Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego postanowiłem napisać "Mit starszych braci w wierze"? Nie była to łatwa decyzja. Musiałem przecież pokazać, że u samego źródła obecnego kryzysu i choroby katolicyzmu, czego najpełniejszym przejawem jest powszechne odchodzenie od Kościoła, leży szereg gestów i dwuznacznych wypowiedzi hierarchów, teologów, a nawet papieży, niestety na czele z Janem Pawłem II na temat judaizmu. Pokazuję, jaką rolę w przyjęciu nowego, fatalnego stanowiska wobec judaizmu, odegrał "meaculpizm", irracjonalne i niedające się okiełznać poczucie winy za Holocaust. To co było niemiecką zbrodnią masowego zabijania Żydów zostało imputowane katolikom. Ci, którzy powinni tę operację napiętnować, radośnie się jej poddali. W książce pokazuję źródła ideowe tego nowego podejścia: zarówno pisma modernistycznych teologów katolickich, jak i rozważania rabinów. Nie wyobrażam sobie, by odrodzenie katolicyzmu było możliwe bez przezwyciężenia tej osobliwej, fałszywej nauki, która od tylu lat zagnieździła się w życiu Kościoła. Dopiero wtedy Kościół odzyska to, co zawsze było jego chlubą, a więc moc przyciągania. - Paweł Lisicki
Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce: jak wobec tych tak klarownych słów dialogiści mogą traktować współczesnych żydów za spadkobierców obietnicy złożonej Abrahamowi? Czemu służyć ma ich dialog, jeśli, aby istnieć w swej obecnej formie, musi siłą rzeczy pomijać najistotniejsze niekompatybilności, jak właśnie mesjańskość i bóstwo Pana Jezusa czy ciągłość wybrania potomstwa Abrahama w Kościele katolickim? Atutem książki Pawła Lisickiego jest przedstawienie niepodważalnych danych pozwalających zrozumieć do jakiego stopnia, współczesne podstawy dialogu katolicko-żydowskiego są oderwane od rzeczywistej tożsamości katolicyzmu i realiów rabinicznego judaizmu, do jakiego stopnia dialog ten w swych założeniach opiera się na zakłamaniu Ewangelii, zaprzecza słowom i czynom Jezusa Chrystusa, tak jakby Jego Męka nie była konsekwencją pryncypialnego odrzucenia przez Jego Naród i tak jakby istniała inna możliwa ekonomia odkupienia i zbawienia, niż ta, którą On ustanowił. - dr Wojciech Golonka Instytut Dziedzictwa Europejskiego Andegavenum
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Wydanie pierwsze 2024
Okładka, skład i łamanie wersji do druku
Fahrenheit 451
Ilustracja na okładce
© Stockpoint/Freepik
Redakcja i korekta
Agata Łojek
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 9788380790667
Copyright © by Paweł Lisicki
Copyright © for Fronda PL, Sp. z o.o.,
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
faks 22 877 37 34
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Wyzwanie podjęte przez Pawła Lisickiego w postaci polemicznej analizy relacji Kościoła katolickiego ze współczesnym judaizmem w obszernym kontekście historycznym, biblijnym, teologicznym, a nawet politycznym jest zadaniem niezwykle trudnym, i to bynajmniej nie z powodu wysoko postawionej poprzeczki szerokiego spektrum poruszonego zagadnienia. Głównym problemem, i to niebłahym, są tu bowiem ogólne uwarunkowania naszego wieku, gdy idzie o rozprawianie dogmatyczne w ogóle, a także poruszanie kwestii religijnego judaizmu na przekór obowiązującej od kilku dekad doksy, wprowadzonej w dodatku przez samego Jana Pawła II, co sprawia, że hierarchowie i teolodzy sakralizują tak ujmowany dialog jako niezmiernie ważny element spuścizny duchowej polskiego papieża.
Zacznijmy od pierwszej trudności, adogmatyzmu, a właściwie: antydogmatyzmu będącego jedną z istotnych charakterystyk ducha naszej epoki. W rzeczy samej, jeśli świat współczesny wciąż wyznaje jakieś nieliczne dogmaty – a paradoksalnie wyznaje, i to bardzo mocno, nawet jeśli nie zawsze je sobie i nam solennie wyartykułuje – to należą do nich z pewnością twierdzenia pokroju „prawda jest niepoznawalna”, „religia to prywatna sprawa każdego”, „każdy wierzy, w co chce”, „każdy wierzy w to, co czyni go szczęśliwym” itp. Są to powszechne slogany, oddające rzeczywiście atmosferę czasu, niemniej niewytrzymujące zderzenia z historią idei religijnych, albowiem, choćby wybrzmiało to zupełnie banalnie, myśli nie tylko rządzą światem, ale to właśnie dogmaty religijne lub ich zaprzeczenie odgrywają w tych rządach, na dobre i na złe, główną siłę napędową. Innymi słowy, o czym Czytelnik przekona się, docierając stopniowo do Epilogu tej książki, jakże niesłychanego, a zarazem spójnego z całą resztą, to właśnie wierzenia natury religijnej bądź okołoreligijnej (do których przecież należałoby zaliczyć różne aprioryczne teorie antropologiczne i społeczne, będące w praktyce świeckimi religiami) są z punktu widzenia dziejów ludzkości życiodajne bądź śmiercionośne, zbawienne bądź destruktywne. Co istotne, ponieważ natura nie znosi próżni, pustka antymetafizycznych uprzedzeń i zarzucenie zasadniczej aktywności spekulatywnej, ściśle ukierunkowanej na obiektywne poznanie prawdy, jej wykazanie i obronę (równoznaczną z kategorycznym potępieniem błędu), są w tej atmosferze ochoczo zastępowane subiektywizmem odczuć, przeżyć, doświadczeń, które to elementy w dużej mierze właśnie definiują współczesny dialog międzyreligijny. Jeśli jest on z góry skazany na porażkę na płaszczyźnie spekulatywnej, z racji zasadniczej niekompatybilności różnic w wierzeniach, to na pierwszy rzut oka zdaje się on żywotny na gruncie praktyki, wymiany doświadczeń, świadectw, wspólnych modlitw itp., których celem jest lepsze poznanie, zrozumienie, szacunek, akceptacja itd. między wyznawcami różnych, sprzecznych między sobą religii. Jak zatem przy rozpowszechnionych uwarunkowaniach mentalnych tego pokroju i podobnych praktykach skutecznie zarzucić ściśle spekulatywne rozważanie, w dodatku w tak wrażliwej kwestii, jaką jest religijny judaizm i dziedzictwo Jana Pawła II?
Otóż to, co czyni polemikę Autora wystarczająco dostosowaną, na ile to możliwe, do tak specyficznego kontekstu, jest nadanie swemu wywodowi mocno indywidualnego charakteru, jeśli chodzi o ogólne ramy przekazu. Paweł Lisicki nawiązuje kontakt z Czytelnikiem, dzieląc się własnymi rozterkami, które być może są dlań wspólne, a przynajmniej mają potencjał, aby okazać się przezeń współdzielone, nadaje swym przemyśleniom wyraźnie spersonalizowane wyrażenie w postaci licznych uwag osobistych, czasem popadających w ironię, ułatwiających lekturę tematu właściwie spekulatywnego. Mimo zatem swego oczywistego metafizycznego natężenia i stężenia książka „Mit starszych braci” jest bez wątpienia również „świadectwem”, które jako takie z pewnością mogłoby stać się cennym elementem dialogu katolicko-żydowskiego, byle zostało dopuszczone do głosu i wysłuchane, choć z doświadczenia, zważywszy na żywioną niechęć do elementów burzących ireniczny charakter ich praktyk, można się obawiać, że spora część dialogistów po stronie katolickiej najchętniej nawiązałaby, w przypadku wywodu tej książki, do postawy rozmówców św. Szczepana: „Gdy to usłyszeli, zawrzały gniewem ich serca i zgrzytali zębami na niego (…) podnieśli wielki krzyk, zatkali sobie uszy i rzucili się na niego wszyscy razem. Wyrzucili go poza miasto i kamienowali” (Dz 7, 54-58). Do potencjalnego oddziaływania książki Pawła Lisickiego jeszcze wrócę z nieco bardziej optymistycznym akcentem.
Nawiązując kontakt z Czytelnikiem, Autor znajduje odpowiedni sposób na zmierzenie się z pozostałymi trudnościami, które są w tym przypadku oczywiste. Po doświadczeniach XX wieku antysemityzm jest łatwo napiętnowanym złem, ale złem niedookreślonym, albowiem jakiekolwiek krytyczne przedstawienie jakiejkolwiek kwestii związanej z judaizmem jest – za sprawą nawyków podświadomości i, przede wszystkim, warunkujących je przekazów i coraz mniej zawoalowanych rozwiązań natury prawnej – przejawem antysemityzmu. Mówiąc krótko: jeśli masz zastrzeżenia do dialogu katolicko-żydowskiego, jesteś antysemitą, popełniasz coś złego, cokolwiek by to określenie nie znaczyło. A w dodatku, jakby tego było mało, jeśli podważasz dziedzictwo wielkiego papieża Polaka – ale nie z pozycji radykalnego progresizmu, ateizmu czy obojętności, tylko z powodów zasadniczo katolickich – wówczas jesteś także integrystą. W obu przypadkach jesteś więc trędowaty, co w ogóle zwalnia z jakiegokolwiek obowiązku rozpatrywania tego, co miałbyś nam do powiedzenia, bo przecież byłoby to a priori nieznośne dla naszej wrażliwości, sumień i uszu, tak że ostatecznie zmusiłbyś nas do zagłuszania naszym krzykiem oburzenia hańbę twych słów, które, antysemicki integrysto, miałeś w ogóle czelność wypowiedzieć. Na takie dictum – a spodziewam się recenzji, które wypisz wymaluj wpiszą się w ten „klasyczny” schemat – jedynym lekarstwem jest naświetlać cierpliwie i całościowo poruszaną kwestię, odwołując się do faktów, rzeczywistości, historycznych źródeł, logiki, z nadzieją nie tyle na opamiętanie się samych faryzeuszy, co rozumowe dotarcie do osób zdolnych się z tymi faktami zapoznać mimo faryzejskiej wrzawy.
Tak, niezmiernie cennym atutem książki Pawła Lisickiego jest właśnie bardzo obszerne przedstawienie niepodważalnych, w sensie ich autentyczności, danych, pozwalających Czytelnikowi zrozumieć, do jakiego stopnia, delikatnie rzecz ujmując, soborowe i posoborowe podstawy dialogu katolicko-żydowskiego stanowią oderwanie od rzeczywistej tożsamości katolicyzmu i realiów rabinicznego judaizmu, a mniej delikatnie: do jakiego stopnia dialog ten w swych założeniach opiera się na zakłamaniu Ewangelii, nauki katolickiej, historycznej misji Kościoła, podważa współczesne ruchy chrystianizacyjne wśród żydów, uderza nawet w ekumenizm, a przede wszystkim zaprzecza słowom i czynom Jezusa Chrystusa, tak jakby nie był On Mesjaszem posłanym do swego narodu, tak jakby jego naród, bardziej niż wszystkie inne, nie był zobowiązany Go przyjąć, tak jakby Jego Męka nie była konsekwencją tego pryncypialnego odrzucenia i tak jakby istniała inna możliwa ekonomia odkupienia i zbawienia niż ta, którą On ustanowił.
W pewnym sensie, byle wgłębić się w podstawowe prawdy katolicyzmu, nawet jako zewnętrzny, neutralny „obserwator” porównujący doktryny i religie, te sprzeczności posoborowego dialogu katolicko-żydowskiego jawią się jako oczywiste, wystarczy je po prostu wyraźnie naświetlić i zestawić, by wybudzić Czytelnika z iluzji, w której, obok współczesnej atmosfery relatywizującej dogmatykę w ogóle, uśpiła go, nas wszystkich, mityczna otoczka wytworzona wokół tego dialogu, namaszczona prestiżem autorytetu najwyższych władz Kościoła. Byle wgłębić się, byle naświetlić… Paweł Lisicki robi to na każdej stronie tej książki, z licznymi niuansami, zapoznając Czytelnika z badaniami patrystyki, z różnymi dokumentami Magisterium Kościoła i ich teologicznymi komentarzami, z bardzo przejrzystą egzegezą Pisma Świętego, z pismami wybitnych, acz dziś zapomnianych żydowskich konwertytów, ale także z pismami pisarzy żydów niekatolików, protestantów, z wnikliwą analizą historyczną judaizmu – by wspomnieć najważniejszej elementy tej obszernej pracy, pionierskiej w tym zakresie w języku polskim, po której lekturze naprawdę nie sposób uznać podobną polemikę za antysemityzm czy bezpodstawny atak na spuściznę Jana Pawła II. Bliżej nieokreślone obawy nie powinny w każdym razie stanowić przeszkody do zapoznania się z tą ważną pracą, a poważny krytyk, jeśli już, jeśli jego krytyka ma wnieść coś do tej kwestii konkretnego, powinien raczej podjąć próbę rzeczowej polemiki z przytaczanymi źródłami niż polemikę z Autorem.
Nie miejsce tu jednak streszczać podane przez Pawła Lisickiego argumenty i racje na rzecz wykazania tradycyjnej katolickiej nauki i mutacji, której ją poddano, oraz przedstawienia historycznej ewolucji judaizmu, prowadzących do jednej z głównych konkluzji tej książki: współczesny rabiniczny judaizm nie jest spadkobiercą mojżeszowego judaizmu biblijnego, prawdziwym Izraelem jest Kościół katolicki, w konsekwencji współcześni wyznawcy judaizmu nie są „starszymi braćmi w wierze” katolików. Rzecz w tym, że w zasadzie każdy element tego rozważania, byle przedstawiony bez przeinaczeń, bardzo szybko prowadzi do jasnej konkluzji o jałowości podstaw i celów posoborowego dialogu katolicko-żydowskiego. Dla przykładu, przytoczmy tu w całości jakże jasną, a zarazem śmiertelną dla pomyślności tak pojmowanego dialogu ewangeliczną przypowieść o winnicy, wspomnianą pokrótce przez Autora, lecz niezacytowaną:
Był pewien gospodarz, który założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał w niej tłocznię, zbudował wieżę, w końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. Ale rolnicy chwycili jego sługi i jednego obili, drugiego zabili, trzeciego zaś ukamienowali. Wtedy posłał inne sługi, więcej niż za pierwszym razem, lecz i z nimi tak samo postąpili. W końcu posłał do nich swego syna, tak sobie myśląc: Uszanują mojego syna. Lecz rolnicy zobaczywszy syna mówili do siebie: To jest dziedzic; chodźcie zabijmy go, a posiądziemy jego dziedzictwo. Chwyciwszy go, wyrzucili z winnicy i zabili. Kiedy więc właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami? Rzekli Mu: Nędzników marnie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom, takim, którzy mu będą oddawali plon we właściwej porze. Jezus im rzekł: Czy nigdy nie czytaliście w Piśmie: Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił, i jest cudem w naszych oczach. Dlatego powiadam wam: Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce. Kto upadnie na ten kamień, rozbije się, a na kogo on spadnie, zmiażdży go. Arcykapłani i faryzeusze, słuchając Jego przypowieści, poznali, że o nich mówi. Toteż starali się Go pochwycić, lecz bali się tłumów, ponieważ miały Go za proroka. (Mt 21, 33-46)
Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce: „będzie wam zabrane” i przekazane innym – jak wobec tych tak klarownych słów dialogiści mogą traktować współczesnych żydów za spadkobierców obietnicy złożonej Abrahamowi i starszych braci w wierze uczniów Chrystusa? Czemu służyć ma ich dialog, jeśli, aby istnieć w swej obecnej formie, musi siłą rzeczy pomijać najistotniejsze niekompatybilności, jak właśnie mesjańskość i bóstwo Pana Jezusa czy ciągłość wybrania potomstwa Abrahama w Kościele katolickim? Jak dialog ten może, za jednym przekreśleniem ręki, wstawić w nawias stałe, od czasów apostolskich, nauczanie o zaślepieniu Synagogi, bardzo wymownie na przestrzeni wieków wyrażane w ikonografii chrześcijańskiej, w której instytucja judaizmu po przyjściu Chrystusa była przedstawiana jako niewiasta z opaską na oczach oznaczającą jej ślepotę, ze zwojem pism w ręku, których znaczenia nie rozumie, z połamaną lancą: była przedstawiana jako antyteza Kościoła, personifikowanego z kolei przez niewiastę właśnie w godności królewskiej i trzymającej w ręku kielich – kielich Nowego Przymierza. Trudno o bardziej klarowne zestawienie, znane w historii sztuki pod nazwą „Ecclesia et Synagoga”, świadczące o takim, a nie innym powszechnym rozumieniu przez katolików tej prawdy na przestrzeni wieków: winnicą Pańską, Królestwem Bożym, prawdziwym Izraelem jest Kościół, choć dziś jest to najwyraźniej prawda zakryta przed „mądrymi i roztropnymi”, a znana wciąż maluczkim (Mt 11, 25).
Dotykamy tu bolesnego aspektu tej książki, która, zważywszy na jej konkluzje, siłą rzeczy rodzi pytania o przyczyny, powody i perspektywy oderwania hierarchów Kościoła, z papieżami na czele, od tradycyjnej nauki katolickiej. Autor nakreśla ten wątek w interesujący sposób, nie mając jednak odpowiedzi na wszystkie pytania. Trzeba bowiem jasno wyartykułować ten dramat: jeśli Chrystus jest drogą, prawdą i życiem, jak nie głosić go dziś Żydom, w którym znajdą oni niewyrażalne szczęście i spełnienie tego, do czego zostali ongiś jako naród powołani? Jak biskupi, będąc następcami apostołów, czyli Żydów, którzy przyjęli Chrystusa za Mesjasza i Syna Boga żywego i głosili swym braciom konieczność Jego przyjęcia dla zbawienia, mogą głosić dzisiejszym wyznawcom judaizmu, że są, nawet nie de facto z powodu ewentualnej niezawinionej ignorancji, ale de iure zwolnieni z ekonomii zbawienia Nowego Testamentu? Dlaczego, ponadto, wykluczają z dialogu katolicko-żydowskiego te liczne wspólnoty mesjańskich żydów (które uznają w Chrystusie zapowiedzianego przez Boga Mesjasza! – między innymi dlatego, że zachowały pojęcie osobowego mesjasza i żywe zainteresowanie proroctwami Starego Testamentu, które go dotyczą), a które w zasadzie powinny być głównym partnerem do dyskusji natury apologetycznej ze strony Kościoła katolickiego, poruszającej tak kluczowe kwestie jak: czy Jezus Chrystus objawił ludziom Trójcę Świętą? Czy był on Kapłanem i ustanowił przekazywalne kapłaństwo będące udziałem w Jego kapłaństwie, mające odnawiać złożoną przezeń Ojcu ofiarę? Czy założył Kościół, widzialną hierarchiczną wspólnotę? W końcu, czy fakt, że uczynił apostołów kapłanami nowego i wiecznego Przymierza, nie oznacza, że poprzednie zawarte przez Boga przymierze było właśnie tymczasowe, gdyż nie wieczne, i zostało zastąpione nowym, gdyż figura, którą zapowiadało, po prostu nadeszła, wypełniając jego obietnicę?
Powtórzmy z bólem serca: rzeczy, które jawią się jako jasne dla maluczkich, okazują się jakby zakryte i mgliste dla duchownych i hierarchów, którzy przecież tym właśnie z urzędu są i powinni być: ustanowionymi przez Pana Jezusa strażnikami i depozytariuszami nowego – a nie starego! – Przymierza, które zostało zawiązane nie gdzie indziej jak na Golgocie, w Wielki Piątek. Zapowiedziałem jednak, że w przypadku możliwego odziaływania tej książki wskażę na pewne optymistyczne perspektywy. Gdy idzie o duchowieństwo, nie łudzę się, że rzadkie będą wymagające pewnej odwagi, nie tak znowu dużej, wyrazy poparcia dla tej pracy wśród polskich teologów, natomiast jest wielce prawdopodobne, że wielu kapłanom i świeckim zachowującym, jeśli nie tradycyjną naukę, to przynajmniej pewne katolickie instynkty, to kompendium wiedzy naprawdę rozjaśni ten zagmatwany temat, jak wiele zresztą rzeczy w posoborowej rewolucji. Albowiem rewolucja ta nie mogła się dokonać, nie zaczepiając się na substracie katolickim, nadając mu jednocześnie, stopniowo, inne znaczenie, tj. deformując go. Aby podobny zabieg mógł się dokonać, potrzebne były niejasność i dwuznaczność, aby to, co zupełnie nowe, niebędące kontynuacją tego, co dawne, mogło się zagnieździć w tym, co dawne, stwarzając rzeczywiście iluzję pewnej kompatybilności, właśnie przez dwuznaczność. Obraz współczesnego dialogu katolicko-żydowskiego jest, w sumie, tylko jedną z wielu odsłon tej deformacji i zagmatwania, choć bardzo istotną odsłoną, gdyż ukazującą skalę i ich głębię, a także wskazującą na śmiertelne niebezpieczeństwo dla Kościoła i wiary, jakim byłaby podmiana katolicyzmu, ze skutkiem jego destrukcji, na upragnioną dla ludzkości przez potężne środowiska żydowskie religii noachickiej – religii bez Trójcy Świętej, bez Jezusa Chrystusa będącego Bogiem, bez jego kapłaństwa. To niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne, gdyż to właśnie te trzy prawdy, prawdy nie wymyślone przez człowieka, lecz objawione przez Boga, są w praktyce najbardziej paraliżowane w dobie obecnego kryzysu: żydom i poganom, zwłaszcza muzułmanom, nie głosi się jasno, jeśli głosi się w ogóle, że aby umiłować Boga w prawdziwe i dostąpić zbawienia, trzeba go poznać i wyznać w Jego prawdziwej naturze, którą jest troistość Ojca, Jego Syna i Ich Ducha; jeśli wyznaje się tajemnicę Wcielenia i bóstwo Chrystusa, to jakby bez wszystkich konsekwencji tego faktu, na czele z Jego królewskością tu i teraz, nad światem, nad narodami, wyrażanej w postaci Jego społecznego, jak ongiś, panowania; z kolei kryzys świadomości o tożsamości kapłaństwa definiującego się przez ofiarę, przez składanie doskonałej, czystej i Bogu miłej ofiary przebłagalnej za grzechy ludu, jest powszechny. Innymi słowy religia noachicka nie musi zostać jakoś formalnie wprowadzona i ogłoszona, aby katolicy w praktyce wierzyli nie jak katolicy, a właśnie jak noachici, aby stawali się stopniowo noachitami!
Kościół katolicki będący owocem nowego i wiecznego Przymierza ma jednak (on, a nie Synagoga!) od Pana Jezusa obietnicę życia wiecznego. Katolicy nie tylko mają prawo, lecz nawet powinni żywić nadzieję, że obecny kryzys wiary wewnątrz Kościoła, promieniujący na świat, ulegnie rozproszeniu na rzecz prawdziwej odnowy, jak to miało niejednokrotnie miejsce w jego historii. Nie wiemy, kiedy ta odnowa nastąpi, ale jej niechybnym znakiem będzie to, że dwuznaczność i zagmatwanie, wskazane w tej kolejnej świetnej pracy Pawła Lisickiego, zaczną ustępować w warstwie nauczającej Kościół na rzecz zdrowej doktryny. Oby ta książka, powstała z umiłowania do tożsamości katolickiej i prawdy objawionej, skłoniła polskie duchowieństwo, z episkopatem na czele, do pochylenia się nad sensownością, a raczej bezsensownością dni judaizmu w Kościele w Polsce, które, mimo pewnego wciąż konserwatyzmu polskiego katolicyzmu, pozostają bez wątpienia ewenementem radykalnego progresizmu na skalę światową.
dr Wojciech Golonka
Instytut Dziedzictwa Europejskiego Andegavenum
Na początku 2024 r., tak jak niezmiennie już od 27 lat, Kościół katolicki w Polsce świętował Dzień Judaizmu. Uroczystości, co nie było zaskoczeniem, nie cieszyły się zainteresowaniem wiernych. W kościołach pojawiło się kilku biskupów i etatowych działaczy na rzecz dialogu. Przypominało to nieco spotkania kombatantów ruchu robotniczego, którzy powiewając zużytymi już i spłowiałymi sztandarami, grzali się w niezbyt gorącym płomieniu, wspominając zasługi i osiągnięcia na drodze do budowy socjalizmu. Podobna atmosfera panowała wśród katolickich, zawodowych dialogistów, krzepiących się sloganami o porozumieniu, współpracy i wzajemnym porozumieniu. Słowa te, a jakże, przyjmowane były z zadowoleniem i życzliwością przez żydowskich uczestników spotkań. Hasło roku 2024 to „SZALOM. Pokój – Dar Boga”. Centralne obchody miały miejsce w Szydłowcu i Radomiu – donosiła KAI. Najwyraźniej autor notki agencyjnej nie zauważył, że nawet określenie „centralne obchody” do złudzenia przypomina język oficjalnych opisów różnych spędów z epoki komunizmu.
Czytałem dalej, że „w ramach centralnych obchodów na zamku w Szydłowcu odbył się też panel dyskusyjny «Pokój jako dar od Boga». Spotkanie poprowadził prof. Jan Grosfeld, do niedawna wykładowca UKSW. Wzięli w nim udział: Icchak Rapoport – rabin Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Warszawie, Dawid Szychowski – Rabin Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Łodzi, prof. Andrzej Porębski – profesor UJ i ks. Grzegorz Michalczyk – wiceprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, członek Komitetu KEP ds. Dialogu z Judaizmem. Przed panelem głos zabrał Yacov Livne, ambasador Izraela. Podziękował za możliwość wysłuchania żydowskich piosenek wykonanych przez dzieci z Szydłowca. – Dla mnie to wielki zaszczyt, że mogę przebywać w Szydłowcu, w którym przed wojną mieszkała przede wszystkim społeczność pochodzenia żydowskiego. Dzisiaj chcemy rozmawiać o pokoju. Judaizm uczy nas, abyśmy umieli żyć w pokoju. W psalmach biblijnych czytamy, aby szukać pokoju i dążyć do niego. To fundamentalna zasada, którą nasz naród stosuje od wielu lat – mówił”. Nikt z uczestników nie zauważył, a przynajmniej nie dał po sobie poznać, że zauważył, iż ambasador Livne, tak słodko opiewający pokój, potrafił w licznych swoich wypowiedziach dać się poznać z całkiem innej strony.
W 2022 r. w Sobiborze stwierdził, że z winy polskich władz do Polski nie mogą docierać wycieczki młodzieży szkolnej z Izraela. Ambasador umie walczyć o swoje. „Przed nowym rządem w Polsce ważne zadanie. Musi wyjaśnić społeczeństwu, że wspiera Izrael i że wszelkie działania o charakterze antysemickim nie będą tolerowane” – to jego wypowiedź po powołaniu nowego polskiego rządu w grudniu 2023 r. Twierdzenie, że „nowy rząd musi wyjaśnić społeczeństwu, że wspiera Izrael”, brzmiało co najmniej zagadkowo. Czyżby wspieranie Izraela stało się podstawowym obowiązkiem Polski? Obowiązkiem wobec Szalom, pokoju? Nie bardzo rozumiem, w oparciu o jaką zasadę ambasador obcego państwa przyznaje sobie prawo decydowania o tym, co jest, a co nie jest zadaniem rządu i jak się ma to do nauki życia w pokoju, która to głosi ponoć judaizm, ale nie muszę dodawać, że żaden przedstawiciel nowego polskiego rządu nie odważył się zaprotestować. Innym przejawem dążenia do pokoju w ustach ambasadora są deklaracje, że walczący z Izraelem Palestyńczycy to nazistowscy terroryści z Hamasu. Swego rodzaju podsumowaniem moralnych nauk ambasadora Livnego była jego reakcja na wieść o zabiciu przez izraelską armię grupy wolontariuszy, w tym jednego Polaka. Otóż uznał on, że Izrael nie ma za co przepraszać, a krytyków nazwał antysemitami. Miało to miejsce wprawdzie później niż uroczystość Dni Judaizmu, ale, uwaga, żaden z katolickich partnerów dialogu nie uznał za stosowne wezwać ambasadora do skruchy. Chociaż na co dzień dialogiści katoliccy uwielbiają mówić o potrzebie nawrócenia, teszuwa, to dziwnym trafem zawsze odnoszą swoje nauki do chrześcijan, nigdy do żydów. Tak było i tym razem. Mimo że ambasador Livne i inni politycy izraelscy okazywali polskiej opinii publicznej jawne lekceważenie i pogardę – o co w ogóle chodzi, takie rzeczy się zdarzają – żaden z katolickich hierarchów nie ośmielił się zabrać głosu.
***
Podczas uroczystości takich jak Dni Judaizmu najważniejszy jest, słyszę, wymiar duchowy. W dzisiejszym świecie oznacza to w praktyce konieczność wypowiadania pięknie brzmiących banałów na temat pokoju. „Spotkanie [w Łodzi] rozpoczęło wystąpienie żydowskiego artysty muzyka Juriego Wiedeniahina. Metropolita łódzki kard. Grzegorz Ryś wyjaśnił znaczenie obchodów Dnia Judaizmu w Kościele Rzymskokatolickim, podkreślając, że dar i wezwanie Boże są nieodwołane, co oznacza, że Izrael nie przestał być ludem wybranym. Następnie kard. Ryś wraz z rabinem łódzkiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, Dawidem Szychowskim, wziął udział w dwugłosie „Judaizm i chrześcijaństwo o wojnie”. Szkoda, że tak zacni uczestnicy nie wspomnieli w trakcie tej debaty o projekcie zatopienia tuneli podziemnych w Gazie razem z ich mieszkańcami. Podobnie zabrakło mi refleksji nad projektem wygnania z ziem okupowanych prawie dwóch milionów Palestyńczyków oraz nad słowami jednego z izraelskich rzeczników pokoju, który to zaproponował, by Gazę „opróżnić i zrównać z ziemią tak jak w Auschwitz”. Nie zastanawiano się też nad osobliwą dysproporcją w liczbie ofiar między Żydami a Palestyńczykami. Jak to często bywa przy takich okazjach, dominują slogany. „Abp. Stanisław Gądecki przypomniał, że w cywilizacji starotestamentalnej pokój był uważany przede wszystkim za dar Boży. – Chodzi tu o coś więcej niż tylko o bezpieczeństwo ze strony zewnętrznych wrogów; idzie o harmonię z Bogiem i całym stworzeniem. Ludzie będący odblaskiem Boga dążą do pokoju”. Wszystko to pięknie brzmi, ale wygłaszanie takich patetycznych fraz bez dostrzeżenia kwestii wojny i z całkowitym pominięciem coraz powszechniejszych oskarżeń Izraela o politykę ludobójczą dodawało obchodom swoistej pikanterii.
***
Po raz pierwszy Dzień Judaizmu w Kościele katolickim w Polsce obchodzono w 1998 r. w Warszawie. Za sprawą abpa Stanisława Gądeckiego, który uważa to zresztą za jedno ze swoich największych osiągnięć, obchody odbywają się w całej Polsce. KAI tłumaczy: „Ustanowiony przez Episkopat Dzień Judaizmu ma pomóc katolikom w odkrywaniu judaistycznych korzeni chrześcijaństwa i przypominać, że antysemityzm jest grzechem. Ma przybliżać nauczanie Kościoła po II Soborze Watykańskim na temat Żydów i ich religii. Służy też posoborowemu wyjaśnianiu tekstów Pisma Świętego, które w przeszłości mogły być interpretowane w sposób antyjudaistyczny i antysemicki. Inicjatywa ma pomagać katolikom w odkrywaniu judaistycznych korzeni chrześcijaństwa, w pogłębianiu świadomości tego, że, jak przypominał Jan Paweł II, religia żydowska nie jest wobec katolicyzmu rzeczywistością zewnętrzną, lecz czymś wewnętrznym, oraz że stosunek Kościoła katolickiego do judaizmu jest inny aniżeli do jakiejkolwiek innej religii, zaś wyznawców judaizmu można nazywać starszymi braćmi w wierze”. Komunikat tchnie oficjalnym optymizmem i zawiera w pigułce wyznanie katolickiego meaculpizmu. Sprawa jasna, po co jest ta szopka: ma przypominać, że antysemityzm jest grzechem. Komu? Polskim katolikom. Bardzo podobało mi się także to, że dzień judaizmu „służy posoborowemu wyjaśnianiu tekstów Pisma Świętego, które w przeszłości mogły być interpretowane w sposób antyjudaistyczny i antysemicki”. Piękny to katolicki przykład umiłowania własnej przeszłości. Przedsoborowe wyjaśnienia mogły być antyjudaistyczne i antysemickie. Nie to co posoborowe. Przed soborem wszystko jest skażone opadami antysemityzmu, po soborze wyzwolenie. No i oczywiście stwierdzenie, które niczym refren będzie wracało na kartach mojej książki, które jest deklaracją wiary posoborowego Kościoła wolnego od złogów antysemityzmu: „wyznawców judaizmu można nazywać starszymi braćmi w wierze”. Można? Dostrzegam w tym „można” zawahanie. Tak, jakby ktoś to negował, jakby autor notki polemizował z kimś, kto utrzymuje, że nie można. Kim jest ten śmiałek? Nie wiadomo. A może to tylko moje złudzenie i chodzi o prostą, optymistyczną deklarację. Można, hurra, jak wspaniale.
***
A jednak do symfonii dialogu wkradł się najwyraźniej zgrzyt, bo zamiast ogłosić wielki sukces i chwalić się obfitymi owocami przedsięwzięcia – nowa wiosna Kościoła rozkwita, lud Starego i Nowego Przymierza jednoczą się w walce ze wszelkimi śladami antyjudaizmu i antysemityzmu – współczesny polski guru nowego Kościoła, czyli kard. Grzegorz Ryś z Łodzi, wyraził swego rodzaju niepokój. Nie tak po prostu, bo przecież wszystko dokonuje się zgodnie z linią partii, tfu, tfu, linią Soboru i linią wielkich papieży, ale mimo wszystko uważny obserwator mógłby uznać, że owe epokowe osiągnięcia mają swoje braki. Oto bowiem abp kard. Ryś uznał, że jest dobrze, ale mogłoby być jeszcze lepiej. Dialog kwitnie, ale mógłby jeszcze bardziej rozkwitnąć. Otóż według hierarchy „obchody Dnia Judaizmu w Kościele powinny odbyć się nie tylko w każdej diecezji, ale też w każdej katolickiej parafii w Polsce”.
Dni Judaizmu w każdej parafii katolickiej w Polsce – to powinno być zobowiązanie dla następnej pięciolatki, jak to dawniej mawiali towarzysze. Zresztą, dlaczego nie pójść dalej? Dlaczego Dzień Judaizmu ma być obchodzony tylko raz w roku, nawet we wszystkich polskich parafiach? A może raz w miesiącu? A może raz w tygodniu? A może codziennie? Skoro do tej pory nie udało się wyrugować z polskich tępych i ograniczonych duszyczek dziejowego grzechu antysemityzmu (a to już dwudzieste siódme obchody), to widać, że trzeba większego zaangażowania. Śmiałe rozwiązania mogą się jednak spotkać, obawiam się, z oporem, choćby biernym, wiernych zwyczajnie znudzonych i niechętnych. Nie chcą przychodzić i się kajać? Abp Ryś i na to znajdzie, jestem przekonany, patent.
Duchowny ten wydaje się idealnym wręcz wcieleniem Ducha Soboru i Postsoboru, po prostu Ducha lub ducha, a więc, przekładając na język nieco bardziej świecki, jest uosobieniem, wcieleniem (uwaga, słowo w kontekście teologicznym dwuznaczne) absurdu, jakim charakteryzuje się katolicyzm. Dlatego na wszelki wypadek arcybiskup sugeruje, że jeśli komuś jego idea się nie podoba, to… potwierdza dzieło Zagłady! Bo jak może być inaczej? Jak mogą się uchować w Polsce katolicy, którzy wiedząc, że „można nazywać Żydów naszymi starszymi braćmi”, z tego „można” nie korzystają i Dnia Judaizmu nie obchodzą. A to ci dopiero uparciuchy. Takich trzeba odpowiednio potraktować i w każdej parafii przymusić do tego, czego sami chcą.
Kto nie z nami, ten wróg. Komu się nie podoba, ten szubrawiec i łajdak, bo tylko tacy ludzie mogliby chcieć potwierdzić dzieło Zagłady. Takie postępowanie to nic innego, obawiam się, niż szantaż moralny, obrzydliwy zresztą i żałosny, ale w słusznej sprawie, jaką jest zawsze walka z antysemityzmem. Tu każdy środek jest usprawiedliwiony ze względu na nieproporcjonalnie dobry cel. Nie należy przeto być zbytnio skrupulatnym i można przymknąć oczy na nie całkiem piękne metody. A może przesadzam? Nie, proszę bardzo, oto Dobra Nowina meaculpizmu w całej swojej bezpośredniości i krasie: „Jeśli o nich nie pamiętamy, to naszą niepamięcią, naszą obojętnością tak naprawdę potwierdzamy dzieło Zagłady” – dowodził łódzki hierarcha. Kto nie chce obchodzić Dni Judaizmu, ten… potwierdza dzieło Zagłady?
Arcybiskup dowiódł, że nieobce są mu miazmaty dialektyki. Faktycznie, nie każdy potrafi wywieść z obojętności potwierdzenie Zagłady. Tu mogłyby pojawić się pytania: jak arcybiskup owo „potwierdzenie dzieła Zagłady” rozumie? Czy myśli, że Polacy, którzy nie chcą uczestniczyć w obchodach Dniu Judaizmu, marzą o mordowaniu Żydów? A może popierają sprawców? A może cieszą się z rezultatów, co pośrednio stanowiłoby udział w zbrodni? Nie wiem, teraz na poważnie przyznaję, jak ktokolwiek o zdrowych zmysłach może stawiać znak równości między obojętnością lub nawet zapomnieniem a afirmowaniem ludobójstwa, ale co się tyczy spraw dialogu, logika nie obowiązuje. Nie wiem, wszystko dalej na poważnie, bez ironii, jak z faktu niechęci do uczestniczenia w propagandowych spędach można wywieść potwierdzenie Zagłady. Słowa tracą swoje normalne znaczenie, a język kołowacieje sparaliżowany. Najważniejsze, że jak dowodził arcybiskup, to papież Jan Paweł II nazwał Żydów „naszymi starszymi braćmi w wierze”, a papież Benedykt „naszymi ojcami w wierze”. W tym miał rację. Mówiłem, te słowa będą wracały niczym refren. Są wszędzie. W każdym dokumencie i przemówieniu.
***
Nie da się ukryć, że gdyby nie osobliwe nauczanie polskiego papieża na temat judaizmu, Kościół, nie tylko polski zresztą, nie znalazłby się w tak dramatycznej i katastrofalnej wręcz sytuacji, kiedy to nieustannie musi przepraszać, bić się w piersi i szukać uznania w oczach wyznawców judaizmu. W końcu starsi bracia lub ojcowie mają swoje prawa i młodsi powinni się ich słuchać. Okazało się szybko, że arcybiskup prawił słusznie, czego widomym i jednoznacznym potwierdzeniem stał się mały z pozoru, acz znaczący szczegół, bagatela, a mianowicie nagroda, jaką otrzymał. Kardynał został laureatem nagrody Menora Dialogu, przystępując do szlachetnego grona, do którego już wcześniej należeli arcybiskupi Stanisław Gądecki i Henryk Muszyński, tak bardzo zasłużeni w organizowaniu Dni Judaizmu i głoszeniu nauki o „starszych braciach w wierze”.
Każdy z tych hierarchów wniósł swój wkład do zbożnego dzieła krzewienia w Polsce poznania judaizmu. Gdy w marcu 2024 r. abp Gądecki skończył drugą i ostatnią kadencję przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, wspomniał, że obok zakazu aborcji eugenicznej drugim najważniejszym jego osiągnięciem było… wprowadzenie do całego Kościoła katolickiego w Polsce Dnia Judaizmu, który wcześniej był obchodzony tylko lokalnie.
Arcybiskup mówił: „Do tego, co dotyczy radośniejszych momentów tego 10-lecia, zaliczyłbym też wprowadzenie Dnia Judaizmu w Kościele katolickim w Polsce, co dla mnie osobiście było bardzo ważne ze względu na to, że wyrastamy z kultury judaistycznej. Także z tego względu, że świadomość tego faktu jest dość znikoma w społeczeństwie, a żeby zrozumieć samego Chrystusa, trzeba też mieć przed oczyma cały Stary Testament i dopiero wtedy Nowy Testament jest objawieniem, to znaczy rzeczywiście staje się dla nas czymś w pełni zrozumiałym i w takim też znaczeniu jest bardzo potrzebny Kościołowi” – dowodził.
Trzeba przyznać, że postawienie obok siebie obrony życia poczętego i rozszerzenie na cały polski Kościół obchodów Dnia Judaizmu samo już świadczy o wielce osobliwej hierarchii wartości. Chciałoby się zawołać: gdzie Rzym, a gdzie Krym i jak można porównywać dwie tak różne sprawy, ale kto miałby tak wołać, skoro żadnego głosu krytycznego nie sposób usłyszeć?
Bardzo chciałbym się dowiedzieć choćby tego, jak arcybiskup rozumie twierdzenie, że „wyrastamy z kultury judaistycznej”. O jaką konkretnie kulturę mu, u licha, chodzi? O kulturę Starego Testamentu? Dlaczego zatem używa tak dziwacznej formuły retorycznej? I dlaczego sądzi, że współcześni mu Żydzi, z którymi razem odprawia obrzędy Dnia Judaizmu, pozwolą mu (i wszystkim wiernym) lepiej tę kulturę Starego Testamentu poznać? Wygląda na to, że sensu Starego Testamentu arcybiskup szuka nie w pismach Ojców Kościoła i Tradycji, ale u swoich żydowskich partnerów. Nie da się inaczej wytłumaczyć prostego faktu, a mianowicie tego, że w obchodach Dnia Judaizmu uczestniczą na równych prawach różni zapraszani przez polskich hierarchów rabini. Najwyraźniej arcybiskup utożsamia współczesny judaizm rabiniczny i Stary Testament, tak tylko bowiem można zrozumieć jego słowa o wyrastaniu Polaków z „kultury judaistycznej”. Tylko że ta teza jest niedorzeczna. Nic dziwnego zatem, że w społeczeństwie jest „znikoma świadomość tego faktu”, który to nie jest żadnym faktem, ale chimerą, urojeniem, iluzją, którą to wbił sobie w świadomość polski hierarcha. Cała ta wypowiedź pełna jest dwuznaczności. Czy arcybiskup ma na myśli to, że znajomość Starego Testamentu jest pomocna dla rozumienia Nowego? To twierdzenie oczywiste.
Wydaje się jednak, że chce powiedzieć coś innego: bez znajomości Starego Testamentu nie da się przyjąć wiary w Chrystusa. „Żeby zrozumieć samego Chrystusa, trzeba też mieć przed oczyma cały Stary Testament i dopiero wtedy Nowy Testament jest objawieniem, to znaczy rzeczywiście staje się dla nas czymś w pełni zrozumiałym”. Dopiero wtedy? Dopiero po tym, jak „ma się przed oczami cały Stary Testament, Nowy jest objawieniem? Problem polega na tym, że cały przekaz Nowego Testamentu jest odwrotny: to po przyjęciu wiary w Chrystusa stał się zrozumiały Stary Testament. Bez przyjęcia objawienia Nowego Stary milczy.
Te słowa polskiego hierarchy pozornie jedynie przypominają podstawową zasadę klasycznej teologii: „Novum in vetere latet, vetus in novo patet”, czyli „Nowy [Testament] jest ukryty w Starym, Stary ujawnia się [staje się zrozumiały] w Nowym”. Faktycznie, są one jej zaprzeczeniem. Otóż Ojcowie Kościoła byli przekonani, że to w Nowym Testamencie, a więc w Chrystusie, staje się zrozumiały Stary Testament, który był zapowiedzią i typem. Nie nauczają, jak utrzymuje arcybiskup, że najpierw trzeba poznać Stary Testament, żeby odkryć Chrystusa. Dla niego, można sparafrazować, „novum in vetere patet, vetus in novo latet” – co stanowi dokładne odwrócenie relacji między obu częściami Pisma. Tak jakby polski hierarcha sądził, że nie da się dotrzeć do wiary w Chrystusa bez poznania całego Starego Testamentu. Jakby wiara w Chrystusa była uwarunkowana wcześniejszym poznaniem Starego. Tak było jedynie w wypadku pierwszych uczniów. Jednak nawet oni rozpoznawali i przyjmowali objawienie nie wskutek dokładnego badania całego Starego, ale wskutek objawienia z Nieba. Doskonale pokazuje to choćby ewangelia świętego Mateusza, gdy opisuje uznanie w Jezusie Mesjasza przez Piotra. „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” – mówi do Jezusa Piotr. Nie powołuje się na całe poznanie Starego Testamentu, ale na bezpośrednie Objawienie, na Słowo Boga. Widzi to Jezus: „Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16, 15-18). Jezus mu to powiada, a Ojciec z Nieba objawia i dopiero wtedy Piotr rozumie Stary Testament. Nie na odwrót! To samo przekazuje ewangelia według świętego Łukasza: „I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego” (Łk 24, 27). Dopiero Chrystus otworzył swoim apostołom oczy, co więcej, Chrystus zmartwychwstały!
Twierdzenie abpa Gądeckiego – Nowy Testament jest objawieniem dopiero po poznaniu całego Starego – jest także sprzeczne z całą naszą wiedzą historyczną. Ogół pogan przyjmujących chrześcijaństwo nie znał dokładnie Starego Testamentu. Najpierw przyjmowali oni Chrystusa, a dopiero potem rozumieli Stary Testament.
Można zatem uznać, że podejście prezentowane przez polskiego arcybiskupa – rozumienie Starego Testamentu znajduje się u współczesnych żydowskich rabinów i objawienie Nowego Testamentu przyjmuje się dopiero po poznaniu Starego – zawiera w sobie dwa poważne błędy. To nie rabinom Bóg powierzył sens Starego Testamentu, ale Kościołowi. Odsłania się on dopiero po przyjęciu objawienia Chrystusa. Nowy Testament zawiera pełnię prawdy i to na mocy jego przyjęcia, na mocy wiary w Chrystusa odsłaniają się dopiero znaczenie i wielkość Starego. „Samo Pismo ostrzega nas, że by jasno zrozumieć Stary Testament, potrzebujemy światła, który rzuca na nie Nowy” – pisał słusznie francuski teolog, Emile Mersch, S.J. Najwyraźniej to ostrzeżenie Pisma nie zostało przyjęte przez polskiego arcybiskupa. Nie są to sprawy błahe i drugorzędne, ale kluczowe.
***
Najważniejsze pytanie dotyczy tajemniczej „kultury judaistycznej”. W roku 2020 arcybiskup obchodził Dzień Judaizmu razem z berlińskim rabinem Walterem Homolką. Wspólnie zgłębiali znaczenie Szabatu. Rabin z Niemiec utrzymywał, nie spotykając się z żadną obiekcją ze strony polskiego hierarchy, że „Jezus wierzył, jak każdy pobożny Żyd Jego czasów”. Doprawdy, taka była wiara Jezusa? I to właśnie poznanie zaleca mi przyjąć abp Gądecki, przez dziesięć lat stojący na czele Konferencji Episkopatu Polski?
W swojej książce „Upominanie się o Jezusa” partner abpa Gądeckiego sugerował, że Jezusa należy uznać za żydowskiego nauczyciela bliskiego szkole faryzejskiej. Na zakończenie niezbyt długiej książeczki podsumowywał on swoje rozważania w ten sposób: „Jaki obraz Jezusa możemy obecnie narysować z żydowskiego punktu widzenia? Jezus mógł być wielkim człowiekiem w swoich czasach, ale nie był doskonałym człowiekiem. Ale nawet jako wielki człowiek nie zajmuje jakiejś szczególnej pozycji, w końcu judaizm zrodził wiele wielkich postaci. Zatem Jezus nie zajmuje postaci nadprzyrodzonej. Niemniej jako zjawiska i integralnej części zachodniej cywilizacji nie można go pomijać, nawet Żydzi nie mogą tego zrobić” (s. 127). Łaskawca. Jezusa nie można pomijać, ok. Tylko też nie przesadzajmy. Ot, nie był to człowiek doskonały i nie zajmuje jakiejś szczególnej pozycji. W judaizmie było wiele wielkich postaci. Hillel, Szamaj, może Kajfasz, może Annasz.
Cóż, nie mam nic przeciwko temu, że rabin Homolka pisze to, co pisze. Ba, gotów jestem docenić jego starania o „ostrożne włączenie Jezusa z powrotem na łono judaizmu”, ale nie jestem w stanie pojąć, jak tego rodzaju postawę wobec Jezusa, naszego Pana i Zbawiciela, jedynego Syna Bożego, może przyjmować abp Gądecki. Nie spiera się on z rabinem, nie przeciwstawia mu. Zachowuje się tak, jakby był to pogląd „wyrastający z kultury judaistycznej”, z której to rzekomo wyrastam. Razem z rabinem się modli, razem z nim sprawuje obrzędy – a więc co najmniej uznaje te poglądy za godne uznania. Co ciekawe, postanowił nawet udzielić zebranym błogosławieństwa słowami Księgi Liczb, przekazanymi Mojżeszowi i Aaronowi, tak jakby można było pominąć Chrystusa. Czy faktycznie arcybiskup sądzi, że „Jezus wierzył jak każdy pobożny Żyd”? Że, zatem, nie był ani Mesjaszem, ani Synem Bożym? Jednak jeśli arcybiskup tak nie uważa, to dlaczego nie jest w stanie tego powiedzieć? I jak może się zgodzić na udzielanie błogosławieństwa z pominięciem imienia naszego Pana? Czy to nie zniewaga?
Rabin Homolka powołuje się dalej na innego żydowskiego badacza, Ernsta Ludwiga Ehrlicha, i pisze, że tenże uczony „nie widzi powodu, dla którego należałoby przyznać Jezusowi jakąkolwiek inną pozycję, ponieważ nie zmienił on «niczego, absolutnie niczego»”. I wreszcie kończy: „Co można powiedzieć o Jezusie Nazarejczyku z żydowskiego punktu widzenia? Czy był faryzeuszem i uczonym w Piśmie? Może. Czy był kimś znaczącym? Bez wątpienia. Czy był Mesjaszem albo nawet Synem Bożym? Według tego, jak rozumieją to Żydzi – nie”. Świetnie, mają do tego prawo. Ale jakim prawem tego rodzaju żydowskie rozumienie jest wspierane w polskich kościołach? Jak polski arcybiskup może przechodzić nad nim do porządku dziennego? Jako może się chwalić, że dzięki niemu do polskich wiernych, wciąż jeszcze, całe szczęście, schylających głowy na imię Jezusa i całujących pobożnie krzyż, dociera coraz głośniej i coraz bardziej natarczywie ten przekaz, że Jezus był jednym z wielu Żydów swej epoki, niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnił, a prawdy wiary to nic innego jak chrześcijańskie mity?
***
Trzeba wiedzieć, że rabin Homolka, przedstawiciel liberalnego, niemieckiego judaizmu, reprezentuje powszechne żydowskie rozumienie Jezusa, przynajmniej wśród zwolenników dialogu z chrześcijaństwem. Można uznać, że swego rodzaju prekursorem tego nowego podejścia – inaczej niż w wypadku ortodoksów żydowskich, którzy Jezusa potępiali i odrzucali, należy odzyskiwać go dla narodu żydowskiego – był inny żydowski autor, syjonista i historyk, Joseph Klausner. Jego „Jezus z Nazaretu”, książka napisana po hebrajsku w Palestynie (a następnie tłumaczona na angielski i niemiecki) jeszcze w 1922 r., była pierwszą tak śmiałą próbą włączenia Jezusa do żydowskiej wspólnoty narodowej.
Widział on w Jezusie nieszczęśliwego marzyciela i wizjonera, utopistę głoszącego osobliwą wersję faryzeizmu, który to zginął tragiczną śmiercią, widząc, jak jego wyobrażenia rozpadają się w zderzeniu z rzeczywistością. Głosił on, twierdził Klausner, nadejście Królestwa Bożego, ale za tą „marzycielską wizją nie mógł podążyć lud żydowski”, który to również buduje Królestwo, ale w innym, ziemskim sensie. Jezus nie różnił się od innych pseudomesjaszy swoich czasów co do istoty, tyle tylko, że „w przeciwieństwie do czysto politycznych «Zbawicieli» wierzył, że odbuduje królestwo Izraela tylko z pomocą Bożą, ale bez siły zbrojnej, jeśli tylko Żydzi przyjmą pokutę” (s. 559). Największym błędem Jezusa, dowodził Klausner, było to, że nie rozumiał on „potrzeb życia narodowego”. Niebezpiecznie zacierał też granicę między czystym monoteizmem żydowskim, nakazującym odpowiedni dystans do Boga, a swoją wiarą w szczególne posłannictwo, bliskość i ojcostwo Boże. W ten sposób przyczynił się, nieświadomie być może, jak usprawiedliwia go żydowski autor, do powstania późniejszej wiary w Trójcę i w to, że jest jej drugą osobą.
Był on jednak pod każdym względem Żydem swoich czasów i swojej epoki i, zdaniem Klausnera, przypomina pod wieloma względami Sabbataja Cwi czy Barucha Spinozę, innych nieszczęsnych bohaterów historii żydowskiej. Tak jak inni żydowscy badacze po nim, Klausner odrzuca wszystko to, co chrześcijańskie: narodziny Jezusa z Dziewicy (miał on normalnych, ludzkich rodziców, pozostawał w napiętych relacjach z matką), przepowiednie mesjańskie Jana Chrzciciela (ten po prostu ochrzcił Jezusa jak wielu innych i nic o jego późniejszej działalności nie wiedział), cuda (być może w wypadku niektórych coś było na rzeczy, jednak ogólnie są one wymysłem nieuczonych i prostych galilejskich wieśniaków) i, co oczywiste, powstanie z martwych. To Józef z Arymatei przeniósł zwłoki Jezusa z grobu, a wiara zrodziła się z wizji i uniesień uczniów, nie mniejszych fantastów niż sam ich mistrz. Nic dziwnego, że pierwszą, która widziała Jezusa, była Maria Magdalena, „histeryczka żyjąca na granicy obłędu” (s. 497).
Za śmierć Jezusa odpowiadała frakcja saduceuszy, bo Jezus zagrażał ich interesom, a faryzeusze, mimo że Galilejczyk toczył z nimi ostre spory, uważali go za swego i na pewno nie przyłożyli ręki do jego skazania – swoją drogą jest to teza, która niemal dosłownie zostaje powtórzona przez Józefa Ratzingera/Benedykta XVI w jego „Jezusie z Nazaretu”. To ewangeliści odpowiadają za przypisywanie śmierci Jezusa „wszystkim Żydom – ich przywódcom, kapłanom, uczonym w Piśmie” (s. 476). Podobnie to ewangeliści wybielają Piłata. Jezus nie przewidział własnej śmierci. Przeciwnie, spodziewał się, że pod wpływem jego nauk i wezwań do nawrócenia Jerozolima się nawróci, ogłosi zbiorową pokutę, a wtedy zainterweniuje Bóg, który przegoni pogan z ziemi Izraela i przywróci królestwo Dawida. Judasz wydał Jezusa władzom, bo dostrzegł, że tych obietnic rabbi nie jest w stanie spełnić, dlatego uznał go za oszusta.
Owszem, Jezus głosił zdumiewające i niezwykłe nauki moralne, poza tym należy docenić to, że za jego sprawą to, co żydowskie, dotarło do całego pogańskiego świata, ale na tym jego zasługi się kończą. Nie był Mesjaszem, nie był Synem Bożym, Synem Człowieczym, drugą Osobą Trójcy. Wszystko to są późniejsze chrześcijańskie wymysły, za których powstanie i rozpowszechnienie największą odpowiedzialność ponosi Paweł apostoł. Jezus był jednym z wielu galilejskich, charyzmatycznych nauczycieli, wierzących, że przy pomocy głoszenia wzniosłej nauki moralnej uczyni świat lepszym. Wierzył w Bożą interwencję i posługiwał się pięknym, poetyckim językiem. Poniósł ostatecznie klęskę, bo nie docenił znaczenia życia narodowego i wymagań polityki. Przedstawiam w skrócie tezy z książki Klausnera, bo chociaż ukazała się ponad sto lat temu, opisuje ona dobrze stały i niezmienny stosunek żydowskich dialogistów. Późniejsze ich dzieła, niezmiennie wykorzystujące metody protestanckiej krytyki historycznej, to wariacje na jedną i tę samą melodię. Jezus może zostać ponownie włączony do wspólnoty żydowskiej tylko pod warunkiem rezygnacji z wszystkiego, co w jego postaci chrześcijańskie. Może być liberalnym rabinem, charyzmatycznym kaznodzieją, fantastą, uzdrowicielem, uczonym w Piśmie, nieco osobliwym faryzeuszem, ale to wszystko. I taki właśnie obraz Chrystusa konsekwentnie głoszą podczas spotkań dialogicznych i obchodów Dnia Judaizmu przedstawiciele strony żydowskiej.
***
Jak donoszą media, w laudacji na cześć kard. Rysia wygłoszonej podczas uroczystości przyznania mu nagrody Złotej Menory nie tylko wskazano na najnowsze pomysły hierarchy z Łodzi, lecz także podkreślono znaczenie jego wcześniejszej twórczości. Żałuję, że jest ona tak mało znana ogółowi Polaków. Wprawdzie eksperci i smakosze potrafią docenić to co kardynał pisze, ale szerokiej publiczności jego tezy, hipotezy, ustalenia nie są znane. Być może zorganizowanie Dni Judaizmu w każdej polskiej parafii mogłoby przełamać krąg niemocy i dać polskim katolikom (pod warunkiem, że by się pojawili) dostęp do obfitości i bogactwa myśli kardynała. Jestem pewien, że stojąc przed wyborem: potwierdzenie dzieła Zagłady albo udział w parafialnych obchodach Dnia Judaizmu, odnajdą właściwą drogę.
Jego zasługi na polu pojednania, zbliżenia i zrozumienia są niepodważalne. Wystarczy przeczytać wydaną w 2022 r. książkę „Chrześcijanie wobec Żydów”, żeby spostrzec, iż łódzki purpurat dziarsko wiosłuje samym środkiem najgłówniejszego nurtu świata. Dlatego też z tak gorącym przyjęciem żydowskich uczestników dialogu spotkała się jego nominacja. Ledwo bowiem pojawiła się wieść o tym, że papież Franciszek obdarzył polskiego hierarchę kapeluszem kardynalskim, a już gratulacje złożył mu rabin Abraham Skórka i długoletni dyrektor Ligi Przeciw Zniesławianiu (ADL) Abraham Foxman. Szczególnie słowa Foxmana, szefa ADL, są warte przytoczenia, pokazują bowiem wyraźnie, za co dziś można otrzymać kardynalską purpurę. „Decyzja papieża Franciszka o uczynieniu abpa Grzegorza Rysia kardynałem z pewnością zostanie przyjęta z satysfakcją przez świat żydowski, a na pewno tę jego część, która jest zaangażowana w dialog chrześcijańsko-żydowski, zaś przez Żydów wywodzących się z Polski – z radością. Polski hierarcha zmierza drogą wyznaczoną przez Sobór Watykański II, a poszerzoną przez pontyfikat Jana Pawła II. (…) Grzegorz Ryś jest nie tylko przyjacielem Żydów, lecz także duchownym odważnie zwalczającym antysemityzm, uważającym go za grzech. Jest pasterzem Kościoła krytycznego wobec siebie, wolnego od pychy i omnipotencji, otwartego na wyzwania i poszukującego wspólnej przyszłości wraz z innymi religiami i niewierzącymi”.
Ręce same składają się do braw, nieprawdaż? To się nazywa pasterz na miarę naszych czasów. Duchowny odważnie zwalcza antysemityzm i jest rzecznikiem Kościoła krytycznego wobec siebie. Bardzo dobrze. Im bardziej Kościół uderza sam w siebie, im bardziej czyści własną pamięć, im śmielej podważa własną tożsamość i im zacieklej zaprzecza własnej Tradycji, tym lepiej. Cieszmy się wszyscy i radujmy. W takiej sytuacji mniejsze znaczenie ma pytanie, co jest źródłem pochwał pana Foxmana. Czym polski hierarcha zasłużył sobie na satysfakcję „świata żydowskiego”?
Odpowiedzi na te pytania nie są trudne. Wystarczy wsłuchać się w nauki świeżo nominowanego polskiego purpurata. Foxman ma rację: „Polski hierarcha zmierza drogą wyznaczoną przez Sobór Watykański II, a poszerzoną przez pontyfikat Jana Pawła II”. Ośmielę się dodać, że niekiedy ta poszerzona przez Jana Pawła II droga przemienia się wręcz w szerokopasmową autostradę wiodącą wprost ku przepaści. Trzydzieści lat konsekwentnego nauczania na temat „naszych starszych braci w wierze” i ciągłego bicia się w piersi musiało przynieść bogate owoce. A może w każdej polskiej parafii należałoby podczas uroczystości Dnia Judaizmu odczytywać zamiast Ewangelii fragmenty dzieł arcybiskupa?
***
Tak jak wszyscy inni teologowie i hierarchowie wychowani na nowej, posoborowej teologii „meaculpizmu”, poczucia winy i wstydu, abp Ryś powtarza wciąż, że żyjemy w całkiem nowej epoce, kiedy to relacja Kościoła do judaizmu ulega redefinicji. Nowa nauka opiera się na dwóch filarach: Żydzi nadal pozostają narodem wybranym, są wręcz narodem pierwszego wybrania, po drugie chrześcijanie pozostają w stosunku do nich pokutnikami, wspólnotą obciążoną przelaną, niewinną krwią i muszą prosić o przebłaganie. Na początku 2023 r. abp mówił: „Pierwsze stwierdzenie jest takie, że Żydzi dalej są narodem wybranym. Bóg nie odrzucił Izraela. O tym mówimy dziś łatwo, ale trzeba pamiętać, że od II do XX w. w Kościele panowała tzw. «teologia zastępstwa», która głosiła, że Bóg odrzucił Izrael i że zastąpił go nowym ludem Bożym, jakim jest Kościół”. Tym samym Kościół, zdaniem arcybiskupa, tkwił w błędzie przez osiemnaście wieków, zaczynając od samych początków swego istnienia, czyli od wieku II. A może należałoby przesunąć granicę jeszcze wcześniej? W końcu Kościół wieku II jako żywo przejął nauczanie apostolskie wieku I i ewangelii, więc należałoby powiedzieć, jak to robił Jules Isaac i jak to propaguje wielu teologów dzisiaj, że całe zło sięga pierwocin chrześcijaństwa. Już ewangelie zawierają w sobie straszliwe ziarna antysemityzmu, bo czyż nie sugerują, że Izrael nie przyjął Mesjasza? Przecież piszą, że Słowo „przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11).
W ogóle nauczyciele pokroju kard. Rysia stają przed trudnym wyzwaniem. Twierdzenie, iż Żydzi są nadal narodem wybranym, pozostaje w jaskrawej sprzeczności z przekazem całego praktycznie Nowego Testamentu. Jaki sens miałaby śmierć odkupieńcza Chrystusa, gdyby Izrael jej nie potrzebował? Jeśli Izrael jest w sensie religijnym narodem wybranym, i odrzucenie wiary w Chrystusa nic pod tym względem nie zmieniło, to śmierć, ofiara krzyżowa Chrystusa poszły na darmo. Wspaniałe przesłanie w ustach katolickiego arcybiskupa! Nie ma tu żadnych wątpliwości. Jak mówi hierarcha z Łodzi: „Modlimy się dziś tak jak cały Kościół powszechny za Żydów, którzy są narodem pierwszego wybrania”. Za co się modlimy? Za to, żeby przy owym Pierwszym wybraniu trwał. Czyli katolicy modlą się za to, żeby Żydzi, a na pewno żydzi wyznawcy judaizmu, nie przyjęli religii Chrystusa. No bo gdyby ją przyjęli, to staliby się narodem drugiego wybrania, czyż nie?
***
Jednak myślę, że nie z powodu tych wezwań do modlitwy za naród Izraela nominacja arcybiskupa spotkała się z tak entuzjastycznym przyjęciem jego żydowskich przyjaciół. Najważniejszy jest jego wkład w operację przypisywania winy za Holocaust polskim katolikom. Polski hierarcha bije się w piersi (a ściślej mówiąc, wali w piersi swoich/naszych przodków), ile wlezie. Pod tym względem jest ewenementem. Do tej pory żaden z polskich hierarchów nie głosił tak stanowczo tezy holocaustianistów, zgodnie z którą za niemiecką zbrodnię odpowiadają wszystkie chrześcijańskie ludy świata, a na pewno Europy.
W zakończeniu swojej książki kardynał stawia pytanie: „Nie sposób bowiem uciec od pytania o to, jak był możliwy Holocaust w świecie (w Europie) od prawie dwudziestu wieków chrześcijańskim?”. Co ciekawe, nie pojawia się pytanie, jak możliwy był komunizm albo, idąc za tą logiką, jak możliwe było masowe zabijanie Polaków przez Niemców w środku Europy, chociaż Niemcy byli chrześcijanami. Takich pseudopytań, retorycznych frazesów można zadawać bez liku. Na to, które w duchu politycznej poprawności postawił arcybiskup, najprostsza odpowiedź brzmi, że od XVIII wieku świat (Europa) chrześcijański nie był. Gdyby arcybiskup zadał sobie trud i prześledził choćby przebieg Rewolucji Francuskiej czy bolszewickiej, to dostrzegłby, że od XVIII w. Europa dawno już porzuciła chrześcijaństwo i przeciwnie, coraz częściej zaczęła je prześladować. Ostatnim katolickim władcą katolickiego państwa w Europie był Karol I Habsburg, który objął władzę po śmierci Franciszka Józefa w listopadzie 1916 r., ale rządził tylko do ostatecznego upadku dynastii wskutek klęski w I wojnie światowej. Równie dobrze można by zapytać: jak możliwe było masowe zabijanie księży, burzenie kościołów, zakazywanie uroczystości religijnych podczas Rewolucji Francuskiej w państwie, które nosiło dumny tytuł „najstarszej córy Kościoła”? Odpowiedź: bo już kilkadziesiąt lat wcześniej systematyczne kwestionowanie i wyszydzanie wiary doprowadziło do tego, że francuskie salony w całości zostały zżarte przez niewiarę i sceptycyzm. Albo jak możliwe było masowe zabijanie biskupów, księży i zakonników w katolickiej od wieków Hiszpanii podczas wojny domowej? Odpowiedź: bo ta część Hiszpanii, która dokonywała mordów, dawno już swej katolickiej tożsamości się wyzbyła, bo uległa bolszewikom i anarchistom, dla których Kościół był chwastem, który należy raz na zawsze usunąć.
Podobnie, gdyby polski hierarcha się nieco wysilił, dostrzegłby, że jeśli niemieccy naziści uzasadniali swoją antyżydowską politykę, to robili to poprzez odwoływanie się nie do chrześcijaństwa, ale do pogaństwa, pangermanizmu, wreszcie, co akurat miało związek z faktami, do ogromnej nadreprezentacji Żydów we władzach bolszewickich. Doskonale pokazuje to przykład samego Hitlera, który zradykalizował się w 1919 r. nie wskutek chrześcijaństwa, cokolwiek by to nie znaczyło, ale pod wpływem krwawych rządów Bawarskiej Republiki Rad, na czele której stali Żydzi-komuniści. Ci to właśnie przywódcy bolszewików w Monachium wprowadzili rządy terroru i zbrodni. Strach przed ich powrotem do władzy, w połączeniu z poczuciem upokorzenia za klęskę I wojny światowej i pogańskim kultem czystości rasy i krwi, to kluczowe elementy zapewniające później Hitlerowi zwycięstwo polityczne i – dalej – realizację polityki antyżydowskiej. Zresztą, nie tylko antyżydowskiej, bo i w ścisłym tego słowa znaczeniu antykatolickiej, o czym przypominają piękne słowa encykliki Piusa XI „Mit brennender Sorge”. Wiem, że z perspektywy wielkiego wyzwania dialogu są to bagatele. Ich dostrzeżenie utrudniłoby dojście do celu, a tym jest przecież wpojenie katolikom poczucia winy. Z perspektywy dialogu historia w ogóle, ta konkretna historia, gdzie ważne są fakty, kontekst, ludzie, jest niebezpieczna. Mogłoby się choćby okazać, że istnieje związek między wrogością do Żydów a ich postępowaniem i że nie da się wszystkiego przypisać jedynie irracjonalnemu, chorobliwemu antysemityzmowi, a więc uprzedzeniu. Mogłoby się okazać, że istnieje związek między gigantyczną nadreprezentacją Żydów w sowieckim aparacie terroru a wpojonym im przez judaizm poczuciem wyobcowania, między ich skłonnością do rewolucyjnego obalania porządku państw chrześcijańskich a wychowaniem w duchu wrogości do Kościoła. Tak, historia bywa niebezpieczna, uniemożliwia bowiem wygłaszanie pompatycznych komunałów. Zmusza do ustalenia kto, jak, dlaczego, kiedy, w jaki sposób. Zamiast tego wracam do pseudopytania: „jak był możliwy Holocaust w świecie (w Europie) od prawie dwudziestu wieków chrześcijańskim”. Nie uciekniemy przed nim.
***
Łódzki hierarcha dochodzi do wniosku, że reguły prawne dotyczące życia Żydów w chrześcijańskiej, średniowiecznej Europie zawierały w sobie bardzo niebezpieczny potencjał. Nie były być może podyktowane rasizmem, przyznaje, ale jednak trochę były – klasyczny przykład nowej, modernistycznej dialektyki. „To prawda, że raczej nie, i wielokrotnie mogliśmy to stwierdzić podczas lektury naszych źródeł: antysemityzm średniowieczny raczej nie miał – z wyjątkiem przypadku hiszpańskiego – charakteru rasowego. Ta nie-ciągłość co do charakteru/motywacji nie oznacza jednak nie-ciągłości w ogóle i nie zwalnia w żadnym wypadku z poczucia odpowiedzialności i winy”. Pewnie, że nie zwalnia, bo temu służy cała ta pseudohistoryczna produkcja – wpojeniu chrześcijanom poczucia winy. Dlatego „nie-ciągłość co do charakteru/motywacji nie oznacza jednak nie-ciągłości w ogóle i nie zwalnia w żadnym wypadku z poczucia odpowiedzialności i winy”. Przekładając na polski z marksistowskiego, chrześcijanie nie byli rasistami, ale nie zwalnia ich to od winy za to, że byli.
Dalej, w ten sam dialektyczny sposób, arcybiskup cytuje wybitnego filozofa i badacza Holocaustu Johna K. Rotha: „jeśli [nawet] chrześcijaństwo nie było wystarczającym warunkiem, by się wydarzył Holocaust, to było jednakże warunkiem koniecznym dla zaistnienia tej klęski”. Czyli abp Ryś stwierdza, nieco tylko schowany za autorytet bliżej w Polsce nieznanego badacza, że… chrześcijaństwo było koniecznym warunkiem Holocaustu! O, może nie tylko ono, może i inni szatani byli tam czynni, ale bez chrześcijaństwa „klęska” by się nie pojawiła. Brrr. Szkoda, że sam polski hierarcha nie powiedział tego wyraźnie i wprost: chrześcijaństwo było koniecznym warunkiem Holocaustu. Albo inaczej: gdyby nie ono, gdyby nie Dobra Nowina, gdyby nie Kościół, do największej dziejowej zbrodni by nie doszło. Co zatem pozostaje? Ano kajać się, tarzać w prochu, w piersi walić, zdzierając z siebie powłokę wieków chrześcijańskiego zła. Nie ma przebaczenia. Nie ma ucieczki.
Te dialektyczne wygibasy doprowadzają zatem do przekonania, że chrześcijanie współcześni mają na rękach krew Żydów zamordowanych podczas Holocaustu. Na tym historia się nie kończy. Dla holocaustianistów historia jest tylko instrumentem na służbie jedynej słusznej i postępowej ideologii dialogizmu. Trzeba się do niej odwoływać tak, jak komuniści odwoływali się do dziejów starożytności, średniowiecza czy nowożytności, a mianowicie po to, by opowiadać o czasach opresji i prześladowań i uzasadnić własne bezprawie.
***
Dzięki tej konstatacji – chrześcijaństwo było koniecznym warunkiem Holocaustu – można zacząć drugą część przedsięwzięcia: przystąpić do wielkiego aktu samobiczowania się i kwestionowania własnej tożsamości. „Odrzucenie rasowego motywu antyżydowskich regulacji i działań (po pogromy włącznie) prowadzi nas jednak nieuchronnie do postawienia innego pytania. By zrozumieć to, co zrobiliśmy Żydom, potrzebujemy z pokorą (i przerażeniem?) zobaczyć, co zrobiliśmy z naszym chrześcijaństwem!”. Na pewno odpowiedź brzmi, żeśmy je zgubili. Trudno powiedzieć, jak je odnaleźć, skoro według arcybiskupa już od II w. Kościół nauczał fałszu, ale szukajmy.
Tutaj arcybiskup nieśmiało jeszcze wprowadza najważniejszy wątek swoich rozważań, tak, że nie od razu można go dostrzec. Pojawia się mianowicie pierwsza osoba liczby mnogiej, my. „By zrozumieć to, co zrobiliśmy Żydom, potrzebujemy z pokorą (i przerażeniem?) zobaczyć, co zrobiliśmy z naszym chrześcijaństwem!”. Okazuje się zatem, że Holocaust to także nasza, polska zbrodnia – „to, co zrobiliśmy Żydom”. Żeby tak bardzo to Polaków nie bolało, arcybiskup wprowadza tę tezę w nieco zawoalowany sposób: „potrzebujemy z pokorą (i przerażeniem?) zobaczyć, co zrobiliśmy z naszym chrześcijaństwem”. A więc Polacy zostają uwikłani w zbrodnię przez fakt bycia chrześcijanami. Najpierw coś „zrobili ze swoim chrześcijaństwem” i potem „to zrobili Żydom”. Pod pozorem wierności chrześcijaństwu przypisuje się nam winę. Chrześcijaństwo jest traktowane dialektycznie. Z jednej strony za jego pośrednictwem Polacy należą do wspólnoty, która „to zrobiła Żydom”, z drugiej jest ono wspólnotą, która została przez Polaków zdradzona – „patrzmy, co zrobiliśmy z naszym chrześcijaństwem”. To pierwsze chrześcijaństwo to Kościół od II w. do roku 1962, to drugie to Kościół posoborowy.
Być może niektórzy czytelnicy tych wywodów będą nieco zaskoczeni. Ba, może pojawi się nawet coś w rodzaju oporu i niechęci, by dalej podążać szeroką drogą dialogu. W stosunku do nich arcybiskup posługuje się dodatkowymi środkami perswazji. Jak zawsze w takich przypadkach, gdy rozum się waha, trzeba spuścić ze smyczy emocje. O, biedny katolik, który nie całkiem ochłonął po dawce zaskakujących wniosków i zwrotów, z których wynika, że jego święty i apostolski i rzymski Kościół przez osiemnaście wieków się tak strasznie mylił, teraz na wszelki wypadek zostanie zastraszony i zaszantażowany uczuciem. Tak jak w wypadku twierdzenia, że kto jest obojętny wobec Dni judaizmu, ten „potwierdza Zagładę”, tak i w przypadku niechęci do uznania tego, „co zrobiliśmy Żydom”, kardynał się nie patyczkuje.
Dlatego dokonuje szybkiej i niefrasobliwej egzegezy przedstawień obrazów tzw. Żywego Krzyża, jakie można zobaczyć w cysterskim kościele w Koprzywnicy i w wiejskim kościele parafialnym w Cyganku (dawne Tujce) na Wielkich Żuławach. Co widzi na nich hierarcha? „Krzyż Chrystusa został więc „ożywiony” – wszystkie jego ramiona zostały zakończone dłońmi. Dłoń kończąca dolne ramię krzyża rozbija młotem bramę piekła; górna otwiera kluczem niebo; lewa koronuje Eklezję, a prawa… wbija miecz w głowę Synagogi! Właśnie tak: Krzyż zabija Synagogę. Krzyż – a więc, tak naprawdę, Ukrzyżowany na nim Pan – mordercą! Czy można bardziej wypaczyć sens Ewangelii? Czy dlatego Jezus dał się jak baranek poprowadzić na śmierć za wszystkich, by mieć tytuł do zabijania kogokolwiek? Czy można się bardziej rozminąć z prawdą Krzyża? Czy może być większe bluźnierstwo?!”.
W ten sposób katolicki arcybiskup rozprawia się z twierdzeniem, że Kościół zastąpił Synagogę. Symboliczny obraz zwycięstwa prawdy nad błędem, triumfu wierności Słowu nad ślepotą i krnąbrnością jawi mu się jako obraz „Ukrzyżowanego – mordercy”. W podobny sposób można udowodnić wszystko, a choćby i to, że w ogóle sam Bóg jest mordercą, że mordercami są prorocy. Czara gniewu Bożego – czy nie jest znakiem potępienia i śmierci? Idąc za rozumowaniem abpa Rysia, trzeba by uznać, że cała Biblia jest zachętą do przemocy i zabijania. Na mocy takiego rozumowania pierwszą księgą głoszącą mord byłaby oczywiście cała Apokalipsa, opowiadająca o zwycięstwie nad bestią i nad fałszywym prorokiem. Średniowieczni autorzy malowideł nie widzieli w Ukrzyżowanym mordercy, jak zarzuca im polski hierarcha, ale źródło prawdy i zbawienia, przed którym zamyka się Synagoga. Egzegeza arcybiskupa przypomina opowieści ślepych o kolorach albo głuchych o muzyce.
Skąd ona się zatem wzięła? Na tym właśnie polega szczególna zasługa polskiego arcybiskupa dla dialogu. Nie przypadkiem padają nazwy Koprzywnica i Tujce. Tu chodzi o to, żeby polscy katolicy nie myśleli, że są lepsi niż Niemcy, bo i oni mają swój własny wkład w konieczny warunek dziejowej klęski chrześcijaństwa, w Holocaust. Pamiętajmy, że cały ten wywód służy udowodnieniu tezy, że „my” (polscy chrześcijanie) zrobiliśmy to (Holocaust) Żydom. Żeby rozproszyć wszelkie wątpliwości co do łączności średniowiecznego, polskiego katolicyzmu z Holocaustem, arcybiskup dodaje: „malowidła przemawiały bez przerwy przez ponad pół tysiąclecia. Jakieś 20–25 kolejnych pokoleń chrześcijan? Ostatnie z nich były świadkami Zagłady…”. Tym samym cel zostaje osiągnięty. Jest związek między malowidłami sprzed kilkuset lat a Zagładą. Powtórzę, żeby każdy to zrozumiał. Teza brzmi tak: chrześcijaństwo było koniecznym warunkiem Holocaustu. Dotyczy to ogółu chrześcijan, także Polaków. Przynależąc do Kościoła od wieków, uczestniczyli w procesie wzrastania nienawiści przez pokolenia. Aż wreszcie stało się, „zrobiliśmy to Żydom”. A kto nie chce tego przyjąć, ten potwierdza Zagładę. Całe to rozumowanie prowadzi do zaskakującej konkluzji: jedyną formą uwolnienia się od winy jest… porzucenie chrześcijaństwa. Tego wniosku, co zaskakuje, kardynał nie wyciąga. Tak jakby go nie dostrzegał. Jakby zakładał, że sadomasochistyczne ćwiczenia duchowe, które proponuje Polakom – chcecie być chrześcijanami, przyznajcie się do winy za czyny, których nie popełniliście – nikogo nie zniechęcą.
***
Na zakończenie, kiedy już serca polskich katolików zostały ostatecznie skruszone, abp Ryś przywołuje „modlitwę, jaką w imieniu całego Kościoła wypowiedział św. Jan Paweł II w bazylice św. Piotra na Watykanie 12 marca 2000 roku”. Oto i ona:
„Módlmy się, aby przez przywoływanie cierpień, które Lud Izraela musiał przetrwać przez wieki historii, chrześcijanie uznali grzechy popełnione – zgoła nie tylko przez nielicznych spośród nich przeciw Ludowi Przymierza i błogosławieństw i na tej drodze oczyścili swoje serca”.
Wielce to osobliwa modlitwa. Bez trudu można by ją rozumieć jako swego rodzaju zalecenie praktyki duchowego sadomasochizmu. Być chrześcijaninem w tym rozumieniu, to uznawać „grzechy popełnione – zgoła nie tylko przez nielicznych spośród nich – przeciw Ludowi Przymierza”. „Zgoła nie tylko przez nielicznych spośród nich” wskazuje na bardzo dużą liczbę, na licznych. A skoro owi jak najbardziej liczni spośród chrześcijan są winni „cierpień, które Lud Izraela musiał przetrwać przez wieki historii”, to stawia to ich w pozycji błagalników i pokutników względem owego ludu. Z tej relacji nic ich nie może uwolnić. W tym sensie papież, głowa widzialna Kościoła, sam przypieczętował narrację holocaustiańską. Chrześcijanie mają od teraz przywoływać „cierpienia, które Lud Izraela musiał przetrwać przez wieki historii”. Nie cierpienia Chrystusa na krzyżu za grzech ludzkości, ale „cierpienia Ludu Izraela”. Jacy chrześcijanie? Skoro modlitwę odprawia papież, to ani chybi wszyscy. Polacy i Niemcy pospołu. Odwołując się do słów tej modlitwy, abp Ryś śmiało może mówić o tym, co my zrobiliśmy Żydom.
Nie da się ukryć, że modlitwa ta oznacza, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie, przyjęcie za swoją antychrześcijańskiej, żydowskiej interpretacji pięćdziesiątego trzeciego rozdziału proroka Izajasza, zgodnie z którą cierpiącym Sługą, dokonującym ekspiacji, nie był Chrystus, ale naród żydowski. Okazuje się, że w ramach tej praktyki modlitewnej wierni (chrześcijanie) mają się wprowadzić w stan winy – „uznać grzechy popełnione” nie przez nieliczne jednostki, ale przez ogół „zgoła nie tylko przez nielicznych spośród nich”. Nie przez nielicznych, czyli przez licznych (sam zwrot znowu nawiązuje do Izajasza).
W domyśle – współcześni katolicy mają ciągle uświadamiać sobie grzechy swoich przodków (licznych, nie ma wyjścia) i to nie przeciw Chrystusowi, ale… przeciw komu? „Przeciw Ludowi Przymierza i błogosławieństw” – tak, jakby Lud ten nie stracił ani Przymierza, ani błogosławieństw, odrzucając Chrystusa. Tak, jakby to cierpienie narodu żydowskiego miało dla chrześcijan, przede wszystkim współczesnych, wartość zbawczą! Tak, jakby chrześcijanie stanęli w miejscu, w którym zgodnie z klasyczną teologią znajdował się Sanhedryn i arcykapłan, skazując Chrystusa na śmierć. Teraz to oni, liczni, chrześcijanie, my, Kościół na czele z papieżem, uznajemy nasze (jako chrześcijan i Polaków) winy. Paradoksalnie przynależność do chrześcijaństwa wikła nas w zbrodnię. To, co jedni chrześcijanie zrobili Żydom, rozlewa się na wszystkich.
Jest jednak i dobra nowina. Na końcu chrześcijan, gdy już przyznają się do nie swoich win, czeka nirwana, oczyszczenie: na tej drodze przyjęcia na siebie nie swoich grzechów popełnionych przez swoich przodków wobec ludu Przymierza, który odrzucił Chrystusa, ma się zdobyć „oczyszczenie serca”. Wystarczy zatem wpatrywać się w Lud Przymierza, brać na siebie dziejowe grzechy popełnione przez chrześcijan wobec niego i na tej drodze zyskać czyste serce. Drobiazg.
Boże naszych ojców,
Który wybrałeś Abrahama i jego potomstwo,
Aby Twoje imię zostało zaniesione narodom:
Bolejemy głęboko nad postępowaniem tych,
którzy w ciągu wieków przysporzyli cierpień
tym Twoim synom,
A prosząc Cię o przebaczenie,
Pragniemy tworzyć trwałą więź
Prawdziwego braterstwa z ludem przymierza.”
Niezwykła modlitwa. To prawda, że Bóg wybrał Abrahama i jego potomstwo, ale po to, by narodził się z niego Chrystus, Pan i Zbawiciel, bo to jest właśnie to imię, jedyne imię Jezusa, które przynosi zbawienie. Tymczasem gdyby ktoś nie wiedział, co to za uroczystość, mógłby uznać, że jest to modlitwa żydowska, a imię zaniesione narodom to imię Abrahama.
Tak samo jest coś głęboko faryzejskiego w tych słowach:
„Bolejemy głęboko nad postępowaniem tych, którzy w ciągu wieków przysporzyli cierpień tym Twoim synom”. Bolejmy raczej nad sobą i nad własnymi słabościami – powinna brzmieć ta modlitwa, gdyby była modlitwą chrześcijańską. Bolejmy nad naszym tchórzostwem, brakiem odwagi w głoszeniu Żydom Ewangelii. Bolejmy nad upadkiem Kościoła i jego podporządkowaniem się wielkim tego świata – tak powinna brzmieć ta modlitwa. Bolejemy nad tym, że daliśmy sobie narzucić samobójczą narrację, zgodnie z którą chrześcijanie są winni za dziejowe prześladowania Żydów. Ale zamiast tego „bolejemy głęboko nad postępowaniem tych, którzy w ciągu wieków przysporzyli cierpień tym Twoim synom”, a więc odcinamy się, dystansujemy od nich. Nie wiadomo nawet, o jakie konkretnie „przysporzenie cierpień” chodzi. Czy o słuszną karę za łamanie prawa, czy o nadużycia? Nie, wszystko zostaje wrzucone do jednego worka „przysporzenie cierpień”, tak jakby o tym, co jest owym przysporzeniem, decydowała świadomość „Twoich synów”. Hm, ale skoro cały Kościół przed Janem Pawłem II uważał, że odrzucający Chrystusa Żydzi nie są „Twoimi synami”, a więc synami Boga, to czy przez to samo nie przysparzał im cierpień?
Czym są, pytam, owe cierpienia przysporzone Żydom? Jeśli, jak się to zdarzało, chodziło o zbrodnie i przestępstwa, to winni ich popełnienia powinni zostać ukarani. Jeśli nie stało się to za życia, z pewnością dosięgła ich Boża sprawiedliwość. Każdy, kto prześladował, a więc niesprawiedliwie ciemiężył, rabował, bił albo zabijał Żydów, tak jak wszystkich innych swoich bliźnich, zasługuje na karę, a jeśli nie żałował swego podejścia, na potępienie wieczne. Jeśli jednak chodziło nie o prześladowanie, a więc postępowanie sprzeczne z zasadami Prawa Bożego, z Dekalogiem, z regułami miłości bliźniego, tylko o wymierzanie sprawiedliwości, ochronę ludności chrześcijańskiej przed szerzeniem błędów, obronę kultu przed profanacjami? Weźmy przykład inkwizycji, znienawidzonej przez Żydów, prawdziwej bete noir współczesnych liberałów. Przede wszystkim nie zajmowała się ona żydami jako żydami. Jednak czy miała prawo chronić społeczność chrześcijańską w sytuacji, w której przeniknęło do niej wielu fałszywych wyznawców? Przypomnę, że wszystko to działo się w epoce, w której powszechnie wierzono w związek między czystością wiary a zbawieniem. Podobnie władcy byli przekonani, że od gorliwości w obronie Bożej czci zależy pomyślność podległych im ludów – co jest zresztą dziedzictwem Starego Testamentu. Chrześcijańscy władcy brali przykład z Dawida, Salomona, Jozjasza, naśladowali gorliwość Machabeuszy. Wierność Prawu, gotowość zwalczania błędów religijnych, pilnowanie czystości kultu i występowanie przeciw tym, którzy go lekceważyli – to podstawowe wymagania, jakie Pismo stawiało królom Izraela i Judy. Władcy chrześcijańscy chcieli być wierni Słowu i stać na straży Prawa, które nakazywało poskromić zło. Jak można teraz za to przepraszać i to jeszcze odwołując się do lepszego zrozumienia judaizmu?
Przykro mi to powiedzieć, ale rzymskie uroczystości w roku 2000 nie miały nic wspólnego z katolickim rozumieniem pokuty, ze skruchą serca, z zadośćuczynieniem, przypominały za to do złudzenia ponure rytuały samoponiżenia.
Niewątpliwie, to była właśnie ta zachwalana przez dialogistów teszuwa, nawrócenie, w wyniku którego nowy chrześcijanin ze wszystkich sił będzie tropił wszelkie akty antysemityzmu, widząc w nich największy i praktycznie jedyny poważny grzech. Zdaje się to pokazywać inny fragment tej osobliwej modlitwy, najbardziej niezwykłej, jaką kiedykolwiek wypowiedział wcześniej jakikolwiek papież, a którą tak bardzo zachwala nowy kardynał:
„A prosząc Cię o przebaczenie,
Pragniemy tworzyć trwałą więź
Prawdziwego braterstwa z ludem przymierza”.
Ależ twórzmy. Czyż nie należałoby w związku z tym, jeśli chce się pokazać szczerość nawrócenia i odrzucenia błędów Kościoła, grzecznie i po cichu na przykład zniknąć z ziemi, którą lud Izraela uważa za swoją? Chrześcijan jest tam tylu co kot napłakał, bo od lat Izrael robi, co może, żeby się ich pozbywać, więc w czym rzecz? Proces judaizacji – obecnie w Izraelu mieszka ledwo 1,5 procenta chrześcijan – przyspieszył jeszcze po 1993 r., kiedy to Watykan uznał państwo Izrael. Ot, po prostu zniknąć – toż byłaby prawdziwa teszuwa. Byłoby to prawdziwe oczyszczenie pamięci. Byłby to znak autentycznego zaangażowania. Byłby to dowód, że katolicy nie są dwulicowi. Może w ten sposób udałoby się zdobyć nawet nieco życzliwości od „Ludu Przymierza i błogosławieństw”? Może „nasi starsi bracia” doceniliby wreszcie wysiłki młodszego i nawet zgodziliby się publicznie nadać mu to miano? Piękny byłby to widok, gdyby podczas spotkania z rabinami jeden z nich zwrócił się do papieża słowami: „jesteś naszym młodszym bratem w wierze”. Na razie jeszcze się tak nie stało. Trzeba na to, widać, jeszcze zapracować.