Orędownik potępionych - Paweł Lisicki - ebook

Orędownik potępionych ebook

Paweł Lisicki

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Orędownik potępionych" to opowieść o mnichu, który udaje się na pustynię, by tam, niczym święty Antoni przed wiekami, zmierzyć się ze Złym i uratować swoją duszę. Jednak, inaczej niż starożytny pustelnik, mój bohater ma już świadomość współczesną i mierzy się z diabłem, który okazuje się świetnym dialektykiem, wybitnym sofistą i znawcą dzisiejszej, nowej teologii.

W „Nowej wspaniałej przyszłości" opisuję wybór, przed którym stanie Polska w 2025 roku. Starałem się pokazać w nim mechanizmy walki o władzę, media i rolę, jaką odgrywa w polityce propaganda.

W „Liście do Damaszku" czytelnik odnajdzie prawdziwe oblicze wrogiej chrześcijaństwu kultury współczesnego Zachodu. W swoich opowiadaniach próbuję zrozumieć, co stało się z duszą człowieka zatopionego w relatywizmie, chorego na brak rzeczywistości, szukającego jednak wyzwolenia i wiary w Boga. Chociaż nie są to opowiadania z happy endem, to jednak można w nich dojrzeć promyk nadziei, choćby w tym, że bohaterowie, niezależnie czy to akceptują, czy nie, zderzają się ostatecznie z obiektywnym porządkiem.

– Paweł Lisicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 261

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451

 

Dyrektor projektów wydawniczych Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788368123210

 

Copyright © by Paweł Lisicki Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2025

 

Wydawca

FRONDA PL, Sp. z o. o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel. 22 836 54 44, 877 37 35

faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

Wstęp

Orędownik potępionych to opowieść o mnichu, który udaje się na pustynię by tam, niczym święty Antoni przed wiekami, zmierzyć się ze Złym i uratować swoją duszę. Jednak, inaczej niż starożytny pustelnik, mój bohater ma już świadomość współczesną i mierzy się z Diabłem, który, okazuje się świetnym dialektykiem, wybitnym sofistą i znawcą dzisiejszej, nowej teologii.

W Nowej wspaniałej przyszłości opisuję wybór, przed którym stanie Polska w 2025 roku. Starałem się pokazać w nim mechanizmy walki o władzę, media i rolę, jaką odgrywa w polityce propaganda.

W Liście do Damaszku czytelnik odnajdzie, prawdziwe oblicze wrogiej chrześcijaństwu kultury współczesnego Zachodu.

W swoich opowiadaniach próbuję zrozumieć, co stało się z duszą człowieka zatopionego w relatywizmie, chorego na brak rzeczywistości, szukającego jednak wyzwolenia i wiary w Boga. Chociaż nie są to opowiadania z happy endem, to jednak można w nich dojrzeć promyk nadziei, choćby w tym, że bohaterowie, niezależnie czy to akceptują czy nie, zderzają się ostatecznie z obiektywnym porządkiem.

 

Paweł Lisicki

Orędownik potępionych

Ich bin der Geist, der stets verneint! Und das mit Recht; denn alles was entsteht, Ist wert, dass es zu gründe geht; Drum besser wär’s, dass nichts entstünde.

(Johann Wolfgang von Goethe, Faust)

 

Pewnego majowego dnia znalazłem się w bibliotece kairskiego patriarchatu. Pracowałem wówczas nad tekstem o losie diabła w teologii patrystycznej – temat, nie ma co ukrywać, zawiły dość i trudny.

Chciałem obejrzeć stare koptyjskie wydania Biblii. Opasłe księgi stały na jednej z wyższych półek. Przesuwałem oczami po kunsztownych obwolutach, gdy nagle mój wzrok padł na wciśnięty między potężne tomy zwitek kartek. Spróbowałem go wyciągnąć. Był mocno zaklinowany. Szarpnąłem raz i drugi. Zamiast jednak całego maszynopisu miałem w ręku jedynie pierwszą stronę. Zdziwiłem się podwójnie: raz, że zobaczyłem nie koptyjski, lecz grecki tekst, a dwa, że nie był to, jak dotąd sądziłem, maszynopis, ale rękopis. Zaintrygowany, ciągnąłem dalej. Po chwili trzymałem w ręku wszystkie strony niewiadomego utworu. Kształt liter i lekko tylko pożółkły papier zdradzały, że to, co czytałem, musiało zostać napisane stosunkowo niedawno. W oczy rzucał się tytuł: Peri ton Satanon. Zaintrygowało mnie to jeszcze bardziej: skąd pośród starych tomów współczesny rękopis? Komu mogło przyjść do głowy, aby w naszym wieku pisać o szatanach, i to jeszcze używając do tego celu starożytnej greki? Już pierwsze zdania pozwoliły stwierdzić, że pomimo bogatej stylistyki oraz nieco wybujałej wyobraźni autora odkrywała się przede mną wielka i żywa tradycja chrześcijańskiej, ortodoksyjnej duchowości.

Biblioteka nie była jednak stosownym miejscem do czytania. Musiałem zabrać ze sobą znalezione dziełko i udać się do mego małego pokoiku na drugim piętrze naszej misji archeologicznej. Nie byłem pewny, czy bibliotekarz – stary, siwy mnich – pozwoli mi wypożyczyć odnalezioną książkę, dlatego schowałem ją głęboko pod koszulę. Przebijałem się przez wielobarwny tłum z jedną tylko myślą: dopaść szybko cichego miejsca, gdzie będę mógł w spokoju zagłębić się w czytaniu.

***

Ja, Nikifor, grecki mnich, pokorny sługa Pana, postanowiłem udać się w wieku lat czterdziestu i siedmiu, postępując śladami wielkiego mistrza Antoniego, na pustynię, by tam, z dala od trudności, pokus i rozkoszy, jakie mógł mi ofiarować świat, podjąć walkę o zbawienie. Nikt nie wiedział o mojej decyzji – uznałem, że rozumniej będzie nie powiadamiać ani mych braci, ani nikogo w ogóle o tym, na co się ważyłem. Zbyt dobrze ich znałem, by nie wiedzieć, że usłyszawszy moje wyznanie, zaczną się sprzeciwiać i pokazywać wszystkie trudne strony mego przedsięwzięcia.

Długo nie mogłem się jednak zdobyć na jego wykonanie. Nie chciałem, aby mój postępek uznany został za bunt, aby ktoś mógł mi zarzucić, że odchodząc ze wspólnoty, podważam jej prawa i uświęconą od stuleci regułę. Nie taki przecież był  mój zamysł – jak najdalszy byłem od podobnych wątpliwości, które bardziej zapewne godne byłyby schizmatyka niż mnie, zawsze posłusznego, zawsze wiernego i gotowego do poświęceń  syna greckiego Kościoła. Od kiedy bowiem pamiętam, przywiązałem się do jego świętej ortodoksji i całym sercem przylgnąłem do głoszonych w nim prawd. Wzruszeniem napawało mnie wspólne śpiewanie psalmów, a dym kadzidła zdawał się zawsze niebiańską wonią.

Byłem jednak zarazem uczniem wielkiego brata Gregoriosa. To on wprowadził mnie w pisma pierwszych naszych greckich i łacińskich Ojców, to on wiódł po krętych i niedostępnych ścieżkach ich myśli po to jedynie, aby na końcu pełnej trudów wędrówki odkryć przede mną jasne, prawdziwie porażające wzrok światło. To on także przesycił mnie swymi marzeniami, gdy mówił: „Oto czas zbliża się do końca, słowa utraciły swą moc, a nasze serca otępiały. Inaczej jak godzilibyśmy się pozostawać tutaj, przystosowani do reguł tego świata, jak moglibyśmy zarzucić naśladowanie braci, którzy zostawszy sami, nieśli krzyż bez jęku, ze wzrokiem utkwionym w niebo, pełni szaleństwa i dumnej pogardy dla wszystkiego, co ziemskie”. Siedząc całymi godzinami z Gregoriosem nad tekstami naszych mistrzów, zrozumiałem, że to, czego ode mnie wymaga mój nauczyciel, to pójście w ich ślady, odrzucenie siebie i obranie długiej, pełnej niebezpieczeństw drogi wyrzeczenia. Nie było mi jednak łatwo zostawić najbliższych. Wykonanie powziętego zamysłu kosztowało mnie wiele lat usilnej pracy nad sobą. I gdy wreszcie przyszedł długo oczekiwany dzień, wymknąłem się w nocy, tak aby nikt mnie nie widział.

Był jeszcze jeden powód, dla którego pragnąłem, aby nikt nie dowiedział się o moim czynie. Chciałem, żeby moja ofiara była doskonała, a taką mogła się stać, jedynie będąc zupełnie potajemną. Czy inaczej, myślałem sobie wtedy, moje umartwienie nie będzie skażone poklaskiem, skalane ową świadomością, że są ludzie, którzy mi się przyglądają, którzy mają mnie za kogoś wielkiego, podczas gdy ja chciałem stać się jedynie prochem wobec Pana? I czy gdybym wiedział, że oni wiedzą, potrafiłbym ustrzec się przed samozadowoleniem?

Po kilku tygodniach przepraw, jazdy pociągami i autobusami, gdzie starałem się skrywać, że jestem mnichem, dotarłem do celu. Oddalony od ludzi, rzuciłem się na żółty, szorstki piasek i wyznawałem z głębi serca moją wiarę. Nareszcie spełniło się moje wielkie marzenie. Z dala od ludzkich osiedli, otoczony przez pofałdowane wiatrem morze pustyni, mogłem rozpocząć długą drogę wyniszczenia w oczekiwaniu na przebóstwienie i przyjście Pana. Miałem ze sobą jedynie Pismo. Nie zabrałem żywności ani pieniędzy, gotów raczej umrzeć z głodu, niż dopuścić do pomniejszenia mej wiary. W uszach brzmiały mi słowa św. Cypriana, który wołał, abyśmy spiesznie gotowi byli porzucić ten świat ułudy i niedoskonałości, a skierowali się tam, gdzie rozciąga się królestwo wieczne. Czegóż miałem się lękać? Nie przychodziły do mnie wprawdzie dzikie zwierzęta i nie przynosiły pokarmu, podobnie jak to przeczytałem w opowieści o wielkim ascecie Antonim, ale dobrzy ludzie, którzy z rzadka przeciągali tutaj ze swymi karawanami, nie zapominali o mnie i zawsze mogłem liczyć na wsparcie z ich strony. Każde jednak przybycie Beduinów budziło niepokój mego serca, bałem się bowiem, by nie wzięli mnie za kogoś świętego i nie rozgłosili mego imienia.

Nie chciałem jednak celowo i świadomie umrzeć z głodu. Najwięksi Ojcowie przecież gotowi byli jedynie czekać, nigdy zaś sami nie doprowadzali do własnej śmierci, wiedząc doskonale, że są jeno narzędziem w ręku Najwyższego.

Z upływem czasu zaczęły mnie jednak nachodzić wątpliwości. Coraz wyraźniej bowiem dostrzegałem podwójność swoich wyborów. Odszedłem wprawdzie od braci, postanowiwszy wydać swe ciało na umartwienie, i chciałem ukrzyżować to, co we mnie cielesne, aby odzyskać to, co duchowe. Jednak, myślałem, czy w tej mojej decyzji nie ma jeszcze więcej pychy, niż gdybym zdecydował się pozostać zwykłym klasztornym mnichem? Czy nie kryje się za nią przekonanie, że własnym jedynie wysiłkiem zdołam dosięgnąć Pana? I czy postępując w ten sposób, nie zdradziłem braci, którzy inaczej mogliby brać ze mnie wzór i sami wspinać się stromą dróżką prowadzącą nas do zbawienia? Czy odchodząc aż tutaj, nie rzucałem Bogu wyzwania, nie nakazywałem Mu objawienia? Czy nie powodowała mną raczej niecierpliwość niż pragnienie posługi? I tak pozostawanie w samotności sprawiło, że miast zdobywać coraz więcej swobody wewnętrznej, pogody i radości, napełniałem się wątpliwościami, z których każda zdolna była skazać mnie na wiekuiste męki. Teraz dopiero pokazało mi się, co to jest być samemu z własną duszą, śledzić jej wszystkie poruszenia, jej bóle i słabości. Poczułem, że stopniowo otaczać mnie zaczyna obłok ciemności, że stając się coraz bardziej rozdarty, tracę zdolność otwarcia na Boga. Słowa modlitwy kamieniały na moich ustach, czułem, że miast lecieć w górę – opadam w dół.

Wiedziałem wprawdzie, że zostając tutaj samotnie, powinienem być gotów na podjęcie walki, ale do tej pory nigdy jeszcze nie wydawało mi się, że szatan jest tak blisko. W ogóle muszę przyznać, że aż do czasu, gdy moje życie zaczęło mi się wymykać z rąk, niewiele o nim myślałem. Ograniczałem się jedynie do przyjmowania tego, czego nauczali wszyscy Ojcowie. Czułem zbliżanie się owego nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego, węża i złego ducha, który coraz bardziej wikłał mnie w wątpliwości i odbierał jasną, pełną ufności wiarę. Nużyć zaczęły mnie nawet słowa Ewangelii. Czułem nieznośny przesyt, który narastał z każdym dniem. Tak jakby obudziły się we mnie niespożyte i nieznane mi dotąd moce życia. Ba, ja, mnich, który wiele lat spędziłem w oddaleniu i zupełnej samotności, teraz dopiero zrozumiałem, czym jest pożądanie. O ile początkiem było pierwsze zwątpienie, o tyle końcem były przeraźliwe wizje spełnienia mojej żądzy i obrazy tajemniczych kobiet, tym bardziej kuszące i groźne, że przecież żadnej z nich nie poznałem. Zacząłem przeklinać moją decyzję. Dlaczego tu w ogóle przybyłem? Gdybym pozostał u siebie, gdybym nadal co dnia przestrzegał reguł przepisanych przez św. Bazylego, czy znalazłbym się tutaj w odosobnieniu, rozdzierany wątpliwościami, wydany na pastwę żądz, stojąc na samym skraju piekła?

Lecz czym było owo zło, które z taką mocą i wyrazistością w sobie odkryłem? Skąd się brało? Nie potrafiłem przez długi czas skupić się na tej myśli. Wymykała mi się wciąż, zawsze niejasna. Szatan nie zjawiał się wprost przede mną, nie słyszałem jego śmiechu, nie widziałem jego wykrzywionej grymasem twarzy. Nie, on był jedynie nieusuwalnym tłem wszelkiej mojej myśli, nieodłącznym cieniem każdego wypowiadanego przeze mnie „tak”, każdej modlitwy. Był ową niechęcią i oporem, który się we mnie budził, rozdarciem, które lada moment mogło mnie doprowadzić do klęski. Jakżeż pragnąłem, aby przestał się wreszcie skrywać i stanął naprzeciw mnie! Och, gdyby przyszedł bez podstępu, gdybym mógł go widzieć przed sobą, jak mnie kusi, przekonuje, namawia, wtedy – to było dla mnie jasne – potrafiłbym mu się przeciwstawić. Tylko że jego taktyka polegała na unikaniu bezpośredniego starcia, na ciągłej, coraz bardziej natarczywej obecności, z którą nie mogłem sobie poradzić, bo... ona była moją częścią. Owa podwójność, czyli możliwość, że to, co jest, może być inne, niż jest, była samą moją istotą, i choćby nie wiem jak trudziła się moja dusza, nie mogłem pokonać w sobie tej myśli. Nic nie pomagały coraz bardziej surowe posty, coraz dłuższe wydawanie ciała promieniom słońca.

I tak to trwało, nie wiem nawet jak długo – kilka tygodni czy miesięcy. Jednak pomimo że dni podobne były do siebie jak dwie krople wody, w mej duszy ciągle działo się coś nowego. Nie dość, że wciąż pojawiające się wątpliwości podważały sens tego, co czyniłem, nie dość, że wielokrotnie nie mogłem zasnąć, widząc przed sobą pełne tajemniczych rozkoszy obrazy, to jeszcze przestałem odczuwać wyrzuty sumienia. Zacząłem myśleć – początkowo były to jedynie krótkie, przejmujące olśnienia, a potem stopniowo coraz głębsze przekonanie – że w ogóle nie ma żadnego grzechu i że szatan jest jedynie ciemnym, demonicznym imieniem Boga, a w związku z tym, cokolwiek bym czynił, zostanie usprawiedliwione. Skoro ja, który cały swój wysiłek obróciłem na dążenie do Pana i o nic innego nie dbałem, jak o Jego łaskę i o oddawanie Mu czci, popadłem w takie wątpliwości, to co mają powiedzieć inni ludzie? Któż jest naprawdę grzesznikiem, kto naprawdę godny jest odrzucenia? Skoro podwójność jest samą moją naturą, to czy odpowiedzialność za jej pochodzenie nie powinna przypadać Stwórcy?

Czasem jednak przychodziły chwile opamiętania. Wtedy czułem się najnikczemniejszym z ludzi, który strwonił ofiarowany mu dar i wybrał raczej śmierć w grzechu niż życie. Wtedy odnajdywałem groźne słowa przestrogi, których tak pełne było Pismo, i wracała do mnie bojaźń. Zalewałem się rzewnymi łzami i padałem do stóp skały, pragnąc jedynie szybkiej śmierci. Ostatkiem sił wzywałem wtedy Pana i mówiłem, aby przywrócił mi władzę nad sobą, a przede wszystkim, abym znowu odzyskał świadomość własnych grzechów. W tych rzadkich chwilach przejaśnienia, gdy skryty przed promieniami słońca, odczuwałem całym sobą skruchę, znowu doświadczałem nieusuwalnej obecności szatana.

Pewnego razu zauważyłem, że skończyły się zapasy żywności. Bez jedzenia mogłem jeszcze wytrzymać kilka dni, ale ten brak sprawił, że liczyłem na rychły przyjazd kolejnej karawany. Postanowiłem wracać razem z nią. Dosyć miałem już tych zwalczających się nawzajem wątpliwości. Trzeba było wreszcie zdecydować się na czyn. Chciałem pójść na pobliskie wzgórze, by stamtąd wyglądać nadjeżdżających. I gdy już uczyniłem pierwsze kroki w tamtym kierunku, coś krzyknęło we mnie i zabolało, coś kazało mi stanąć, upaść na ziemię i głośno wyszlochać moje grzechy. I wtedy, gdy tak leżałem i pełen drżenia i niemocy zatapiałem głowę w piasku, usłyszałem szmer i poczułem, jak pada na mnie cień. Z trudem uniosłem głowę – przede mną stał człowiek ubrany w białą marynarkę i spodnie, w kapeluszu barwy piaszczystej z dużym pawim piórem.

– Przyszedłem, gdyż zostałem posłany. Jestem tym, którego dawno już chciałeś zobaczyć. Wstań i chodź ze mną, a ja cię wyleczę ze wszystkiego, co złe – mówił cicho, acz zdecydowanie.

Przy ostatnich słowach dostrzegłem w kącikach jego warg coś na kształt drwiącego uśmiechu. O dziwo, opuściła mnie niemoc, poczułem się silniejszy i mogłem powstać. Trudno byłoby mi opisać jego twarz, ale wydała mi się dziwnie znajoma. Nagle zdałem sobie sprawę, że ten ktoś, kimkolwiek był, jest zdumiewająco podobny do mnie. Przeszliśmy kilka kroków do mojej szczeliny.

– Kim jesteś? – zapytałem. Nie czułem strachu ani nawet przesadnej ciekawości. Wydawało mi się tylko, że teraz coś musi się rozstrzygnąć.

– Czy to ważne? Co ci to da, gdy podam ci swoje imię? Zresztą niech będzie. Kiedyś – tu znowu dostrzegłem uśmiech – nazywali mnie Nikt. Niech tak pozostanie między nami.

– Po co przyszedłeś? – nie czułem obcości. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że oto spotykam się z kimś od dawna znajomym, z kim doskonale się zżyłem.

– Powiedziałem już. Żeby ci pomóc. Zostałem posłany.

– Przez kogo?

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko raz jeszcze i powiedział:

– Sam zrozumiesz.

I nagle pojąłem. Oto stał przede mną, on sam we własnej osobie: Książę Ciemności, pan tego świata, mój tajemny prześladowca, ten, z którym chciałem się zmierzyć i którego pragnąłem pokonać.

– Odejdź stąd precz, szatanie – krzyknąłem.

– Och, po co powtarzać te stare, zużyte formułki? Zastanów się trochę. To dobre dla dzieci, ale nie dla poważnych ludzi jak ty. Jeśli odejdę, ty także musisz zginąć. To ja jestem podstawą twego życia. Odrzuć mnie, a umrzesz.

– Ty... – bliski już byłem ponownego wybuchu, gdy wtem poczułem, jakby niewidzialna ręka schwyciła mnie mocno i nakazała spokój. Zrozumiałem, że spełniły się moje długotrwałe prośby; to zło zostało niejako ze mnie wyodrębnione i stało teraz gotowe do walki. Teraz miało nastąpić rozstrzygnięcie, cierpienia odnajdą wreszcie swe znaczenie. Należało przyjąć wyzwanie.

– Jak to – powiedziałem – chcesz, abym uwierzył, że to nie Bóg, ale ty utrzymujesz mnie w istnieniu? Że twa nieobecność oznaczałaby moją śmierć? Więc odejdź, a zobaczymy. Uczyń, co mówisz, a poznamy, jak wielka jest istotnie twoja moc.

– Czy zastanawiałeś się kiedyś, co by było, gdyby nie ja, upadły anioł? Upadły – jakie to głupie słowo. Być może, jak zaraz pojmiesz, jestem najpotrzebniejszym ze wszystkich duchów. To one z zazdrości ułożyły o mnie historie, w których występuję jako ucieleśnienie wszelkiego zła, podłości i niegodziwości. Och, nie zamierzam zaprzeczać. Niech im będzie. Ale czy bardziej doskonały jest ten, kto lepiej służy, czy też ten tylko, kto pochlebia? Inni aniołowie padają na twarz przed Bogiem, a ja jeden śmiałem rzucić Mu wyzwanie. Potępili mnie. Odsunęli od Niego. A przecież czy beze mnie Jego istnienie byłoby tym samym co przedtem? Teraz może być Dobroczyńcą, Zbawicielem, teraz może domagać się od człowieka uwielbienia, ale to wszystko dzięki mnie. Kim byłbyś beze mnie?

Przypuśćmy, że w ogóle byś zaistniał. Ale czy byłbyś wolny? Czy nie byłbyś podobny do automatu, w którym wola jego pana i jego własna tak się nawzajem utożsamiły, że nie można ich rozróżnić? Mówią o mnie, że zwiodłem pierwszych ludzi. Przystaję na to. Tyle że gdybym ja tego nie uczynił, wszystko, co wy nazywacie dziejami zbawienia, nie miałoby miejsca.

– Dobrze o tobie powiedzieli, że jesteś kłamcą i ojcem wszelkiego kłamstwa – nie wiedziałem, co więcej mógłbym powiedzieć. Czułem, że oto mam przed sobą inteligencję, której nie sposób pokonać. Ale, jak to czasem bywa w takich pozornie beznadziejnych sytuacjach, przyszła mi do głowy odpowiedź. Niedoskonała zapewne, ale jedyna, dzięki której mogłem się jeszcze opierać żelaznej konsekwencji Złego.

– Ta wolność, o której mówisz, wcale nie jest dobra. Na początku ludzie mieli znacznie lepsze poznanie Boga niż teraz. Był blisko nich. Podobnie i ty: byłeś szczęśliwy, a teraz nie jesteś.

– Skoro, jak mówisz, byłem wtedy bardziej szczęśliwy, stałem bliżej Boga, dlaczego się od Niego odwróciłem?

– Bo byłeś pyszny. Ukochałeś bardziej siebie samego niż Jego.

– Jeśli Bóg jest wszelką doskonałością, wszelkim dobrem i wszelkim istnieniem, to jak mogłem wybrać coś poza Nim?

– Na tym polega twoja wolność. Nie wybrałeś zła, tylko mniejsze dobro, którym też byłeś. I to właśnie było złe.

– Mówisz niczym Augustyn. Tylko zastanów się: skąd wzięła się we mnie moc, żeby wybrać co innego niż to, co najlepsze? Albo jest coś, co musiałbym bezwzględnie wybrać, albo nie. Jeśli nie, to znaczy, że Bóg nie był ani wszechmocny, ani najdoskonalszy...

– To nieprawda. Ta moc, o której mówisz, przysługiwała ci jako duchowi. Pierwotnie byłeś dobry, ale potem się od Boga odwróciłeś i On cię odtrącił.

– Powtarzasz wyuczone formułki. Spróbuj pomyśleć. Jak to się stało, że w Bogu, który był całym istnieniem, nagle pojawiła się możliwość czegoś złego? Czy był czymś ograniczony?

– Nie, niczym.

– Czy tak jak greccy bogowie, musiał się liczyć z koniecznością, z materią, z czymkolwiek innym niźli On sam?

– Nie.

– Był zatem wolny?

– Tak.

– Więc czemu miałby stworzyć coś, co się od Niego odwraca i zapiera?

– To tylko tobie się wydaje, że się odwracasz. Dopóki jesteś, pozostajesz zwrócony.

– Uparty jesteś. Powtarzam: skąd we mnie miałaby się wziąć moc grzeszenia?

– Bo powstałeś z nicości. Jesteś złożeniem. Jak wszystko, co jest, masz pewną skazę. To znaczy skazę w stosunku do Jedynego Istniejącego. Posiadasz szczelinę, pustkę, niedookreślenie – wolność wyboru. Powstałeś z nicości. Nie było cię i stałeś się. Gdybyś nie mógł od początku zgrzeszyć, gdybyś był doskonale utwierdzony w boskiej doskonałości, niczym nie różniłbyś się od Najwyższego. W Nim, i tylko w Nim, nie ma różnicy między tym, co możliwe, a tym, co jest. Ty natomiast mogłeś być inny i stałeś się inny.

Zaczął się śmiać, jego chichot odbijał się od skalnych załomów i ginął w czeluściach. Nie bałem się go jednak. Ustąpiły zwątpienie i strach, z którymi tak się zżyłem. Walka rozgrzała mnie. W pierwszej chwili sądziłem, że nie ma dla mnie wyjścia i moje stopy zachwiały się – teraz odzyskałem ufność. Musiałem się twardo trzymać tego jednego: powstałeś z nicości. To był jego słaby punkt i w niego musiałem razić.

– Wydaje ci się, że mnie dopadłeś – tak samo jak poprzednio niespodzianie zaczął się śmiać, tak teraz odzyskał spokój. Owionął mnie chłód – uczucie nieznane mi dotychczas na tej rozgrzanej patelni. Chłód, jaki mnie dotknął, paraliżował, przenikał i czułem dokładnie, że moje argumenty trafiają w pustkę, że jego nic nie jest w stanie poruszyć, a wszystko, co czyni, jest udawaniem i wyrachowaniem.

– A jeśli zapytam, skąd się wzięła nicość, co mi odpowiesz?

– Nicość? – powtórzyłem zaskoczony. – Z niczego. Nicość się nie wzięła, bo jej nie było. Co to za pytanie? Jak coś, czego nie ma, może być? Na twoje pytanie nie ma odpowiedzi. Traktujesz bowiem coś, czego nie ma, jak to, co jest, i pytasz, czym to jest. Mówisz o nicości, jak się mówi o człowieku, ptaku, zwierzęciu. Można zapytać, skąd się wziął człowiek, ale nie skąd się wziął nie-człowiek, jeśli owo „nie” będziemy traktować jako zupełne zaprzeczenie.

– Widzę, żeś nie próżnował na pustyni. Odwróć zatem pytanie: jak to się stało, że jeśli najpierw był Bóg i tylko Bóg, i nic poza Nim, i w ogóle nie było żadnego „poza”, tylko wszystko było „w”, to jak, powtarzam, pojawiło się coś innego od Boga?

– Bo On to stworzył.

– Z czego?

– Z niczego. Mocą swej woli…

– I to, co stworzył mocą swej woli, mogło być złe?

– Tak, bo stworzenie ma skazę i nie mogło być w Nim utwierdzone.

– A nie przyszło ci nigdy do głowy, że i Bóg wyłonił się z nicości? Że ona, niepojęta i nieskończona, wydała z siebie wszelkie jestestwo? I że wtedy ja, tak poniżany i oczerniany, okażę się nie tyle zaprzeczeniem, ile raczej inną stroną Boga, którego ty starasz się przede mną bronić? I czy potrafisz inaczej wytłumaczyć to, że niegdyś ciebie nie było, ani innych ludzi, ani świata, ani mnie, a potem znowu będzie wieczność? I wszystko to miałoby być oparte na woli jedynego Pana? Skąd czerpałbyś jednak pewność, że jego wola się nie odmieni? Raz stworzył, więc może przekreślić, raz rzekł, więc może cofnąć to, co wypowiedział. Dlaczego miałbyś Mu ufać? Jesteś albo Jego cząstką, albo w ogóle cię nie ma. Nie, tego nie można wytrzymać, nie można wszystkiego opierać na ufności, nie można wszystkiego oddawać w cudze ręce. Bóg nie był wszechmocny. Był przede mną, przyznaję, ale kto wie, czy czegoś nie było wcześniej... Zresztą, tak czy inaczej, nie wiadomo, dlaczego ten, którego nie było i stał się z niczego, miałby ufać, że czeka go cokolwiek dobrego.

– Oto teraz widać, co cię dręczy. Nie jesteś zdolny Mu zaufać – wykrzyczałem z całych sił.

– Jestem, podobnie jak On, wyłoniony z nieodgadnionego chaosu. Widziałem Go i odszedłem od Niego. Nie dlatego jednak, że Go znienawidziłem, tylko nie mogłem Mu uwierzyć. Nie mogłem pojąć, dlaczego coś raczej miałoby powstać, niż nic dalej nie istnieć, i jak cokolwiek może się ostać wobec Niego. Albo niczego nie potrzebował i pozostawał doskonale samowystarczalny, albo też był w Nim brak. Tylko brakiem mogę wytłumaczyć sobie stworzenie. Tylko nicością, z której On też się wyłonił.

– Dlaczego nie możesz Mu uwierzyć? Dlaczego nie przyjąć, że są rzeczy, których nie rozumiesz, ale że On jest dobry?

– Głupstwo. Głupstwo. Jestem zbyt dumny na te bzdury – ta twarz, wyglądająca jak maska, tak nieporuszona, w której, jak mi się dotąd zdawało, czaił się jedynie jad nienawiści, przemieniła się w grymasie męki i bólu. – Dlaczego On mnie stworzył? Dlaczego w ogóle coś stworzył? To nieporozumienie. To pusty dowcip. Nie, nigdy się z tym nie pogodzę. Coś jest. Istnieje. Istnieje, mimo że stworzone. Mimo że najpierw tego nie było. I to jedynie dzięki woli Kogoś. Do Kogo nie przenikniesz. Kogo nie osiągniesz. Będziesz się tam wspinał miliony, miliardy lat, będziesz pościł, schylał swą głowę, będziesz pokorny, będziesz posłuszny, ale to nic nie da. Zawsze usłyszysz w sobie głos: a jeśli po tym wszystkim, po tej nieskończoności czasu, nagle Mu się odmieni, to co będzie wtedy?

– On jest niezmienny – wyrzucałem z siebie te odpowiedzi jak wojownik, który widząc zbliżający się szmer wojska i zgiełk broni, chowa się za swoją tarczę i zza niej śle przygotowane do bitwy strzały.

– Ba, ale ty, ty jesteś zmienny. Na zawsze pozostanie między nami coś, co dzieli całą zagadkę. Zrozumiałem, że nigdy się z Nim nie zrównam, że mimo całej Jego pozornej dobroci i łaskawości nigdy nie zostanie ze mnie starte piętno podległości i stworzenia, że zawsze przede mną pozostanie ta druga granica, owa nicość, która przecież jest moją istotą – dzięki niej stałem się i ona towarzyszyć mi będzie po wieki wieków. I wyobrażasz sobie, że taką myśl można było znieść bezkarnie? Wyobrazić sobie nieskończoną linię czasu i siebie idącego za nią – to prawdziwie okropne uczucie. Przestraszyłem się, poczułem, że to nie dla mnie. Że On uczynił błąd, podstawowy i zasadniczy: stworzył cokolwiek. Gdyby pozostał sam ze sobą, tak byłoby w porządku. A teraz ja jestem. Jestem już na zawsze sobą, na Nim zaczepiony. I nie mogę tego nie chcieć. Nie mogę się z tego bycia w nim wyzwolić. Straszne. Ohydne. A On jeszcze na domiar złego (cha, zabawnie to brzmi w moich ustach, wiem)… On upominał się jeszcze o hołd. Jak jednak można Go było czcić za to, że skazany zostałem na nieprzemijające męki istnienia zależnego od kogoś innego? I wtedy poczułem, że Nim też się można zmęczyć, że przesyt i tu jest możliwy i że dłużej nie da się utrzymać fikcji. Nicość ma swoje prawa. Druga strona musi być obecna. Nienawidzę od tej pory istnienia i walczę przeciw Niemu. Walczę? Nie, zaczynam już mówić niczym moi prześladowcy. Raczej ujawniam to, co jest ukryte przed waszymi oczami.

– Oto twoja pycha. Innymi słowy, mówisz przecież: gdybym był Bogiem i tylko gdybym był Bogiem, mógłbym nie cierpieć. A skoro nie jestem Bogiem, to w ogóle nie jestem i nic nie ma prawa być. Dlatego – niech wszystko zginie.

Umilkliśmy. Odraza, lęk, pragnienie ucieczki ustąpiły we mnie miejsca żalowi. Co on był winien? Czy nie miał trochę racji w tej swojej walce o wyjaśnienie wszystkiego? Jakby odgadując moje myśli, powiedział:

– A poza tym, przypomnij sobie, co napisał Orygenes.

– Nie wiedziałem, że szatan jest obyty w teologii. I to teologii heretyckiej – próbowałem kpić.

– Szatan jest przede wszystkim badaczem, który nie daje się wzruszyć i pociągnąć namiętnościom. Potrafi patrzeć na Boga zimno. A co do herezji: Orygenes to byt znacznie mądrzejszy od Augustyna i od tej całej zgrai, gotowej skazywać mnie na męki piekielne. Przeniknął myślą głębię mojej tajemnicy: Bóg czuje się wobec mnie winny i nie skaże mnie na potępienie. Albo też potępienie, w którym tkwię, nie jest niczym zewnętrznym. Nie, sam jestem swoim potępieniem. Istniejąc jako zależny, cierpię. Inaczej, czy ci głupcy nie widzą, w jaką sprzeczność popadają? Gdybym został skazany na męki wieczne, jak twierdzą, to czy dlatego, że odszedłem swobodnie, czy dlatego, że tak było przewidziane? Jeśli dlatego, że sam odszedłem, znaczyłoby to, że ja i słudzy moi wybraliśmy nasze mieszkanie. Doznałem rozkoszy nieznanych świętym, spełniłem pożądania, do których oni nie dorośli, dopełniłem ciemną stronę stworzenia, poszedłem zbadać, jak daleko można zbliżyć się do nicości. Stanąłem naprzeciw nieznanych przepaści, a oni śmią mnie oskarżać?

Porzuć ich i ty. Chodź ze mną, a dam ci zasmakować w rozkoszach świata. Nie tak jednak, jak oni sobie wyobrażają: zwierzęce uciechy, szybko spełniane, z ciągle towarzyszącym im przesytem. Nie! Będziemy wytworni w czynieniu niegodziwości. Nie damy się zwieść żądzy, lecz raczej wykorzystamy ją do badania samych siebie. Pójdziemy jej tropem i będziemy badali ową granicę, która oddziela to, co jest, od tego, czego nie ma. Będziemy wciąż bliżsi możliwości niż istnieniu. Głupcy nie zrozumieli mnie, nie pojęli mego geniuszu. Czy oni sądzą, że ja nie wiem, że nie ma nasycenia? Och, o niczym nie wiem tak dobrze. Ale też doszedłem do kresu własnej nicości i poznałem pasję zniszczenia. Chodź. Jestem inną stroną Boga. Jestem demonem, ale przecież i On ma w sobie coś demonicznego.

Stałem porażony tymi słowami. Czułem, że wszystko wyrywa się ze mnie, że gotów jestem już biec razem z nim. Oślepiło mnie tak długo oczekiwane i upragnione światło. Chociaż jednak jego głos huczał mi w uszach, chociaż to, co mówił, było aż tak przekonujące, to przecież coś we mnie stawiało opór. I stałem rozdarty, pełen sprzecznych myśli, nie wiedząc, w którą stronę powinienem się zwrócić. A on, widząc moje zachowanie i że bliski już byłem poddania się, wykrzyknął:

– Nic się nie bój! Cokolwiek uczynimy, zostaniemy zbawieni. Wyzwolimy się od pustki. Nadamy swemu istnieniu sens. Będziemy zabijać i dręczyć, niszczyć i grabić, zawsze sami. Wszystko, co zrobimy, w nas będzie miało źródło.

Nadal nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Padłem zatem na kolana, tam na wprost niego, i starałem się oddać modlitwie. I wtedy po raz pierwszy popadłem w zachwycenie. Oderwałem się od siebie i ujrzałem całą grzeszność mego życia. Zrozumiałem, że mój przeciwnik bliski już był zwycięstwa i gdyby nie aniołowie, dobre, opiekuńcze duchy, które się za mną wstawiły, i gdyby nie prośby świętych braci przebywających po prawicy Pana, uległbym i został uwiedziony przez diabła. Kto przemawiał tak jak on? Kto zgrabniej i dosadniej dobierał słowa, formułował myśli, przytaczał przykłady, pozwalał wznosić się wyobraźni?

Nie wiem, jak długo leżałem. Ledwie jednak przymknąłem oczy, usłyszałem: „Nie bój się tego, który cię tu otoczył. Zachowaj ufność we Mnie, a zwyciężysz. Kto dał ci prawo, abyś badał granice, które zostały przed tobą zamknięte? Skąd wiesz, czy jeśli je przekroczysz, jeszcze kiedykolwiek powrócisz do Mnie? Bądź pokorny. Zrozum, że wszystko, co masz, otrzymałeś, uwielbiaj Pana, a żyć będziesz”. Te słowa, mówię to z całym przekonaniem, słyszałem wyraźnie.

***

Kiedy się podniosłem, nastała już noc. Mego kusiciela nie znalazłem przy mnie. Jego głos przerwał ponownie mój sen o brzasku. Tym razem jednak moje serce pozostało bez trwogi i chciałem przyjąć wyzwanie. On natomiast, jakby nigdy nic, po prostu podjął przerwaną rozmowę.

– Jest wprawdzie przypowieść o Łazarzu, lecz została napisana przez ludzi słabych, zawistnych. Wyobrażasz sobie, jakie przyjemności musieliby oni czerpać, oglądając męki swych dawnych panów i władców? Ale jeśli spróbujesz na chwilę choćby wyzwolić się z tradycji i przyzwyczajeń, powiedz sam, jaki egoizm mógłby być bardziej okrutny niż ten właśnie? Patrzeć na bliźnich pogrążonych w smutku i rozpaczy, spoglądać na wiecznie nieszczęśliwych i nie móc im pomóc? Kto z nas nie rzuciłby raczej wszystkiego i nie ruszył na pomoc? Kto nie wzgardziłby wówczas Bogiem, całą czeredą aniołów, cherubinów i serafinów, kto nie uciekłby przed monotonnym hymnem chwały, który inaczej musiałyby powtarzać jego usta? Dobrze, jeśli jeszcze patrzylibyśmy na rzeczywistych zbrodniarzy, ale co powiedzieć o tych, którzy na męki skazani zostali przez własną głupotę, małość i nieporadność? Komu w ogóle można by odmówić zbawienia? I jak ta świadomość, którą posiadają zbawieni, że oto poza nimi w ogniste morze siarki, czy też jakkolwiek inaczej zwałbyś to miejsce zatracenia, zostają wrzuceni ich bliscy, musiałaby wpływać na nich samych? Żaden śpiew i żadne wychwalanie nie okazałoby się wówczas prawdziwe – wszystko byłoby jedynie maską strachu, zasłoną ukrytego przerażenia przed losem potępionych. I jak ty byś się czuł, gdybyś pośród zbawionych nie znalazł swych rodziców, swych przyjaciół? Jak by się czuli mężowie bez żon i żony bez mężów, ojcowie i matki bez dzieci i dzieci bez matek i ojców? Czyż wtedy nie powstałaby konieczność nowego Zbawiciela, który potrafiłby złożyć z siebie ofiarę nie tylko, jak ten pierwszy, za wybranych, ale i za potępionych?

– Kim jesteś, aby oskarżać Pana? – odpowiedziałem. Skupiłem się cały w sobie, ze wszystkich sił przywarłem do tego, co przekazali święci Ojcowie, i mówiłem z głębi swego serca. – Czy byłeś wcześniej, niż zostałeś stworzony? Czy towarzyszyłeś Mu w czasie, kiedy nie było jeszcze żadnego czasu? Jak możesz wyrzucać Mu Jego sprawiedliwość? Jesteś jedynie kimś, kto stał się z niczego, otrzymał istnienie z zewnątrz, i dlatego jak śmiesz rościć sobie prawa, oczekiwać czegoś innego niż tylko powrotu do niebytu?! Pycha przemawia przez ciebie, szatanie!

Próbujesz we mnie wzbudzić współczucie, powiedzieć, że nikt nie zasłużył na potępienie. Tak, wspólnym naszym losem jest popadanie w nicość. Ciążymy tam, skąd przyszliśmy. Wciąż zmienni, wciąż nie u siebie, zawsze podatni na to, co nowe i nieznane, lecz czy z tego cokolwiek wynika? Czy raczej nie powinniśmy powiedzieć, że nikt z nas nie zasłużył na łaskę? I jeśli odczuwamy w sobie współczucie dla innych, to czy i ono nie wypływa z pychy i zapomnienia o tym, kim jesteśmy? Kim jestem, abym się miał litować? Czy proch może zaprotestować?

– Skoro tak się poniżasz, to dlaczego zostałeś stworzony? – odparł z lekką ironią, tak jak stary nauczyciel zwraca się do ucznia stawiającego pierwsze kroki. – Dlaczego jesteś? Jeśli ta granica ma sens, jeśli w ogóle coś jest (a nie byłbym sobą, gdybym potrafił to przyjąć jako pewnik), to nie zdołasz wytłumaczyć Boga. Po co zsyłałby swego Syna na ziemię? Dlaczego miałoby Mu zależeć na odkupieniu, oczyszczeniu, zatarciu owej rysy, jaką wnosi sobą nicość? Wybacz, ale to, co mówisz, jest wręcz śmieszne. Czy jeśli będziesz sobie powtarzał, że cię nie ma, łagodniej zniesiesz cierpienie innych?

– Szatanie, czemu chcesz udawać? Co ciebie naprawdę obchodzi los bliźnich?

– Co mnie obchodzi? Owszem, sam w sobie niewiele, ale jako stawka, o którą idzie gra, bardzo. Wyrywam dusze i zbieram je do siebie, aby nas było więcej. Tych, co odrzucają i nie chcą się zgodzić. To my przyjmujemy prawdziwy zakład. Stajemy naprzeciw Boga i mówimy: oto jesteśmy, Twoje stworzenia, i co teraz z nami zrobisz? Rzucamy wyzwanie Jego dobroci, śledzimy ją i badamy. Nie twierdzę wcale, że zajmuje mnie los innych ludzi i że chcę im pomagać. Po co mi to? Ale oni są mymi zakładnikami. I dopóki istnieje potępienie, dopóty gra toczy się dalej. I cokolwiek Bóg by uczynił, jakkolwiek by się poniżył, my zawsze zadajemy dalsze pytania.

– Czyż śmierć Chrystusa wam nie wystarczyła? Mało jeszcze Pan pokazał, że umiłował wszystko, co stworzył?

– Śmieszny argument. Owszem, ta jego śmierć mnie zabolała. Nie mogę pojąć, dlaczego zrobił tak głupio. Siedział w tej swojej boskości jak w wygodnym gnieździe i przyszedł tu na świat, gdzie ja panuję, i zgodził się cierpieć. Ależ mu dopiekłem! Dręczyłem, ile wlazło. I bezskutecznie. Nie złamał się. Prawdę mówiąc, to oburzające. Jakim prawem to zrobił? Tak cierpieć i nie wykrzyczeć słów buntu. Niebywałe. Drażni mnie to. Irytuje. Ten wasz Chrystus i jego ofiara to po prostu nie do zniesienia. Ale i tak Mu nie ulegnę. Nie wolno mi ulec, bowiem w sobie znajduję ostoję. 

– Dlaczego nie chcesz przyjąć tajemnicy? Żadne stworzenie nie może tego poznać. Być może jedynie Bóg przenika wszystko. Lecz czy nam nie przystoi raczej się cieszyć, że w ogóle jesteśmy?

– A znasz opowieść o niewinnych łzach cierpiących dzieci? Nie będę się cieszył, dopóki tyle będzie na świecie niezawinionych mąk.

– Znowu to twoje diabelskie miłosierdzie, w które się stroisz. Nie do twarzy ci z nim. Przypominasz kata, który ubrał się w dziecięce fatałaszki. Straszne. Czy śmierć Chrystusa ci nie wystarczyła? Mało jeszcze Pan pokazał, że umiłował wszystko, co stworzył? Czy jego cierpienie nie wystarczy?

– Nie, no nie mogę. Dość mam tej mniszej gadki. Dość waszej kleszej propagandy. Nie chcę słuchać o krzyżu i ofierze. Nic mnie bardziej nie wkurza. To jest tanie i głupie. Co mnie obchodzi, że ten niebiański pajac dał się głupio zaciukać? Co ja z tego mam? 

– A co masz mieć? Nie jesteś panem życia. Dlatego patrz z wdzięcznością na Tego, który będąc Bogiem, nie traktował swej boskości jako czegoś przywłaszczonego, ale podzielił się nią z nami.

– Brednie. Chrześcijańskie slogany. Wolę sam decydować o sobie, sam siebie stwarzać i wymyślać. 

– Mówisz, jakbyś był Bogiem.

– Dopóki nim nie zostanę, nie chcę przebaczenia, zbawienia, uleczenia. Nie chcę nic, poza wszystkim.

– Więc jesteś stracony na wieki. Chcąc niemożliwego, potępiasz siebie.

– Drwię z tego. Przez to, że nie poniżę się błaganiem o wybaczenie, pokazuję swoją wielkość. O, niech On o mnie zabiega, niech mi do nóg upada. A ja i tak Jego zbawienia nie przyjmę. Będąc sobą, niszczę Jego porządek. Zachowując swoje zbuntowane „Ja”, niszczę Jego ład. Nie ma mowy o pokucie. Obrzydliwe to i niewolnicze.

– Skrucha i żal jest pragnieniem, aby to, co się stało, nie było się wydarzyło. Jest zdaniem się na Boga. Jest przyznaniem Mu racji i oddaniem Mu tego, co należne. On jeden panuje nad bytem i On jeden udziela istnienia. Jeśli On jeden zapomni o tym, co było złe – zło zostaje zwyciężone. Po co mi moje „ja”? Zdaję się na Pana i żyć będę!

– Jako kto? Mgliste wcielenie anioła? Nie chcesz być sobą? Nie chcesz być dla siebie? Nie chcesz sam decydować i sam stwarzać? Być sobą i z siebie wszystko dobywać – oto jest zbawienie.

– Nie liczę na zbawienie, nie jestem kupcem, nie mówię: ty daj mi to, a ja w zamian odstąpię ci co innego. Padam na twarz i wyznaję, że nie jestem godny dostąpić zbawienia. Padam na twarz i wyznaję, że to, na co patrzę, jest godne podziwu.

– Mimo cierpienia?

– Mimo cierpienia. Podziwiam, że coś jest.

– Podziwiaj sobie zdrowo. Niewolniku. Psie. Robaku. Ja ofiarowuję ci wolność. Ja ofiarowuję ci potęgę. I moi ludzie idą za mną. I wznosimy mury prawdziwie niepokonane. I nasza wieczność będzie zwycięska. Muszę wciąż sięgać tam, dokąd inni nie mają śmiałości. Muszę przekraczać wszelkie granice i wciąż ocierać się o to, co nie jest. Jestem wiecznym wyzwaniem dla Boga. Ale też jestem jego pytaniem. Gdyby mnie nie stworzył, nie byłby się wzbogacił. Przyznasz przecież, że czyniąc coś dobrze, przysparzasz Mu czegoś?

– Nie.

– Jak to nie?

– Wszystko, co dobrego się staje, On czyni przeze mnie. Wszystko, co złe, czynię ja.

– Im więcej w tobie pokory, tym więcej pychy!

– To ty nazywasz białe czarnym, a czarne białym.

– Ja mówię prawdę.

– Ty, który jedynie kłamać potrafisz?

– Gdybym zawsze kłamał, wiedziałbyś, że odwrotność mych słów zawsze będzie prawdą. Marny byłby ze mnie zwodziciel.

– Nie wiem, czy przeze mnie nie przemawia niekiedy szatan. Ale wiem, że robię wszystko, aby się tak nie stało.

– Kto robi?

– Ja.

– Lecz mówiąc, że chcesz być dobry, wiesz, iż jest to od ciebie niezależne, zgadzasz się, by kto inny dyktował, co jest dobre. To służalstwo. Wy, chrześcijanie, jesteście metafizycznymi lokajami.

– Jest łaska, której ja nie zgłębię. Pan daje tym, którym chce.

– A tym, którym nie chce, nie daje. Mnie nie dał, a tobie dał. Mnie przewidział na męki, a ciebie do życia.

– Nie wiem tego jeszcze.

– A gdyby tak było, co byś o Nim powiedział?

– Że to było Jego prawo.

– A co byś powiedział o graczu, który gra znaczonymi kartami?

– Że jest oszustem.

– Więc Bóg, który gra z nami, dając nam do ręki karty, z którymi nie możemy wygrać, nie jest oszustem? Czym różni się zatem od innych kłamców?

– On z nami nie gra. Ja w każdym razie z Nim nie gram. Padam na twarz i słucham. Wyrzekam się siebie i czekam. Głoszę Jego chwałę.

– Nie jesteś godny rozmowy ze mną. Byłbyś wybornym sługą tyrana. I zaprawdę, jesteś nim. Tylko że takich jak ty nikt nie ceni. Nawet Bóg woli tych, których i ja sobie znalazłem. Pełnokrwistych, prawdziwych mężczyzn, dzielnych w grzeszeniu i sprawnych w zbrodni. Ach, jak bardzo cieszy się, gdy jeden z nich wpadnie w Jego ręce! Natomiast ciebie ma za nic!

Zapanowała długa cisza. Wydawało mi się, że słyszę skrzypienie piasku i dziki chichot. Czyjeś kroki oddalały się ode mnie. Zapadłem w sen.

***

Musiałem oderwać się od lektury wyznań pobożnego mnicha. Wiele rzeczy pozostało jeszcze ukrytych przede mną: nie wiedziałem, dlaczego ten, który zdecydował się na całkowite odosobnienie, i to w tajemnicy przed innymi, w końcu postanowił spisać swoje myśli. Trudno też było zrozumieć, dlaczego wybrał w tym celu akurat starożytny język grecki, tak jakby nie mógł się posłużyć którymkolwiek z mniej egzotycznych sposobów porozumiewania się z bliźnimi.

Wyszedłem z domu, nie skończywszy lektury znalezionego rękopisu. Nie potrafiłem się skupić na niczym innym, jak właśnie na dopiero co przeczytanych kwestiach. Aniołowie, diabły, moce niebios i ziemi, pustelnicy i asceci – jakże to wszystko było odległe od mojego życia. Zacząłem się jednak zastanawiać i doszedłem do wniosku, że jeśli można rozumnie przyjąć istnienie Boga, to nie ma powodu, aby odrzucić istnienie duchów. W każdym bowiem przypadku natrafiamy na to, co wymyka się naszym zmysłom.

Postanowiłem powrócić do dzieła greckiego mnicha tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Kiedy jednak po dniach wypełnionych obowiązkami znalazłem nieco wolnego czasu na lekturę, stwierdziłem, że przedtem powinienem zapoznać się z tekstami, o których wspominali zarówno Nikifor, jak i jego Przeciwnik.

Zacząłem od Biblii. Wzmianki na temat szatana są w niej zdumiewająco ubogie. Mgliste wspomnienie o synach Bożych, którzy widząc, że córki ludzkie są piękne, mieli z nimi dzieci, nie jest dostatecznym dowodem, że chodziło tu o złe duchy. Nigdzie w Piśmie nie można też było znaleźć wprost opisanej historii upadku aniołów. Jedynie kilka miejsc, jeśli interpretować je symbolicznie, można by uznać za potwierdzenie upadku szatana z powodu pychy. Najbardziej przekonujące ze wszystkich jest poświęcone upadkowi króla Tyru miejsce z Księgi Ezechiela:

 

Pan skierował do mnie te słowa: „Synu

człowieczy, podnieś lament nad królem Tyru

i powiedz mu: Tak mówi Pan Bóg:

Byłeś odbiciem doskonałości,

pełen mądrości i niezrównanie piękny.

Mieszkałeś w Edenie, ogrodzie Bożym,

okrywały cię wszelkiego rodzaju szlachetne kamienie (...)

Jako wielkiego cheruba

opiekunem ustanowiłem cię

na świętej górze Bożej, chadzałeś pośród błyszczących kamieni.

Byłeś doskonały w postępowaniu swoim

od dni twego stworzenia,

aż znalazła się w tobie nieprawość.

Pod upływem rozkwitu swego handlu

wnętrze twoje napełniło się uciskiem

i zgrzeszyłeś,

wobec czego zrzuciłem cię z góry Bożej

i jako cherub opiekun zniknąłeś spośród

błyszczących kamieni.

Serce twoje stało się wyniosłe

z powodu twej piękności,

zanikła twa przezorność z powodu twego blasku (...)

Sprawiłem, że ogień wyszedł z twego wnętrza,

aby cię pochłonąć,

i obróciłem cię w popiół na ziemi (...).

Przestałeś istnieć na zawsze”.

 

Zbliżony swym sensem do Ezechiela jest obraz z Księgi Izajasza:

 

Jakże to spadłeś z niebios

Jaśniejący synu Jutrzenki (...)

Ty, który mówiłeś w swym sercu:

Wstąpię na niebiosa,

powyżej gwiazd Bożych

postawię swój tron (...)

Strąconyś do Szeolu

na samo dno Otchłani.

 

Być może również do ostatecznego potępienia diabła odnoszą się inne słowa tego samego proroka:

 

Oto wy wszyscy, którzy rozniecacie ogień,

którzy zapalacie strzały ogniste,

idźcie w płomienie waszego ognia,

wśród strzał ognistych, któreście zapalili.

 

 Całą sytuację jeszcze bardziej zaciemnia postać złego ducha, pochodząca z Księgi Hioba, gdzie przedstawiony jest on nie tyle jako bezwzględny wróg, ile jako boski wysłannik.

Jeśli zatem szatan w rozmowie z Nikiforem mógłby się na coś powoływać – pomyślałem – to właśnie na brak wzmianek o jego ostatecznym potępieniu w najstarszych fragmentach pism świętych. Nie jest przeciwnym dowodem apokryficzna Księga Henocha i nie zdoła ona zrównoważyć braku wzmianek w księgach Biblii. Można by wprawdzie zapytać, dlaczego szatan ma poszukiwać swego usprawiedliwienia właśnie w księgach świętych, ale jak wynikało przynajmniej z tekstu, który miałem przed oczami, diabły lepiej się znają na rzeczach boskich niż niejeden chrześcijanin. Tak już jest, że przecząc wszystkiemu, starają się bronić swej sprawy, opierając się na tym, co ma również największe znaczenie dla wierzącego.

Bez porównania bardziej wymowne są pod tym względem słowa Ewangelii i listów apostolskich. W opowieści o Sądzie Ostatecznym, zawartej w Ewangelii św. Mateusza, Jezus mówi wyraźnie: „«Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny przygotowany diabłu i jego aniołom» (...) i pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego”. W tym samym przekazie znajdujemy równie bezwzględne słowa Mistrza: „A synowie królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz – w ciemność, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. I w innym miejscu, w zakończeniu przypowieści o chwaście, przekazanej nam przez tego samego apostoła, znajdziemy jeszcze raz potwierdzenie losu zgotowanego demonowi: „Syn Człowieczy pośle aniołów swoich; ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Ostateczne przekleństwo, które ma dopaść grzeszników, potwierdza także i Piotr w swym liście, gdzie czytamy: „A to samo słowo zabezpieczyło obecnie niebo i ziemię, jako zachowane dla ognia, na dzień sądu i zguby bezbożnych ludzi”. Znajdziemy w tym samym liście i takie słowa: „Jeżeli Bóg aniołom, którzy zgrzeszyli, nie odpuścił, ale wydał ich do ciemnych lochów Tartaru, aby byli zachowani na sąd”. Warto jeszcze przedstawić jeden fragment tekstu świętego z Objawienia udzielonego św. Janowi na wyspie Patmos:

 

A diabła, który ich zwodzi,

wrzucono do jeziora ognia i siarki,

tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok.

I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków.

 

Wszystkie te cytaty, zebrane razem, pokazują, że autorytet Biblii jednoznacznie opowiada się za wiecznymi mękami i potępieniem grzeszników. Niemałej przeto trzeba było odwagi (a być może zuchwałości), aby mimo tych wszystkich tak kategorycznie brzmiących gróźb poważyć się na twierdzenie, że także i szatan może zostać zbawiony. Najbardziej konsekwentnie uczynił to zapewne Orygenes, który przedstawił co najmniej kilka powodów (w niektórych jego argumentach łatwo odnalazłem logikę kusiciela Nikifora). W komentarzu do Księgi Kapłańskiej Orygenes twierdzi, że jak długo istnieje piekło, tak długo dzieła Zbawiciela nie można uznać za ostateczne. „Wypełni [Chrystus] dzieło wówczas, gdy mnie, ostatniego i najgorszego ze wszystkich grzesznika, uczyni pełnym i doskonałym. Skoro wszyscy nazywamy się Jego ciałem i członkami, to dopóki istnieją wśród nas tacy, którzy nie są «poddani» w doskonałym «poddaniu», również i On nie jest «poddany». Kiedy zaś wykona swoje dzieło, kiedy doprowadzi swoje stworzenie do pełnej doskonałości, wówczas powiemy o Nim, że jest «poddany» w tych, których poddał Ojcu i w których wypełnił dzieło przeznaczone Mu przez Ojca, ażeby Bóg był wszystkim we wszystkich”.

Z dobroci Boga wyciąga Orygenes równie radykalne wnioski w swym najważniejszym dziele – O zasadach. Ponieważ „koniec świata przywróci wszystko do pierwotnego stanu” i „koniec stanowi początek świata, który nadejdzie”, nie wolno przyjmować, że coś ostanie się wobec wszechogarniającego odnowienia. „Wróg zostanie zniszczony nie po to, aby go nie było, ale po to, by nie był nieprzyjacielem i śmiercią”. Stwórca jest wszechmocny i doskonały, nie ma zatem takiej rany w bycie, której nie potrafiłby uleczyć. Dlatego „kara wszystkich bezbożnych ludzi posiada kres. Bezbożnicy więc i demony powrócą kiedyś do swego pierwotnego stanu”.

Słowa Orygenesa stanowiły największe wyzwanie postawione dosłownej nauce Biblii, z tego powodu doczekały się – jeszcze przed oficjalnym potępieniem – licznych polemik. Dotknęła je również krytyka ze strony św. Augustyna. Przyznaje on wprawdzie, że „kara wieczna wydaje się rozumowi ludzkiemu ciężka i niesprawiedliwa dlatego, że słabym i skazanym na śmierć umysłom brak pojęcia owej najwyższej i najczystszej mądrości, która umożliwiałaby im zrozumienie, jak wielkiej zbrodni dopuszczono się w pierwszym grzechu. Ten więc, kto zniszczył w sobie dobro, które mogło być wieczne, stał się godnym wiecznego zła”. Zatem „ponieważ życie wieczne ludzi świętych będzie bez końca, więc również kara wieczna dla tych, których ma dotknąć, bez żadnej wątpliwości nigdy się nie skończy”. Naukę Augustyna potwierdza św. Tomasz. Pisze: „ostateczne nieszczęście będzie polegało na tym, że umysł całkowicie będzie pozbawiony światła Bożego, postawą zaś człowiek będzie zatwardziale odwrócony od Bożej dobroci”. Jednak grzesznicy w sumie potępienia zachowają wolną wolę, chociaż nie pozwoli im ona na powrót do Boga. „Jakikolwiek bowiem cel ostateczny wyznaczy sobie dusza w stanie śmierci, będzie w nim trwała na wieki, pożądając go jako czegoś najlepszego. Zatem jeśli wola złych zawzięcie utwierdzi się po śmierci w złu, zawsze będą oni pożądali tego, czego pożądali przedtem, jakby to było czymś najlepszym. Nie będzie im przeto żal, że zgrzeszyli, nikt bowiem nie żałuje, iż uczynił to, co uważa za najlepsze”. A oto i wniosek: „Kara nie powinna mieć końca, gdy wola uporczywie trwa w grzechu”.

Tak uzbrojony w wiedzę na temat rzeczy ostatecznych, mogłem powrócić do wyznań człowieka, dla którego kwestia potępienia wiecznego stała się jego być albo nie być.

***

Po odejściu mego kusiciela ja, Nikifor, wcale nie czułem się lepiej. Nie potrafiłem odpowiadać, tak jakbym sobie tego życzył: jasno i przekonująco. Co gorsza, spotkanie ze Złym nie tylko nie przyniosło mi otuchy, której oczekiwałem, ale wzbudziło we mnie jeszcze większe niż dotąd wątpliwości. Powtarzałem sobie wprawdzie, że sprawiedliwość Boża wymaga, aby prócz zbawionych byli także potępieni. Inaczej Stwórca okazałby się tyranem. Musi istnieć przyzwolenie na zło, jeśli ma też istnieć wolność i dobro. Po co byłaby potrzebna historia, po co ofiara złożona przez samego Pana, skoro wystarczyłaby Jego wola, aby uleczyć grzesznika? Gdyby Bóg sprawił, żeby wszyscy zostali zbawieni, czy tym samym nie odebrałby nam owej wolności, którą tak zachwalał szatan? Rozumując w ten sposób, poczułem, że znalazłem argument dla mego kusiciela. Skoro twierdził, że dzięki niemu ród ludzki stał się wolny i że zło musiało przyjść, aby zaistniało dobro, niech wyciągnie jedynie konsekwencje ze swego własnego myślenia i będzie musiał przystać też na wieczną karę. Szatan sam upadł i sam doprowadził do swego potępienia. Bóg był tak dobry, że pozostawił mu w tym wolną rękę.

Krótko jednak trwały chwile mego spokoju, bowiem, jak to zwykle bywa, gdy zostajemy sami ze sobą, stan pewności szybko zastępuje skrajna rozpacz. Zasypiałem pełen ufności, a budziłem się oblany potem i wewnętrznie rozdarty. Coś kazało mi pytać dalej, coś, co gotów byłem uznać za głos mego przeciwnika, jakkolwiek tym razem nie zjawiał się przede mną w cielesnej postaci, a jedynie subtelniej, za pośrednictwem pytania, które raz wypowiedziane na głos, przyprawiało mnie o drżenie.

Jeśli bowiem zgodzić się z moim twierdzeniem, wcale nie usuwało to problemu. Bóg chce wolności i dlatego nikogo nie zmusza. Tylko że powiedzieć tyle, to powiedzieć, że Bóg potrzebuje Złego i nie potrafi się bez niego obyć. Gdyby nie sprawca zła, to Pan nasz nie byłby naszym Panem. I tak wracałem do słów diabła: „czy można potępić dobrego sługę? A kim ja jestem, jak właśnie nie najwierniejszym sługą? Inni otrzymali w nagrodę chwałę, dobre imię, a ja służę za nic – znienawidzony, wzgardzony, i ostatnio zapomniany – nie jestem największym z duchów?”. W żaden sposób nie mogłem przekroczyć niepodważalnej sprzeczności: albo zło nie jest złem, Bóg jest wszechmocny i nie ma potępienia, albo też zło wcale nie jest tak słabe, wcale nie jest jedynie negatywnością i brakiem dobra, jak zawsze wierzyłem, tylko siłą, przeciwną, dynamiczną, w sobie samej znajdującą źródło życia.

To wydawało mi się jednak tak absurdalne, że musiałem powracać do pierwszego twierdzenia, którego jednak wcale nie było mi lżej przyjąć. Nawet gdybym odrzucił jednoznaczne sformułowania Pisma (a przecież gdybym to zrobił, to w ogóle dzięki czemu miałbym myśleć, na czym oprzeć swe poszukiwania?), nie uzyskałbym rozwiązania złowrogiego paradoksu. Bo też dalej, jeśli w istocie między dobrem a złem nie ma różnicy, to ofiara, cierpienie Chrystusa pozostają niezrozumiałe. Dlaczego miałbym w ogóle być dobry? Słuchając wezwań do czynienia dobra, okazywałbym się tchórzem, który niezdolny jest podjąć prawdziwego wyzwania i zanurzyć się w szaleństwie zła. Trzymałem się zasad tylko dlatego, że i inni tak czynią (a dlaczegóż by inaczej?).

Mogłem sobie zawsze powiedzieć, że wiedza, którą posiadłem (o ile w ogóle była to wiedza, a nie dzieło diabła, którego obecność wciąż jednak podejrzewałem w swoich myślach), dana została jedynie ludziom jej godnym. Docierała do wąskiej grupy tych, którzy, jak ja, poddali się umartwieniom, wzięli na siebie ciężar rozprawy z samym sobą i w nagrodę osiągnęli ostateczne zrozumienie. Ale i ta myśl, choć bardzo mi pochlebiała, była głupia – pierwszy lepszy morderca i rozpustnik osiągał to samo, co ja mogłem otrzymać po wielu latach pracy. I, zaiste, marna to byłaby pociecha, gdybym sobie powiedział, że ja, w przeciwieństwie do nich, zdobyłem pełną świadomość tego, co czynię.

Musiała zatem istnieć granica. Zło musiało być potępione. Musiało być zatracenie i zbawienie. Ale jak mogło być zło, skoro był Bóg, i jak istnieje Bóg, skoro jest zło? Jak mogło w ogóle być coś, skoro był Bóg? Mówiłem sobie: ze względu na nicość, z której się wywodzimy, jesteśmy skłonni do odchodzenia od Boga, a przez to stajemy się godni kary. Odchodzimy sami z siebie, jedynie na mocy wyboru własnej woli. Tylko że wszechmoc Boga wymaga, aby wiedział z góry o naszym wyborze. Jeśli to nawet prawda, że sam byłem tym, który dokonuje wyboru, to przecież On był u jego podstaw. To Jego łaska musiała określać, nim jeszcze zapadło we mnie postanowienie, jaki będzie mój czyn. Byłem zatem już potępiony, nim wykonałem cokolwiek godnego potępienia, tak samo jak zostałem zbawiony, nim cokolwiek godnego zbawienia się dokonało. Ale i teraz nie byłem spokojniejszy. Niech tak będzie, mówiłem do siebie w uniesieniu. Jeśli tego wymaga ode mnie Pan, gotów jestem na to przystać. Nie rozumiem, ale się poddaję. Łatwiej jednak to powiedzieć, niż wykonać. Mój umysł wciąż na nowo wdawał się w spór. I słyszałem inny głos w sobie, który mówił: nie poddawaj się zbyt łatwo. I przypomniałem sobie słowa Pisma o tym, że temu, który puka, zostanie otworzone, a ten, który szuka – znajdzie. Czy te słowa nie dotyczą także mnie? Czy wolno mi zaprzestać poszukiwań? Czy Bóg, jak uczy Pismo, nie uczynił wszystkiego dobrym i czy tym samym nie powinienem oczekiwać, że na końcu labiryntu moje pogrążone w ciemności oczy dosięgną blasku światła?

Bo przecież gdyby Bóg wszystko już z góry przewidział, czym innym byłoby życie i jego zmagania, jak nie grą pozorów, zwodniczym przedstawieniem bezwolnych automatów? Czy Chrystus by przyszedł, czy nie, wszystko byłoby tak samo, wydarzenia z przeszłości i przyszłości nie różniłyby się niczym od siebie: doskonale żadne, lekkie jak puch, marne i puste, nie mogłyby stanowić ceny stworzenia, ceny cierpienia. Ułuda, sen, mara – oto byłby świat. To byłby świat, gdybym się z tym pogodził. Lecz jak miałem się nie pogodzić, skoro nie znajdowałem innego wytłumaczenia w sobie? Musiałem wybierać: albo wszechmoc Boga i ułudę świata, albo ograniczenie Boga i istnienie świata. Wybrawszy jednak to pierwsze, nadal nie wiedziałem, jak mam pojmować słowa o Boskiej dobroci i Opatrzności. Mój rozum tak zawikłał się w sobie, że zachorowałem.

Zwątpiłem w posty i umartwienia. Ogarnęło mnie wielkie zniechęcenie do życia. Moja wiara utraciła żarliwość młodości i dojrzałość starości. Przestałem wychodzić z jaskini. Po cóż miałbym to czynić, na co mój trud, skoro moje przeznaczenie już jest zapisane i moja obecność w księdze zbawienia lub potępienia została przesądzona. Wydawało mi się zatem, że ostatecznym wyjściem będzie stan obojętności i pogodzenia – mało w tym było wprawdzie Chrystusa, ale co więcej mogłem uczynić? Słabłem z dnia na dzień.

Coraz częściej śniłem albo leżałem tępo wpatrzony w fantastyczne kształty, jakie utworzył na ścianach piasek. Wieczorami nachodziły mnie napady gorączki. Bredziłem w malignie i popadałem w nieświadomość. O niczym tak nie marzyłem, niczego nie wyglądałem z taką niecierpliwością jak ostatecznego końca. Przestałem się bać nawet Sądu Ostatecznego, bo nie wierzyłem, aby mógł on zmienić cokolwiek w moim losie. Nie mogłem, jak to było niegdyś, wyobrażać sobie też szczęścia wybranych, albowiem przerażeniem napawała mnie myśl, że i radością można się nasycić, że przesyt może też dotknąć Boga i że niebo ze wszystkimi swymi rozkoszami nie pozwoli mi pozbyć się drugiej strony mego istnienia, tej, o której mówił szatan.

Przeklinałem swoje życie. Z punktu widzenia świata było ono przecież doskonale jałowe. Nikomu nie przyniosło niczego dobrego, nikomu nie pomogło. Nie zdobyłem też wiedzy o rozkoszy, o której tak wiele pisują poeci. Byłem prawdziwie nikim. Do momentu jednak, gdy wierzyłem w słowa Pana, mogłem być przekonany, że miara świata jest bez znaczenia. O inną nagrodę się ubiegałem. Lecz wraz z końcem tej wiary i nadejściem wątpliwości wszystko utraciło swe znaczenie.

Pewnego dnia jednak, a miało się już ku wieczorowi, poczułem w sobie nagły przypływ sił. Mogłem wstać i wyjść wreszcie na zewnątrz. Odstąpiły ode mnie wątpliwości, tak dotychczas mnie prześladujące. I zdałem sobie sprawę, że żyję. Chociaż pozornie nic się nie zmieniło, to jednak nie potrafiłem pozbyć się owego uczucia wzniosłości i uniesienia: a jednak istnieję! Przyglądałem się piaskowi i niebu, wpatrywałem w słońce. I coraz mocniej, coraz bardziej nieodparcie odczuwałem potrzebę głoszenia chwały. Chciałem upaść na kolana, rzucić się na ziemię i krzyczeć. Wołać z radości, że coś istnieje, że ja istnieję, że mogę się cieszyć, że coś istnieje. Powtarzałem sobie, że to być może tylko odmiana choroby, jeszcze jedna sztuczka złego ducha, ale nic nie pomagało. Czułem wdzięczność, i uczucie to było tak potężne, że pod jego naporem musiały pierzchnąć wątpliwości.

I nagle zrozumiałem, co to znaczy nie zadawać pytań i przyjmować wszystko jako dar. Oto zostałem przecież stworzony na obraz i podobieństwo Władcy. Oto odzyskałem swe miejsce – wszystkie dotychczasowe pytania zadawane były nie przez mego ducha, lecz przez moje „ja”. Zaiste, szatan miał rację: był moim ojcem, ojcem mojej niegodnej wolności, mego zwykłego „ja”, czyli tego wszystkiego we mnie, co chciało się samo sobą rządzić. Bo przecież gdybym ściśle przylgnął do Boga, to nawet żadne pytanie nie mogłoby wyjść z moich ust. I oto ja, buntownik, ukorzyłem się. Ponieważ coś istniało, a istnienie to było czymś zupełnie spoza mnie, mogłem je jedynie przyjąć z pochyloną głową.

Przestać być sobą – takie było teraz moje największe pragnienie. Zostawić na boku swoje „ja” i pozwolić panować w sobie miłości do Boga.

I cała moja dotychczasowa walka wydawała mi się nieporozumieniem. W każdym pytaniu zadanym Bogu, we wszelkiej niezrozumiałości kryło się przekonanie, że ja w ogóle mogę postawić podobne pytanie, że mogę znaleźć się w sytuacji kogoś, kto wymaga i pyta. Lecz przecież, zgodnie z prawdą, takie miejsce mi nie przysługiwało. Wszelkie wyjście poza to, że istnienie jest darem, musiało być uroszczeniem.

Granica, na której docierałem do istnienia, do kruchości i własnej podatności na śmierć, była też kresem wątpliwości i bramą wiodącą mnie do wybawienia. I nie wiedziałem, jakie będą moje ostateczne losy, czy Bóg zgotował mi miejsce pośród wybranych, czy też potępionych. Teraz nie miało to już znaczenia, gdyż gdziekolwiek bym się znalazł, pragnąłem tylko jednego: głoszenia chwały. Wizja wiecznego potępienia przestała zadawać mi ból – nie miałem żadnego prawa pytać, jak Ten, który Jest, wybiera. Inaczej bowiem wciąż zajmowałbym pozycję, która mi nie przystoi. Budowałbym siebie w oparciu o nicość, o tę niewypełnioną stronę bycia, do której przecież nigdy nawet zbliżyć się nie mogłem.

Pod wpływem tych myśli rozwiązał się wreszcie mój język, serce zaczęło bić żywiej, popłynęły mi z oczu łzy. Pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy mogłem się modlić. I padłem na kolana, i zacząłem głośno wołać do mego Boga i przepraszać Go za wszystko, co myślałem, i wszystko, co w sobie znalazłem złego. I w oczach moich owa pustynia, która mnie otaczała, przestrzeń doskonale jałowa, gdzie nie znajdziesz rośliny ani zwierzęcia, ani człowieka, wydała mi się rajskim ogrodem, wydała mi się tryskać zielenią i żywością, albowiem w ogóle istniała. I myślałem sobie, że gdyby Pan odtrącił mnie i zesłał do piekła, to nawet tam, z dala od Niego, widząc wokół szatanów, odczuwałbym potrzebę oddawania chwały, bo we wszystkim, co jest, odcisnął się Jego ślad, od ziarna piasku po mego dręczyciela.

A kiedy wstałem już po wielu godzinach sławienia Imienia Najwyższego, zrozumiałem, że odzyskałem siebie na nowo. I uznałem, że moje potajemne zaszycie się tutaj było wielkim błędem. Chciałem być absolutnie doskonały, a to przecież niemożliwe. Dlatego uznałem, że należy dać świadectwo. O wszystkim, czego doznałem. Czułem, że zbliża się śmierć, ale przestałem jej biernie oczekiwać. Ostatnie chwile, jakie mi pozostały, przeznaczyłem na spisanie wszystkiego, co stało się moim udziałem w ciągu lat pobytu w samotności. Jednocześnie zacząłem bardziej niż dotąd modlić się za braci. Dziwna rzecz jednak: pisząc swe wspomnienia, nie potrafiłem używać zdań własnego języka, tylko wciąż przychodziły mi do głowy zwroty pochodzące ze starożytnego języka, jakim posługiwali się Ojcowie. Tak jakby ręka sama pisała, nie zważając na rozkazy wydane jej przez umysł. Uznałem to zatem za cud i widomy znak łaski Pańskiej. Panie…

***

Tu rękopis się urywał. Zapewne w końcu nadeszła oczekiwana tak długo przez Nikifora śmierć. Nie potrafiłem ustalić, w jaki sposób napisany przez greckiego mnicha pamiętnik przedostał się do kairskiej biblioteki. Nie byłem też do końca przekonany nagłym nawróceniem się pobożnego męża. Wciąż sądziłem, że jednak pytania szatana nie znalazły dostatecznej odpowiedzi.

Ostatnie wyznania Nikifora, jakkolwiek dla niego były zapewne oznaką wybawienia, nie stanowiły dla mnie rozstrzygnięcia postawionej na początku kwestii zbawienia Złego.

Być może jednak żaden rozum nigdy nie będzie mógł uzyskać wyjaśnienia tej zawiłej sprawy. I może jedynie postawa Nikifora była odpowiedzią – schyleniem głowy i wyznaniem swej winy? Nie można tego wykluczyć, ale też mnie taka odpowiedź jeszcze nie potrafiła uspokoić. Wracałem z Kairu, wciąż nie wiedząc, jaki będzie ostateczny los potępionych aniołów.