Dogmat i tiara. Esej o upadku rzymskiego katolicyzmu - Paweł Lisicki - ebook

Dogmat i tiara. Esej o upadku rzymskiego katolicyzmu ebook

Paweł Lisicki

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorytet Kościoła przejawiał się w tym, że pilnował, zachowywał, przekazywał i chronił Bożą prawdę, i w tym, że potępiał, zwalczał, i skutecznie gromił przeciwne Bożej prawdzie błędy.

Kościół w historii był Kościołem walczącym. Żyć - znaczyło głosić z mocą dogmat i potępiać przeciwne mu argumenty. Jeśli to potępienie miało być realne, a nie abstrakcyjne, musiało też wskazywać z całą mocą na ludzi, którzy te błędy przyjmowali i wyznawali.

Władza, która miała formalne umocowanie w urzędzie papieskim, władza piętnowania błędów stała się pierwszą ofiarą soboru. Jeśli władza nie działa, nie wskazuje, kto jest, a kto nie może być nauczycielem katolickim, zanika autorytet Kościoła i autorytet papieża.

Papieże mogą pozostać medialnymi celebrytami, ale gubią autorytet. Prawda, której byli strażnikami, została zmuszona do milczenia. Dogmat już nie wiąże. Dogmat stał się opinią i poglądem. Nie otwiera bram do Nieba. Nie przenosi poza czas. Zamiast podlegać władzy Boga, świat ulega tyranii doczesności i włącza się w budowę globalnej, lepszej przyszłości.

Dogmat i tiara to książka o porzuceniu dogmatu, o paraliżu zasady dogmatycznej. O zjawisku, które widać gołym okiem, kiedy jawni heretycy nie tylko są tolerowani, ale wręcz robią kościelne kariery, kiedy wielu biskupów chce błogosławić czynnych homoseksualistów, a siostry zakonne - bronić aborcji.

Nie da się głosić prawdy wiary bez potępienia jej przeciwieństwa. To relatywizacja aktu wiary. To w istocie subtelna i łagodna forma uśmiercenia dogmatu, coś jak eutanazja.

Nie wystarczy powiedzieć, że Chrystus jest Synem Bożym, zawsze trzeba dodać, że każdy, kto tak nie uważa, jeśli tylko nie znajduje się w stanie nieprzezwyciężonej niewiedzy, błądzi, okazuje Bogu nieposłuszeństwo, lekceważy Boży nakaz. Powiedzieć to pierwsze bez dodania tego drugiego, to nic nie powiedzieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 663

Oceny
4,4 (18 ocen)
11
6
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeOmega15

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawie porusza temat kryzysu współczesnego kościoła. Jednak nie jestem przekonana, co do zamysłu autora, żeby pokazać, to równolegle z przedstawianiem historii Ratzingera. I to, do tego stopnia, że książka w 3/4 jest biografią papieża BXVI. Ale tak ogólnie, to bardzo interesująca.
00
Tversky

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczne, dogłębne omówienie źródeł współczesnego kryzysu wiary katolickiej. Autor wskazuje, że przyczynił się do tych zjawisk Sobór Watykański II oraz jeden z jego głównych aktorów, Josef Ratzinger. Książkę czyta się jak powieść sensacyjną, zwłaszcza w części opisującej przebieg Soboru oraz intrygi reprezentantów tzw. nowej teologii.
00

Popularność




Projekt okładki, stron tytułowych i projekt graficzny książkiFahrenheit 451

Redakcja i korektaFirma Korektorska UKKLW: Małgorzata Ablewska

Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz

 

ISBN 97883807958155

 

Copyright © by Paweł LisickiCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2020

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

Wstęp

Kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi restrykcji w związku z zagrożeniem pandemią, wszędzie najszybciej zareagował Kościół katolicki. Biskupi we Włoszech natychmiast zamykali kościoły i rezygnowali z udzielania sakramentów. Podobnie było w innych państwach. Na początku marca poszedłem w Wiedniu do kościoła augustianów na koncert, ściśle rzecz ujmując, była to msza z koncertem. Przy wejściu dostałem ulotkę, która informowała, że w związku z zagrożeniem epidemią komunia będzie udzielana tylko do rąk. W aspersoriach nie było wody święconej. Co ciekawe, w ulotce wspomniano nie tylko o koronawirusie, lecz także o grypie. Można było odnieść wrażenie, skądinąd potwierdzone przez późniejszy rozwój wypadków, że wielu biskupów tylko na coś takiego czekało: wreszcie można było odwołać nudne i jałowe rytuały. Obraz księży w maseczkach i w lateksowych rękawiczkach, udzielających wiernym komunii za pomocą pęsetek na zdezynfekowane płynem dłonie, bardziej przypominał reguły postępowania właściwe laboratoriom niż miejscom katolickiego kultu.

Jak zwykle pojawili się teologowie, którzy ogłosili, że przywiązanie katolików do sakramentów, choćby do realnej obecności Chrystusa w Eucharystii, to pozostałość podejścia materialistycznego, pogańskiego, magicznego. Niektórzy posunęli się tak daleko – głównie w Niemczech i Austrii, gdzie stężenie idiotyzmu na kilometr kwadratowy rośnie z roku na rok – by twierdzić, że ważniejsze jest, w co się wierzy, a nie co się przyjmuje do ust lub do rąk. Jak ja lubię tych wszystkich mędrków! Jednak niezależnie od tych skrajnych przypadków w ogóle posłuszeństwo Kościoła wobec świeckich zarządzeń musiało robić wrażenie. Nie była to zwykła troska o zdrowie i bezpieczeństwo, to było coś więcej. Księża uprzedzili hotelarzy, sklepikarzy, organizatorów koncertów i sprzedawców żywności. A wierni opuścili kościoły szybciej niż kibice stadiony piłkarskie. Jak to się stało? Może chodziło o charakterystyczną dla niedocenionego prymusa wolę pokazania się? Niech wszyscy zobaczą, jak bardzo jesteśmy postępowi, jak bardzo pilnujemy higieny i jak bardzo troszczymy się o zdrowie i życie ludzi. Nie ma mowy, żebyśmy dla czegoś tak błahego i ulotnego jak życie wieczne mieli ryzykować, choćby w najmniejszym stopniu, życie doczesne. Zobaczcie, dla nas też życie wieczne nie jest niczym realnym. Tak, jesteśmy strażnikami mitów, bo bez mitów ludzkość nie może żyć, ale oczywiście nie zamierzamy narażać dla czegoś równie ulotnego jak mit czegoś równie uchwytnego jak zdrowie i życie. Co to, to nie. Jesteśmy zbyt dojrzali, zbyt oświeceni, zbyt rozumni. Powtórzę: każdy, kto patrzy na te wydarzenia z pewnego dystansu, musi być zaskoczony i musi zadawać sobie pytanie: jak to było możliwe? Co jest źródłem tej potulności i tego, z całej mocy pokazywanego, podporządkowania się wszelkim możliwym, czasem rozsądnym, czasem nie, ograniczeniom? Była ona tak wielka, że jeśli już gdziekolwiek dochodziło do próby zaskarżania skrajnych decyzji władz publicznych, najczęściej w roli obrońców podstawowych praw obywatelskich występowały różne wspólnoty tradycjonalistyczne, nie oficjalnie Kościół. Nigdzie nie było to równie groteskowe jak w Nowym Jorku, gdzie przeciw drastycznym zakazom wszelkiego gromadzenia się w celach religijnych, mimo że uwolniono już handel i otwarto restauracje, wystąpiła wspólnie najbardziej osobliwa koalicja, jaka kiedykolwiek pojawiła się na świecie: bractwo świętego Piusa X i ortodoksyjni rabini z Brooklynu. To właśnie tradycjonalistyczne bractwo pospołu z rabinami złożyło za pośrednictwem Stowarzyszenia imienia Tomasza Morusa pozew przeciw gubernatorowi i burmistrzowi Nowego Jorku – Andrew Cuomo i Billowi de Blasio. Przedstawiciele oficjalnego Kościoła czekali grzecznie, aż władze łaskawie pozwolą im dalej ratować dusze wiernych – jakkolwiek by było, jest to wciąż główny cel działania katolickich kapłanów.

Jednak nie to było w zachowaniu Kościoła najgorsze. Och, gdyby można było powiedzieć, że największym problemem Kościoła jest przesadna troska o życie doczesne wiernych albo tchórzliwość, albo brak własnej wizji i małoduszność – wszystko to, samo w sobie naganne, dałoby się znieść. Tylko, że są rzeczy bardziej bulwersujące. W tym samym czasie, kiedy kościoły stały zamknięte, a nieliczni odważni kapłani próbowali w dość niekonwencjonalny sposób przypominać wiernym o sakramentalnej obecności Chrystusa, czy to jeżdżąc z monstrancją po wymarłych ulicach miast, czy to latając z nią balonem, przeczytałem, że papież Franciszek przekazał za pośrednictwem kardynała Konrada Krajewskiego pomoc dla… ulicznych prostytutek transwestytów. Najpierw nie mogłem zrozumieć, o co chodzi. Wczytywałem się w angielski tekst i sprawdzałem na wszelki wypadek każde słowo w słowniku, bo to, co czytałem, układało się w przekaz tak absurdalny i bluźnierczy, że nawet ja, przyzwyczajony do różnych zaskakujących otwarć, gestów i przekroczeń, nie wierzyłem własnym oczom. Ale nie myliłem się. Kardynał naprawdę chwalił się tym, że Ojciec Święty przekazał ulicznym transseksualnym prostytutkom wsparcie finansowe. Bo wskutek epidemii nie mogą pracować! Jak mam to znieść? Jak mam nie słyszeć i nie widzieć, że udając dobrego samarytanina, papież wspiera… nazwę procederu zostawiam czytelnikom. A, przepraszam, usłużna „Gazeta Wyborcza” przybywa z odsieczą – to byli transseksualni streetworkerzy. Pięknie! Nie prostytutki, a streetworkerzy. Ta zdolność kreowania nowego, pozornie neutralnego języka ma w sobie coś demonicznego, nieprawdaż? Jest potrzeba i jest usługa.

Jednak i to jeszcze nie dość. Bo żeby zrozumieć prawdziwą grozę sytuacji i skalę upadku rzymskiego katolicyzmu, tak, będę to podkreślał – rzymskiego, wszyscy katolicy są przecież rzymscy, są Rzymianami z ducha, wystarczy zobaczyć, co dzieje się za polską zachodnią granicą. Tam uległość wobec świata i jego wymagań przekracza wszystko, co można sobie wyobrazić. Kolejni biskupi i kardynałowie wzywają tam już jawnie Rzym do zmiany nauki na temat homoseksualizmu. Na stanowisku przewodniczącego episkopatu Niemiec kardynała Reinharda Marxa zastąpił biskup Georg Baetzing. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Ten nowy mówi dokładnie to samo co stary. A więc, że homoseksualiści i lesbijki potrzebują znaku uznania ze strony Kościoła i dlatego należy im błogosławić. Że dogmaty ulegają zmianie i że trzeba odczytywać znaki czasów. Więc biskup Baetzing wybiera się razem z innymi podobnymi mu osobnikami do papieża, żeby w duchu wzajemnego porozumienia i dialogu przedyskutować sprawę. Biskup Baetzing (uwaga, to nie żart) nie jest przy tym wcale największym radykałem. Tacy jak on chcą jedynie dopuścić błogosławieństwo par homoseksualnych, ale już inni twierdzą, że związki dwóch panów i pań należy traktować jak „małżeństwo sakramentalne”. Jeden z takich mędrków przyznał niedawno, że to jest oficjalny cel ruchu. Przyznał publicznie w wywiadzie dla jednego z niemieckich mediów. A dlaczego miał nie przyznać? Jest potrzeba, jest usługa. Czy Kościół nie mówi obecnie, że człowiek bezwzględnie potrzebuje miłości? I czy właśnie nie taki jest obecnie sens mówienia o Bogu – to Ten (a może ten?), który nas zawsze we wszystkim i za wszystko, i na każdy sposób, i w każdym wymiarze aprobuje, akceptuje, kocha? No więc, psiakrew, o co tyle szumu? Skoro ktoś do szczęścia potrzebuje błogosławieństwa, trzeba mu je dać. A jak ktoś chce, żeby to coś nazywać sakramentem, proszę bardzo. Czyż księża nie powinni być symbolem tej bezwzględnej, absolutnie pewnej miłości?

Ach, mdli mnie po prostu. Mdli mnie od tych argumentów, od tego odwracania kota ogonem, od tej podłej dialektyki i miernej sofistyki. Nie da się słuchać tych wszystkich nauczycieli, teologów, biskupów. To, że diabeł ich opętał, jest pewne, ale to, że mogą głosić publicznie swoje nauki bez jasnego potępienia, jest czymś przerażającym. Nie mogę patrzeć i słuchać tego spokojnie. Kardynał Christoph Schoenborn, który oddaje swoją (swoją czy Chrystusa) katedrę w Wiedniu, żeby występowali w niej Conchita Wurst i reszta tęczowego towarzystwa, robi to na spokojnie, mizdrząc się delikatnie do liberalnych mediów, nawet nie musi się tłumaczyć. Bo przed kim? Katolicka opinia publiczna została wyłączona. Panie, dlaczego milczysz? Dlaczego z Nieba nie uderzy piorun? Dlaczego to wszystko się dzieje w najwyższym możliwym spokoju? Niezbadane są wyroki Opatrzności i kto zna drogi Pańskie? Nie znam. Ale myślę: co będzie, kiedy za kilka miesięcy, za kilka lat, jeśli dożyję, papież ulegnie i wprowadzi zmianę do katechizmu i ogłosi, że akty homoseksualne nie są z natury nieuporządkowane, ale są uporządkowane? Wystarczy podmienić jedno słowo. Co wtedy? Nie wiem. Tak jak zorganizował okadzanie figury inkaskiej bogini w Ogrodach Watykańskich, tak pobłogosławi panów i panie z tęczowymi flagami. Patrzę na te dziwne postacie uśmiechniętych, zadowolonych z siebie prałatów niemieckich, austriackich, holenderskich, jak to publicznie i bezwstydnie łamią wciąż obowiązujące reguły – ciekawe, zawsze występując publicznie, kiedy robią coś przeciw prawu Bożemu, lubią przywdziewać księże fatałaszki, na co dzień zaś noszą się całkiem po świecku. Patrzę i zachodzę w głowę, dlaczego u licha z taką pasją i zaciekłością jak termity drążą i niszczą oni Kościół. I robią to przy poklasku świata. Bezwstydnie, bezkarnie, bez żenady. Brr.

Im oni bardziej drążą, im bardziej zuchwale wgryzają się w arterie Mistycznego Ciała, tym bardziej niespokojnie pytam, co będzie dalej. Znowu dreszcz przechodzi mi po skórze: właściwie mimo tego skrajnego lekceważenia praw Bożych i ludzkich nic się nie dzieje. Nie biją na alarm dzwony. Polscy biskupi na wszelki wypadek milczą. Właściwie z wyjątkiem kilku, których nazwiska mógłbym wyliczyć na palcach jednej ręki, siedzą cicho. Tak jakby ten jawny gwałt na prawdzie ich nie obchodził. Jakby działo się to na innej planecie. Milczy przede wszystkim Rzym. Chociaż czy milczy? Albo inaczej: czy milczenie w obliczu tak jawnego obrażania Boga nie jest współuczestnictwem w złu?

Zamiast działać, czytam, papież się modli. Osobliwie się modli. „Leżąc w cieniu starego eukaliptusa, nasza modlitwa światła pogrąża się w pieśni o wiecznych liściach” – napisał w Querida Amazonia. To ma być nowa modlitwa. Zamiast walczyć z niemieckimi piewcami tęczowej rewolucji, papież przygotowuje się do paktu na rzecz globalnej edukacji albo też globalnego paktu na rzecz humanizmu, albo humanistycznego paktu na rzecz globalizmu, albo globalnego paktu na rzecz uniwersalnego braterstwa i ekologii, i równości, albo czegoś podobnego. Poza tym, czytam, Ojciec Święty całym sercem wspiera działalność Wyższego Komitetu ds. Braterstwa, którego dokument ma stać się częścią programu ONZ. Czytam doniesienia na ten temat i ogarnia mnie pusty śmiech. Boże, co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Jak to możliwe, żebym uczestniczył, pośrednio przecież, jako katolik, rzymski katolik, w takiej szopce? Nie mogę na poważnie. Przewracam się od śmiechu, zanoszę się, ale to nie komedia. Chciałbym się śmiać, czasem się śmieję, ale to śmiech przez łzy. Śmiech rozpaczy, śmiech wściekłości. Śmiech bezradności. To się przecież dzieje. Oni wszyscy – ci eksperci, hierarchowie, imamowie i rabini – istnieją naprawdę. I naprawdę wygłaszają te puste, żałosne frazesy. I naprawdę uczestniczy w tym Rzym.

Dowiedziałem się ostatnio z katolickich mediów, że do gremium dołączyła „pierwsza kobieta, która jest Bułgarką, była dyrektor ONZ ds. edukacji, nauki i kultury”. Nie mam nic przeciw kobietom, tym bardziej Bułgarkom. Ale jak można na poważnie podawać te informacje i nie dostrzegać farsy? Jest tam też kardynał, i owszem. Zajmuje się tym co i reszta, obroną pokoju. Wygłasza pompatyczne pochwały pod adresem arabskich szejków, którzy utworzyli Muzeum Rodziny Abrahamowej. W muzeum spotykać się będą muzułmanie, chrześcijanie i żydzi. Będą się spotykać, by się modlić. Modlić się będą razem lub osobno. Jak kto woli. Będą w jednym miejscu i w jednym celu, więc razem. Ale w trzech salach, osobno. Będą się zaciągać, nie paląc. Albo jakoś podobnie. Kardynał chwali dokument podpisany przez Franciszka, gdzie jest napisane, expressis verbis, że „pluralizm i różnorodność religii koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie”. Nie on jeden chwali. Liczba oświeconych światłem z Abu Zabi rośnie każdego dnia.

Z dokumentu wynika, że Bóg chce różnych religii. Albo zatem sam w sobie jest bytem sprzecznym, albo drwi sobie z ludzi, jednym objawiając się jako Ten, który nie rodzi i zrodzić nie może, będąc absolutną jednią, innym jako Trójca, a jeszcze innym może jako Atman albo otchłań, albo korzeń w puszczy, albo dusza świata, albo nicość – nie ma to znaczenia. W ogóle to, jaki jest Bóg, nie ma znaczenia, byle tylko udało się zbudować powszechne braterstwo międzyludzkie, nowy humanizm itd., itp. Czytam te odezwy i mam wrażenie déjà vu. Przecież znam ten język. Już go słyszałem. Już go spotkałem. W czasach komuny brzmiał bardzo podobnie. Ociekające hipokryzją frazy o szczęściu ludzkości i uniwersalnym braterstwie. Język sowieckich towarzyszy i, czego dowiedziałem się później, masońskich lóż. Bez ładu i składu, bez logiki. Rytualne pocałunki i oficjalne poklepywanie po plecach.

Groteska narasta. Jak zauważyli chrześcijanie arabscy nawróceni z islamu, tekst tego dokumentu, który propagandyści watykańscy określili jako przełomowy, wielki, wspaniały, sensacyjny, genialny (z niepokojem zauważam, że propagandzie watykańskiej zaczyna brakować kolejnych superlatywów) w wersji arabskiej brzmi nieco inaczej. Byli muzułmanie twierdzą, że rozbieżności językowo-teologiczne zawarte są już w pierwszym zdaniu porozumienia. Głosi ono: „Wiara prowadzi wierzącego, by w drugim dostrzegł brata lub siostrę, których należy wspierać i miłować”. W wersji arabskiej „wierzący” to mu’min, islamski termin odnoszący się tylko do wierzącego w jednego boga – z odrzuceniem Trójcy Świętej – oraz w Mahometa. Sura 24:62 głosi: „Wierzącymi (mu’min) są tylko ci, którzy wierzą w Allaha i Jego Wysłannika...”. Również w wersji arabskiej nie ma wzmianki o „siostrze”, ponieważ jest tam mowa o społeczności muzułmańskiej (ummah), a nie o powszechnej wspólnocie wszystkich, którzy wierzą w jednego Boga. Ponownie, podczas gdy deklaracja mówi: „W imię Boga, który stworzył wszystkich ludzi równymi w prawach, obowiązkach i godności, i który powołał ich, aby żyli razem jako bracia i siostry, by napełniali ziemię”, nawróceni z islamu podkreślają, że w wersji arabskiej „Bóg” ze zdania początkowego brzmi „Bismillah”, co wyklucza wszelkie inne rozumienie Boga. Określa także islamską koncepcję Tauhid (jedyności Boga) oraz władzę Allaha. Czyli papież podpisał się pod tekstem relatywistycznym, pod dokumentem chwalącym synkretyzm, a muzułmanie przeciwnie, pod deklaracją broniącą islamu. Śmieszne i straszne. Straszne jednak bardziej.

Chrześcijanom nawróconym z islamu grozi śmierć. Więc taki dokument dla nich to jak cios sztyletem w plecy. Za fasadą opowieści o braterstwie kryją się przemoc, prześladowanie, strach. Do kogo mają się zwrócić? Przecież nie do papieża, który z dokumentu jest bardzo zadowolony. Dla niego oni, nawróceni z islamu chrześcijanie, stają się przeszkodą w dialogu. No bo jak to tak: mówi się, że Kościół szanuje wierzenia muzułmanów i jednocześnie pozwala, żeby ktoś się ich wyrzekał dla Chrystusa? Myślę, że potrzebny jest drugi dokument z Abu Zabi (nazwijmy go Abu Zabi II), w którym ten niepokój znajdzie swój wyraz. Na przykład zostanie zapisane: „Skoro »pluralizm i różnorodność religii koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie«, to zabrania się dokonywania konwersji między bratnimi religiami. Chrześcijaństwo, islam i judaizm razem głoszą światu wiarę w Boga i jakiekolwiek próby prozelityzmu winny być zakazane”. Oczywiście w wersji arabskiej można by to sformułować inaczej, tak by było jasne, że zakazane jest przechodzenie z islamu na chrześcijaństwo, w odwrotną stronę tak. A ponieważ żydzi nie są zainteresowani nawracaniem, to każdy będzie zadowolony. Watykan znowu będzie mógł ogłosić wielki ekumeniczno-dialogiczno-ekologiczny (nie wiem, skąd się wzięło „ekologiczny”, ale na pewno będzie pasowało) sukces. Hurra!

Zresztą żeby nie było, że to tylko obecny następca Piotra pławi się w pochwałach i podejmuje słuszne kroki na rzecz uniwersalnego braterstwa, przypominam sobie, jakie miałem wrażenia, kiedy kilka lat temu pisałem książkę Dżihad i samozagłada Zachodu i w związku z tym czytałem słowa Jana Pawła II. Uwaga, czytelnicy o słabych nerwach mogą ten fragment pominąć. Ja nie mogę, nie dlatego, by mi to sprawiało przyjemność, przeciwnie, ale prawda ma swoje reguły. Uczciwość każe wszystkich traktować na równi.

„Podczas spotkań z muzułmanami wielokrotnie mówiłem, że wasz Bóg i nasz Bóg to jeden i ten sam Bóg, a my jesteśmy braćmi i siostrami w wierze Abrahama”1 (Rzym 1985). A więc, proszę bardzo, to nie Franciszek wymyślił tezy, które znalazły się w Abu Zabi. „Nasz Bóg i wasz Bóg to jeden i ten sam Bóg” – mówił, wbrew logice i wbrew wierze, nasz polski papież. Wiem, kiedy takie rzeczy się czyta, człowiek próbuje na różne sposoby sobie z nimi radzić. A więc: to jest wyrwane z kontekstu, to jest jednorazowy lapsus, to jest… itd., itp. A poza tym, w pewnym sensie, faktycznie wasz Bóg jest jeden, nasz Bóg jest jeden, więc jeden to jeden i dlatego można by w pewnym sensie, ogólnym, to prawda, bardzo ogólnym, właściwie tak ogólnym, że w ogóle bez sensu, ale jednak można by uznać, że minimum prawdy w tym twierdzeniu jest, tyci, tyci, ale to wystarczy, uff, żeby nie uznawać, że to jednak błąd. Nie chce mi się tego rozumowania dalej ciągnąć. To nie jest książka o metodach racjonalizacji i radzenia sobie z tym, co niechciane.

Dalej zatem:

„Chrześcijanie i wyznawcy islamu, spotykamy się w wierze w jedynego Boga, naszego Stwórcę, Mistrza, sprawiedliwego i miłosiernego Sędziego. W naszym codziennym życiu wszyscy staramy się urzeczywistniać wolę Bożą, zgodnie z nauczaniem naszych Ksiąg Świętych. Wierzymy, że Bóg przenika nasze myśli i nasz świat i że Jego pełna miłości obecność towarzyszy nam każdego dnia”2 (Rzym 1985). „My, chrześcijanie i muzułmanie, mamy wiele rzeczy wspólnych, tak jako ludzie wierzący, jak i jako istoty ludzkie. (…) Wierzymy w tego samego Boga, w Boga żywego, w Boga, który stworzył świat i doprowadza swe stworzenia do ich doskonałości”3 (Maroko 1985).

Papież wielokrotnie nazywa muzułmanów braćmi, naszymi braćmi, nawet braćmi w wierze. Owszem, dostrzega też różnice. Oto jak:

„Uczciwość wymaga, byśmy uznali i uszanowali to, co nas różni. Najbardziej istotną różnicą jest oczywiście sposób, w jaki patrzymy na osobę i dzieło Jezusa z Nazaretu. Wiecie, że my, chrześcijanie, wierzymy, że Jezus wprowadza nas w wewnętrzne poznanie tajemnicy Boga i w synowską wspólnotę Jego darów, tak że uznajemy w Nim i głosimy Pana i Zbawcę. To są ważne różnice, które możemy przyjąć z pokorą i szacunkiem, w duchu wzajemnej tolerancji; jest w tym tajemnica, co do której – jestem tego pewny – Bóg nas kiedyś oświeci”4 (Casablanca 1986). Nas? Nas wszystkich? Czy nas katolików? I ta formuła: „my, chrześcijanie, wierzymy”. Co to jest w ogóle za formuła? A więc: my tak, a wy siak, ale to naprawdę nie ma znaczenia. To ważna różnica, mówi wprawdzie papież, ale jaka jest jej ważność? Taka jak różnica języków? Płci? Ras? Kolorów skóry? Wieku? A więc: ta ważność nie ma znaczenia w oczach Boga! „Wierzę, że dziś Bóg zachęca nas do zmiany dawnych nawyków”5 (jeszcze Casablanca) [wszystkie wyróżnienia pogrubionym drukiem pochodzą od Autora – red.]. Papież wierzy, że Bóg (hybryda Trójcy i Allaha, podmiot abstrakcyjny) zachęca nas (muzułmanów i chrześcijan) do zmiany „dawnych nawyków”. Jakich? Ależ proszę bardzo: „Na ogół źle się rozumieliśmy i w przeszłości występowaliśmy czasem przeciw sobie, a nawet wyczerpywaliśmy nasze siły w polemikach i w wojnach”. Straszne to były czasy. Ale teraz razem budujemy nowy świat pokoju i porozumienia. My z Chrystusem, wy bez Niego, ale w ostateczności, jakie to ma znaczenie. „Choć różnimy się sposobem pojmowania jedynego Boga, jesteśmy do siebie podobni w tym, że jedni i drudzy staramy się wypełniać Jego wolę”6 (Abudża 1998). Naprawdę, to nie Franciszek pierwszy głosi jedność Allaha i Trójcy Przenajświętszej.

Zostawmy islam, wróćmy do wirusa. Tym, co wyróżnia obecnych nauczycieli wiary, jest aprioryczne odrzucenie wszelkiej myśli o tym, że epidemia koronawirusa mogłaby być – a kysz, a kysz! – Bożą karą. „Nie możemy interpretować cierpień, przez jakie przechodzi ludzkość, wedle upraszczającego schematu, wskazującego na zależność między »obrazą majestatu« Boga a »świętym odwetem« przez Niego dokonywanym. Sam choćby fakt, że ukarani byliby właśnie ci najsłabsi, ci, którzy są Mu najbliżsi i z którymi się utożsamia (Mt 25, 40–45), przeczy tej perspektywie” – ogłosiła papieska Akademia Życia. To się nazywa argument. Wynika z niego, że Bóg w ogóle nie może być Sędzią, bo jak miałby karać „najsłabszych”, a w stosunku do Niego, Wiecznego, my, śmiertelni, wszyscy jesteśmy słabi. Bóg może nas jedynie kochać, jedynie zabiegać o nasze szczęście. Możemy Go przyjmować tylko jako absolutną miłość – Bóg, który karze, który może zezwalać na cierpienie – to nie Bóg. Tak muszą myśleć nowi nauczyciele, dla których nie liczą się ani Boża świętość, ani ludzki grzech. Ważne jest tylko braterstwo. A Bóg może być, jeśli już, narzędziem do jego wspierania. A jak nie, to fora ze dwora. Takiego Boga, który by nie służył i nie budował braterstwa, nie chcemy. Nie śnię – to dzieje się na naszych oczach. Bóg wprzęgnięty w ideologiczny plan uniwersalnego braterstwa, Bóg nowych teologów i papieża Franciszka, ten Bóg ludzki, grzeczny, pokorny, który wszystko aprobuje i akceptuje, i popiera, czy jest jeszcze Bogiem, czy bożkiem? To jest pytanie. A jeśli bożkiem, jeśli przestał być Nieludzkim Bogiem, o którym pisałem wiele, wiele lat temu jako o prawdziwym, żywym, jedynym Bogu, to co na to powiem? Ano zacytuję, porównam, wytłumaczę, jakie są tego źródła. W tym stanie bezradności i oszołomienia chaosem, wobec tej inwazji braku logiki i pustosłowia pozostaje mi tylko jedno: szukać źródeł. W końcu rzymski katolicyzm nie zawsze był taki. W końcu kiedyś rzymskość oznaczała rozumność, mądrość, szacunek dla reguł myślenia, stałość w przekonaniach.

Na pewno nie chodzi tu, powiedzmy to tak, o idiosynkrazję, o niezwykły, osobliwy, inny sposób sprawowania urzędu Piotrowego przez Franciszka. Wiem, wielu komentatorów sądzi, że prawdziwym problemem jest nowość, którą przyniósł Franciszek. Mają trochę racji. Faktycznie, obecny papież nawet nie kryje się ze swoim ostentacyjnym lekceważeniem teologii, spójności, ciągłości. Nie waha się wypowiadać sądów sprzecznych, dokonywać gestów jeszcze bardziej osobliwych. Jednak czy naprawdę można uznać, że obecny kryzys katolicyzmu to wina papieża z Argentyny? Na pewno nie. Po pierwsze, czego nie chce się słyszeć, obrońcą Franciszka jest jego poprzednik. Benedykt, wbrew tylu komentatorom, jest z wyboru Franciszka bardzo zadowolony. Pokazuje on, że „Kościół wciąż jest mobilny i dynamiczny, że jest otwarty i zdolny do nowego rozwoju. (…) Nie został zamrożony w schematach”, ale ma w sobie „dynamikę, która wciąż na nowo odnawia Kościół”7. W biografii Benedykta Peter Seewald zachwyca się „dwoma mężczyznami w bieli, którzy (…) nie są przeciwnikami, ale uzupełniają się. »Mamy teraz nawet dwóch papieży« – wyraziła swój zachwyt jedna z kobiet – »a jednego tylko do modlitwy«”.

Znowu nie wiem, co o tym myśleć. „Osobista przyjaźń z papieżem Franciszkiem nie tylko pozostała, ale wzrastała” – mówi Benedykt Seewaldowi. I zaraz potem, niemal w tym samym zdaniu opowiada: „(…) Kryzys wiary doprowadził przede wszystkim do kryzysu chrześcijańskiej egzystencji. Właściwym zagrożeniem dla Kościoła i tym samym dla służby Piotra jest (…) powszechna dyktatura pozornie humanistycznych ideologii – sprzeciw wobec nich oznacza wykluczenie ze społecznego podstawowego konsensusu. Jeszcze przed stu laty mówienie o małżeństwach homoseksualnych każdy uważałby za coś absurdalnego. Dziś wyklina się ze społeczeństwa tych, którzy się temu przeciwstawiają. Podobnie wygląda sytuacja dotycząca aborcji i wytwarzania ludzi w laboratoriach. Współczesne społeczeństwo gotowe jest sformułować antychrześcijańskie credo, a sprzeciw wobec niego karany jest obłożeniem społeczną ekskomuniką. Strach przed tą duchową mocą Antychrysta jest czymś naturalnym i trzeba rzeczywiście pomocy modlitewnej całego episkopatu i Kościoła światowego, aby się temu oprzeć”8. Czy ja śnię? Czy straciłem już zdolność rozumienia słów? Czy stałem się, jak bohater jednego z moich opowiadań, człowiekiem, który utracił umiejętność wiązania pojęć i rzeczy? Słyszę dźwięki, tracę sens? Przecież jeśli największym zagrożeniem dla Kościoła jest „powszechna dyktatura pozornie humanistycznych ideologii”, to kto jej ulega bardziej niż Franciszek ze swoim Wyższym Komitetem, z uniwersalnym braterstwem, z gestami otwarcia wobec homoseksualistów, z milczeniem i brakiem reakcji na niemiecko-austriacką homoherezję?

Benedykt mówi: „Współczesne społeczeństwo gotowe jest sformułować antychrześcijańskie credo, a sprzeciw wobec niego karany jest obłożeniem społeczną ekskomuniką”. Mówi, że doskonale rozumie się z papieżem Franciszkiem, i chwali jego pontyfikat. A papież Franciszek ogłasza, że „Kościół pozostał dwieście lat z tyłu. Dlaczego się nie otrząśnie? Boimy się? Strach zamiast odwagi? W każdym razie fundamentem Kościoła jest wiara. Wiara, zaufanie, odwaga. (…) Tylko miłość zwycięża zmęczenie”9 (21.12.2019). Benedykt odrzuca dokładnie to samo, co Franciszek promuje. Benedykt mówi o „antychrześcijańskim credo współczesnego społeczeństwa”, a Franciszek twierdzi, cytując znanego z postępowych poglądów kardynała Carla Marię Martiniego, że to Kościół został w stosunku do społeczeństwa „dwieście lat z tyłu”.

Peter Seewald pisze o tym, że różni publicyści próbowali od początku rozgrywać przeciw sobie obu papieży i przeciwstawiać postępowego Franciszka konserwatywnemu Benedyktowi. Ten drugi miał z niepokojem patrzeć na upadek swego dziedzictwa, a jego klasztor miał skupiać kościelną opozycję wobec planów Argentyńczyka. Tymczasem Franciszek nie ustaje w chwaleniu swego poprzednika. „Ratzinger, mówi, w ciągu ostatnich trzydziestu latach w fundamentalny sposób przyczynił się do modernizacji Kościoła. Franciszek ma wobec niego »uczucie głębokiej bliskości i przyjaźni«”. Po powrocie z Armenii Franciszek powiedział, że „swoją modlitwą Benedykt kryje jego ramiona i plecy”. Dziękował mu też za to, że „[Benedykt] otworzył drzwi dla emerytowanych papieży”10. A potem cytuje innych znawców: we wstępie do biografii Benedykta, napisanej przez teologa Elia Guerriera, pisał: „Dla Kościoła obecność emerytowanego papieża obok urzędującego jest nowością i właśnie dlatego, że się lubią, jest to piękna nowość. W pewnym sensie wyraża to w szczególnie wyraźny sposób ciągłość urzędu Piotrowego, bez przerwy, tak jak miłość spaja pierścienie tego samego łańcucha”. Również Benedykt dba o to, bo okazywać Franciszkowi pełną lojalność. Wzajemna lojalność, szacunek, pochwały, podkreślanie jedności, ciągłość. Jeśli są różnice, to dotyczą stylu, akcentów. Więc jak to jest? Czyżbym się aż tak mylił? Czyżby to, co biorę za zdradę i odejście, było tylko innym rozumieniem w obrębie tego samego przesłania? Najwyraźniej. Ale to tylko zmusza mnie, żebym szukał głębiej i dalej. Jeśli Benedykt nie dostrzega żadnej wyrwy, żadnej przepaści, ba, nawet żadnej głębokiej szczeliny między swoim nauczaniem a tym, co głosi Argentyńczyk, to najwyraźniej ma rację. Tyle że to znaczy, że zerwanie, przepaść i brak ciągłości musiały pojawić się wcześniej. Kiedy? Przed chwilą pokazałem, jak bardzo mylą się ci, którzy uważają, że pontyfikat Franciszka oznacza nowe podejście do muzułmanów, inne od tego, które prezentował Jan Paweł II (i niestety, wbrew pewnym oznakom nadziei, Benedykt XVI). Co się tyczy trzech najważniejszych punktów – rozumienie wolności religijnej, dialog międzyreligijny, ekumenizm – wszyscy trzej idą dokładnie tą samą drogą, a różnice mają wyłącznie charakter przygodny. Ta jedność jest teraz nawet jeszcze bardziej widoczna, od kiedy to papież się rozdwoił, podwoił, chociaż z drugiej strony, mówi mi się, że kiedy widzę dwóch ludzi w papieskich szatach, to jest tylko jeden.

Ponawiam pytanie: kiedy się to wszystko zaczęło? Kiedy Rzym przestał chcieć być Rzymem?

„Dziś w Rzymie zwyciężonym Rzym niezwyciężony (To jest ciało w swym cieniu) leży pogrzebiony” – pisał wieki temu inny rzymski katolik z Polski. Kiedy to się u licha zaczęło, od kiedy to Rzym miast trwać prócz odmiany, ruszył i pognał na złamanie karku ku przyszłości? To jest najważniejsze pytanie i na nie trzeba będzie znaleźć odpowiedź.

Tu trzeba ostrożności. Żyjemy w epoce, w której język przestał odnosić się do rzeczywistości. Współcześni hierarchowie używają go jako narzędzia do osiągania konkretnych celów politycznych lub propagandowych. Dlatego inny znany bliski współpracownik obu papieży (ze szczególnym uwzględnieniem Benedykta), kardynał Schoenborn (ten od Conchity Wurst), opowiada, że abdykacja to powrót do biblijnego jądra urzędu papieskiego. Skała, „na której Chrystus buduje swój Kościół”, to mniej osoba każdorazowego papieża, bardziej sam urząd papieski. Wyrzeczenie się urzędu to nie zeświecczenie, lecz, odwrotnie, odświatowienie. A więc abdykacja to nie żadna ucieczka, protest, ale świadome „odświatowienie” – tłumaczy kardynał uważany za wielkiego teologa również przez Jana Pawła II, który powierzył mu napisanie wstępu do wydania Katechizmu Kościoła katolickiego. Pójście na emeryturę, najbardziej świecka zdobycz nowożytności, jest „odświatowieniem”. I ja mam to łyknąć?

Nie ma zgody. Żeby zrozumieć, co się stało z katolicyzmem, trzeba będzie zacząć od czegoś innego. Od tych głosów, dziś zepchniętych na margines, dziś uważanych za ekstrawaganckie, a jednak prawdziwych. Informacji o nich daremnie szukać w katolickich mediach. Tam jest business as usual. Papież przyjął tego i owego, powiedział to i tamto. Pokój, dialog, współpraca, współpraca, dialog pokój. Przekaz tchnie rześkim optymizmem, radośnie umiarkowaną nadzieją, oficjalnie pielęgnowaną i nieco wymuszoną wiarą w przyszłość. Wyższy Komitet się zbiera i radzi (do licha, czy ktoś mi kiedyś wytłumaczy, od czego wyższy jest ten komitet? Od Kościoła?), globalny pakt się tworzy, ludzkość pomyka pogodnie ku swemu pozytywnemu przeznaczeniu. Wszakże te głosy przestrogi i protestu są. Nie całkiem dało się je stłumić. Niech przemówią. Niech wybrzmią. Niech poprowadzą do miejsca, w którym to się wszystko zaczęło.

Część pierwsza: pole bitwy

Zasada dogmatyczna

Henryku Mario – niemal wykrzyczał do mnie z łóżka, patrząc mi mocno w oczy – dogmat, dogmat, dogmat. Watykan pierwszy – tak, Watykan drugi – nie. Zrozumiałeś? Pisz: dogmat – tak. Watykan pierwszy – tak. Watykan drugi – nie, nie, nie. Napisz to do wszystkich, napisz dobrze. Tym jest Kościół. Tym. Tylko tym”11.

Były to niemal ostatnie słowa przed śmiercią 2 kwietnia 2020 roku, jakie wypowiedział do znanego włoskiego profesora filozofii, Henryka Marii Radaellego, ksiądz, również profesor, Antonio Livi. Słowa wypowiedziane na łożu śmierci mają, wiadomo, dodatkową moc. Są pieczęcią. Podsumowaniem.

Ksiądz Antonio Livi to nie byle kto, choć dla polskiego czytelnika ta postać to prawdziwa terra incognita. La Nuova Bussola Quotidiana, największy konserwatywny portal włoski, nazywa go „gigantem myśli katolickiej”. Był uczniem dwóch wielkich tomistów – Cornelia Fabry i Étienne’a Gilsona. Do końca wykładał na Uniwersytecie Laterańskim, gdzie jednak jego wpływ był coraz mniejszy. W innej epoce byłby powszechnie znany, a jego dzieła tłumaczono by na języki obce. Przy odpowiedniej promocji może nawet zostałyby bestsellerami. W czasach, w których żyjemy, razem z całą grupą pozostałych teologów klasycznej szkoły rzymskiej, znalazł się na marginesie. W ostatnim długim wywiadzie, jakiego udzielił w 2018 roku, mówił: „Przez ponad pięćdziesiąt lat teologowie heretyccy, źli, próbowali zdobyć władzę i teraz im się to udało. To z tego powodu mówię o herezji u władzy. Papieże nie są heretykami, nie powiedziałem tego nigdy o żadnym papieżu. Poszli oni jednak za szaloną ideą Jana XXIII, który mówił: potwierdzamy stałą doktrynę bez potępiania nikogo. To niemożliwe; potępienie to część wyjaśnienia dogmatu, druga strona tej samej monety. Jeśli chce się odnieść dogmat do czasów współczesnych, w których są herezje, z konieczności należy je potępić. Nie potępiać niczego oznacza aprobować wszystko; a aprobować wszystko oznacza, że nie ma już wiary katolickiej”. Nie da się lepiej powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Pięćdziesiąt lat temu, a dokładnie na początku lat 60., Kościół katolicki przestał potępiać herezje. Ksiądz Livi ma rację. W ten sposób do władzy doszli teologowie heretyccy. Oni wychowali podobnie myślących biskupów. Spośród nich nominuje się często kardynałów. Krąg się zamyka, powstaje system domknięty. System, w którym dogmat wiedzie dziwne dość życie. Przypomina trochę upiora z powieści o wilkołakach. Niby jest, ale jakby nie jest. Dogmat pojawia się jeszcze w liturgii, w starych pieśniach kościelnych, w credo, w nabożeństwach. Niekiedy przypomina się o nim podczas oficjalnych uroczystości. Jednak nie ma w sobie mocy. Występuje w roli formuły grzecznościowej.

Na to samo wskazuje inny hierarcha, arcybiskup Carlo Maria Viganò. O ile ksiądz profesor Livi znany był tylko wąskiemu kręgowi konserwatywnych teologów, o tyle arcybiskup Viganò zrobił, można powiedzieć, w ciągu ostatnich dwóch lat karierę medialną prawdziwie zawrotną. O nikim tak często się nie wspomina, nikogo tak często nie cytuje. Otóż w opublikowanych fragmentach listów do jednej z sióstr klauzurowych ten były nuncjusz w USA i były gubernator Państwa Watykańskiego napisał, że to Sobór Watykański II jest korzeniem kryzysu, który z taką mocą uderzył w Kościół i współczesny świat, a którego ostatnim efektem była reakcja na pandemię: powszechne i tchórzliwe zamykanie kościołów, odmowa udzielania sakramentów świętych, praktyczne wyrzeczenie się autonomii i potulne podporządkowanie wszystkim zarządzeniom władz świeckich. Arcybiskup zauważa, że rozpoznanie błędów Soboru jest warunkiem sine qua non walki z chorobą. „Jestem przekonany, że istotnym warunkiem prowadzenia w skuteczny sposób duchowej, doktrynalnej i moralnej walki przeciw wrogom Kościoła jest przekonanie, że obecny kryzys stanowi przerzut soborowego raka” – pisał arcybiskup 29 maja 2020 roku. I dodawał: „Jeśli nie zrozumiemy przyczynowej relacji między Soborem Watykańskim II i jego koniecznymi konsekwencjami w ciągu ostatnich 60 lat, nie uda się ponownie skierować steru Kościoła w stronę, jaką wskazał Boski Sternik, na kurs, który utrzymywał dwa tysiące lat”12.

To były fragmenty listów, powiedzmy, półprywatnych. Ale w czerwcu 2020 arcybiskup napisał coś w rodzaju memorandum. Najważniejsza była jego konkluzja: „Wbrew wszelkim wysiłkom tworzenia hermeneutyki ciągłości, która rozpadła się w zderzeniu z rzeczywistością obecnego kryzysu, nie da się zaprzeczyć, że od Soboru Watykańskiego II był budowany równoległy Kościół, mający zająć miejsce prawdziwego Kościoła Chrystusa i całkowicie mu przeciwny”. Bardzo to wyraziste tezy. Wcześniej coś podobnego można było usłyszeć jedynie z ust arcybiskupa Marcela Lefebvre’a. Teraz pisze ktoś, kto do niedawna, w końcu do 2017 roku, był jednym z najważniejszych dyplomatów watykańskich (bo takich przecież wysyła się do Waszyngtonu), człowiek, który współrządził Państwem Watykańskim. Ale powtarza dokładnie to samo, co przed laty już jasno powiedział francuski arcybiskup i co natychmiast spotkało się z odrzuceniem i potępieniem.

Takie słowa otrzeźwienia padają coraz częściej. Szkoda może, że arcybiskup Vigano mówi o tym dopiero teraz. Były nuncjusz używa wyjątkowo mocnego określenia, wspominając o raku i przerzutach. Dlaczego wcześniej milczał? Nie dostrzegał tego? A może tak jak tylu innych, nie chciał wywoływać skandalu? Zmienił podejście dopiero po tym, jak wszedł w bezpośredni konflikt z papieżem Franciszkiem, którego oskarżył o tuszowanie przypadków pedofilii i krycie kardynała Theodore’a McCarricka. Według arcybiskupa, przypominam, Franciszek miał wiedzieć o karach kościelnych nałożonych na kardynała przez Benedykta, a mimo to miał słuchać jego rad i pozwolić mu swobodnie działać w USA. Straszne, jeśli prawdziwe. Nie ma wątpliwości co do jednego – kardynał McCarrick przynajmniej w kilku przypadkach molestował młodych seminarzystów. Historia z McCarrickiem to jednak inna opowieść.

W każdym razie po wybuchu awantury arcybiskup, który w obawie o swe życie ukrywa się w nieznanym miejscu, zaczął mówić całkiem innym językiem. Porzucił koszmarną, watykańsko-oenzetowską nowomowę – dialog, pokój, porozumienie – i wrócił do języka proroków i Ewangelii. Powiedział to, co dla każdego uważnego obserwatora musi być rzeczą klarowną i jasną, że to sobór, jego dokumenty i przyjęty wówczas styl postępowania, nazwijmy go duszpasterskim, są faktycznie źródłem toczącej Kościół choroby. Nie mam wątpliwości, że można by ją nazwać chorobą dogmatyczną. O ile system katolicki przed soborem oparty był na dogmacie, na wierze dogmatycznej, na autorytecie i stąd czerpał swą moc, uznanie, szacunek, o tyle wraz z zachwianiem się dogmatu erozji i paraliżowi uległ też autorytet.

To wielkie poczucie zmiany bardzo dobrze pokazał francuski historyk René Rémond, który pisał o „tak zaskakującej ewolucji Kościoła [na Soborze], który w opinii powszechnej od ponad wieków, a może od Rewolucji Francuskiej, był utożsamiany ze stałością, i w którym tak wrogowie jak przyjaciele widzieli najdokładniejszy obraz niezmienności na Ziemi” (wstęp do: Philippe Levillain, La Mecanique Politique de Vatican II – la Majorite et l’unanimite dans un concile). I nagle okazało się, że ów niezmienny Kościół, znak Bożej wieczności na ziemi, tak dumny ze swej inności, zakotwiczony w bezczasowości, symbol nadprzyrodzonego życia, z dnia na dzień zmienił się. Historia Soboru, pokazują Rémond i Levillain, to w istocie historia wchłonięcia Kościoła przez ducha czasów. Już nie bezczasowy i wolny od polityki, od gry, od układu sił, ale jak najbardziej zeświecczony, uświatowiony, z frakcjami i skrzydłami, zaciekłą walką o władzę i wpływy – to jest obecny, posoborowy Kościół. Zamiast Rzymu wiecznego pojawił się Rzym doczesny. Taki jest morał, jaki płynie z opowieści o soborze. To wtedy coś pękło. Coś się złamało. Jest to najbardziej bolące, najbardziej zakażone miejsce. Niedawno inny profesor, Roberto Pertici, opublikował tekst, w którym postawił tezę, że wraz z pontyfikatem Franciszka nastąpił „koniec rzymskiego katolicyzmu”.

„Nie znaczy to, że kończy się Kościół katolicki, ale tym, co znika, jest sposób, w jaki przedstawiał się i był zbudowany przez wieki”. Według Perticiego jest to „celowy plan realizowany przez »trust mózgów« wokół Franciszka: plan, który jest zarazem skrajną odpowiedzią na kryzys w relacjach Kościoła i nowożytnego świata i warunkiem wstępnym dla nowego ekumenicznego kursu wraz z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, szczególnie protestantami”. Rzymski katolicyzm to „eklezjologia opracowana przez sobór w Trydencie, która podkreśla centralne miejsce pośrednictwa duchowieństwa dla otrzymania zbawienia i ustala hierarchiczny, jednolity i scentralizowany charakter Kościoła; przyznaje mu prawo do nadzoru i, kiedy trzeba, potępiania stanowisk, które pozostają w niezgodzie z ortodoksyjnymi sformułowaniami prawd wiary; daje mu prawo do administrowania sakramentów”. Wszystko to prawda, ale zanik rzymskiego katolicyzmu nie jest wyłącznie dziełem Franciszka i skupionego wokół niego „trustu mózgów”. Jeśli się tego nie zrozumie, nigdy nie przezwycięży się kryzysu. Tak, wiem, to będzie bolało. To nie jest badanie dawno minionej przeszłości, na którą można spoglądać z należytym dystansem. To nie opis przyczyn reformacji czy rewolucji francuskiej. To sprawa świeża, żywa i, co najgorsze, bezpośrednio nas, mnie dotykająca. Dlatego tak trudno zdobyć się na trzeźwość i uczciwość: pętają nas sentymenty, emocje, uczucia. Cała machina kościelna, mówię o strukturze propagandowej, o oficjalnym przekazie, miała pokazać coś wręcz przeciwnego. Cała była skupiona na zatarciu nowości, na zakryciu szczeliny.

System rzymski opierał się na dwóch filarach – na dogmacie i na autorytecie. Franciszek objął władzę w Kościele, który od lat tolerował herezję i który zrezygnował też, co do zasady, z roszczenia do władzy nad świeckimi zwierzchnościami. Jest on zatem nie architektem nowego porządku, ale dziedzicem. Choroba zaczęła się znacznie wcześniej i, niezależnie od krytyki, nie wolno widzieć jej źródła w pontyfikacie Argentyńczyka. Ciekawe, że w krótkich chwilach trzeźwości widział to nawet jeden z głównych architektów nowego Kościoła, Paweł VI, ten, do którego zresztą Franciszek chętnie się odwołuje. W Dialogach z Jeanem Guittonem Paweł VI dzieli się następującym spostrzeżeniem: „Uderza mnie to, że w obrębie katolicyzmu wydaje się dominować myśl o charakterze niekatolickim”. Niezwykła obserwacja. A więc już w latach 60. było to widoczne. Dominacja myśli niekatolickiej w Kościele to poważna sprawa. Ba, w ogóle chyba najpoważniejsza. To dlatego, żeby się temu zjawisku przeciwstawić, doszło do soboru trydenckiego. To żeby uniemożliwić szerzenie się „niekatolickiego myślenia” w Kościele, papieże stawiali na szali swój autorytet, poruszali niebo i ziemię, byle tylko przed tym złem chronić.

Na czym polegało „myślenie katolickie”? Na szacunku dla kapłana, na wierze w skuteczność sakramentów, dążeniu do doskonałości i czystości, na bojaźni Bożej, na pesymizmie w stosunku do natury przenikniętej grzechem pierworodnym, na przekonaniu, że grzech oddziela nas od Boga. Ale katolicyzm wyróżniał się też głęboką nieufnością wobec tego, co nowe, na wrodzonym niejako przywiązaniu do wszystkiego, co oddziedziczone, co przekazane, co stałe. Najbardziej uderzające jest w tej wypowiedzi jedno: Paweł VI mówi o „dominacji myślenia niekatolickiego” jak o zdarzeniu niejako wobec jego własnych działań zewnętrznym, o czymś w rodzaju fatalnego kataklizmu, który spada na człowieka z góry.

Ta osobliwa postawa rozczarowania i dystansu, fatalizmu i realizmu jeszcze bardziej widoczna jest w słowach homilii, jaką Paweł VI wygłosił w 1972 roku, 29 czerwca, w uroczystość świętych Piotra i Pawła. To jeden z najczęściej cytowanych tekstów papieskich. Nic dziwnego, potwierdza on przecież jednoznacznie słuszność postawy krytyków reform soborowych: Paweł VI mówi o tym, że ma wrażenie, iż „przez jakąś szczelinę do Bożej świątyni dostał się swąd Szatana”. I wyjaśnia: „Jest wątpliwość, niepewność, problematyczność, niepokój, niezadowolenie, konfrontacja. Nie ufa się już Kościołowi; (…) Uważano, że po soborze przyjdzie słoneczny dzień dla historii Kościoła. Przyszedł tymczasem dzień pochmurny, burzliwy, mroczny…”. Niesamowite słowa. Ale nie tylko dlatego, że potwierdzają skalę kryzysu i niepowodzenie reform. Mnie uderza w nich coś jeszcze: całkowita bezradność. To jest zresztą stały motyw kolejnych wystąpień Jana Pawła II (tych tak trzeźwych jak Pawła VI było mniej), jak i Benedykta XVI (zadziwiająco wiele przenikliwych uwag doskonale uchwytujących problem). Kiedy papieże w ostatnich kilkudziesięciu latach od soboru krytykują stan Kościoła, zawsze zachowują się, tak jakby był on czymś wobec nich, wobec ich decyzji zewnętrznym. Jakby coś działo się niezależnie od ich odpowiedzialności. Nie rozumiem tego. Czy można powiedzieć ot tak sobie, że „swąd Szatana dostał się przez jakąś szczelinę”? Ale zaraz, czy nie należałoby natychmiast starać się ją określić? Rzucić się do walki z nią i zatamować? Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w zamkniętym pomieszczeniu, do którego nagle zaczyna przenikać gryzący, duszący dym i że z jakichś powodów nie możemy go opuścić – czy to dlatego, że zacięły się drzwi, czy też dlatego, że ktoś zostawił nas i zamknął z zewnątrz – co robimy wówczas? Gdy widzimy, że do pokoju przenika swąd, chwytamy, co mamy pod ręką, i biegniemy ową szczelinę zatkać, otwieramy okna i wyganiamy dym! Tu jednak nic takiego się nie dzieje. To jest właśnie największa tajemnica. Szczelina, o której wspomina Paweł VI, nie wzięła się znikąd. Można ją dokładnie określić. Można z najściślejszą precyzją zbadać jej szerokość, długość, miejsce położenia.

Swąd Szatana przedostał się do Kościoła wskutek paraliżu zasady dogmatycznej. Myślenie niekatolickie zaczęło dominować w chwili, kiedy na dogmat został nałożony kaganiec. A paraliż ten, to nałożenie kagańca stało się faktem w chwili, kiedy to władza i autorytet powierzone następcom Piotra przestały zwalczać przeciwny prawdzie dogmatycznej błąd. Da się precyzyjnie wskazać ten moment. Co do minuty. Co do minuty można pokazać chwilę, kiedy to autorytet odstąpił od swego podstawowego zadania. Dokładnie w tym momencie otworzyła się szczelina i od tej pory do Kościoła zaczął się z coraz większą mocą przedostawać swąd.

To, czym jest dogmat, znakomicie opisał John Henry Newman. Zrobił to w Apologii pro vita sua, książce, która pokazuje jego wiarę, jej dojrzewanie i tłumaczy, jak dokonało się nawrócenie anglikańskiego kapelana z Oksfordu na katolicyzm. „Główna ta zasada jest mi dziś nie mniej droga niż kiedykolwiek przedtem. Pod wielu względami się zmieniłem, pod tym względem – ani trochę. Od wieku piętnastu lat dogmat był dla mnie fundamentalną zasadą religii. Innego rodzaju religii nie znam ani nawet nie mogę wczuć się w jego koncepcję. Religia, która byłaby tylko uczuciem, jest dla mnie urojeniem i parodią”. Czy to nie ironia losu, że Newman, mianowany w 1878 roku kardynałem przez Leona XIII, został najpierw beatyfikowany przez Benedykta XVI, który jako profesor teologii w znaczącym stopniu przyczynił się do zniesienia zasady dogmatycznej, a następnie wyniesiony na ołtarze przez Franciszka, który jest jej żywym zaprzeczeniem? „Życie religijne musi mieć swoje przedmioty” – tłumaczył dalej Newman. „Przedmioty te jako nadprzyrodzone nie mogą być przedstawione naszym zmysłom za pomocą symboli materialnych, muszą być przedłożone umysłowi – w zdaniach. (…) Wiedza zawsze musi poprzedzać działanie uczuć” – pisał w Logice wiary. Wiedza, czyli rozumowe poznanie. Newman był katolikiem, jeszcze o tym nie wiedząc. Przyjmował, jak każdy katolik, zanim jego wiara nie została poddana mutacji w duchu posoborowym, że wiarą jest przylgnięcie rozumu do prawdy dzięki łasce. Kluczowe są tu owo przylgnięcie, owa zgoda, owo przyświadczenie prawdzie, do której człowiek nie może dojść w oparciu o własne siły duchowe, uczuciowe czy psychiczne. „Chrześcijańskie misterium jest prawdą odsłoniętą nam przez chrześcijańskie Objawienie, do której nie sięgamy samym rozumem i która, po tym jak zostaje osiągnięta przez wiarę, nie da się wymierzyć przy pomocy pojęć naszego rozumu” – pisał wielki Matthias Joseph Scheeben13. Z jednej strony dogmat to prawda, a więc obiektywna rzeczywistość; z drugiej strony inaczej niż wszystkie prawdy naturalne prawda dogmatyczna nie da się uchwycić przez rozum. Jest to prawda powszechna, uniwersalna i wiążąca, wyrażona w zdaniach, ujęta w twierdzeniach.

I jednocześnie nie dociera się do niej przez badanie ani zjawisk świata, ani własnej władzy rozumowania. Jakkolwiek by się człowiek wysilał, natężał, nic nie osiągnie. Choćby cały rodzaj ludzki, choćby wszyscy najmędrsi filozofowie, choćby rozum ludzki w swej pełnej aktualizacji, obejmującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość gatunku ludzkiego, próbował sięgnąć prawdy dogmatycznej – że Bóg jest w Trójcy Jedyny, że Chrystus jest doskonałym Bogiem i prawdziwym człowiekiem, że Maryja jest Matką i Dziewicą – do niczego nie dojdzie. Naturalny rozum sięgając misterium, upadnie z kretesem. Nie ma w sobie takiej mocy, nie ma takiej siły, która pozwoliłaby mu odkryć prawdę dogmatu. A mimo że prawda dogmatyczna tak absolutnie, tak nieskończenie jest nieosiągalna przez ludzki rozum, zostaje ona przez człowieka, przez wiernego przyjęta i uznana, tak jak to dzieje się w przypadku innych prawd odkrywanych przez rozum. Tyle że na te drugie rozum przystaje, aprobuje, poddając się oczywistości, samej rzeczywistości, która jest mu współmierna, do tej pierwszej przylega i aprobuje, mimo że jest wobec niego niewspółmierna. Na tym polega przylgnięcie rozumu do prawdy, która go nieskończenie przewyższa. Do prawdy, do której sam nie dociera, a mimo to posłusznie, całkowicie, bez szemrania, bez buntu ją przyjmuje. Ten naddatek, ten tajemniczy plus, ta przepaść może być pokonana przez wiarę. Tyle że sama wiara nie wystarcza – do przyjęcia dogmatu jako prawdy, a nie jako widzimisię, nie jako idiosynkrazji, dziwactwa i arbitralnego, subiektywnego wyobrażenia, konieczna jest łaska. Dopiero dzięki niej wiara widzi, a rozum poddaje się i przyjmuje. Pod pewnym względem wiara podobna jest do wiedzy, bo tak jak wiedza odkrywa prawdę. Pod innym jednak względem od wiedzy się różni: oparta jest na autorytecie, na tym, co słyszy od świadka.

Kluczowe jest to, że zgodnie z zasadą dogmatyczną przedmiotem wiary jest coś rzeczywistego i wobec człowieka zewnętrznego, co może być ujęte w zdaniach twierdzących i przeczących. Dzięki łasce umysł przyjmuje za prawdę to, do czego on sam nigdy by nie doszedł. Od prawdy o Trójcy człowieka oddziela nieskończona przepaść. A jednak kiedy dzięki łasce tę prawdę przyjmuje, przyjmuje ją jako własną, konieczną, samą w sobie niezmienną, całkowicie pewną i godną podporządkowania. Od tej pory gotów jest dla niej umrzeć. Od tej pory, gdyby ktoś chciał mu ją wydrzeć, gdyby chciał zmusić do wyrzeczenia się jej, prędzej odda życie, niż ulegnie. Wierzący wie, że nie może zaprzeczyć rzeczywistości. Że przywiązanie do wiary to nie ślepy upór, nie fanaberia. Gdyby potraktować dogmat jako zwykłe zdanie – Bóg jest Trójcą Osób – mogłoby się wydawać, że jest ono konstruktem, kreacją jakiegoś rozumu. Jednak dzięki wierze to, co pozornie przypadkowe i skonstruowane, staje się prawdziwe, obiektywne, narzucające się, samo w sobie wartościowe, samo w sobie domagające się uznania, samo w sobie wzniosłe i majestatyczne. Wiara katolika, wiara dogmatyczna jest udziałem w wielkiej, nadprzyrodzonej tajemnicy.

Nie ukrywa się tu, ba, eksponuje wręcz, niewystarczalność ludzkiego umysłu. Podkreśla się to, że prawda Trójcy Świętej, prawda o Synu Bożym jako Bogu i człowieku, o narodzinach z Dziewicy, o przeistoczeniu chleba i wina w ciało i krew Chrystusa są absolutnie i całkowicie poza zasięgiem poznania ludzkiego i że można je uznać jedynie za sprawą łaski. Przylgnięcie umysłu to jednak nie akt wyobraźni, nie kreacja ludzkiego ducha, ale podporządkowanie. Sam akt wiary jest zatem już nadprzyrodzony, sam akt uznania i zgody, jeśli wewnętrznie wolny i całkowity, daje uczestnictwo w Bożej prawdzie, wyrywa człowieka z tego, co zwykłe i codzienne, z doczesności. Za aktem wiary skrywa się autorytet prawdomównego Boga. Tak, często jest to ukryte, schowane. Przyzwyczajenie robi swoje. Ale kiedy pod wpływem refleksji stajemy przed tym, co ostateczne, widzimy: wiara opiera się na autorytecie Kościoła, ten zaś na autorytecie prawdomównego Boga. Za każdym razem, kiedy katolik wyznaje wiarę, przekracza doczesność i naturalność. Mówi o rzeczywistości, której nigdy do końca nie zrozumie. Wie, że to, o czym mówi, jest, że istnieje, że domaga się uznania, ale jednocześnie wie, że zrozumienie tej niestworzonej, niedosięgłej prawdy przekracza wszystkie jego przyrodzone zdolności. Wyznając zatem dogmat jako prawdę absolutną przez sam ten akt wyznania, jeśli jest on szczery i autentyczny, dotyka łaski Bożej i życia wiecznego.

Dogmat to nie suchy i abstrakcyjny zwrot, nie znak ograniczenia i zamknięcia: dogmat to droga do Nieba, furtka i brama do życia nadprzyrodzonego. Jest on w tym sensie ścisłą tajemnicą: uznaje się za prawdziwe twierdzenie, które jest całkowicie i radykalnie wobec ludzkiego umysłu zewnętrzne, nieludzkie. Prawdy dogmatyczne nie są to jakieś szyfry dla wtajemniczonych, zaklęcia i tajemne hasła: obwiązuje uniwersalnie. „A zatem, że istnieje prawda, że prawda jest jedna; że błąd religijny sam w sobie jest natury niemoralnej, że ci, którzy go wyznają, jeśli tylko nie mimowolnie, są winni tego, że go wyznają; że należy się go wystrzegać, (…) że prawda i fałsz dane nam są dla wypróbowania naszych serc; że wybór nasz jest straszliwym rzuceniem losów, na których wypisane jest nasze zbawienie albo odrzucenie, że »ten, kto ma zostać zbawiony, musi myśleć w ten sposób, a nie inaczej«” – to jest właśnie zasada dogmatyczna przedstawiona przez Newmana w O rozwoju doktryny chrześcijańskiej. Ta zasada została w doskonały wręcz sposób przedstawiona w wyznaniu Świętego Atanazego: „Ktokolwiek chce być zbawiony, musi wyznawać całą i niepodzielną prawdę katolicką” – to właśnie wyznanie, pisał Newman, było jego ulubioną modlitwą. Zasada dogmatyczna zawiera w sobie całkowite i stanowcze potępienie błędu. Wyznawać prawdę i potępiać przeciwny jej błąd to jak dwie strony tej samej monety. Jedno bez drugiego jest niemożliwe. Próbować wyznawać dogmat i nie potępiać błędu jest tym samym, co relatywizować dogmat. Nie mówi się wtedy „tak” objawionej rzeczywistości, ale „tak, ale”.

O ile zasada dogmatyczna mówi, że prawda wyznania jest do zbawienia koniecznie potrzebna, o tyle przeciwna jej zasada heretycka głosi, że „nie jesteśmy Bogu milsi przez to, że wierzymy tak lub inaczej”. Według niej wystarczy, że nasze przekonania religijne głosimy ze szczerością niezależnie od ich treści, a nasza zasługa polega na szukaniu, a nie znalezieniu i posiadaniu. Takie rozumienie religii w oczach Newmana, i powtarzam to raz jeszcze, każdego rzymskiego katolika, uchodziło za coś heretyckiego, strasznego, niewłaściwego, niegodnego. Kto tak pojmował religię – wystarczy szczerze szukać – godny był piekła i potępienia. Był metafizycznym fircykiem, pięknoduchem nadprzyrodzoności. Mocniej. To do niego odnosiła się przypowieść o perłach rzucanych przed wieprze. Zamiast chwytać perłę, sprzedać wszystko, co miał, wiara przecież jest tą perłą drogocenną, on wolał pozorną przyjemność poszukiwania. Według Newmana, Scheebena i, powtarzam, wszystkich rzymskich katolików nieodzownym warunkiem wiary katolickiej był jej brak tolerancji dla błędu.

W pewnym sensie można powiedzieć, że bez nietolerancji wobec błędu dogmat był martwy. Dlaczego? Dlatego, że tak długo jak nie potępiano przeciwnego mu błędu, dogmat był jedynie wyobrażeniem. To, że człowiek może tworzyć różne widziadła, że ludzki umysł konstruuje twory wyobraźni – latające smoki, wielogłowe stwory, chimery, krzyżówki ludzko-zwierzęce – nie było niczym nadprzyrodzonym. Ale w chwili, kiedy to Kościół gotów był potępić, uznać za błąd, za fałszerstwo, za kłamstwo twierdzenia, że Bóg nie narodził się z Dziewicy albo że wskutek słów kapłana chleb i wino nie przeistaczają się w ciało i krew Chrystusa (mimo że oczy, dotyk i węch nadal uchwytują jedynie chleb i wino), prawda pozytywna, prawda dogmatyczna została potwierdzona. Potępienie pokazuje, że w przypadku wiary dogmatycznej chodzi o coś, co wiąże, co domaga się, co nakazuje, co bezwzględnie zobowiązuje każdego. Potępiając herezję, Kościół mówił, że prawda, którą głosi, jest realna. Że odsłania nadprzyrodzoną rzeczywistość. Wyrzekając się potępienia błędu przeciwnego dogmatowi, Kościół mówiłby, że prawda nie jest powszechnie wiążąca i uniwersalna, a przez to ostatecznie w ogóle nie jest prawdą, a jedynie opinią. Potępienie błędu jest fundamentem obiektywizmu prawdy nadprzyrodzonej. Dlatego każdy, kto jej nie przyjmuje, znajduje się w stanie oskarżenia. W tej sytuacji stan nieprzezwyciężonej niewiedzy – kiedy ma on miejsce, wie tylko Bóg – może być jedynie okolicznością łagodzącą. Potępienie herezji jest też widomym znakiem, w sensie historycznym, że prawdę traktuje się poważnie. Tak samo jak wykluczenie heretyków z Kościoła: była to pieczęć wiarygodności. Znak autentyczności. Teraz było wiadomo, że Kościół nie produkuje fałszywych, podrobionych monet. Nie. Potępiając błędy i wykluczając ich zwolenników, Kościół mówił, że moneta wiary jest autentyczna.

„Po drugie – tu znowu przemawia nowo wyniesiony na ołtarze święty – wierzyłem w prawdę pewnej określonej, opartej na owym fundamencie dogmatu, doktryny religijnej, mianowicie nauki o tym, że istnieje widzialny Kościół z sakramentami i obrzędami, które są kanałami niewidzialnej łaski”. Ta wiara sakramentalna, kościelna jest bez wiary dogmatycznej niemożliwa. Widzialność Kościoła i możliwość ustalenia, która z nieskończonej liczby wspólnot jest tą prawdziwą, były niezbywalnymi cechami prawdy dogmatycznej. Prawda dogmatyczna z samej istoty, inaczej niż prawdy metafizyczne, matematyczne czy inne, musiała być uchwytna w historii. Dogmat był prawdą wiążącą i konieczną; ale jednocześnie stał za nim autorytet historyczny, konkretny Kościół. To zaś znaczyło, i był to trzeci element, że jedna i tylko jedna z istniejących wspólnot chrześcijańskich może być Kościołem Chrystusa. Zanurzając się w historię, Newman odkrył, że tym jedynym Kościołem Chrystusa był Kościół Rzymu – nie tylko dlatego, że oparty był na zasadzie dogmatycznej, ale też dlatego, bo rościł sobie prawo do uniwersalności i dysponował instancją zdolną bronić dogmatu i potępiać nieustannie przeciwne jej błędy.

Ta zasada dogmatyczna, którą w licznych pismach przedstawił Newman, została też precyzyjnie wyłożona w 1870 roku w konstytucji Filius Dei Soboru Watykańskiego I. To dlatego umierający profesor Livi kilka razy powtórzył słowo „dogmat”. Ten krystalicznie czysty tekst soboru precyzyjnie przewidział też błędy współczesności. „Tak samo więc Pismo Święte, uważane przedtem za jedyne źródło i sędziego nauki chrześcijańskiej, zaczęto traktować nie jako Boże, ale – co więcej – przyłączać do mitycznych wymysłów” (DF, 7) – uczyli ojcowie Vaticanum I. Już w 1870 roku Kościół zdobył się zatem na potępienie błędu, który od połowy XX wieku skutecznie paraliżuje zasadę dogmatyczną. Pismo to Słowo Boże do człowieka, a nie zlepek mitów, klechd, podań folklorystycznych, niejasnych impresji, anonimowych warstw. „Zwiedzeni różnymi i obcymi naukami, niesłusznie mieszając naturę i łaskę, wiedzę ludzką i wiarę boską, zniekształcili właściwy sens dogmatów, który zachowuje i głosi święta Matka Kościół, oraz wystawili na niebezpieczeństwo integralność i czystość wiary” – niektóre fragmenty tej konstytucji zdają się brzmieć niemal jak wyrzut skierowany pod adresem ojców Soboru Watykańskiego II.

Przedstawiając zasadę dogmatyczną, ojcowie Vaticanum I pokazują, że z jednej strony rozum człowieka „może [na pewno] poznać z rzeczy stworzonych naturalnym światłem rozumu” Boga, „początek i cel wszystkich rzeczy”; może Go poznać „bez trudności, z niezachwianą pewnością i bez domieszki jakiegokolwiek błędu” (DF 20–22). To poznanie jest wstępem dla prawdziwej wiary. Wiara nie jest dziełem człowieka, ale cnotą nadprzyrodzoną, „przez którą wierzymy, pod wpływem natchnienia i z pomocą łaski Bożej, że prawdą jest to, co Bóg objawił”. Akt wiary zatem jest sam w sobie przeniesieniem duszy ze stanu doczesności, czasowości, niepewności i śmierci, do królestwa Ducha, Prawdy i wieczności. Wierząc, uznajemy za prawdziwe i realne to, do czego nigdy o własnych siłach byśmy nie doszli. Ale: każda przymieszka naszego naturalnego rozumu, każde wyjaśnienie i tłumaczenie, które naturalizuje i robi wrażenie, jakby wiarę można było wyprowadzić z naturalnych naszych mocy, z poczucia nieskończoności, z uczucia podległości, z tęsknoty za pełnią itd., itp., wiarę zniekształca, gorzej, poniża, odbiera jej cudowność i wspaniałość. Nie jest ona już tą katapultą, która wyrzuca człowieka ku Bogu nieskończonemu. Jest jak zerwana, poszarpana cięciwa, która nie może wypuścić strzały.

Wiara dogmatyczna nie jest ślepym porywem serca, ale prawdą: „Dlatego »określamy, że każde twierdzenie przeciwne prawdzie oświeconej wiary jest całkowicie fałszywe«. Kościół zaś, który razem z apostolskim urzędem nauczania otrzymał nakaz strzeżenia depozytu wiary, posiada również od Boga prawo i obowiązek piętnowania błędów fałszywej nauki, aby nikt nie został oszukany przez filozofię i próżne oszustwo” (DF 48, 49). Dogmatyczność wiary doskonale przedstawiają dołączone do pozytywnej nauki kanony. Podkreślają one obowiązek posłuszeństwa wobec wiary i jej niezmienność: „Gdyby ktoś mówił, że jest możliwe, aby zgodnie z postępem wiedzy niekiedy należało dogmatom podanym przez Kościół nadać inne znaczenie od tego, jakie przyjmował i przyjmuje Kościół – niech będzie wyklęty” (DF, IV, 3).

Głównym problemem soboru, który odbył się niecały wiek później, nie są te lub inne sformułowania – niekiedy niejasne, dwuznaczne, niekiedy wprost błędne – ale to, że wywrócił on samą zasadę dogmatyczną do góry nogami. Nie da się głosić prawdy wiary bez potępienia jej przeciwieństwa. Taka próba musi pociągać za sobą relatywizację samego aktu wiary. To w istocie subtelna i łagodna forma uśmiercenia dogmatu, coś jak eutanazja. Nie wystarczy powiedzieć, że Chrystus jest Synem Bożym, zawsze trzeba dodać, że każdy, kto tak nie uważa, jeśli tylko nie znajduje się w stanie nieprzezwyciężonej niewiedzy, błądzi, okazuje Bogu nieposłuszeństwo, lekceważy boży nakaz. Powiedzieć to pierwsze bez dodania tego drugiego, to nic nie powiedzieć.

Kościół to inaczej idący przez historię Chrystus. Tak jak Chrystus domagał się wiary i posłuszeństwa, tak i Kościół, w Jego imieniu. Tu tkwiło źródło autorytetu Kościoła, który z natury rzeczy musiał mieć charakter apodyktyczny, uniwersalny i bezwarunkowy. Zasadą systemu katolickiego była ścisła więź między prawdą i autorytetem. W sensie pozytywnym autorytet przejawiał się w tym, że pilnował, zachowywał, przekazywał i chronił Bożą prawdę, w sensie negatywnym w tym, że potępiał, bezpardonowo zwalczał, skutecznie gromił przeciwne jej błędy. Między innymi dlatego Kościół w historii był Kościołem walczącym. Żyć znaczyło ogłaszać z mocą dogmat i potępiać przeciwne mu błędy. Jeśli to potępienie miało być realne, a nie abstrakcyjne, musiało też wskazywać na ludzi, którzy te błędy przyjmowali i wyznawali.

Bóg jest Panem świata, dlatego prawda objawiona powinna być uznana przez cały świat; prawdziwość Objawienia opiera się na prawdomówności Boga, a posłuszeństwo Jego słowu jest podstawowym obowiązkiem moralnym każdego człowieka. Skoro tak, skoro Bóg jest Panem, skoro jego Syn jest ostateczną pełnią Boskości i skoro założył on i przekazał swą władzę Kościołowi, który od tej pory reprezentuje go na ziemi i w historii, to przekazał mu też władzę osądzania prawdy i błędu. Zasada dogmatyczna zakłada, że istnieje historyczna władza, która przejawia się, wydając wyroki i orzeczenia, zdolna osądzić i oddzielić prawdę od fałszu nie tylko abstrakcyjnie, ale też historycznie, w konkretnym kontekście. Że za jej pośrednictwem za każdym razem, kiedy się wypowiada, chrześcijanin widzi i słyszy Chrystusa. Słysząc potępienie błędu w historii, katolik wiedział, że Pan żyje, że Pan jest ze swym Kościołem i troszczy się o swoją Oblubienicę. To wskutek tej zasady potępiony został zarówno błąd ariański, Chrystus nie jest równy w boskości Ojcu, jak i jego wyznawcy. Podobnie z całą mocą swego autorytetu Kościół odrzucał kolejne historyczne herezje – monofizytyzm, sabelianizm, nestorianizm, a później protestantyzm.

Ta władza, która miała formalne umocowanie w urzędzie papieskim, władza w ścisłym tego słowa znaczeniu inkwizycyjna, władza piętnowania błędów stała się pierwszą ofiarą soboru. Jednak jeśli tej władzy nie ma albo jeśli ona nie działa, jeśli nie przejawia się w normalny sposób, w historycznym doświadczeniu za pośrednictwem aprobaty lub odrzucenia sądów i poglądów, wskazania, kto jest, a kto nie może być nauczycielem katolickim, to zanika też autorytet Kościoła i autorytet papieża. Może on nadal cieszyć się popularnością, może nawet być szanowany, ale traci posłuch. Może podejmować ważne decyzje administracyjne i organizacyjne, ale jego władza systematycznie się kurczy. Papieże mogą pozostać medialnymi celebrytami, korzystając cały czas z dziedzictwa zgromadzonego przez ich przodków, ale gubią autorytet. Upodabniają się do monarchów w demokratycznych społeczeństwach: są żywymi eksponatami muzealnymi, widzialnymi symbolami przeszłości. Ale właśnie, przeszłości.

Prawda, której byli strażnikami, została zmuszona do milczenia. Dogmat nie wiąże. Dogmat stał się opinią i poglądem. Nie otwiera bram do Nieba. Nie przenosi poza czas. Nie wyprowadza poza historię. Zasada dogmatyczna została pokonana przez świat. Została sparaliżowana. Zamiast podlegać władzy Boga, świat ulega tyranii doczesności i włącza się w budowę nowej, globalnej, lepszej przyszłości.

Piszę o porzuceniu dogmatu, o paraliżu zasady dogmatycznej. To coś, co widać dziś na co dzień, kiedy to jawni heretycy nie tylko są tolerowani, ale wręcz robią kościelne kariery, albo kiedy biskupi chcą błogosławić homoseksualistów, a siostry zakonne bronią aborcji. Podobnie jak podczas soboru spętana została zasada dogmatyczna, tak też ograniczeniu uległ autorytet Rzymu.

Porzucona tiara

„Zbliżał się 12 marca – dzień koronacji. Był to dzień słoneczny, prawdziwe święto… nie dało się wyobrazić sobie bardziej promienistego i podniosłego czasu. »Ojcze Święty, proszę popatrzeć jeszcze raz na plac Świętego Piotra« zawołaliśmy w uniesieniu. (…) Na odległym placu przelewała się nieprzeliczona masa ludzi, bajeczna gra kolorów rozsiewanych przez mundury i barwne stroje. Tu dostojna dama w odświętnej sukni, tam prosta chłopka. Starzy i młodzi, duzi i mali, biedni i bogaci – wszyscy przyszli, aby oddać cześć zastępcy Chrystusa, który dzisiaj miał przyjąć potrójną koronę – tiarę. Splendor i wspaniałość wydarzenia podkreślał radosny, niekończący się okrzyk: »Viva, viva, viva. Viva il Papa Pio XII, il Papa Romano di Roma!«. A co dopiero Bazylika Świętego Piotra! Przybrała wszystkie ozdoby, jakie posiadała, a teraz promieniała i świeciła w niedającej się opisać feerii świateł, przez co majestatyczne bogactwo złota jej sztukaterii błyszczało w całej pełni”. To słowa siostry Marceliny Lehnert, wieloletniej gospodyni Eugenia Pacellego, opisujące przedpołudnie 12 marca 1939 roku, kiedy to miał on zostać ukoronowany, z całą pompą ceremoniału papieskiego, na Piusa XII14. Nigdy nie widziałem na żywo koronacji tiarą. Kiedy w 1978 roku w październiku odbywały się uroczystości na placu Świętego Piotra i kolejka kardynałów zmierzała w stronę Jana Pawła II, oglądałem to w telewizji. Nie wiedziałem wtedy, jak mógłbym wiedzieć, że przed ponad tysiąc lat to tiara, a nie mitra, była oznaką władzy papieskiej.

Na placu Świętego Piotra i wszędzie indziej dla ludzi papież zostawał „naprawdę” papieżem, pisał Wolf, właśnie dopiero dzięki koronacji dokonanej potrójną koroną. Wszystkie inne ryty i symbole wprowadzenia na urząd, nawet sam wybór, wydawały się ostatecznie tylko dodatkami. Tiara była po prostu symbolem papiestwa, tym, co było znakiem rozpoznawczym najwyższego kapłana, pontifex maximus, jako papieża. Papieskie pieczęcie nosiły tiarę, była ona obecna na monetach i znaczkach pocztowych, również herb papieski odróżniał się od wszystkich innych herbów przez tiarę15. Co właściwe znaczyło ukoronowanie tiarą? Jakie przesłanie zawierało w sobie? Niech przemówi znowu siostra Lehnert, która doskonale pokazywała powszechny wśród katolików punkt widzenia: „Niedająca się opisać radość zwiastowała pojawienie się Piusa XII. Tłumiła ona nawet istotne słowa rytu koronacji papieskiej: »Przyjmij ozdobioną trzema koronami tiarę i wiedz, że jesteś Ojcem książąt i królów, Panem kręgu Ziemi, Zastępcą naszego Zbawiciela, dla którego jest cześć i chwała na wieczność!«. Radosne krzyki wesela brzmiały w hymnie: »Coronam auream super caput eius…« (…)”16.

Koronacja tiarą – właśnie nie biskupią mitrą – i towarzyszące jej pierwsze błogosławieństwo miasta i całego okręgu ziemi to był decydujący obraz, który symbolizował objęcie urzędu. Za potrójną koroną skrywało się niezwykłe potrójne roszczenie: „był on [papież] nie tylko ojcem ziemskich książąt”, ale też właściwym przewodnikiem dla całego świata i w nie mniejszej mierze zastępcą Jezusa Chrystusa na ziemi. Temu potężnemu rytuałowi nie mogła się dorównywać nawet koronacja angielskiej królowej, nie mówiąc już o uroczystości zaprzysiężenia najpotężniejszego człowieka na świecie, amerykańskiego prezydenta. Zgodnie z tym, co widział wzrok, ona czyniła papieża papieżem. Bez tiary nie było papieża – pisał Wolf17. Ale tiara nie tylko czyniła papieża papieżem, pokazywała coś więcej. Poddawała ona całość ziemskiej władzy pod zwierzchnictwo władzy papieża i tym samym, w sensie symbolicznym, wskazywała, że w ostatecznym rachunku ta władza pochodzi z góry, od Chrystusa. Koronacja tiarą i roszczenie do panowania nad „książętami i królami”, a więc nad władcami świeckimi, pokazywało, jakie są nieprzekraczalne granice świeckiej władzy. Papież nie miał władzy ani od ludu, ani dzięki własnej przemyślności. Nie był zdobywcą, nie dokonywał podbojów. Nie miał wielkiej armii. Kiedy taką dysponował przed 1870 rokiem, służyła ona obronie i ochronie ziem papieskich. A jednak mimo tej szczupłości władzy świeckiej, koronując się tiarą, pokazywał, że był wikariuszem Chrystusa, a władza świecka w ostateczności powinna być mu posłuszna.

Tiara uświęcała również władzę jako taką. Skoro Bóg był Wszechmocnym Władcą, Panem Panów, Stwórcą, Królem, to nałożenie tiary na głowę papieża wskazywało, że wszelka władza ziemska ma swoje źródło w świętości Boga. Rządzić i panować, władać i decydować, być na szczycie góry, sprawować zwierzchność i królować, mieć moc i potęgę – wszystko to były przymioty Boga. Kim był idealny władca? Stróżem porządku. Władza pozwalała wywyższyć lub ukarać. Budziła podziw i strach. Ten, kto ją dzierżył, mógł nagrodzić, ale też, jeśli prawo zostało przekroczone, ukarać. Dzięki koronacji tiarą te niewidoczne, zakryte, tajemnicze przymioty Boga – sprawiedliwość, wielkość, moc – stawały się widzialne dla całego okręgu ziemi. Inaczej niż mitra, która była znakiem władzy kościelnej, czysto duchownej, ograniczonej do wiernych, tiara pokazywała coś więcej: świat podlegał, co do zasady, wikariuszowi Chrystusa. Oto tu, w Rzymie znajdował się ten, który jest ziemskim namiestnikiem Boga. Świat polityki to nie chaos. Władza publiczna, władza polityczna ma swoje nieprzekraczalne granice. Musi być podporządkowana Boskiemu Władcy, którego przedstawicielem jest nosiciel potrójnej korony w Rzymie.

Tiara była też marzeniem, snem, nadzieją na świat w całości podporządkowany jednej wierze, jednemu prawu Bożemu. Kiedy zatem katolik widział tiarę na głowie papieża, zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o panowanie polityczne, o dążenie do mocarstwowości, o imperializm, ale o to, że ostatecznie wszelkie mocarstwa, imperia, królestwa, księstwa, republiki i demokracje, wszystkie głowy państw i przywódcy narodów, jak bardzo by były one potężne, zaborcze i zwycięskie, ile by sobie zhołdowały ziem i obszarów, musiały podlegać Chrystusowi i jego królewskiemu majestatowi. Że istniał ponadświatowy ład, do którego musiały się stosować. Że to, co ziemskie i doczesne, jest jedynie cieniem, ziemskie panowanie ułudą, ziemska potęga chwilą: wszyscy panowie i władcy staną przed obliczem Boga. Teraz, jeszcze przed śmiercią, osądza ich wieczny pasterz, następca Piotra.

W 1432 roku bracia Hubert i Jan van Eyckowie skończyli pracę dla zamożnego kupca z Gandawy. Jego oczom, podobnie jak oczom wszystkich współczesnych, ukazała się oszałamiająca barwami i pięknem nastawa ołtarzowa z dwunastoma tablicami, a w samym jej centrum, u góry majestatyczna postać odzianego w czerwoną szatę, symbol męczeństwa i władzy, Chrystusa. Jest to Chrystus Król, Pan świata, władca na tronie. Nic nie podkreśla mocniej tej symboliki niż nakrycie głowy: Chrystus ma na niej tiarę. To arcydzieło van Eycków nie tylko warto podziwiać ze względu na kunszt, układ, kompozycję – jest ono doskonałą ilustracją powszechnego już wówczas przekonania, że tiara papieska, tiara Chrystusa i tiara Boga Ojca to właśnie symbol władzy powszechnej, absolutnej, władzy nad ludźmi i duchami, nad światem doczesnym i wiekuistym.

Wszyscy znawcy i badacze wskazują, że tiara symbolizuje pełnię! Koronacja tiarą i jej noszenie są symbolicznym zaprzeczeniem soborowej nauki o autonomii i niezależności sfery świeckiej, publicznej i politycznej od władzy duchownej. Co się tyczy wiary i prawa Bożego, państwa świeckie nie mają autonomii, podlegają z natury najwyższej władzy Chrystusa. Bonifacy VIII (1235–1303), kiedy przyjmował jak Grzegorz IX drugą, środkową koronę na tiarę, tak przedstawił relacje władzy duchownej do świeckiej: „Obie władze pochodzą od Boga, jednakże ład wymaga, aby jedna była podporządkowana drugiej: wyższa jest jednak władza duchowna. To jej przystoi ustanawiać władzę świecką i napominać ją, kiedy zbłądzi...”. Dodanie drugiej korony było właśnie znakiem, że „Kościół rozporządza zarówno duchowym, jak i świeckim mieczem”. Co ciekawe, ta interpretacja jest bliska przekazowi ewangelicznemu i słowom Chrystusa, by oddać, co boskie, Bogu, a co cesarskie, cesarzowi – przecież do Boga należy ostatecznie wszystko i cesarz, kimkolwiek by był, ma wszelką władzę z góry, od Boga! Zwieńczeniem ewolucji korony papieskiej było umieszczenie w XVI wieku na wierzchołku tiary krzyża – symbolu władzy Chrystusa nad światem.

Nim tiara została tiarą, przebyła długą historię. „Tiarą (z gr. turban, zawój) pierwotnie nazywano perskie nakrycie głowy z filcu w kształcie ściętego stożka. Bogato przyozdabiane w trzy korony, noszone było przez perskich królów jako symbol połączonych trzech królestw: Persów, Medów i Partów. Kolejno przeszło do tradycji bizantyńskiej (zwane tam było camelaucum) oraz łacińskiej jako nakrycie głowy papieża i zarazem władcy świeckiego”. Tiara, podobnie jak inne używane przez papieży nakrycia głowy, pochodzi od ceremonialnej czapki cesarskiej. Wzorcem dla niej była tzw. czapka frygijska, książęcy kapelusz cesarzy bizantyjskich. Pierwsze przekazy historyczne wspominają o czapce frygijskiej podczas ceremonii koronacyjnych papieży w VIII wieku po Chr. Interpretowano ją jako cesarski diadem, symbol przekazania papieżowi władzy imperialnej cesarzy – tłumaczy Wolf18. Tłumaczy on, że czapka frygijska, czapka zwana też regnum, zyskuje w biegu wieków trzy korony: Mikołaj II (1059–1061) ozdobił czapkę jedną koroną, Grzegorz IX (1227–1241) został ukoronowany diadema duplex, od połowy zaś XIV wieku daje się z niezbitą pewnością ustalić istnienie potrójnej korony, zwanej triregnum lub tiarą. Trzecia korona wskazuje na nadprzyrodzony charakter władzy papieskiej. „Symbolizuje ona potrójną władzę papieża jako zwierzchnika władców ziemskich, głowy Kościoła i Zastępcy Chrystusa”. W średniowieczu tiara tak bardzo stała się symbolem papieskiej tożsamości, że na pochodzących z tego okresu obrazach nawet śpiących papieży przedstawiano z tiarą na głowie. Tiara należy do papieża jak sól do zupy – pisze niemiecki historyk.