Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli ktoś spodziewa się nowinek o Marii Magdalenie, jako sekretnej żonie Jezusa, o historii rodu Merowingów i innych sensacji rozdmuchiwanych przez literaturę popularną, poczuje się mocno rozczarowany. To praca oparta wyłącznie na rzetelnych źródłach.
Mimo rozwoju wiedzy, nadal niewiele wiemy o Marii Magdalenie. Czy bohaterka książki może być utożsamiana z innymi kobietami opisywanymi na kartach Nowego Testamentu z nawróconą jawnogrzesznicą albo z siostrą Marii i Łazarza z Betanii? Razem z autorem po kolei rozwiewamy rozmaite wątpliwości.
Paweł Lisicki, kierując naszą uwagę na Marię Magdalenę jako główną bohaterkę, umiejętnie zarysowuje tło historyczne ukazując status i rolę społeczną kobiety na ziemiach izraelskich w pierwszym stuleciu naszej ery. Przy okazji uświadamia nam, jak rewolucyjne i nowoczesne było podejście Chrystusa do kobiet.
Książka stanowi idealne antidotum dla niczym nie udokumentowanych teorii feministycznych, rozprawiając się mimochodem ze spiskowymi kliszami pop kulturowymi, zakłamującymi historię Kościoła i Jezusa z Nazaretu.
Lektura, która nie pozostawia czytelnika obojętnym niezależnie od jego stopnia zaangażowania w sprawy wiary. Nowe, poprawione wydanie, zawiera przygotowany przez autora słowniczek najważniejszych pojęć, omawianych w książce.
Autor ukazuje tych, którzy pod sztandarami feminizmu i źle pojmowanej nowoczesności, zniekształcają prawdę o Marii Magdalenie. W porywającym, rzetelnie udokumentowanym eseju autor staje w obronie treści Nowego Testamentu. TAJEMNICA MARII MAGDALENY nie jest tylko próbą odkłamania i obrony jednej z największych świętych w dziejach Kościoła katolickiego, ale przede wszystkim apologetycznym wykładem wiary na temat autentyczności i historyczności Pisma Świętego. (Sławomir Cenckiewicz).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Firma UKKLW – Karolina Kuć, Agata Łojek
Dyrektor projektów wydawniczych Maciej Marchewicz
ISBN 9788380797253
Copyright © for Paweł Lisicki Copyright © for the Polish edition by Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2022
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
KonwersjaEpubeum
Maria Magdalena budzi zainteresowanie od zawsze. Obiegowe zapatrywania podzieliły jej losy na dwa etapy: przed nawróceniem i po nim. Jedni skupiają uwagę na pierwszym okresie jej życia, inni – na drugim. Obydwa spojrzenia, motywowane całkowicie odmiennymi przesłankami, łączy to, że bardzo często dają upust nie tylko – a nawet nie tyle – wiedzy, ile skojarzeniom i wyobraźni. Każdy ma swoją Marię Magdalenę, projektując na jej skąpy biblijny wizerunek to, co chciałby w niej (i w sobie) widzieć.
Twórczość artystyczna na jej temat, z której tylko niewielka część znalazła miejsce w kościołach i kaplicach, idzie w parze ze znacznie obfitszą twórczością literacką. Jej początki sięgają pierwszych wieków chrześcijaństwa, już wtedy bowiem pojawiały się apokryfy zawierające lakoniczne wzmianki zachowane w Ewangeliach o tej tajemniczej – i dlatego fascynującej – kobiecie.
Obecne zainteresowanie Marią Magdaleną sprowokowała sensacyjna nowinka o zapisanym językiem koptyjskim odnalezionym skrawku papirusu, z którego rzekomo wynika, że Jezus był żonaty, a jego żoną była właśnie Maria Magdalena. Nic dziwnego, że została obsadzona w tej roli, bo spośród wszystkich kobiet, o których mowa w Nowym Testamencie, ona najlepiej się do tego nadaje. Przez kilka tygodni Ewangelia żony Jezusa zajmowała uwagę mediów, szybko też wykluł się orszak dyżurnych ekspertów, którzy bez zmrużenia oka potwierdzali to, co wymyślili propagandyści i dziennikarze.
Mało kto zauważył, że w natłoku naprędce wymyślanych newsów i pokrętnych komentarzy Maria Magdalena coraz bardziej schodziła na dalszy plan, ponieważ wszystko w gruncie rzeczy koncentrowało się na Jezusie i Jego domniemanym życiu osobistym, a nawet erotycznym. Maria Magdalena była jedynie pretekstem do podważania wiedzy o początkach i wiarygodności Założyciela chrześcijaństwa. Paweł Lisicki trafnie i dobitnie napisał: „Rzeczywiście, ilość bzdur i głupot wypisywanych o Jezusie i Jego pierwszych uczniach nigdy chyba nie była równie wielka jak obecnie”.
Trzeba dużej erudycji oraz jeszcze większej odporności i cierpliwości, żeby przebijać się przez gąszcz rozmaitych wymysłów, plotek i wyobrażeń po to, by wypracować rozsądną syntezę odkrywającą rzeczywiste zamiary antychrześcijańskiej propagandy. Polemizując z niedorzecznościami, Paweł Lisicki stara się ustalić to, co historycznie wiarygodne oraz teologicznie poprawne i ważne.
Chrześcijanie zawsze musieli bronić swojej wiary, co znalazło wyraz w rozbudowywanej przez wieki apologetyce. Do naszych czasów opierała się ona na argumentach, natomiast teraz musi się zmagać ze skojarzeniami. Miejsce rzetelnej wiedzy zajmują olbrzymie pokłady ignorancji karmionej i wspieranej rygorami politycznej poprawności. Sprytnie podretuszowane wizerunki najbliższych i najbardziej oddanych Jezusowi postaci są wykorzystywane do wypaczania Jego osoby i misji. Kiedy po medialnej wrzawie opada propagandowy kurz, mało kto zwraca uwagę, że chodziło o kolejne fałszerstwo, w które obfitują ostatnie dziesięciolecia. Archeologia i historia są bezwzględnie podporządkowywane kreowaniu takiej teraźniejszości i przyszłości, gdzie nie ma miejsca dla chrześcijaństwa i jego ideałów.
Paweł Lisicki dokonał olbrzymiej i ważnej pracy. Z plątaniny solidnych informacji i niedorzecznych domysłów wydobywa to, co naprawdę istotne dla ukazania wielkości i tajemnicy Marii Magdaleny. Widzimy ją przede wszystkim w perspektywie Krzyża, pustego grobu i Zmartwychwstania. W ten sposób nowego blasku i znaczenia nabierają bezgraniczne oddanie i pokora oraz heroiczna wierność kobiety, która powierzyła swoje życie Jezusowi Chrystusowi.
ks. prof. Waldemar Chrostowski
Sensacja wybuchła przed ponad rokiem. Był wrzesień. W Rzymie, w czasie międzynarodowego Kongresu Studiów Koptyjskich, profesor Karen Leigh King, historyk zajmująca się okresem wczesnego chrześcijaństwa na Uniwersytecie Harvarda, ogłosiła, że znalazła skrawek papirusu, na którym są zapisane słowa: „Jezus powiedział im: Moja żona...”. Tuż pod tym wersem znalazło się inne stwierdzenie: „Będzie ona mogła być moim uczniem”. Zdanie to zostało zapisane alfabetem greckim, w języku koptyjskim, a fragment pochodzi najprawdopodobniej z końca IV w. n.e. Najprawdopodobniej, bo nie był znany jego właściciel.
Tej krótkiej informacji towarzyszył komentarz pani profesor. „Fragment ten sugeruje, że niektórzy wcześni chrześcijanie znali tradycję, zgodnie z którą Jezus był żonaty” – stwierdziła King. Dowodziła ona, że choć sam znaleziony przez nią papirus jest z IV w., to opiera się na tekście o dwa wieki wcześniejszym. Czyli, jak mówiła, można sądzić, że w niektórych kręgach wczesnych chrześcijan sądzono, iż Jezus faktycznie miał żonę. To rozumowanie pozwoliło jej nazwać znaleziony fragment „Ewangelią żony Jezusa”. Cała sprawa została opisana obszernie przez „New York Timesa”. Od tej chwili rzecz zaczęła żyć własnym życiem. Podnieceni reporterzy biegali za panią King, największe portale informacyjne, BBC, CNN, zamieszczały newsa, świat ogarnęły gorączka i podniecenie. Dwoili się i troili eksperci. Mało kto zwracał uwagę, że w języku gnostyków, z ich potępieniem ciała i seksu, erotyczny związek Zbawiciela z kobietą byłby nie do pomyślenia. Że nazywanie gnostyków chrześcijanami wydaje się nadużyciem. To zdaje się nikogo nie obchodzić. To zdają się nieistotne szczegóły. Kto by zwracał na nie uwagę?
Istotne było co innego. Wreszcie znalazł się naukowiec, i to nie byle jaki, bo z Uniwersytetu Harvarda, który własnym i swojej uczelni autorytetem potwierdził, że Jezus mógł mieć żonę, o czym mogą świadczyć starożytne dokumenty, skryte wcześniej przed wzrokiem wiernych. Na tę wieść, niczym na wybawienie, czekali wszyscy ci – a zapewne są to miliony – którzy swoją wiedzę o chrześcijaństwie zdobyli, czytając książkę lub oglądając film o Kodzie Leonarda da Vinci. Wszyscy ci, którzy nim usłyszeli o odkryciu pani King, wiedzieli już, że Kościół od zarania swych dziejów skrywa straszną tajemnicę, że jego nieludzki i nikczemny charakter objawił się w tym, iż przez stulecia ukrywał przed chrześcijanami radosną wieść o tym, że Maria Magdalena była wybranką Jezusa. Z taką świadomością nie można było się nie podniecać. Nie można było się nie ekscytować. Gnostycy czy chrześcijanie, wiek IV czy II, jeden pies. Dość, by informacja poszła w świat i by dotarła do uszu setek milionów współczesnych chrześcijan, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich Zbawiciel był człowiekiem jak inni w każdym calu. Po prostu uprawiał seks z Marią Magdaleną, a stary papirus miał być tego dowodem.
Może odkrycia pani King nie spotkałyby się z tak wielkim rozgłosem, gdyby nieco więcej było wiadomo o jej wcześniejszej działalności badawczej, skrywającej się za poważnie brzmiącą, trzeba przyznać, funkcją specjalisty od wczesnego chrześcijaństwa na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów świata. Jest bowiem King sama, mniemam, najlepszym znakiem nowego zjawiska ideologizacji europejskich i amerykańskich uniwersytetów. Karierę robią tam nie tyle badacze, ile ideologowie. Rewolucjoniści i rewolucjonistki, dla których historia dawno już przestała być zapisem minionego, a stała się poręcznym instrumentem w walce z uprzedzeniami, opresją, prześladowaniami, maskulinizmem, patriarchalizmem, wyzyskiem itd., itp. Nic dziwnego zatem, że w takiej atmosferze napięcia, w takim nastroju bojowania i zaangażowania nawet niepewnej proweniencji fragment datowany na kilka wieków po śmierci Jezusa może się okazać autentyczny i prawdziwy. Jak z animuszem i zapałem pisała pani King w swej wcześniejszej książce The Gospel of Mary of Magdala. Jesus and the First Woman Apostle: „Ojcowie Kościoła odczytywali Ewangelie w zgodzie z seksisowskimi przesądami, według których kobiety są z natury niższe od mężczyzn i nie powinny mieć nad nimi władzy” (s. 152). Otóż to. Skoro Ewangelie powstały jako owoc seksizmu, jako dzieła spaczone, uprzedzone, jako zapis i świadectwo dominacji męskiej, skoro tak też je później wykładano i komentowano, to odkryty przez panią King fragment papirusu może się spokojnie nazywać „Ewangelią żony Jezusa”. Amerykańska badaczka wielokrotnie już dała się wcześniej poznać jako zwolenniczka radykalnego feministycznego odczytania Ewangelii. Dla niej „historyczna Maria z Magdali była wybitną żydowską popleczniczką Jezusa, główną apostołką, kobietą pełną wizji”. Tak samo King dowodziła, że odnaleziona pod koniec XIX w. w Berlinie koptyjska Ewangelia Marii Magdaleny, najprawdopodobniej pochodząca z przełomu II i III w. n.e., ma podobne znaczenie dla ustalenia historyczności Jezusa jak Ewangelie kanoniczne. To wszystko nie przeszkadza jej występować przed opinią publiczną w roli eksperta i znawcy.
Sensacja trwała kilka niespełna dni, by potem szybko ustąpić miejsca innym, mam nadzieję bliższym rzeczywistości, informacjom. W końcu kiedy głos zabrali specjaliści, szybko wyszło na jaw, że sprawa jest dęta i że wielki przełom to zwykła hucpa. Jak pisał jeden z nich, Francis Watson z uniwersytetu w Durham, „Ewangelię lub fragment Ewangelii można uważać za »sfałszowany«, niezależnie od tego, czy ich autor żył współcześnie, czy w starożytności. W obu wypadkach cel jest taki sam. Chodzi o przekonanie tak wielu czytelników, jak to możliwe, aby traktowali nowy tekst poważnie – jako okno pokazujące nieznane aspekty życia Jezusa lub przynajmniej jako świadectwo postrzegania Go przez późniejszych zwolenników”. Dlatego Watson zaleca szczególny sceptycyzm, jeżeli chodzi o odkrycie King. Jego zdaniem cały fragment jest bowiem współczesnym fałszerstwem, zbiorem kilku wyrażeń pochodzących z koptyjskiej Ewangelii Tomasza, napisanych na starożytnym papirusie przez współcześnie żyjącego autora. Ta i inne analizy znawców zakończyły karierę „Ewangelii żony Jezusa”. Nic to jednak. Liczy się, jestem przekonany, co innego. Setki milionów ludzi uznało, że w sprawie „żony Jezusa” jest coś na rzeczy. A uznało tak, bo wcześniej przeczytali o tym u Dana Browna lub w jednej z innych książek, których autorzy oznajmiają wszem i wobec, że posiedli wiedzę tajemną.
Rzeczywiście, ilość bzdur i głupot wypisywanych o Jezusie i Jego pierwszych uczniach nigdy chyba nie była równie wielka jak obecnie. A już szczególnie nigdy tak bardzo nie ekscytowano się zagadnieniem rzekomej żony Jezusa i nie próbowano z taką stanowczością obsadzić w tej roli Marii Magdaleny.
Rozbawiło mnie przy tym, że jeden z autorów owych banialuk, nieżyjący już Lawrence Gardner, we wstępie do swojej najpoczytniejszej pracy poświęconej dziedzictwu Marii Magdaleny utrzymywał, że to, co pisze, to czyste fakty. Tak też ponoć uznawał w czasie debaty w BBC niewymieniony z nazwiska dominikanin, który, jeśli wierzyć Gardnerowi, miał potwierdzić, że on jako duchowny mówi o Marii Magdalenie z punktu widzenia wiary, a Gardner – człowiek, który bez zmrużenia oka i cienia dowodów podaje imiona córek i synów Jezusa – wychodzi od faktów historycznych. Być może to przykład blagi i tromtadractwa, a być może kolejne signum temporis. Jeszcze jakiś czas temu uważałbym, że to musi być to pierwsze. Czytając wywody Gardnera, puknąłbym się w czoło i pomyślał, że żal mi tego człowieka. Nie dopuszczałbym myśli, że ktoś może na poważnie uznawać jego tezy za historycznie wiarygodne. Jak wszakże się mam pukać i okazywać współczucie, kiedy czytam u skądinąd wydawałoby się wykształconego znawcy religii, profesora Zbigniewa Mikołejki, pochwały innego koszmarku gatunku magdaleńskiego, czyli książki Maria Magdalena i Święty Graal, niejakiej Margaret Starbird. Pisze Mikołejko, że oto znaleźliśmy się u progu nowej ery, że mamy do czynienia z nową kulturą magdaleńską, że w książce, której autorka robi wrażenie – powiem to oględnie – jakby była albo niespełna rozumu, albo jakby brakowało jej podstawowego wykształcenia, która jednym tchem rozpisuje się o córce Marii Magdaleny o imieniu Sara, o tym, że manichejczycy nie byli gnostykami, a w żyłach Merowingów płynęła krew władców Izraela, odnalazł „ideę duchowej rekonkwisty, ideę ujawnienia i odzyskania tego, co zostało w ciągu dwóch tysięcy lat zdegradowane i stłumione, zepchnięte w ciemne głębie podświadomości zbiorowej przez prawowierne chrześcijaństwo”. Stało się tak, utrzymuje Mikołejko, bo „sprowadzono to, co boskie, do jednej tylko strony – męskiej. Celem tej rekonkwisty jest więc przywrócenie żeńskiego pierwiastka chrystianizmu, a tym samym nadanie owej religii równowagi i pełni”. Pięknie. Tylko że takimi postulatami, choćby nawet ktoś wziął je za dobrą monetę i uznał, iż faktycznie na tym polega problem chrześcijaństwa, nie da się usprawiedliwić tolerancji dla nieuctwa, głupoty i powierzchowności. A jeśli już ktoś tak robi, to lepiej byłoby, by zrzucił szatę religioznawcy i badacza, a przybrał strój maga, czarnoksiężnika czy wieszczka. Tylko występując w takiej roli, można pisać, że „Książka Maria Magdalena i Święty Graal przeobraża się tak oto w jeden z ważnych i bulwersujących manifestów ideowych naszych czasów. (...) ukazanie się książki Starbird, zwłaszcza w Polsce, jest wydarzeniem niezwykle ważnym. Dotyka ona bowiem spraw w oficjalnej tradycji chrześcijańskiej z reguły pomijanych, a nierzadko przez tę tradycję wyklętych. Co więcej, proponuje nową wizję chrześcijaństwa – takiego, które winno wreszcie ujawnić i wcielić w życie wątki przechowane przez herezję Graala oraz sekretną duchowość magdaleńską, które powinno przywrócić kobiecie należne jej miejsce w Kościele”. Uff, to są prawdziwe cytaty. To naprawdę dzieje się na naszych oczach, w XXI w. I naprawdę można przeczytać, że opowieści o córce Jezusa i Marii Magdaleny to szansa na przywrócenie kobiecie jej praw w Kościele. Przywykłem do takich fraz. Do retoryki przypisującej wszystko, co złe, prawowiernemu chrześcijaństwu, które tłumiło, tłamsiło, prześladowało, żyć nie dawało, na bok spychało to, co dobre i piękne.
Mikołejko nie jest jedyny. Pokazałem, z jakim uznaniem i rozgłosem spotkało się ujawnienie przez panią King rzekomego fragmentu tekstu koptyjskiego. Od lat osiemdziesiątych XX w. narasta ruch, który chciałby dokonać całkowitego przeobrażenia chrześcijaństwa tak, aby nadać mu nowe, kobiece oblicze. Różnorakie są jego przejawy. Jedno jest w nim wszakże charakterystyczne: to próba nadania nowego znaczenia Marii Magdalenie. Staje się ona symbolem walki z rzekomą kościelną dominacją. Ma być rzecznikiem interesów nowego ruchu feministycznego z jednej strony, z drugiej zaś, w wersjach skrajnych, żoną Jezusa, świętym Graalem. Nie jest przy tym ważne, co o Marii Magdalenie piszą Ewangelie Nowego Testamentu, bardziej istotne staje się to, czego o niej nie piszą. Wnioskuje się z milczenia i niedopowiedzeń. To, co przekazane, interpretuje się, wychodząc od tego, czego nie przekazano; to, co jasne, wychodząc od tego, co ciemne. Jak zauważyła najważniejsza zapewne autorka i poniekąd twórczyni całego ruchu, Elisabeth Schuessler Fiorenza w In Memory of Her. A Feminist theological Reconstruction of Christian Origins: „Gdziekolwiek głosi się Ewangelię i sprawuje eucharystię, słyszy się opowieść o apostole, który zdradził Jezusa. Pamięta się o imieniu zdrajcy, lecz zapomina się o imieniu wiernego ucznia, ponieważ był on kobietą” (s. XLII).
To, że o Marii Magdalenie wiadomo tak niewiele, wynika zatem z uprzedzeń, z wrogiego, a przynajmniej niechętnego nastawienia ewangelistów. Dlatego że była kobietą, stała się ofiarą oczerniania, lekceważenia, odrzucenia.
W takiej sytuacji należy odzyskać Marię Magdalenę i przywrócić jej stosowne miejsce. Trzeba odwoływać się do niej jako do patronki zmagań o godność. Jak napisała inna przedstawicielka tego ruchu, Holly E. Hearon (The Mary Magdalenę Tradition. Witness and Counter-Witness in Early Christian Communities), „często widziałam, że jestem zmarginalizowana w takich sprawach jak równość płci, teologia, sprawiedliwość społeczna. Kościół nigdy nie był dla mnie miejscem pozbawionym konfliktu. Raczej jest on miejscem walki” (s. 18). O co? O przywrócenie władzy kobietom, o odzyskanie przez chrześcijaństwo pierwotnego charakteru, który miał polegać, dowodzą autorki, na radykalnej równości, na egalitaryzmie. Maria Magdalena ma być apostołką, której władza i autorytet dorównywały lub przewyższały znaczenie Piotra, Jakuba czy Jana. W tych nowych pracach odwraca się hierarchię, zmienia sens odziedziczonych opowieści. Ważne, że wszędzie dokonuje się to pod sztandarem Marii Magdaleny. To odwrócenie hierarchii pociąga za sobą nie tylko odrzucenie kanonu i postulat, żeby na równi z pismami Nowego Testamentu traktować dzieła gnostyków i pisma odkryte w Nag Hammadi czy w innych miejscach, lecz także prowadzi niekiedy do uznania, że to Maria Magdalena była nauczycielką Jezusa, a nie odwrotnie. Jak pisze Bruce Chilton: „Jezus naśladował praktykę kobiet uprawiających domową magię, której nauczył się najprawdopodobniej od swej najwybitniejszej uczennicy – Marii Magdaleny”, Mary Magdalene. A Biography (s. 18).
Wielu, choć nie wszyscy, przyjmują, że Jezusa i Marię Magdalenę mogły łączyć stosunki inne niż te między nauczycielem a uczennicą. Chilton pisze: „Jeśli Jezus miał kiedykolwiek partnera seksualnego, Maria Magdalena byłaby najlepszą kandydatką”.
Oczywiście, nie wszyscy są równie wstrzemięźliwi, stąd tworzą się pseudonaukowe teorie, które w postaci już całkiem sprymityzowanej docierają do masowego odbiorcy i podbijają wyobraźnię milionów. Trzeba bowiem pamiętać, że ruchowi mającemu na celu przywrócenie godności kobietom towarzyszy proces inny, nie mniej istotny. Chodzi o coraz bardziej wszechobejmującą erotyzację i seksualizację kultury. Wystarczy przyjrzeć się rozwojowi sztuk pięknych i obrazom przedstawiającym Magdalenę, która z pokutnicy odsuwającej się od tego, co ziemskie i zmysłowe, przemienia się w kobietę kusicielkę, w kobietę wyuzdaną i rozwiązłą. Jej postać nie symbolizuje już przezwyciężenia cielesności, nie jest znakiem przekroczenia, wyzbycia się żądzy i chuci, ale przywiera coraz mocniej i bardziej niewzruszenie do świata. Coraz więcej nagości, coraz więcej zmysłowości. Nic dziwnego, że taka Maria Magdalena, naga, zmysłowa, z jędrnymi piersiami, skryta tylko za płaszczem rozpuszczonych włosów, musiała być, jakżeby inaczej, co najmniej żoną lub kochanką Galilejczyka. Skoro żyjemy w epoce erotycznej, w epoce, w której wszystko musi być przepełnione seksem, gdzie rozkosz erotyczna staje się najpełniejszym, najbardziej naturalnym i niewinnym wyrazem człowieczeństwa, wizerunek Marii Magdaleny musi się do tego dostosować. Jak to się właściwie stało? Jak do tego doszło? W jaki sposób, by posłużyć się tym razem książką Regis Burnet, „(...) dokonało się to przejście od pobożnej pokutnicy do wyuzdanej kochanki Jezusa, od niewzruszonego filaru Kościoła do tajemniczej kobiety, noszącej w sobie sekret, który może zachwiać w posadach całym chrześcijaństwem?” (Maria Magdalena. Od skruszonej grzesznicy do oblubienicy Jezusa). Co dokładnie znaczy, że żyjemy w epoce „magdaleńskiej”? Jak wytłumaczyć to nieprawdopodobne wręcz przejście, to przepoczwarzenie się Marii Magdaleny, która za Chrystusem pokornie podążała przez drogi i bezdroża Galilei, poszła z wonnościami trzeciego dnia do grobu mistrza, pierwsza ujrzała Go po zmartwychwstaniu, w niemal boginię buntu i kontestacji? Skąd się wziął ten nowy mit, to przeświadczenie, że Maria Magdalena będzie nową założycielką chrześcijaństwa? „Ten ruch radykalnej reformy czerpie inspirację z licznych prac Margaret Starbird czy Laurence’a Gardnera oraz gnozy. Maria Magdalena, współ-Mesjasz, małżonka Boga przez hierós gámos (gr. boskie małżeństwo) staje się drugą osobą Trójcy zredukowanej do pary. W ten sposób Maria Magdalena służy jako bogini całej serii kontestatorskich ruchów religijnych, które odcinają się od chrześcijaństwa, jednocześnie sięgając po jego dziedzictwo” (s. 164) – zauważa słusznie Burnet. Tak, tylko pytam, co ten ruch ma wspólnego, i czy ma w ogóle cokolwiek, z chrześcijaństwem? Co ma wspólnego, jeśli cokolwiek, właśnie z Marią Magdaleną taką, jaką można poznać z historii? Wydaje się, że nic zgoła.
W opisach ewangelicznych uderza obecność kobiet należących do szerokiego kręgu uczniów Jezusa. Współcześni komentatorzy nie mają wątpliwości, że samo to już było aktem rewolucyjnym. Kobiety nie były z reguły uczniami rabinów, nie dopuszczano ich do nauczania Tory, nie traktowano na równi z mężczyznami. Oczywiście, jak w wielu innych wypadkach, nie ma całkowitej pewności, jaka była naprawdę pozycja kobiet w Palestynie w I w. n.e. Talmud i jego przepisy pochodzą z epoki późniejszej. Martin Hengel sugerował, że „być może stosunek [judaizmu] do kobiet nie był tak negatywny, jak stał się później; mogłyby na to wskazywać księgi Estery – włączając późniejsze dodatki przechowane tylko w grece – i Judyty, które mogły zostać napisane w okresie machabejskim. Tak samo wskazywałyby na to raporty kobiet męczenniczek z tego okresu w Księgach Machabejskich (1 Mch 1, 60; 2 Mch 6,10; 7,41) oraz włączenie do kanonu Pieśni Salomona, która zapewne została ostatecznie zredagowana w III w. p.n.e. Odnosi się to także do judaizmu w diasporze, bo gdyby było inaczej, trudno byłoby zrozumieć sukcesy misjonarzy żydowskich wśród poganek” (The charismatic leader and his followers, s. 74). Zapewne jest w tych uwagach wiele racji. Gdyby judaizm traktował kobiety wyłącznie jako osoby drugiej kategorii, nie dałoby się wytłumaczyć jego wielkich sukcesów – nawrócenia choćby królowej Heleny z Adiabene czy sympatii prożydowskich na dworze Nerona, czego przykładem była sama żona cesarza Poppea. Choć i to zastrzeżenie nieżyjącego już niemieckiego badacza należy traktować z ostrożnością.
To prawda, że w osobach Judyty i Estery, które dzięki odwadze i śmiałości ratują naród wybrany, trudno doszukać się potępienia kobiecej aktywności. Jednak rzecz dotyczyła królowych albo przynajmniej, jak w wypadku Judyty, potencjalnych władczyń. Opowieści pokazywały przede wszystkim poddanie i pobożność Judyty oraz Estery, to, że za ich sprawą Bóg uratował swój lud. Trudno byłoby się tu dopatrywać, sądzę, pochwały kobiecej aktywności jako takiej: tak Judyta, jak Estera są posłuszne i robią, co do nich należy. W taki sam sposób posłuszna jest Maryja przyjmująca posłanie anioła. Można mieć zatem wątpliwości co do wagi argumentu Hengela. To prawda, że judaizm zyskiwał sympatyczki także w diasporze, ba, nawet wśród poganek. Ale motywem, dla którego dokonywały tego wyboru, nie musiało być dążenie do poprawy statusu społecznego czy przekonanie, że nowa wiara oferuje im lepszą pozycję. Kobiety wybierały judaizm, bo religia ta dawała im możliwość czci Boga. Bo spotykały w niej Boga różnego, nieskończonego, jedynego, całkiem innego niż to wszystko, co głosiły mitologie, a nawet filozofia pogan. Judaizm zdobywał zwolenników, bo apelował wprost do najgłębszej ludzkiej potrzeby i tęsknoty, do pragnienia oddawania chwały temu, który był Jeden i Nieskończony. To zaś wcale nie musiało się przekładać na zdobycie przywilejów.
Prawny i społeczny status ogółu kobiet palestyńskich był – jak można mniemać – wyjątkowo niski. Podobnie wyglądała ich pozycja religijna. Nie zmienia tego spostrzeżenie innych niemieckich badaczy, Gerda Theissena i Annette Merz, którzy zauważają, że „tłum, który gromadził się wokół Jezusa i szedł za Nim po tym, gdy ten pojawiał się w danej wsi, składał się z mężczyzn i kobiet. Nowy Testament nie potwierdza zatem informacji z innych źródeł, zgodnie z którymi działalność kobiety była ograniczona do domu” (Der historische Jesus, s. 205). Słusznie. Jednak fakt, że na wsi i poza Jerozolimą, w uboższych warstwach ludu Izraela, nie stosowano się tak ściśle do reguł faryzejskich, oznacza jedynie, iż jak zwykle życie okazywało się silniejsze niż teoria. Tę zaś najlepiej wyrażała modlitwa rabina Judy, który codziennie dziękował Bogu za to, że nie został stworzony kobietą. „Niech Bóg będzie błogosławiony za to, że nie zrobił mnie kobietą” – brzmiały słowa tej modlitwy (cyt. za: Samuel Byrskog, Story as history, history as story, s. 74). A u jej podstaw tkwiło inne przeświadczenie: „Kobieta, mówi Prawo, we wszystkich rzeczach niższa jest od mężczyzny”, którą to opinię za Talmudem przytacza słynny niemiecki teolog Joachim Jeremias (Jerusalem in the time of Jesus, s. 375).
Dopuszczenie kobiet do grona uczniów Jezusa było zatem czymś zaskakującym i przeciwnym powszechnie przyjętym wówczas obyczajom. To, że dzisiaj coraz częściej kwestionuje się ten fakt, że usiłuje się stępić ostrze radykalizmu ruchu Jezusa i że zaprzecza się rewolucyjnej nowości, jaką w oczach Jego współczesnych musiało być dopuszczenie kobiet do grona tych, co wędrowali z Jezusem, wynika, jak sądzę, ze swoiście rozumianej politycznej poprawności. Opisałem ją już w odniesieniu do kwestii procesu i śmierci Jezusa (Kto zabił Jezusa?). Pokazałem, że wielu współczesnych egzegetów przykłada tak wielką wagę do tego, żeby ich stwierdzenia nie mogły zostać uznane za antysemickie czy antyjudaistyczne, iż często ma to wpływ na rozumienie przez nich źródeł, na ich interpretację i wyjaśnianie. Tak też jest w wypadku pytania o pozycję kobiet w judaizmie. Współcześni badacze starają się często za wszelką cenę zacierać różnice między ruchem chrześcijańskim a judaizmem, z którego on się wyłonił, bojąc się, że każda ocena, każda próba pokazania tego, co w naukach Jezusa pozytywne, oznacza pośrednią krytykę judaizmu. Ta zaś, przyjmują, prowadzić musi do antysemityzmu, którego pełne i zbrodnicze skutki przejawiły się w pełni w XX w.
Dlatego nawet autorki, które nie wahają się mówić o ucisku, opresji, dominacji czy wręcz prześladowaniu kobiet w Kościele I w., starają się wykazywać, że to, co nowe w nauczaniu Nazarejczyka, doskonale mieściło się w tradycji religijnej, z której wyrastał. Pisze Schuessler Fiorenza: „Ruch Jezusa należał do wielu wewnątrzżydowskich ruchów odnowy z tej epoki” (s. XXXIII). Stanowił on zatem jej zdaniem część emancypacyjnego ruchu wewnątrz judaizmu. Oczywiście, autorka In Memory of Her zdaje sobie sprawę z trudności takiego przedsięwzięcia. „Trudne lub nawet niemożliwe – zauważa z niepokojem – jest po wiekach chrześcijańskiego antyjudaizmu i kulturowo-politycznego antysemityzmu pojmowanie Jezusa i Jego pierwszych popleczników jako przedstawicieli ruchu wyłącznie żydowskiego, a nie chrześcijańskiego” (s. XXXIV). Rzeczywiście, jest to trudne, bo pech lub zrządzenie losu chciały, że ów wyłącznie żydowski ruch szybko przekształcił się w ruch szerszy. Wskutek tego teraz, po dwóch tysiącach lat antyjudaizmu, tak trudno jest zobaczyć, że chrześcijaństwo było tylko niepotrzebną naroślą, obcą i zewnętrzną, podczas gdy prawdziwy judaistyczny, żydowski Jezus zwiastował rzekomo tylko to, co już przed Nim było znane. Oto jak wygląda ta logika: Jezus był Żydem, a więc głosił tylko to, co Żydom ówczesnym było znane i mogło być przez nich zrozumiane; jeśli w Nowym Testamencie pojawiają się przykłady przekroczenia tej tradycji, to muszą one pochodzić ostatecznie od późniejszych uczniów i pogan. Współczesne feministki rozrywane są zatem przez dwa sprzeczne pragnienia. Z jednej strony chcą pokazać, że Jezus, dopuszczając do siebie kobiety, dokonał rewolucji; z drugiej boją się tak twierdzić, gdyż naraziłoby to je na zarzut antyjudaizmu. Stąd próba stwierdzenia, że rewolucyjność Jezusa i Jego nowy stosunek do kobiet były zjawiskami znanymi judaizmowi. Szkoda tylko, że autorka nie wskazała innych, poza Jezusowym, przejawów owego rzekomego ruchu emancypacyjnego. Również w pismach innych zwolenniczek takiego podejścia nie sposób znaleźć przykładów docenienia kobiet i przyznania im statusu porównywalnego z tym, co oferował ruch Jezusa. Wydaje się zatem, że takie twierdzenia jak powyższe są tyleż wyrazem badania, co zwyczajnie chciejstwa. Właśnie w swoim odniesieniu do kobiet – podobnie jak do dzieci, grzeszników, celników, prostytutek, chorych – najpełniej widać radykalną zmianę w rozumieniu Boga i Jego miłości, którą przyniósł Jezus. „Wspieranie przez Jezusa kobiet w Ewangelii św. Łukasza (odpowiada to bardziej ogólnej tradycji ewangelicznej, patrz na przykład Mk 5, 35; 10, 11; 14, 9; 15, 40–41) może odpowiadać wzorcowi, zgodnie z którym wspierał On grupy zmarginalizowane; z pewnością w czasach Łukasza kobiety należały do grupy wykluczonej ze struktur władzy” (Craig S. Keener, Acts. An exegetical Commentary, s. 598).
Właśnie o to tu chodzi. Tym, co w nauczaniu i działaniu Jezusa było najbardziej zaskakujące, jest Jego pojmowanie Bożego miłosierdzia. Nie jest ono dane jedynie sprawiedliwym, nie kieruje się tylko ku tym, którzy na nie zasłużyli, ale przeciwnie, zwraca się ku najsłabszym, najbiedniejszym, wydziedziczonym i pozbawionym praw. I to zwraca się bez jakichkolwiek ich wcześniejszych zasług. W tym rozumieniu kobiety należały właśnie do tej samej kategorii co grzesznicy, niewolnicy czy celnicy – przy tym w ich wypadku owa niższość wynikała z samego urodzenia, z samej biologicznej płci. Ta zmiana podejścia Jezusa nie ograniczała się oczywiście tylko do tego, że dopuścił do siebie kobiety. Wiele innych Jego gestów pokazywało ową różnicę. Doskonale widać to w opowieści o odwiedzinach Jezusa w domu Marii i Marty, przekazanej nam przez Łukasza (10, 38–41). „Jezus potwierdza i aprobuje to, że Maria gra rolę ucznia – zauważa Craig S. Keener – mimo że do tradycyjnej roli kobiecej należało zajmowanie się domem (Łk 10, 38–41). Nikt nie dziwiłby się temu, że Marta wykonywała czynności tradycyjnie przypisywane kobietom, ale większość Żydówek z Palestyny byłaby zdumiona rolą, jaką grała Maria” (Acts..., s. 601). Choć i to spostrzeżenie nie oddaje całej niezwykłości tej sceny. Keener ma rację, iż „nikt nie dziwiłby się temu, że Marta wykonywała czynności tradycyjnie przypisywane kobietom, ale już z pewnością czymś osobliwym i niestosownym byłoby to, że wykonywała je na oczach obcego mężczyzny! Dobrze pokazuje to opowieść przytoczona przez Hermanna Stracka i Paula Billerbecka (Kommentar Zum Neuen Testament Aus Talmud Und Midrasch, V1, t. 1, s. 300–301). „Qid 70.: Rab Nachman (b. Jakub +320) rzekł do rabina Jehudy (+299): Niech przyjdzie Dunag (córka Nachmana) i da nam picie. Ów odpowiedział: Tak nauczał Szemuel (+254): »Niech mężczyzna nie pozwala, by obsługiwała go kobieta«. Ona jest przecież nieletnia, odrzekł rabin Nachman. Tamten jednak odparł: Szemuel powiedział wyraźnie: »Nie wolno, by mężczyznę obsługiwała jakakolwiek kobieta, niezależnie od tego czy dorosła, czy nieletnia«. Rab Nachman powiedział do niego: Niech pan Jałty (mojej żony) zechce odpowiedzieć na jej pozdrowienie. Tak nauczał Szemuel, odparł rabin Jehuda: »Głos kobiety jest czymś nieprzyzwoitym!«. To może, rzekł Nachman, przez posłańca? Tamten powiedział: Tak rzekł Szemuel: »Nie odpowiada się na pozdrowienie kobiety!«. Ale może przez jej własnego męża, rzekł Nachman. Rab Jehuda: Tak mówił Szemuel: »W ogóle nie odpowiada się na pozdrowienie kobiety«”. Nic dziwnego, że uczniowie Jezusa są zdziwieni, kiedy, jak opowiada z kolei Jan, spotykają swego nauczyciela rozmawiającego sam na sam z Samarytanką. „Wówczas przyszli Jego uczniowie i dziwili się, że rozmawia z kobietą. Nikt jednak nie zapytał: »Czego chcesz od niej?« – lub – »Dlaczego z nią rozmawiasz?«” (J 4, 27). Trudno powiedzieć, które z tych zachowań budziło większe zaskoczenie współczesnych: zgoda na bycie obsługiwanym przez Martę czy rozmowa w cztery oczy z obcą kobietą.