Epoka Antychrysta - Paweł Lisicki - ebook + książka

Epoka Antychrysta ebook

Paweł Lisicki

3,6
28,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Alternatywna historia chrześcijańskiego świata

Rzym 2217. Nad Kaplicą Sykstyńską biały dym. Konklawe wybrało nowego papieża. Na tronie Stolicy Piotrowej zasiadł Judasz.

Resztki zdrowego rozsądku toną w powodzi przekonań o jedynej i niepodważalnej władzy człowieka nad światem i samym sobą. Nastaje czas radykalnego liberalizmu.

Wiara w Boga, który ma wpływ na historię, to skaza na ciele ludzkości. Tylko odrzucając samą możliwość istnienia Boga - jakkolwiek rozumianej istoty wyższej - człowiek może być w pełni dowartościowany. (...) Bóg jest niczym kotwica lub pętające nas kajdany.

Mistrzowski pastisz obłędu świata XXI wieku utrzymany w konwencji powieści sci-fi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 369

Oceny
3,6 (57 ocen)
22
12
11
2
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, ten obłęd już się rozpoczął, idzie ZŁO z euroszamba
32
youtak

Nie oderwiesz się od lektury

ciężko jest próbować nie zauważać ze to o czym P.Lisicki pisze się dzieje .... niby powieść powinna być fantastyką religijno-polityczno-spoleczną ale jej treść może być prorocką publicystyka.... kiedyś dzieła Lema też były czymś co nazwano SF. dla mnie najbardziej przerażająca jest papka intelektualnych wypowiedzi które brzmią bardzo wiarygodnie! wiele wypowiedzi śmiało mogłoby być cytatami tzw 'mądrych głów' ta paplanina jest w stanie wszystko 'tlumaczyc' - Gombrowicz lepiej by tego nie wymyślił.... przerażające! warto przeczytać, przemyśleć
00

Popularność




A cała ziemia w podziwie powiodła wzrokiem za Bestią,  i pokłon oddali Smokowi,  bo władzę dał Bestii.  I Bestii pokłon oddali, mówiąc:  «Któż jest podobny do Bestii  i któż potrafi rozpocząć z nią walkę?»  A dano jej usta mówiące wielkie rzeczy i bluźnierstwa,  i dano jej możność przetrwania czterdziestu dwu miesięcy.  Zatem otworzyła swe usta dla bluźnierstw przeciwko Bogu,  by bluźnić Jego imieniu i Jego przybytkowi,  i mieszkańcom nieba.  Potem dano jej wszcząć walkę ze świętymi  i zwyciężyć ich,  i dano jej władzę nad każdym szczepem, ludem, językiem i narodem.  Wszyscy mieszkańcy ziemi będą oddawać pokłon władcy.

Dzień ten nie nadejdzie, dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga, dowodząc, że sam jest Bogiem. (...) Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci [samym] objawieniem swego przyjścia. Pojawieniu się jego towarzyszyć będzie działanie szatana, z całą mocą, wśród znaków i fałszywych cudów, [działanie] z wszelkim zwodzeniem ku nieprawości tych, którzy giną, ponieważ nie przyjęli miłości prawdy, aby dostąpić zbawienia.

2 Tes 2,3–10

Część I

Prolog

Wieczór 15 października 2217 roku był chłodny, a jak na Rzym, wyjątkowo wręcz zimny. Ten październik w ogóle był inny niż zwykle. Ponury, deszczowy, smagany porywistym wiatrem. Nie wiadomo, skąd brały się chmury ciemne, gęste, do których w tym miejscu i o tej porze roku nikt nie przywykł. Nawet turyści zachowywali się inaczej niż zwykle. Zamiast jak zazwyczaj pławić się w promieniach słońca na Schodach Hiszpańskich lub wygrzewać się, słuchając szumu fontanny di Trevi, albo też gapić się bezmyślnie i leniwie na barokowe fasady kamienic i pałaców, popijając wino, przemykali wąskimi uliczkami w pośpiechu i gorączce. Spieszyli w jedno miejsce – na plac Świętego Piotra. Czuło się przez skórę powszechną tęsknotę za czymś wielkim i nadzwyczajnym. Miało się stać coś takiego, czego nigdy wcześniej nie było. A jednocześnie coś, co zawsze było, miało teraz przestać istnieć. Taki właśnie panował powszechny nastrój. Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Gdyby nie to, że słowo to zostało wyświechtane i zbanalizowane, można by było mówić o oczekiwaniu na historyczny przełom.

Na pewno do tego nastroju przyczyniły się media. Od kilkunastu dni, to znaczy od śmierci starego papieża, zachowywały się jak opętane. Donosiły o wielkiej zmianie, o niebywałym przełomie, o dziejowym skoku ludzkości. Miało się to dokonać za sprawą najbliższego konklawe. Dziennikarze skupili się na podkreśleniu nowego trybu wyborów.

Będzie to pierwsze zebranie kolegium kardynalskiego – jak pisali – przeprowadzone według rewolucyjnych reguł. Jego członków w większości nominował Franciszek Franciszek, powszechnie zwany FF. Trzydzieści pięć lat wcześniej, w 2182 roku, wybór takiego imienia stanowił decyzję przełomową.

„Nie chcę być Franciszkiem Siódmym, wolę być Franciszkiem Franciszkiem” – mówił do zaskoczonych nieco tłumów. W ten sposób wyraził swoje uznanie dla szóstki poprzedników, z których każdy przyczynił się do budowy nowego chrześcijaństwa. Podczas pontyfikatu FF dbał o to, by nikt nie mógł mu zarzucić choćby najmniejszej uległości wobec tradycji. „Kto niczego nie zmienia, nie może być chrześcijaninem” – mawiał.

Słowa te wypowiedział piętnaście lat temu, kiedy to ogłaszał rewolucyjny, jak wtedy komentowano, skład świętego kolegium. Połowa mężczyzn, połowa kobiet. To był naprawdę śmiały i niezwykły ruch. Niestety, późniejsza choroba i słabość fizyczna uniemożliwiły FF osiągnięcie wymarzonej pełnej i właściwej reformy.

„Zostawiam to mojemu następcy. To mój testament” – miał powiedzieć tuż przed śmiercią. „Ja byłem papieżem zmian. On będzie sam zmianą”. Te nieco zagadkowe słowa były właśnie powodem obecnego gorączkowego wyczekiwania.

Tego dnia w południe rzecz się dokonała. Miasto i świat zyskały dwieście siedemdziesiątego trzeciego papieża. Wybór okazał się szybki, może najszybszy w dziejach papiestwa. Nie było wątpliwości, że nowo wybrany Ojciec Święty ma za sobą poparcie zdecydowanej większości kolegium. Spodziewano się, że jeszcze tego wieczora pokaże się publicznie i wygłosi przemówienie. Zatem kto żyw sam chciał doświadczyć tego, co nowe, niezwykłe. Ludzie pragnęli wyrwać się choćby na chwilę ze spowijającego wszystko kokonu nudy, znużenia i bezsensu. Spotkać przemawiającego po raz pierwszy papieża zdawało się czymś bajecznym. Jak krótki powrót do fantazji dzieciństwa. Na chwilę można było porzucić życie tak nieznośnie przewidywalne i kontrolowane. Po strasznie długim, trzydziestopięcioletnim pontyfikacie FF oczekiwano, że do głosu dojdzie młode pokolenie. Że rozbrzmi nowy głos i padną burzące porządek, ważkie hasła. Ta atmosfera radosnego podniecenia dziwnie kłóciła się z pogodą, tak dla Rzymu niezwykłą. Tak jakby nieba obraziły się na radość, która wypełniła miasto.

Od kilku godzin, kiedy to w dwustuosobowym składzie kardynałów i kardynałek wybrano na nowego papieża Juana Pabla Bergamota, Rzym – chłostany z zewnątrz deszczem, wiatrem i zimnem – był jak w malignie. Co powie w pierwszym przemówieniu? Nazwisko Bergamota, wcześniejszego arcybiskupa Paryża, kardynała świętego rzymskiego Kościoła i jednocześnie peritusa rządu światowego, wraz z innymi gubernatorami pilnującego globalnego ładu, było na ustach wszystkich. „To na niego wskazał FF” – takie zdanie krążyło z ust do ust.

Imię dwunastego apostoła

Nowy Ojciec Święty, ledwie pojawił się na balkonie Pałacu Apostolskiego, już wywołał wśród zgromadzonych niebywałe wręcz podniecenie. Nadszedł wieczór. Nawet gdyby nieba nie przykryły chmury, byłoby całkiem ciemno. Jednak nawet z najdalszych zakamarków placu, zza dostojnych kolumn, dało się zobaczyć białą sylwetkę. Papież był drobny i szczupły. Ci, którzy mieli lepszy widok, dostrzegli nieco wysuszoną twarz. Dlatego tak zaskoczył wszystkich jego głos. Nie brzmiał cicho i łagodnie, lecz uderzał niczym dzwon. Już pierwsze słowa miały moc pioruna. Rozświetliły plac niczym blask błyskawicy. Jakby wszystkich przeniknęła niewidzialna iskra elektryczna.

Wielkie poruszenie wywołało już samo imię. Annuntio vobis gaudium magnum – te słowa, rytualnie powtarzane od wieków, a teraz wygłoszone przez Juana Picculina Virgo Ligiduppę, kardynała kamerlinga, brzmiały jak zwykle radośnie i odświętnie. Emanował z nich spokój i zadowolenie. I wtedy niczym grom z jasnego nieba padło to imię: Judasz. Początkowo nie wszyscy byli pewni, czy zrozumieli. Ludzie pytali się w zdumieniu, co oznacza to imię. O kogo chodzi? Niektórzy byli pewni, że kardynał się pomylił. Musiał mieć na myśli Judę Tadeusza, mówili. Inni gapili się w ekrany telefonów, czekając na potwierdzenie. Niepewność nie trwała długo, bo wątpliwości wyjaśnił sam nowo wybrany biskup Rzymu.

„Dobry wieczór, moi kochani, moje kochane” – włoskie słowa brzmiały słodko, sympatycznie i ciepło. „Wiem, że wielu z was może zdumieć się takim wyborem patrona, ale pozwólcie, że szybko wam to wytłumaczę. Otóż przybierając imię Judasza, chciałem pokazać, że dla boskiego miłosierdzia nie istnieją żadne granice. Tak, ten właśnie człowiek, który zdradził Chrystusa, ten, który wydał Go na śmierć, który, jak mówi Pismo, »pocałunkiem wskazał Syna Człowieczego«, ten właśnie, który za swą wiarołomność wziął pieniądze, a potem, nie mogąc znieść tego, co zrobił, powiesił się, właśnie on będzie odtąd patronem i znakiem, symbolem wszechmiłosierdzia i wszechdobroci”.

Ktoś schowany za kolumnami zaczął bić brawo. Po chwili dołączyły się pojedyncze oklaski z drugiej strony placu. Większość wiernych trwała jednak w milczeniu, zaskoczona, niepewna.

Podnieceni korespondenci upewniali się, że nigdy wcześniej tego imienia nie przybrał. Sprawdzali w sieci, dzwonili do znajomych, kontaktowali się ze specjalistami. Nie, żaden z poprzednich biskupów Rzymu nigdy nie wybrał sobie tego patrona. Skąd Judasz? Większości wydawało się w ogóle nie przychodzić na myśl inne godne papieża imię niż Franciszek.

„Dlaczego nie został kolejnym Franciszkiem?” – dziwiono się. Franciszków było po kolei siedmiu. Wypadałoby, żeby następny też nadał sobie to imię. Przecież właśnie Franciszkowie skierowali Kościół we właściwą stronę.

Ludzie liczyli na coś podobnego do tego, co zrobił poprzednik kardynała Bergamota. Może Franciszek Franciszek Franciszek? FFF – to brzmiało dobrze. Jednak i inne konfiguracje z F brzmiały obiecująco. Judasz budził opór. Chociaż coraz mniej ludzi było w stanie dokładnie powiedzieć, czym wsławił się dwunasty apostoł i jakie było jego znaczenie na kartach Ewangelii, odczuwało się powszechnie dziwność i niewygodę. Może jednak gdzieś w podświadomości u obecnych wtedy na placu pojawiły się pytania i wątpliwości? Może przetrwało mocne skojarzenie imienia ze zdradą? Jeśli tak było, to opory szybko zostały przełamane przez Juana Pabla Bergamota.

„Pamiętam, jak wiele lat temu – mówił – poruszyła mnie ta myśl, tak pięknie wyrażona przez mojego dalekiego poprzednika, Franciszka Pierwszego, który mówił, jak wiele można nauczyć się od Judasza. Jako młody chłopiec trafiłem na piękną książeczkę o tym pierwszym wielkim, naprawdę niezwykłym papieżu i na jego przejmujące słowa o tym zapomnianym, odrzuconym, pomijanym apostole Chrystusa”.

Papież zawiesił na chwilę głos, pozwolił rozbrzmiewać ciszy. Mimo że najdalej stojący nie mogli widzieć jego twarzy, obejrzeli ją na ekranach telefonów. Widzieli, że jest szczupła, o oliwkowej barwie, z małymi, palącymi oczami i ostrym nosem. Ojciec Święty miał czarne włosy.

Znowu z jego ust wydobył się głos – potężny, mocny, silny. Ach, jak on potrafił modulować jego tembr. Jakże ten ton nie pasował do drobnej sylwetki i małej postaci!

„Nie ma podłości i zdrady nie do wybaczenia! Nie ma żadnego sądu ani kary, która by ograniczała boską miłość! Pokochajmy Judasza, a wszystko stanie się dla nas jasne! Franciszek był pierwszym, który jasno nauczał, że człowiek jest bezwzględnie kochany takim, jakim jest. Ze wszystkimi swymi słabościami, innością, dziwnością. Im bardziej jest nam obce jego zachowanie, im bardziej wydaje się nie do zaakceptowania, im bardziej burzy nasze poczucie tego, co słuszne, a co nie, tym bardziej taki człowiek zasługuje na miłość, na akceptację, na potwierdzenie. Tego samego uczyli również inni wielcy następcy Franciszka, również mój niedawno zmarły poprzednik. Człowiek jest większy niż zło i dobro, człowiek musi być usprawiedliwiony przez wszystko, we wszystkim i na zawsze. Niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, czy nie, człowiek ze swym poczuciem tragizmu, niedoskonałości, słabości, klęski, ze swymi zdradami, małościami, kłamstewkami musi być przyjęty i uznany. Kiedyś, przed epoką franciszkańską, panowało przekonanie, że o godności człowieka decydują jego czyny. Wielki papież zawołał: nieprawda! Wszyscy jesteśmy tak samo źli, jak i dobrzy, jednocześnie grzesznicy i święci. Żaden czyn, żadna myśl, żadne pragnienie nie czyni nas złymi, niegodnymi, skazanymi na karę. Kary nie ma! Kara to zemsta, a dla zemsty nie ma miejsca. To wszystko tak mnie zachwyciło, tak poruszyło, że od tamtej chwili chciałem pójść w ślady Franciszka i jeszcze mocniej, jeszcze wyraźniej mówić oraz pokazywać, na czym polega chrześcijaństwo. Dlatego przybieram sobie imię Judasza i więcej jeszcze! Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po formalnym objęciu urzędu, będzie wyniesienie tego dwunastego apostoła na ołtarze. Tak, wiem, że wielu z nas straciło wiarę w niebo i piekło, ja sam skłamałbym, gdybym twierdził stanowczo, że ją zachowałem. W ogóle nie jestem pewien, czy wierzę i w co wierzę, ale na wszelki wypadek ogłoszę i zadeklaruję, że Judasz jest świętym nie gorszym niż wszyscy inni. Piotrowie i Pawłowie, Andrzejowie i Janowie, Jakubowie oraz reszta”.

Na placu zaległa cisza. Dokonywało się coś naprawdę nowego. To nie były żarty. To nie były puste słowa. Nikt tak nigdy nie przemawiał. Nawet w tej epoce, w której wszystko wydawało się względne, poznane, przewidywalne, epoce, w której mogło się wydawać, że wszystkie słowa i zdania straciły sens, bo stały się jedynie konfiguracjami znaków przypisywanych odpowiednim podmiotom, to, co mówił papież Judasz, zdawało się świeże i zaskakujące. Słuchacze mieli wrażenie, jakby ktoś chwycił ich za serce. Jakby ktoś wylał im na głowy kubeł zimnej, świeżej wody. Stali się czyści. Zostali usprawiedliwieni. Judasz ich wyzwolił. Pokazał im drogę. Nic nie było teraz straszne. Nic nie było niegodziwe. Nic nie obciążało i nie hamowało człowieka. Jesteśmy, jacy jesteśmy, i to jest dobre.

„Słuchajcie mnie ci, którzy jeszcze macie dość sił, żeby tu przyjść lub oglądać mnie na ekranach! Ja, Judasz Pierwszy, poważnie wziąłem sobie do serca słowa o tym, że Kościół musi być solidarny z całą ludzkością, że chrześcijanin musi być po prostu człowiekiem. Całkiem i we wszystkim człowiekiem, ani trochę chrześcijaninem! Obiecuję, że was tym razem nie zawiodę, że tęsknoty i nadzieje świata tym razem się spełnią. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ktokolwiek będzie chciał osądzić człowieka, jakikolwiek sędzia lub wyższa instancja, będzie miał z nami do czynienia. Tylko razem można odrzucić tyranię sprawiedliwości. Dlatego w najbliższym czasie wydam specjalną bullę »Ineffabilis homo«, gdzie dokładnie, precyzyjnie i nieodwołalnie, tak jak domaga się tego kościelna tradycja, przedstawię swoje myśli i zobowiążę wszystkich pozostałych katolików do całkowitego posłuszeństwa”.

Ledwo nieco się cofnął, zabrzmiały oklaski. Inne były niż na początku. Dość nieśmiałości! Dość wahania! O ile wcześniej rozlegały się słabo, niepewnie i w rozproszeniu, teraz, niby zrywające się do lotu stado gołębi, objęły cały plac. Stały się huczne, gęste, potężne. To było coś niezwykłego. Od lat nikomu nie udało się wywołać takiej owacji. Nikt nie wzbudził takiego entuzjazmu zgromadzonych. Ostatni raz miało to miejsce dziesięć lat wcześniej, w czasie koncertu rockowego zespołu The Peters, kiedy to przebrani w stare pontyfikalne stroje papieży muzycy grali swój największy przebój „I Love Fucking Your Ass”. To było szałowe, to było wielkie. Tłum patrzył i ryczał ze szczęścia, bo czuł, że dokonuje się wielka profanacja. Tłum chybotał i trząsł się, bo doznawał bluźnierstwa. Był to pierwszy koncert transmitowany nie tylko do wszystkich krajów świata, ale też na inne planety – można go było obejrzeć na Księżycu i na Marsie, w założonych tam stacjach badawczych. Aż trudno było sobie to wyobrazić. Na placu Świętego Piotra dokonywało się wspaniałe świętokradztwo i wszyscy się z tego powodu cieszyli. Ale to było dawno temu. I jednak chodziło tylko o zespół rockowy.

Ktoś najpierw cicho zawołał: „Judasz, Judasz”. Potem imię to zaczął skandować cały plac. Jedni wołali: „Niech żyje”, inni krzyczeli: „Nareszcie”. Był to zapewne najbardziej niezwykły wieczór w Wiecznym Mieście od dziesiątek lat. Jeszcze wiele dni później ci, którzy tam byli, wspominali ową niesamowitą, podniosłą, a jednocześnie elektryzującą atmosferę. Mówiono, że w powietrzu można było wyczuć niemal przepływ prądu. Ludzie mieli wtedy wrażenie niezwykłego zjednoczenia. Mówili o wlaniu nowego ducha. To był stan euforii, przyprawiającej o zawrót głowy i szaleństwo. Mimo że Judasz zniknął już dawno z okna, że nad głowami obecnych wisiał tylko pusty balkon, a szyby zasłonięte zostały grubą kotarą, masy nie rozchodziły się do domów i lokali. Coś trzymało je na miejscu. Tłum cierpliwie znosił zacinający deszcz, falował, krzyczał i ekscytował się, wibrował niczym pobudzony rój pszczół. Jakby ktoś wyjął ludzi z ram zwykłego życia i pchnął w inną, nieznaną stronę.

Pierwszy raz od 2200 lat ludzie głośno upomnieli się o najbardziej zohydzoną postać Nowego Testamentu – brzmiał następnego dnia komentarz najbardziej znanego włoskiego publicysty, ita.1.

Tym jednym wspaniałym gestem Juan Pablo Bergamoto ustanowił nowy sens dziejów. Po niemrawych i niepewnych siebie ostatnich Franciszkach wreszcie mamy kogoś na miarę Jana XXIII. Po dwustu latach doczekaliśmy się papieża, który rozumie, czym jest współczesność – pisał Johann Georg Banał.

Papież wreszcie nawiązał prawdziwy dialog ze światem. Nareszcie po okresie nieśmiałych i połowicznych zmian, tak typowych dla siedmiu poprzednich Franciszków, na czele Kościoła stanął ktoś gotów wyciągnąć radykalne wnioski z dziejowej sytuacji człowieka – dopowiadał w podobnym duchu inny wybitny znawca, qxr44.

Wreszcie ktoś doprowadza sprawy do końca – chwalił papieża Joshimo Kilibiri, szef największej japońskiej kliniki spokojnego umierania, należącej do wielkiej sieci Oggle 5.00. I dodawał: Nie mogę w to uwierzyć, ale pierwszy raz, słysząc papieża, odczuwam coś na podobieństwo nadziei. Postanowiłem pozwolić moim pacjentom na stały dostęp do watykańskich filmów. Czuję się tak jak za czasów młodości, kiedy to pierwszy raz zobaczyłem nowej generacji maszynę do samobójstwa. Zero bólu, nieskończoność totalna. To jest to – kończył.

W tych komentarzach wyraźnie dawało się wyczuć nutkę rozczarowania ostatnim pontyfikatem i szerzej, jak to zaczęto wkrótce mówić, epoką Franciszków. Uważano powszechnie, że mimo wielkich nadziei, jakie z nimi wiązano, brakowało wciąż przełomu. Dokonali wiele. Zwalczali zaściankowość, przekraczali nieokreślone granice. Ale zawsze z ociąganiem, zawsze zbyt późno. Starali się bardzo, ale byli wciąż za światem. Krok z tyłu. Nawet FF, który początkowo wydawał się odważny, wręcz śmiały, nie nadążył. Nie potrafił doprowadzić do tego, żeby Watykan stanął na czele zmian.

„Kiedyś byliśmy dwieście lat do tyłu za światem – zażartował jeden z hierarchów, który nie chciał, by jego imię przeniknęło do opinii publicznej – dzisiaj jedynie dwadzieścia”.

Tak skomentował wspomnianą już decyzję o dopuszczeniu do kolegium kardynalskiego kobiet. Dlaczego tak późno? Kobiety już wcześniej przecież zostały kapłankami. Potem mogły być również proboszczami. Synod Holandii i Niemiec wprowadził je na funkcje biskupek.

Dlaczego FF nie pociągnął reform już w pierwszym roku urzędowania, a dopiero w dwudziestym? – te głosy padały najczęściej. Pokazywały one rosnącą frustrację i zniechęcenie tych wszystkich, którzy liczyli na prawdziwy przełom i autentyczną odnowę.

Czasami jest tak – pisał wówczas Kilibiri – że najbardziej potrzebne i nieodzowne reformy zostają wprowadzone tak późno, że przestają cokolwiek znaczyć. Dlatego z punktu widzenia skuteczności zarządzania nie mniej ważne niż „co” jest „kiedy”. W tym sensie FF nas zawiódł.

Pod niektórymi oficjalnymi komentarzami pojawiły się jednak krytyczne wpisy. Nie da się ukryć, było to poważne niedopatrzenie służb. Zgodnie z obowiązującym prawem specjalnie wyszkolone zespoły antyhejterskie zatrudnione przez globalne Ministerstwo Sprawiedliwości miały pilnować, żeby takie przejawy niechęci do postępu nie mogły mieć miejsca. Monitorowano wszystkie wypowiedzi. Mysz by się nie prześlizgnęła. Badano, analizowano, oceniano. Jednak tym razem czujność ekspertów została oszukana.

Ale jaja. Niewierzący papież chce zmusić do wiary w swoje brednie wierzących katolików – jak się później okazało, tej treści obrzydliwy, nienawistny wpis wisiał na oficjalnej stronie Watykanu przez całe siedem minut i szesnaście sekund.

To nie papież, ale przebieraniec. Jest gorszy niż wszystkich siedmiu Franciszków razem wziętych – ten przetrwał trzy minuty.

Co gorsza, mimo późniejszych wysiłków i sporych nakładów nie udało się ustalić sprawców. Nie wiadomo, czy działali osobno, czy też stanowili część zorganizowanej szajki nienawistników. Można było przypuszczać, że stał za nimi wyjątkowo przebiegły i perfidny haker. W sobie tylko znany sposób mógł najpierw zamieścić wypowiedź, a potem starannie zatrzeć ślady. Ale o fakcie tym wiedzieli tylko wtajemniczeni, wąska grupa specjalistów od walki z mową nienawiści. Wszystkich czytelników owych ohydnych wpisów raz-dwa wytropiono i poddano szczególnej obserwacji.

W tym przypadku jednak alarm okazał się przesadny. Odbiorcami nienawistnych treści okazały się osoby przypadkowe. Zresztą, jak wyszło szczęśliwie na jaw następnego dnia, dziewięćdziesiąt procent od razu zgłosiło wpisy służbom monitorującym sieć, a pozostałych dziesięć procent chciało to zrobić w późniejszym okresie. Zdarzenie to można było przyrównać do skromnej zmarszczki na wielkim, gładkim oceanie spokoju albo do malutkiej chmurki na gigantycznym, wszechobejmującym, czystym, lazurowym nieboskłonie. Mimo wszystko głosy sprzeciwu stanowiły margines. Judasz okazał się zwycięzcą. Przyszedł, zobaczył, zwyciężył. Rzym i świat były jego.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zmęczona epoka (fragment)

Dzieliłem się już z czytelnikami tą zuchwale, a nawet zarozumiale brzmiącą refleksją – czuję się, jakbym czytał własne powieści i opowiadania sprzed 20 lat. Jest wszystko to, z czego konstruowałem przyszłościowe (wtedy) fabuły: i państwo islamskie, i „zielone ludziki” na Ukrainie, i Europy powolne się rozpadanie, i hybrydowy wymiar nowoczesnych wojen… Cóż, nie było trudno tego wszystkiego przewidzieć, wystarczyło tylko nie pozwolić sobie nałożyć na oczy, jak miliony przeżuwaczy, końskich klapek i różowych okularów. Bardzo celnie ktoś to ujął w tweecie podrzuconym mi przez znajomych na tajmlajn: zamordowani przez zamachowca w Nicei są późnymi ofiarami tej właśnie rewolucji, której rocznicę obchodzili.

Laicyzacja, która sprawiła, że Europejczykom przestało się chcieć służyć jakiemukolwiek celowi wykraczającemu poza sprawienie sobie przyjemności; przestało im się nawet chcieć mieć dzieci. „Sprawiedliwość społeczna”, która zdławiła przedsiębiorczość i zubożyła klasę średnią. „Powszechne prawo wyborcze”, dające teoretycznie taki sam wpływ na republikę świętemu, profesorowi, debilowi i prostytutce – a więc budowa oligarchii, w dodatku zupełnie nieodpowiedzialnej za skutki swych działań nieco bardziej odległe w czasie niż koniec kadencji prezesa czy ministra i okres realizowania „opcji menedżerskiej”.

Długo by gadać – demograficzna dziura, którą usiłowała Europa załatać, importując imigrantów, znikąd się przecież nie wzięła. I znikąd nie bierze się ideologiczny obłęd, w którym imigrantów tych poszukano w obszarze cywilizacji islamskiej, akurat najbardziej ze swej istoty niezdolnej do pokojowego współżycia z innymi.

Ale czuję się nie tylko, jakbym czytał swoje stare teksty, ale jakbym je na nowo pisał – choć oczywiście herezje przeciwko „postępowi”, jakie tam zawarłem, dziś nie są już tak odosobnione w publicznym obiegu.

Przypomina mi się zwłaszcza czas pisania Walca stulecia, powieści, którą do dziś uważam za najbardziej w swym dorobku udaną, a już na pewno tę jej część, która należy do SF. Ponieważ rzecz opowiada częściowo o czasach bezpośrednio poprzedzających wielką wojnę (którą potomni nazwali I wojną światową), a ściślej: o człowieku, który o tych czasach opowiada, przekopałem na tę okoliczność ogromną liczbę tekstów z epoki. Esejów, wspomnień, publicystyki, dzienników – publicystyka i dzienniki były szczególnie ciekawe, bo stanowiły zapis ducha czasów. Tego, co ludzie wtedy czuli i myśleli, nie wiedząc jeszcze, co się zdarzy. To wielka przewaga diariuszy nad spisywanymi po latach, uładzonymi memuarami. Nie tyrałem jeszcze wtedy na tylu etatach co dziś, więc zaliczyłem tych lektur znacznie więcej, niż było to potrzebne do napisania powieści, i z ręką na sercu mogę Państwa zapewnić – jest trudne do nazwania, ale wręcz uderzające podobieństwo nastroju tamtych czasów do nastrojów dzisiejszych. Niby wszystko jest inaczej, upadły trony i ołtarze, zmieniły się zupełnie społeczeństwa, mentalność, obyczaje, ale nastrój bijący z pożółkłych kart dawnych dzienników i z ekranów wrzeszczących żółtymi paskami o kolejnej masakrze – identyczny.

Nazwałbym go nastrojem historycznego zmęczenia. Nawet więcej: przemęczenia. Europa jest znowu zmęczona sama sobą, tak jak wtedy. Za długo trwały pokój i spokój, tak jak wtedy. Za bardzo uwierzono, że stworzony ład jest jedynym możliwym, doskonałym i ostatecznym; można oczywiście jeszcze coś usprawnić tu i ówdzie, ale co do zasadniczych spraw – koniec historii, nic więcej i lepiej nie da się wymyślić.

W źródłach z fin de siècle’u najbardziej uderzały tęskne oczekiwanie intelektualistów i w ogóle elit na jakieś wielkie bum oraz zgoda, wręcz potrzeba, żeby coś, za przeproszeniem, pierdzielnęło co się zowie, bo to spokojne życie jakieś za ciasne, duszne, pozbawione smaku. Panicze z najlepszych rodów zadawali się z anarchistami, synowie bankierów przystawali do bolszewickich konspiracji, córki zostawały sufrażystkami, a wszyscy chcieli coś zmienić nie dlatego, że mieli pomysł na lepszy świat czy, inaczej, wierzyli, że naprawdę te pomysły, które się pojawiały, są dobre – ale po prostu dla samej zmiany, „just for kicks”, jak mówią Amerykanie. A jak już pierdzielnęło, to ulice Paryża, Berlina, Wiednia i Petersburga zalane były radością i entuzjazmem, młode mięso armatnie maszerowało do poboru, śpiewając wesoło i pokrzykując, kobiety obrzucały przyszłych nieboszczyków kwiatami, a wszyscy razem wiwatowali na cześć najjaśniejszego pana czy republiki.

Otóż taki właśnie nastrój się rodzi tam, gdzie uwierzono, że „Bóg umarł”. Świat zrobił się dla kolejnego pokolenia nudny, męczący i nie do zniesienia – uczciwie przyznać trzeba, że nie bez powodu: pokolenia poprzednie wiele zrobiły, by pogrążyć go w absurdzie.

Powie ktoś, że zaprzeczam sam sobie, bo przecież przed stu laty nie było w Europie muzułmańskiej imigracji. Ale ja nie uważam wcale islamskiego terroryzmu za przyczynę, tylko za skutek.

Natura próżni nie znosi. Gdzie jedna cywilizacja gnije i słabnie, tam wciska się druga, rozpychając się i nie czekając nawet na całkowite zwolnienie miejsca. Czy nazywa siebie ona Hunami, czy Wizygotami, czy kalifatem, to naprawdę drugorzędna sprawa.

Bodajże we Viagrze Maci przypominałem o prostym eksperymencie, w którym dawano szczurom w bród pokarmu i nie wymagano od nich niczego. Okazywało się to dla populacji zabójcze. Te szczury, które o żywność musiały walczyć, pozostawały sprawne i zorganizowane. Te karmione bez ograniczeń albo popadały w apatię, albo wariowały, rzucały się na współbraci i zagryzały ich bez żadnego powodu, nawet samice, i paskudziły do wspólnej karmy. Jeśli ktoś chce tutaj powiedzieć, że przecież ludzie to nie szczury, to proszę bardzo, zostawiam wolne miejsce na tę optymistyczną uwagę.

Może darowałbym sobie te wszystkie słowa, gdyby nie jeszcze jedna myśl. Ćwierć wieku temu Polacy zwolnili się z myślenia o świecie i przyszłości. Nasze elity, a w ślad za nimi rzesze zwykłych obywateli uznały, że wszystko, co słuszne, zostało już wymyślone – tam, na Zachodzie. A jeśli coś jeszcze pozostaje do wymyślenia, to też oni, tam, to wymyślą. Nam wystarczy naśladować, implementować standardy i pławić się w radosnej bezmyślności. Oni tam wiedzą, dokąd prowadzą świat, a my małpujemy i wypełniamy zalecenia, dzięki czemu u nas też będzie tak samo.

Może to jest ten właśnie moment, kiedy powinniśmy się zapytać: czy naprawdę tego chcemy?

COPYRIGHT © BY Paweł Lisicki COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2018

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-363-9

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

ILUSTRACJA ORAZ PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba

REDAKCJA Rafał Dębski

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska, Magdalena Byrska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow