Laba OSPPE, nie zamierzam tu ich po kolei przytaczać. Dość, że wszyscy jak jeden mąż zgadzają się z tym, co napisał św. Klemens Aleksandryjski: „A o ukaraniu za pożądliwość mogą nam opowiedzieć Aniołowie, którzy przybyli do Sodomy. Mieszkańców tego miasta, którzy usiłowali ich molestować, oni spalili wraz z miastem. W ten sposób pokazali, że owocem pożądliwych pragnień jest ogień”. Pięknie. Nic nie ma do dodania. Można jedynie mnożyć słowa i brnąć w pustosłowie. Podobnie wszyscy prawdziwie chrześcijańscy nauczyciele przyjmowali za swoje nauki św. Augustyna: „Dlatego grzechy przeciw naturze, jak te, które popełniali sodomici, wszędzie i zawsze zasługują na potępienie i karę. Choćby je popełniały wszystkie ludy, wszystkie byłyby na mocy prawa Bożego uznane za tak samo zbrodnicze. Bóg bowiem nie stworzył ludzi do tego, żeby się sobą w taki sposób posługiwali. Kiedy wspólną naturę, której On jest Twórcą, bruka się przewrotną namiętnością, jednocześnie pogwałcona zostaje wspólnota, jaka powinna nas łączyć z Bogiem”.
Rozpustne postępowanie według Piotra
Widać, że w oczach ojców Kościoła mieszkańcy Sodomy zgrzeszyli nie brakiem gościnności, ale pożądliwością homoseksualną i że była ona uważana za grzech przeciwny naturze, ściągający na siebie potępienie i karę. To zresztą rzecz jasna jak słońce dla każdego, kto, powtarzam, zachował minimum oleju w głowie (tak, wiem, jego deficyt na uniwersytetach, a szczególnie na wydziałach teologii jest coraz bardziej dotkliwy) i kto wie, że Bóg Izraela jest Bogiem żywym, Bogiem dającym i błogosławiącym życie, cud nad cudy. Tenże to Bóg ledwo stworzył człowieka, a mężczyzną i kobietą go stworzył, nakazał: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. Miałby On teraz obojętnie patrzeć na tych, którzy swoje pożądanie zaspokajają sami w sobie? Nikt nie wyraził lepiej tego Bożego oburzenia i gniewu niż apostoł św. Paweł, gdy pisał do Rzymian wiele wieków po tym, jak została spisana Księga Rodzaju: „Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności: mianowicie kobiety ich przemieniły pożycie zgodne z naturą na przeciwne naturze. Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie” (Rdz 1, 26-27). W oczach apostoła pożądanie homoseksualne jest jednocześnie karą Bożą i dowodem upadku świata pogańskiego. A trzeba powiedzieć, że w czasach, gdy pisał te słowa, około roku 57 po Chrystusie, poganie, owszem, tolerowali, a nawet niekiedy zachwalali seks homoseksualny, nigdy jednak nie wpadliby na pomysł „małżeństw homoseksualnych” czy prawa do adopcji dla homopar. Nie była to jeszcze epoka imperium Sodomy.
Mimo różnych trików i wykrętów, którymi posługuje się obecnie wielu zachodnich teologów, nie da się inaczej rozumieć przekazu Starego Testamentu niż jako potępienia relacji homoseksualnych. Doskonale pokazują to współcześni katoliccy bibliści, Brant Pitre i John Bergsma, swego rodzaju znak nadziei, pokazujący, że nie wszystkim Pan Bóg odebrał rozum. Otóż w wielkim komentarzu do Starego Testamentu tłumaczą oni dokładnie (raz jeszcze), na czym polegał grzech Sodomy i Gomory. Zaczynają od przypomnienia oceny Pisma Świętego: „Mieszkańcy Sodomy byli źli, gdyż dopuszczali się ciężkich przewinień wobec Pana” (Rdz 13, 13). Powstaje naturalnie pytanie, na czym polegały te „ciężkie przewiny wobec Pana” i czy uda się je zrelatywizować tak, by pasowały do homoseksualnej propagandy? Oczywiście nie. „Po stwierdzeniu, że »grzech« Sodomy i Gomory był »bardzo ciężki« (Rdz 18, 20), Księga Rodzaju przechodzi do opisu sytuacji, która jasno wskazuje na relacje homoseksualne”. Tak, komentatorzy się nie mylą. Najpierw Biblia pokazuje, że „mieszkający w Sodomie mężczyźni, młodzi i starzy, ze wszystkich stron miasta, otoczyli dom”, w którym zatrzymał się Lot (Rdz 19, 4). Nie ma najmniejszych wątpliwości, kim byli potencjalni sprawcy: młodzi i starzy mężczyźni Sodomy. Pokazuje to zresztą, że również w starożytności, odległej, sięgającej niemal samego początku ludzkości, wynaturzenie mogło się rozprzestrzenić, a grzech panować. Obyczaje Sodomy najwyraźniej nie różniły się od tego, co można znaleźć dziś w wielu dzielnicach zachodnich miast, jak choćby w San Francisco czy Amsterdamie. Tam, gdzie nie ma kary i potępienia, zło samo z siebie się rozwija, a prawda umiera. Wbrew opowieściom współczesnych postępowców prawda (a na pewno prawda moralna) nie obroni się sama.
Następnie po opisaniu ich zachowania, tego, że zgromadzili się wokół domu Lota, Pismo cytuje ich żądanie: „»Gdzie tu są ci ludzie, którzy przyszli do ciebie tego wieczoru? Wyprowadź ich do nas, abyśmy mogli z nimi poswawolić!« (Rdz 19, 5). Pojawia się klasyczne biblijne określenie „poznać”, które polscy tłumacze Biblii Tysiąclecia słusznie przełożyli na „swawolić”, z podtekstem seksualnym. Jak wiadomo „poznać” ma w języku biblijnym również sens metaforyczny i oznacza „obcować seksualnie”. „W tym przypadku” – piszą katoliccy komentatorzy Pitre i Bergsma – „słowo »poznawać« (yada’) jest hebrajskim eufemizmem dla opisu relacji seksualnych. Jest to jasne później, kiedy to Lot obstaje przy tym, by chronić dwóch mężczyzn przybyłych w gościnę, i zamiast nich pogardliwie oferuje mężczyznom Sodomy swoje dwie córki, „które nie poznały (yada’) mężczyzny”. Polscy tłumacze używają znowu określenia „nie żyły z mężczyzną”.
Amerykańscy bibliści przywołują też inne fragmenty Pisma Świętego, w których to prorocy krytykują Sodomę i Gomorę za to, że ich mieszkańcy wyróżniali się brakiem sprawiedliwości (Iz 1, 9; 3, 9), brakiem troski o ubogich (Ez 16, 46-51) i ogólnie niemoralnością (Jr 23, 14), ale dodają, że uważne czytanie tych tekstów prowadzi do przekonania, że celem jest „prorockie zastosowanie przysłowiowej niegodziwości Sodomy do współczesnej im Jerozolimy. Nie chodzi o redefinicję grzechu Sodomy na taki, jak przedstawia go Księga Rodzaju. Faktycznie, sam Nowy Testament wyraźnie uznaje, że grzech Sodomy ma charakter seksualny, gdy mówi o tym, że Bóg »wyrwał sprawiedliwego Lota, który uginał się pod ciężarem rozpustnego postępowania ludzi nie liczących się z Bożym prawem« (2 P 2, 6-7)”. Nie ma wątpliwości, że gdy św. Piotr pisał o „rozpustnym postępowaniu ludzi nie liczących się z Bożym prawem”, to miał na myśli nie brak gościnności, ale właśnie homoseksualizm. Piękny to przykład właściwego rozumowania. Drugi list św. Piotra pokazuje, jak historię Sodomy rozumieli apostołowie współcześni Jezusowi. Więcej. Do diaska, chciałoby się zawołać, List św. Piotra to nie pierwsza lepsza starożytna interpretacja, ale objawione słowo Boga, przynajmniej dla chrześcijan. Nieomylne, wieczne, prawdziwe, niezmienne. Więc jak współcześni teologowie katoliccy mogą je pomijać, podważać i lekceważyć. Sprawa jest zatem jednoznaczna: Księga Rodzaju, późniejsze pisma Starego Testamentu, Nowy Testament, ojcowie Kościoła, późniejsi nauczyciele i doktorzy, wreszcie też obecny Katechizm Kościoła Katolickiego wyraźnie potępiają homoseksualizm i traktują karę, która spadła na sodomitów, jako karę za uprawianie homoseksualizmu.
***
Czy to wszystko oznacza, że sprawa jest raz na zawsze rozstrzygnięta? Znając pomysłowość i potęgę wewnętrznych agentów zewnętrznych mocy, dążących do wrogiego przejęcia Kościoła, nie sądzę. Imperium Sodomy na pewno nie ustąpi. Budowniczowie nowej cywilizacji będą robić, co w ich mocy, żeby biblijny opis zdezawuować. Może zrobią z Biblią to, co brytyjscy wydawcy z książkami popularnych pisarzy? A może usuną w ogóle niewygodny fragment? Mogę to sobie wyobrazić: za kilka lat Papieska Komisja Biblijna ogłosi, że w opowieści o Sodomie wskazuje się na doniosłość i wartość cnoty, jaką jest gościnność, a każdy, kto utrzymuje co innego, jest człowiekiem tępym, ograniczonym i agresywnym. Jednym słowem homofobem. Nim to się stanie, bo zło, by się rozwinąć, też potrzebuje czasu, trzeba będzie zastosować środki pośrednie. Dlatego zanim fragment zniknie, pierwszym etapem będzie co innego: zostanie opatrzony stosownym komentarzem, że opis wyraża dawno już przezwyciężone i nienaukowe podejście. Tam, gdzie siła zderza się z racją, ta druga często musi przegrać.
15 maja 2023
Filmik przedstawiający akcję policji w Nashville miał na YouTubie po kilku godzinach ponad 4 mln odsłon. Nic dziwnego. Mimo że funkcjonariusze ostrzegali, że są tam drastyczne zdjęcia, ludzie chcieli je oglądać.
Od dawna żadna inna zbrodnia nie wstrząsnęła tak bardzo Amerykanami. Przypomnę, że do tragedii doszło na terenie prywatnej szkoły chrześcijańskiej w stanie Tennessee. W poniedziałek, 27 marca, do gmachu placówki wtargnęła jej była uczennica, 28-letnia Audrey Hale, i otworzyła ogień do bezbronnych dzieci oraz personelu. Hale była uzbrojona w dwa karabiny szturmowe i pistolet.
Życie straciło troje dziewięcioletnich uczniów oraz troje dorosłych członków personelu. Udostępnione przez policję filmiki, nagrywane z umieszczonych na mundurach i broni kamer, pokazywały krok po kroku interwencję i jej ostateczny wynik – krótką strzelaninę zakończoną śmiercią sprawczyni. Jednak nie sama w sobie tragedia wywołała takie poruszenie opinii publicznej. Ważniejsze były dodatkowe okoliczności. Dzięki nim pierwszy raz chyba wolno postawić tezę, że istnieje związek między agresją, również tą zbrodniczą, a ideologią LGBTQIA+. Celowo wymieniłem wszystkie literki skrótu, bo wszystkie razem są tu ważne. Otóż winna masakry kobieta odrzucała swoją płeć biologiczną i identyfikowała się od miesięcy jako „mężczyzna”.
Co więcej, szybko okazało się, że to nie jedyny przypadek transwestyty posługującego się przemocą. Działa tu prawo serii: nawet jeśli pojedynczy przypadek można uznać za skutek choroby psychicznej, to ich nagromadzenie domaga się stosownej przyczyny. Tą zaś może być, to najbardziej prawdopodobna odpowiedź, szerzenie się w Stanach genderyzmu. Tak, słowo „szerzyć się” pasuje jak ulał. Tempo, w jakim ideologia ta dokonuje podboju amerykańskich instytucji, przypomina nieco pożar na prerii. Albo, jeśli ktoś woli szukać innej metafory, epidemię grypy. Infekcja przenosi się z uniwersytetów na banki, z banków i uniwersytetów do mediów i szpitali, aż wreszcie dociera i uderza w klasę polityczną.
Nic nie pokazuje tego równie dobrze jak zachowania samego prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena, który z promowania tęczowego szaleństwa uczynił wręcz główny sztandar i znak rozpoznawczy całej swojej polityki – uwaga, nie tylko wewnętrznej. Nie wolno się łudzić: to, co wprowadza on systematycznie w Stanach Zjednoczonych, ma objąć cały świat. Imperium Sodomy ma uniwersalne, wszechświatowe ambicje i nie zamierza poprzestać na panowaniu w jednym konkretnym zakątku Ziemi, choćby całkiem sporym. Nie przesadzam – powiedział to wyraźnie jeden z najważniejszych polityków administracji demokratycznej, rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego John Kirby: „Walka o prawa osób LGBT jest podstawową częścią naszej polityki zagranicznej i tak pozostanie”. A więc nikt nie może mieć żadnych złudzeń: tak długo, jak Ameryką będą rządzić ludzie pokroju Bidena, imperium Sodomy będzie się rozszerzać. Niezależnie od wszystkiego, nawet od kolejnych ofiar i cierpień. Kilka dni po masakrze w Nashville Biały Dom oficjalnie ogłosił ustanowienie nowego święta – Dnia Widoczności Osób Transpłciowych.
W wydanej z tej okazji proklamacji Biden podkreślił znaczenie osób LGBT w amerykańskim społeczeństwie. Jak powiedział, tacy ludzie „kształtują duszę Ameryki”. Łatwo dostrzec tu ton niemal mistycznego uniesienia: nie chodzi już o prawa i przywileje, ale o „kształt amerykańskiej duszy”. Biden: „Dziś pokazujemy milionom transpłciowych i niebinarnych Amerykanów, że ich widzimy. Wszyscy oni powinni być traktowani z godnością i szacunkiem. Ich odwaga dała siłę wielu innym, ale nikt nie powinien wymagać odwagi do bycia sobą. Każdy Amerykanin zasługuje na tę wolność”. Wolność? Orwellowska zamiana znaczenia słów. Każdy sam kreuje i robi siebie, kim chce być. Jednak wolność bez granic nie jest wolnością, ale niewolą. Jest rozpadem, chaosem, brakiem formy. Wolność wypływa z natury. Jeśli nie istnieje ludzka natura, ani biologiczna, ani duchowa, to zamiast wolnego człowieka powstaje niewolnik. Człowiek byłby nieuformowaną masą materii, z której każdy może sobie wytworzyć co mu się żywnie podoba. Ściślej mówiąc: z tej nieuformowanej masy tworzą swoje produkty zręczni manipulatorzy. Dla tych, którzy tej wspaniałej wizji „duszy” przyjąć nie chcą, w projekcie imperium Sodomy miejsca nie ma. Z tego powodu amerykański przywódca zaatakował, jakżeby inaczej, tych, którzy próbują się tęczowej tyranii przeciwstawić. Niektóre stany chcą powstrzymać epidemię genderyzmu i wprowadziły przepisy zakazujące okaleczania narządów płciowych dzieci i podawania im hormonów zmieniających płeć. Odpowiedź Bidena: „fala dyskryminujących praw stanowych jest wymierzona w młodzież transpłciową, przeraża rodziny i krzywdzi dzieci, które nikogo nie krzywdzą”. To całkowita negacja rzeczywistości – tym, co wzmaga agresję i niszczy niczym rak klasyczną American way of life, jest właśnie wokeizm, tęczowa ideologia. Stąd coraz więcej przypadków przemocy.
Niebinarni strzelcy
Widzą to niektórzy Amerykanie. Jak napisał komentator organizacji studenckiej Turning Point USA Benny Johnson: „Strzelec z Colorado Springs identyfikował się jako niebinarny. Strzelec z Denver identyfikował się jako trans. Strzelec z Aberdeen utożsamiał się jako trans. Strzelec z Nashville identyfikował się jako trans. Jedno jest pewne: współczesny ruch transseksualny radykalizuje swoich aktywistów, czyniąc ich terrorystami”. Czy to przesada? Nie sądzę. Samo nagromadzenie tych zdarzeń nie może być dziełem przypadku. Między aktywizmem transseksualnym a przemocą istnieje związek przyczynowo-skutkowy. Oczywiście, nie każdy transseksualista jest niebezpieczny, ale prawdopodobieństwo, że takie osoby są skłonne do agresji, jest wysokie. Tak uważa choćby republikańska polityk Marjorie Taylor Greene, według której zażywane w procesie „dostosowania płci” hormony i środki medyczne w ogromnym stopniu destabilizują psychikę człowieka i mogły przyczynić się do ataku. Trudno się z tym rozumowaniem nie zgodzić, ale sądzę, że korzenie transseksualnej przemocy tkwią głębiej, i nie chodzi jedynie o taką czy inną terapię. Otóż najważniejsze jest co innego: efektem genderyzmu jest tworzenie ludzi wewnętrznie rozbitych, rozdartych, niepewnych siebie, zagubionych i sfrustrowanych. Pod pozorem docierania do prawdziwego „ja” ograbia się ich z przeszłości, z poczucia siły, z charakteru. Znikają mężczyźni i kobiety, pojawiają się niebinarne „coś”, nieokreślone „my, oni, one”. Wyrywa się ich z naturalnego otoczenia, pozbawia się ich wspomnień o tym, kim byli w oczach rodziców, bliskich, mamy, taty, brata, siostry, babci czy dziadka. Każdy staje się swego rodzaju homo novus – nową istotą, na nowo wykreowaną przez terapeutów i otoczenie.
Jak można się było spodziewać, twierdzenie to odrzucają media liberalne i lewicowe. Według nich źródłem przemocy nie są choroba i kłopoty z tożsamością płciową, ale nietolerancyjne, wrogie, ciasne i zamknięte społeczeństwo. Zgodnie z tą teorią, promowaną przez genderystów, jeśli dochodzi do aktów przemocy, to winne jest otoczenie. Po pierwsze, w Ameryce ludzie mają zbyt łatwy dostęp do broni. A po drugie, co jest rzekomo prawdziwym źródłem kryzysu, społeczeństwo tłamsi wszystkich tych, którzy mają kłopoty z własną tożsamością. Tych, którzy w ciele męskim noszą duszę kobiecą lub na odwrót, jak było w tym konkretnym przypadku, w kobiecym męską lub jeszcze jakoś inaczej. Nic zatem dziwnego, że nieszczęśliwe jednostki, rzucone w binarny świat, nasycony męskością i kobiecością, otoczone zewsząd i przygniatane wręcz tradycyjną kulturą, językiem, symbolami, muszą się buntować, co czasem prowadzi do tragedii. Wniosek: należy tak przebudować społeczeństwo, żeby nikt nie czuł się ograniczony, spętany, uciskany. Wszystko trzeba zniszczyć, bo dopiero w taki sposób może się zacząć budowa lepszego świata, ostatecznego, najlepszego, jedynego. Tak, mówią genderyści, dużo się pod tym względem zmieniło na lepsze, ale to wciąż za mało. Im bardziej zmienia się świadomość, tym bardziej tragiczny jest los transwestytów, bo tym bardziej przytłaczają ich pozostałości dawnej, binarnej cywilizacji.
Pierwszą i główną przeszkodą na drodze do pełnej rewolucji jest chrześcijaństwo. Wydaje się, że podobnie interpretował postępowanie Hale, komendant miejscowej policji z Nashville. W wywiadzie dla NBC stwierdził, że do strzelaniny mogło dojść w związku z „urazą”, jaką sprawczyni żywiła „z powodu konieczności chodzenia do tej szkoły” w przeszłości. Zapewne. Żeby to zrozumieć, trzeba na chwilę wczuć się w myślenie Hale, a także wszystkich innych radykałów wokół niej. Punkt pierwszy: płeć jest płynna i nieokreślona. Punkt drugi: podział na mężczyzn i kobiety to efekt konstrukcji i presji społecznej. Punkt trzeci: szczególne stężenie niesprawiedliwości występuje w szkołach chrześcijańskich, gdzie dzieci terroryzuje się naukami o tym, że Bóg stworzył mężczyznę i kobietę. Punkt czwarty: odkrywszy, że sprawy się mają inaczej, Hale (i podobni jej radykałowie) chcą się zemścić za odebraną im wolność, za te wszystkie stracone lata, kiedy to nazywano ich tym, kim nie są, i traktowano ich nieodpowiednio do wewnętrznego poczucia. Przebudziwszy się ze snu, ocknąwszy się z zatopienia w kobiecości, Hale postanowiła się odegrać na systemie – na straszliwym, binarnym systemie, który ją więził przez lata. Nagle okazuje się, że problemem nie było jej własne rozbicie, ale straszne społeczeństwo, które ją tłamsiło, ograniczało, przytłaczało. Zrozumiałe? Owszem. Chore i szalone? Jak najbardziej. To klasyczny przykład rzutowania własnych słabości na zewnątrz. Tyle że to charakterystyczny dla genderystów sposób rozumowania. Polega on, najkrócej rzecz ujmując, na uczynieniu z choroby i perwersji własnej normy i miary dla oceny świata. To, co powinno się leczyć, a mianowicie zaburzenia tożsamości płciowej, staje się czymś afirmowanym i akceptowanym.
Gra w zabójstwa księży
Dlatego nie zdziwiła mnie szczególnie informacja, że dwa miesiące przed fatalną w skutkach strzelaniną z Nashville pojawiła się w tym stanie gra wideo przedstawiająca transpłciowego bohatera, który zabija krytyków LGBT, w tym księży. Sprawę opisał portal Breitbart.com. W grze komputerowej można się wcielić w bohatera uciekającego z „faszystowskiego obozu koncentracyjnego dla osób transpłciowych”, który na drodze do wolności musi zabijać krytyków LGBT, w tym księży i pastorów. Gra ma za zadanie „wyzwolenie stłumionej furii na tyranów krytykujących płeć” przy użyciu „arsenału śmiercionośnej broni”. Wypisz wymaluj to właśnie zrobiła Hale. Wpadła do szkoły, w której się wychowała i która narzuciła jej „obce i faszystowskie przekonanie o binarności”, i wymierzyła sprawiedliwość. Warto też zwrócić uwagę na nazwę gry Terfenstein 3D. Pojawia się w niej kolejne słowo z żargonu LGBT, a mianowicie określenie TERF. Cóż to takiego?
Termin oznacza „zwolenniczkę radykalnego feminizmu, która uważa, że tożsamość płciowa kobiety transpłciowej nie jest autentyczna, i która jest wrogo nastawiona do osób transpłciowych i zróżnicowanych płciowo”. Cóż to za szaleństwo, ktoś spyta? Jak większość potworków ideologicznych ruchu gender, dawno już termin ten nie jest oznaką szaleństwa. Pomyślmy: „tożsamość płciowa kobiety transpłciowej” to definicja sama w sobie absurdalna. Można tego nie dostrzec tylko w jeden sposób: negując obiektywny, biologiczny i niepodważalny charakter płci. Dopiero wtedy, kiedy już się jest przebudzonym i wyzwolonym z okowów rzeczywistości, pojawia się „kobieta transpłciowa”, czyli mężczyzna twierdzący, że jest kobietą. Przerażające, że to szaleństwo przyjmuje za dobrą monetę duża część amerykańskiej (ale także brytyjskiej, kanadyjskiej, w ogóle zachodniej) opinii publicznej. TERF jest jak kułak w żargonie bolszewików. To ktoś, kto uparcie nie chce przyjąć zdobyczy rewolucji. Ktoś, kto powinien był zobaczyć prawdę serwowaną przez różnej maści pedagogów, terapeutów i ekspertów, ale uporczywie trwa przy swoim. Niby nasz, bo przecież postępowy i feministyczny, ale nie nasz, bo nie idzie za daleko. Tak jak kułak – obłowił się przy podziale ziemi, a teraz nie chce zwrócić władzy radzieckiej tego, co od niej dostał. Tak, określenia tego powszechnie używa się na amerykańskich uniwersytetach, w mediach, wśród wychowawców, edukatorów i polityków lewicy. To zaś oznacza, w praktyce, że słowo to weszło na stałe do słownika amerykańskich demokratów, jakkolwiek by było partii rządzącej Stanami Zjednoczonymi.
Gra, której uczestnicy zabawiają się likwidowaniem księży i chrześcijan, to mutacja jednej z gier komputerowych Wolfensteina – najdłużej działającej serii strzelanek. Zgodnie z pierwotnym scenariuszem główny bohater, żołnierz armii amerykańskiej, walczy ze złymi nazistami. Teraz, wraz ze zmianami świadomości publicznej, w Terfenstein 3D nazistów zastąpili wrogowie LGBT, tacy jak: duchowni, ludzie religijni i krytycy transpłciowości. O ile kilkanaście lat temu twarzami imperium zła byli w oczach Amerykanów naziści, o tyle teraz są to po prostu zwykli ludzie, którzy nie ulegli wokeizmowi, nie zostali przebudzeni i odrzucają – jak oni śmią – dobrą nowinę o płynności płci. Ba, w ten sposób nie chcą dostrzec najważniejszego przesłania wokeizmu: wszystko, co jest, jest niesprawiedliwe. Różnica jest niesprawiedliwością. Trzeba dążyć do totalnej równości, niezróżnicowanej jedności.
W opisie gry można przeczytać: „Gra przedstawia motywy LGBTQAI+, transpłciowe i feministyczne, i pokazuje, jak wyglądałby powojenny apokaliptyczny świat, gdyby zwyciężyli faszyści płciowi. W tym dystopijnym świecie faszyści zabijają i wsadzają do więzień wszystkie osoby transpłciowe i queer, poddając je surowej terapii leczniczej, uwięzieniu i śmierci. Wcielasz się w uciekiniera z obozu i dokonujesz zemsty. Ta gra ujawnia bardzo realną transfobiczną przemoc, z którą spotyka się wiele osób transpłciowych za samo istnienie”. Proszę to czytać uważnie i ze zrozumieniem. Wiem, że wielu polskich czytelników przeciera oczy ze zdumienia i myśli, że każe im się poznawać opisy majaków pacjentów szpitala psychiatrycznego. Ależ nie: to wszystko jest na poważnie. Więcej: właśnie ta chora wizja coraz częściej wypiera normalność. Znowu posłużę się porównaniem: ktoś, kto nie chce być przebudzony, przypomina członka klasy posiadającej w komunizmie, który neguje oczywistą oczywistość przekazu komunistycznego: prawo własności nie istnieje, a hierarchia społeczna to tylko skutek tyranii i przemocy silniejszych. W oczach genderystów zastany świat z kobietami i mężczyznami, z małżeństwami kobiet i mężczyzn, z których to na świat przychodzą dzieci, jest złowrogim, przerażającym więzieniem. W gruncie rzeczy największym więzieniem jest ciało biologiczne, za pośrednictwem którego złe społeczeństwo sprawuje swój bezwzględny nadzór. Norma jest obozem koncentracyjnym. Trzeba się temu przeciwstawić. Trzeba to zniszczyć.
Homoseksualny proletariat
Łatwo zauważyć, że mamy tu do czynienia z kolejnym wcieleniem sięgającej końca XVIII wieku i rozwiniętej na początku XIX wieku idei rewolucyjnej. Karol Marks był zapewne pierwszym myślicielem, który zrozumiał, że do obalenia świata – do przeprowadzenia radykalnej krytyki wszystkiego, co istnieje – trzeba wybrać odpowiednio upośledzoną grupę, którą będzie można zorganizować wokół jednego, najważniejszego uczucia: nienawiści do zastanego porządku. W połowie XIX wieku taką rolę nosiciela wrogości wobec tego, co jest, mógł przyjąć proletariat – idealne narzędzie, by dokonać wielkiego zniszczenia. W połowie XX wieku na tę samą myśl – rewolucję najlepiej przeprowadzają ci, którzy są wykluczeni, upośledzeni i uciskani – wpadli aktywiści homoseksualni. To wtedy właśnie homoseksualiści zaczęli wypierać i zastępować robotników jako potencjalne narzędzie do dokonania wielkiego przewrotu. Ba, z pewnego punktu widzenia nadawali się do swojej roli lepiej niż dawny proletariat: robotnik, który się bogacił, nie chciał się buntować. Homoseksualista, jeśli został odpowiednio politycznie uświadomiony, stawał się buntownikiem z natury. W samym sobie nosił przewrót. Nie był już starym, dawnym homoseksualistą, cierpiącym z powodu nienaturalnego pożądania. Nie był już grzesznikiem pragnącym uzdrowienia. Nie był, jak to zawsze bywało, przykładem zepsucia obyczajów, tolerowanym, choć nieco lekceważonym, „pederastą”.
Przeciwnie, właśnie owa nienaturalność, właśnie zakodowane w nim jałowe, przewrotne, czyste pożądanie czyniło go w oczach rewolucjonistów tak bardzo cennym i wartościowym instrumentem walki. Pojedynczy homoseksualista był co najwyżej człowiekiem godnym współczucia; gdy jednak udało się ich zebrać we wspólnotę i zbudzić w nich świadomość obcości i wrogości, stali się poręcznym narzędziem walki politycznej. Od tej pory, a więc od połowy lat 50., homoseksualizm stał się częścią rewolucji. Dawni poniżeni stali się wesołkami, gejami.
Dziś, kiedy to ruch homoseksualny praktycznie podbił Zachód, rewolucja potrzebuje nowych buntowników. W tej roli właśnie występują transwestyci. Żeby zniszczyć stare społeczeństwo, nie wystarczy już wszem i wobec głosić pochwałę gejów i zachwycać się siostrzeństwem. To wciąż za mało. Trzeba iść krok dalej i zdestruować już nie tylko, co jest osiągnięciem gejów i lesbijek, pojęcie małżeństwa i wartość płodności, ale trzeba sięgnąć jeszcze dalej. Bryłę świata należy podważyć jeszcze głębiej, co zresztą i tak jest jedynie rozwiązaniem tymczasowym.
Bo na końcu, jeśli w ogóle można tu mówić o końcu, kiedy już zostaną zrównane wszystkie orientacje i kiedy już zniknie płeć i kiedy już każdy będzie trochę binarny, a trochę niebinarny, ma też zniknąć człowiek. Ostatnim etapem będzie doprowadzenie do pełnego zezwierzęcenia człowieka, do animalizacji, to stanu, w którym nic już nie różnicuje, nic już nie osądza, nic już nie wyróżnia, bo władza sądzenia, wyrokowania i orzekania rozpłynie się. Prawdziwy człowiek to człowiek sprowadzony do tego, co w nim pierwotne, zwierzęce, do czystego i radosnego stanu pożądania i zaspokojenia, uwolniony od wszelkiej świadomości i racjonalności.
To swego rodzaju konsekwentne wprowadzenie w życie wniosków, do jakich dotarli przed laty Zygmunt Freud czy Karol Marks. Ten pierwszy wykazał – przynajmniej w swoim mniemaniu – że człowiek w istocie jest kłębkiem zwierzęcych pożądań, swego rodzaju podświadomą, nieokiełznaną i niezróżnicowaną energią seksualną; ten drugi wskazał mechanizmy społeczne, za pomocą których można zastany świat zniszczyć. Piękne połączenie, którego dokonali w latach 30. XX wieku członkowie szkoły frankfurckiej.
Zwierzęcy rdzeń
Powolne przepoczwarzanie się Zachodu, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, w jedno wielkie państwo panseksualne, które na drodze do celu musi jeszcze wyrugować resztki kultury chrześcijańskiej, to prawdziwie epokowa zmiana, która dokonuje się niemal na naszych oczach. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że to nieuchronna konsekwencja przyjętych przez darwinistów, freudystów i marksistów zasad. W chwili, kiedy w drugiej połowie XX wieku dołączyli do nich przedstawiciele wielkiego kapitału, los chrześcijaństwa wydaje się przesądzony. Od tej pory pieniądze zaczęły służyć przewrotowi, a przewrót mnożeniu pieniędzy. Jedni chcieli obalić wszystkie ograniczenia, bariery i blokady, widząc w człowieku tylko zwierzę, drudzy zorientowali się, że „tylko zwierzę” jest lepszym konsumentem i lepiej poddaje się kontroli niż animal rationale, człowiek z nieśmiertelną duszą i dającym mu poznanie wyższego świata rozumem. Od tej pory dwie wrogie sobie wcześniej siły – rewolucja i kapitał, buntownicy i korporacje – zlały się w jedno, skutecznie próbując pozbyć się pamięci o cywilizacji chrześcijańskiej. Wraz z nią musi też zniknąć świadomość narodowa, ten skarbiec dziedzictwa i stałe natchnienie dla oporu. To, co obserwujemy, nie jest niczym innym niż właśnie powolnym dostosowywaniem się społeczeństw zachodnich do sformułowanych przed ponad wiekiem postulatów. Nie są już one znakiem rozpoznawczym wywrotowców, ale, przeciwnie, stały się sztandarem wielkich instytucji finansowych, medialnych i ponadnarodowych, największych potęg współczesnego świata.
Jeśli człowiek jest taki, jakim go widzieli, mówiąc umownie, Freud, Darwin czy Marks, to również ludzkie społeczeństwo musi powoli się rewolucjonizować. Jak zauważył przenikliwie Wolfgang Smith w książce Kosmos i transcendencja, Darwina i Freuda niewiele dzieli. Jeden i drugi dostarczyli uzasadnienie dla nowej, ateistycznej cywilizacji, która rodziła się na gruzach wiary Kościoła. Ani jeden, ani drugi nie byli rewolucjonistami, przynajmniej w zwykłym tego słowa znaczeniu. Można nawet powiedzieć, że w sensie obyczajowym byli konserwatystami. Tyle że najważniejsza idea, jaką potrafili wprowadzić do mentalności ogółu zachodnich społeczeństw – co do istoty człowiek nie różni się od zwierzęcia – musiała prowadzić do najgłębszego, dziejowego przewrotu. Zbudowane na tej idei państwo – a można to obserwować na przykładzie największych potęg współczesnych – pokazuje coraz wyraźniej swoje totalitarne cechy. Nie może być inaczej: wraz z uznaniem, że człowiek jest jedynie zwierzęciem, znikają wszystkie dawne ograniczenia i bariery dla omnipotencji władzy. Na straży prawa nie stoi już Mądrość Boża – prawo to jedynie ogół przepisów regulujących funkcjonowanie oswojonych osobników gatunku ludzkiego.
Przy założeniu, że gatunek ludzki wywodzi się od podludzkich przodków (czy to małp, czy innych zwierząt), to – taki jest nieuchronny wniosek – również ludzka mentalność mogła powstać jedynie jako mutacja tego, co zwierzęce. To, co racjonalne, jest jedynie przejawem nieracjonalności, to, co samoświadome, wypływa z tego, co instynktowne. Nie ma żadnej nadludzkiej transcendencji, wieczności, żadnego bytu koniecznego i osobowego. Innymi słowy za tym, co specyficznie ludzkie – choćby za zdolnością rozumowania, za myśleniem pojęciowym, za zdolnością do uchwytywania rzeczywistości dzięki poznaniu, wreszcie za zdolnością odkrywania dobra i zła – kryje się to, co pierwotnie zwierzęce. Rozum to zmutowany instynkt.
W ten sposób, zauważa Smith, docieramy do freudowskiego id, psychicznej podstawy, którą Freud uznaje za „korzeń naszego bytu”. Id nie ma w sobie nic duchowego, to rodzaj nagiego, somatycznego, zwierzęcego instynktu, przelewającej się w niedocieczonej głębi energii. Według niego id to „instynktowny popęd poszukujący rozładowania”. Można go zaspokoić przez znalezienie odpowiednich osób i przedmiotów, które pozwolą rozładować impulsy – nie ma tu mowy o żadnym panowaniu rozumu nad uczuciami, o żadnym samoopanowaniu, o żadnej wyższości ducha. Wszystkie te określenia są w istocie puste; owszem pojawiają się w świadomości, mają wpływ na zachowanie, ale nie odnoszą się do niczego prawdziwego i realnego. Przychodzą do id z zewnątrz. Jak pisał sam mistrz z Wiednia, który jednak prawdziwą karierę zrobił w Ameryce, gdzie dzięki sprawnej działalności swojego siostrzeńca Edwarda Bernaysa i jego mistrzowskiej sztuki manipulacji stał się nagle mędrcem i guru, „to ciemna, niedostępna część naszej osobowości. Nazywamy ją chaosem, kotłem, w którym wrą podniety. Nie ma w nim struktury, nie wytwarza woli zbiorowej, a jedynie dąży do osiągnięcia satysfakcji potrzeb instynktownych, które podlegają zasadzie przyjemności”.
Powtarzam: w myśli Freuda id jest samym rdzeniem, samą istotą, podglebiem i podstawą człowieczeństwa. To, co prawdziwie ludzkie, to najgłębiej zwierzęce, dzikie, instynktowne. W głębi każdego tkwi nieokiełznana bestia, która łaknie jedynie przyjemności i rozładowania nadmiaru seksualnej energii. To, że człowiek ma świadomość, jest jedynie efektem wpływu realnego, zewnętrznego świata na fragment id, który stał się świadomością. Freud do opisu tej genealogii świadomości używał jeszcze dwóch pojęć – ego, czyli jaźni, świadomości subiektywnej, oraz superego, czyli zbioru symboli, praw, obyczajów, wartości społecznych. Nie ma tu jednak mowy o żadnej równowadze tych trzech czynników. W żadnym razie: prawdziwym źródłem, centrum i zasadą, z której wszystko się wywodzi i z której wszystko czerpie moc, jest id, a więc niezróżnicowana, zwierzęca energia. Co do zasady zatem świadomość nie różni się niczym od zwierzęcego instynktu. Świadomość i racjonalność nie są ani czymś wyższym, ani lepszym niż to, co zwierzęce, w absolutnym tego słowa znaczeniu. Owszem, wyróżniają człowieka, ale to jedynie różnica stopnia. Ludzkie ja, świadomość, ego, to tylko efekt ścierania się bezosobowych sił i popędów wypływających z id. Nie zamierzam tu teraz opisywać dokładnie sposobu, w jaki w myśli Freuda ego komunikuje się z id, to, co ludzkie, uświadomione, z tym, co pierwotnie instynktowne. Zahamowania i zakłócenia relacji tych sił prowadzą według Freuda do nerwic i chorób, od których to ma uwolnić psychoanaliza. Ważne jest tylko jedno: co do zasady ego, świadomość moralna, świadomość racjonalna, stanowi metamorfozę tego, co zwierzęce. Ego jest dla Freuda czymś w rodzaju maski i fasady, za którą żyje to, co realne, a więc niezróżnicowane zwierzę.
Instynkt zamiast duszy
Smith doskonale pokazuje drastyczną różnicę myśli Freuda i chrześcijańskiej (a można powiedzieć także klasycznej) wizji człowieka: „Dla chrześcijanina rdzeniem bytu ludzkiego jest dusza, albo jej najwyższa część, która sama jest obrazem – i to nie czegoś czasowego lub przypadkowego, ale samego Boga. (…) Otóż odpowiedź Freuda na stałe pytanie „Kim jestem” jest całkiem przeciwna: dla niego poszukiwanie nie prowadzi do imago Dei, ale do „kotła wrzących ekscytacji” lub chaosu „instynktownej kateksji szukającej wyładowania”.
To istota różnicy między Freudem a całą wcześniejszą tradycją filozoficzną i teologiczną. Nie chodzi o to, że chrześcijanie (a także myśliciele klasycznej starożytności, tacy jak: Platon, Arystoteles czy Plotyn) negowali istnienie pożądań, instynktów lub tego, co w człowieku niezróżnicowane lub zwierzęce. Jednak, i to jest klucz do zrozumienia rewolucyjnego charakteru ateistycznego przewrotu Freuda, dla chrześcijan istniał hierarchiczny porządek, który można było odkryć w naturze człowieka. Owszem, mędrcy chrześcijańscy widzieli w człowieku to, co jest „poniżej” – pokłady psychicznej podświadomości – ale także dostrzegali to, co jest w nim „powyżej”, a więc cały świat ducha, wartości, bezwzględnych, uniwersalnych praw. To było właśnie owym światłem przychodzącym z góry, które oświeca każdego człowieka. Mając nieśmiertelną duszę, człowiek żył nie tylko w świecie zwierzęcym, lecz także sięgał ku niebu. Rozum pozwalał mu odkrywać prawdy konieczne i uniwersalne, a sumienie słyszało głos Boga. W myśli Freuda wszystko to są jedynie iluzje i złudzenia. Pisze Smith: „Przy dokładniejszym zbadaniu doktryna Freuda okazuje się odwróceniem wiary chrześcijańskiej”. Trudno o lepszy i bardziej wyrazisty opis.
Tu tkwi też źródło późniejszych, rewolucyjnych rozwinięć tego sposobu myślenia. Jeśli tym, co w nas pierwotne i podstawowe, jest niezróżnicowane pożądanie, a jedynym sensem życia ma być dostosowanie do niego osób lub rzeczy, które pozwalają się zaspokoić, bo prowokują wyładowanie energii seksualnej i dają związaną z tym przyjemność, to cała etyka seksualna bierze w łeb. Może być ona przydatna jedynie z jednego punktu widzenia: jako forma dostosowania się do świata, do jego obyczajów i struktur. W istocie żadne pożądanie nie jest lepsze lub gorsze niż inne. Tak jak nie jesteśmy w stanie oceniać pod względem moralnym zachowania zwierząt, tak też, w najgłębszym tego słowa znaczeniu, nie możemy oceniać ludzi. Wprawdzie sam Freud uważał, że obowiązująca kultura, obyczaje i prawo pozwalają sublimować, a więc wywyższać to, co zwierzęce, ale w ten sposób popadał w sprzeczności. Czyż sublimacja instynktu nie karmi choroby? I czy, jak szybko zauważył to jeden z jego uczniów, Wilhelm Reich, nie należałoby dostrzec w tradycyjnej kulturze głównego źródła opresji? W czym jest bowiem lepszy instynkt wysublimowany od nagiego?
Ta rewolucyjność – człowiek odkrywa siebie jako zwierzę, tylko to, co potworne i przerażające, odsłania nam, kim jesteśmy – obecna jest w całej doktrynie. Stąd choćby bierze się osobliwa teoria, zgodnie z którą podczas okresu dzieciństwa chłopcy doświadczają pragnienia, by zamordować swych ojców i mieć stosunki seksualne z matkami, a dziewczynki, znowu według Freuda, nienawidzą swoich matek i chcą obcować z ojcami. Łatwo zauważyć, że jest to wręcz szatańskie odwrócenie całej chrześcijańskiej etyki. Ojciec to nie autorytet i moralne źródło władzy, ale konkurent, którego syn chce usunąć. Matka to dla córki nie wzorzec ciepła i miłości, ale uzurpatorka, którą trzeba pokonać, walcząc o względy ojca. Oczywiście Freud nie występuje tu jako nauczyciel moralności czy mędrzec głoszący zasady: mordercze ostrze skrywa się za pozorami suchej i beznamiętnej analizy. On udaje, że nie naucza, ale jedynie opisuje. Tyle że dziwnym trafem opis ten stanowi prawdziwie demoniczną karykaturę chrześcijańskiej nauki o Bożym Ojcostwie i Synostwie. Tak ojcobójstwo jak kazirodztwo okazują się w ten sposób naturalnym pragnieniem człowieka. Czy w stanie idealnym nie powinno dochodzić do jego zaspokojenia? Z teorii mówiącej o niezróżnicowanym id jako źródle tożsamości wynika też przekonanie, że każdy człowiek jest przez całe swoje życie wewnętrznie biseksualny, a tendencje homoseksualne są czymś przyrodzonym od dzieciństwa. Tym, co nie pozwala się spełnić pierwszym pragnieniom, jest superego – a mianowicie zewnętrzna świadomość narzucana nam przez społeczeństwo.
Nie zamierzam tu pokazywać absurdalności twierdzeń Freuda z punktu widzenia naukowego, a więc przytaczać przykładów nadinterpretacji, fałszywych wniosków, pokazywać błędów jego metody badawczej. Faktycznie, jego odkrycia nie są niczym innym niż arbitralnymi twierdzeniami, majakami i iluzjami zbuntowanego i pragnącego zemsty na chrześcijańskim Bogu ateistycznego umysłu. Sam Freud widział w sobie drugiego Hannibala, który okaże się mścicielem niszczącym Rzym – tylko że Rzym, którego tak bardzo nienawidził żydowski psychoanalityk, był Rzymem katolickim, samym Kościołem katolickim. Jednak nie na tym polega problem. Nie chodzi tu o idiosynkrazję, szalbierstwo lub, patrząc z większą wyrozumiałością dla założyciela szkoły psychoanalitycznej, o niekonwencjonalną metodę badawczą.
Ważniejsze jest to, że głoszony przez Freuda sposób rozumowania wszedł do krwiobiegu zachodniej kultury. Tezy jawnie niedorzeczne i wywrotowe zostały wchłonięte i przetrawione przez amerykańską, a następnie europejską kulturę zachodnią. Z tego zatrutego źródła czerpali w latach 30. i 40. żydowscy marksiści, którzy uciekli z Niemiec do USA, oraz kolejne fale radykalnych rewolucjonistów, feministek i genderystów, od Kate Millet po Judith Butler. A na końcu, co się stało swoistym uwieńczeniem rewolucji, zostały one uznane i przyjęte za podstawę nowego, globalnego porządku świata, budowanego przez wielkie korporacje. Jednocześnie tezy te zostały wchłonięte i przyjęte przez zdecydowaną większość politycznego, finansowego i medialnego establishmentu, o czym świadczy niebywała kariera tęczowego wokeizmu. Płynność płci, swoboda wyboru tożsamości, równość orientacji: wszystko to pokazuje, do czego prowadzi uznanie, że rdzeniem człowieczeństwa jest id, niezróżnicowany, zwierzęcy instynkt.
Strzelając do niewinnych dzieci i nauczycieli w chrześcijańskiej szkole w Nashville, Hale dokonywała w swoim mniemaniu słusznego aktu zemsty za to, że wychowano ją w taki sposób, że jej id nie mogło się właściwie rozładować. Doświadczając się jako mężczyzna, nienawidziła świata, który widział w niej kobietę i próbował ją dalej w tej fałszywej tożsamości więzić. Na straży ucisku i opresji stali archonci systemu, twórcy binarności, siepacze binarności. Postąpiła potwornie, ale w świecie wokeizmu potworność to pojęcie dwuznaczne: czy będąc ofiarą wielowiekowej kultury tyranii i prześladowań, naprawdę była sprawcą?
9 kwietnia 2023