Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samozwańczy, antykatoliccy zbawcy świata zrobią wszystko, by zniszczyć Kościół. Jak się temu przeciwstawić? Jak rozpoznać fałszywych proroków promujących nowego boga, którym jest ludzki rozum? Jak zdemaskować tych, którzy w imię walki o powierzchowną prawdę niszczą Tradycję i chrześcijańskie dziedzictwo? I dlaczego komuś tak bardzo zależy na tym, by zabrać Kościołowi Jezusa?
Paweł Lisicki wyrusza w prawdziwe śledztwo, które demaskuje fałszywe ideologie niszczące Kościół katolicki, również od wewnątrz, oraz krzywdzące stereotypy masowo powielane przez światowe media. Uważnie przygląda się tezom głoszonym przez czołowych krytyków chrześcijaństwa, misjonarzy ateizmu, między innymi Davida Randa czy Richarda Dawkinsa, i ukazuje kryjące się w nich fundamentalne błędy oraz pułapki rozumowania. Dociera także do korzeni antychrześcijańskich tez, które znajduje w siedemnastowiecznej Hadze.
Ta książka to oręż na wroga, który pod maską pięknych i wzniosłych idei kryje oblicze prawdziwego demona.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 575
Copyright © by Paweł Lisicki 2021
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2021
All rights reserved
Na okładce: Painting of Jesus Christ in the Sacred Sacristy Museum in St Katherine Monastery on the Sinai Peninsula in Egypt
Contributor: dbimages/Alamy Stock Photo
Redakcja: Maria WojciechowskaKorekta: Krystyna Stobierska
ISBN 978-83-66859-15-9
Wydanie I, Kraków 2021
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Październik 2020 roku to w Polsce prawdziwy przełom. Pierwszy raz w historii doszło do masowych ataków na księży, kościoły i czasem po prostu katolików. Na fasadach kaplic pojawiły się wulgarne napisy, próbowano przerywać liturgię. Nawet później, kiedy liczba protestujących zmniejszyła się i z tysięcy pozostały setki, antychrześcijańskie i antyreligijne hasła nadal definiowały tożsamość nowego ruchu. Nad Wisłą narodził się w prawdziwym tego słowa znaczeniu silny prąd ideologiczny, którego celem nie jest już, jak to wcześniej bywało, osłabienie politycznej pozycji Kościoła, ale wręcz jego likwidacja. Postulaty takie pojawiały się na plakatach, transparentach. W publicznych rozmowach wypowiadały je liderki i aktywiści. Są obecne w wywiadach, wpisach twitterowych czy facebookowych wielu pisarzy i publicystów. Od października, kiedy to Trybunał Konstytucyjny ograniczył prawo do aborcji, stoją w pierwszym szeregu atakujących Kościół i tradycję kulturową. Znany pisarz kryminałów, Zygmunt Miłoszewski, napisał tak: „powinniśmy iść na wojnę, (…) naszym wrogiem, kartelem, źródłem wszelkiego zła i wspólnym mianownikiem tych strasznych krzywd, nieszczęść i wykluczeń jest Kościół katolicki”. Po łzawej nieco opowieści, jak to wskutek presji społecznej (ach, straszne, żal mi biedaka za te wszystkie katusze, które musiał znosić) posyłał dzieci do chrztu i komunii, pada wreszcie wniosek: „Po prostu przestańmy karmić potwora. Od tej niedzieli. Teraz albo nigdy. Lepszej okazji nie będzie”. Gdyby ktoś nie wiedział – potworem jest Kościół i katolicyzm. Nie mniej radykalnie wypowiada się polska noblistka, Olga Tokarczuk. „Nie oszukujmy się – ten system cynicznie będzie wykorzystywał każdy moment kryzysu, wojny, epidemii, żeby cofnąć kobiety do kuchni, kościoła i kołyski. (…) Od dziś wszyscy jesteśmy wojowniczkami”. Ten „system” to katolicyzm.
Pozostali nie chcą być gorsi. Jak owczy pęd, to owczy pęd. Wszyscy razem muszą powtarzać tę samą śpiewkę. Szczepan Twardoch, następny z nich: „Dlatego więc, panie premierze, w dupie mam pańskie nawoływania do spokoju. Widać, że pan się boi, i cieszy mnie pański strach. Panu, pańskiemu szefowi, pani sędzinie z Trybunału, nawołującym dziś do spokoju, mam do powiedzenia to samo, co dziś mówi panu ta już niemilcząca większość. ........... Nara” – to odpowiedź pisarza na apel premiera Mateusza Morawieckiego, wzywającego do zachowania pokoju społecznego. Jeszcze bardziej lapidarnie wypowiedział się inny znany pisarz, Jakub Żulczyk: „Widzę, że idziesz na zwarcie, dziadygo. Twój największy błąd od czasu, gdy kazałeś bratu lądować. ...........”. Gdyby ktoś nie wiedział, słowa te odnoszą się do Jarosława Kaczyńskiego. Lewicowi pisarze i publicyści nie umieją się powstrzymać. Ewa Wanat, publicystka, była redaktorka naczelna radia Tok FM, występująca niegdyś w roli osoby środka i umiaru, pisze dziś: „Padło tabu. Pomazane sprayem kościoły: «..... kler!» (…) Padło tabu, okazuje się, że można to wszystko zrobić i żaden grom z jasnego nieba nie spada, ziemia się nie rozstępuje, ogień piekielny nie bucha. A zatroskanym i oburzonym katolikom na pocieszenie proponuję: pomyślcie, że to Jezus wpadł do świątyni i krzyknął do kupców ...........!”.
Starczy tych cytatów; w gruncie rzeczy wszystkie są podobne, wszystkie tak samo płaskie, obsceniczne, chamskie i prymitywne. Żaden z tych pisarzy nie zdobył się na dystans. Żaden nie pomyślał, czy godzi się tak atakować Kościół. Czy bez Kościoła Polska była sobą? Czy bez katolicyzmu istniałaby polska kultura, to, co w niej wielkie? Żaden z wyżej wspomnianych nie poczuł wstydu, że uczestniczy w takiej hucpie. Kiedy liderki Strajku Kobiet ogłosiły wezwanie do narodowej apostazji, do rezygnacji z chrztu dzieci, do wyprowadzenia religii ze szkół, żaden nie próbował się od tych szaleństw odciąć i zdystansować. Żaden nie potępił niszczenia pomników papieskich, bezczeszczenia symboli religijnych.
Widać zatem, że żyjemy obecnie w Polsce w nowej rzeczywistości. Antykatolicyzm nie jest już znakiem rozpoznawczym wąskiej, elitarnej grupy, lecz staje się zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. Ma on też coraz silniejsze wsparcie wielkich mediów. Znacząca jest pod tym względem ewolucja, jakiej uległa największa kiedyś i najbardziej znacząca polska gazeta – „Gazeta Wyborcza”. Jeszcze kilka lat temu dołączała do swoich wydań zeszyty poświęcone świętym katolickim lub znanym obrazom maryjnym, teraz bezwzględnie wspiera antychrześcijańskie wybryki. W oczach coraz większej liczby jej publicystów religia jest po prostu z zasady zła, niegodziwa i jako taka powinna zostać usunięta.
Jak przekonywała w listopadzie 2020 roku Nina Sankari, jedna z mistrzyń takiego myślenia, w „Wysokich Obcasach”: „Z fundamentalizmem w stosunku do religii jest jak z łodygą w stosunku do korzeni. Można obciąć pędy, ale jeśli korzenie zostają w ziemi, to prędzej czy później pędy odrosną. Religia zawsze prędzej czy później będzie rodzić fundamentalizm”. Zawodowa ateistka i feministka perorowała dalej: „Pod tym względem religia jest wręcz szkodliwa, bo przypisuje jakimś nadnaturalnym istotom wpływ na nasz świat, jego funkcjonowanie. Daje nieprawdziwy obraz rzeczywistości, stoi w sprzeczności z nauką”. Nic w tym nie ma nowego w porównaniu do pierwszych bolszewickich uzasadnień szkodliwości wiary. To typowe wyznanie racjonalistów już od XVII wieku: czego nie widać, tego nie ma. Religia w takim ujęciu staje się formą chorobliwej obsesji. Religia to w oczach ateistów rozsadnik zła, zarówno w tym, co się tyczy poznania, jak i moralności. To swego rodzaju wrzód na ciele ludzkości. Należy się go za wszelką cenę pozbyć – na razie jeszcze, przyznaje bohaterka wywiadu w „Wysokich Obcasach”, bez użycia przemocy, bo to nieskuteczne. Są inne, lepsze metody.
Jakie? Czytelnik szybko się tego dowiaduje. Sankari chwali się, że Polskę „już po raz trzeci odwiedził David Rand, prezes Kanadyjskich Ateistycznych Wolnomyślicieli, który prowadzi słynnego bloga Atheology, czy David Silverman, autor książki „Walcząc z Bogiem” [Fighting God] i inicjator największego jak dotychczas zgromadzenia ateistycznego na całej kuli ziemskiej, mianowicie Reason Rally, wiecu na rzecz rozumu, w którym wzięło udział około 30 tys. ateistów”. Nie znają państwo tych nazwisk? Nic dziwnego. Wielu Polakom nic one nie mówią. A szkoda. Bo powinny. Nie dlatego, żeby ci ludzie mieli coś szczególnie celnego do powiedzenia na temat sensu życia, ale dlatego, że pokazują, jak powoli do Polski wpływa niebezpieczna trucizna. Sankari przekonuje też, że w ciągu kilku ostatnich lat popularność ateistycznych myślicieli bardzo wzrosła. I dowodzi, że „coraz więcej ludzi rozumie, że bez uwolnienia społeczeństwa od opresji religijnej nie będzie w Polsce takich fundamentalnych wartości demokratycznych, jak wolność myśli, sumienia, słowa i wyrazu artystycznego”. Nawet jeśli Nina Sankari nieco przesadza, to ogólny obraz sytuacji przedstawia prawdziwie. Tak, pod wpływem nieustannie sączącej się z Zachodu propagandy ateistycznej Polska zaczyna się zmieniać. Widać to nie tylko na ulicach w październiku i listopadzie 2020 roku. Widać to nie tylko dzisiaj na niektórych stronach w mediach społecznościowych. Nie tylko na wielkich portalach, które coraz częściej, dokładnie tak jak na Zachodzie, próbują sprzedawać różne fałszywe sensacje dotyczące początków chrześcijaństwa. Innym niepokojącym dowodem jest rosnąca liczba apostazji. Nie ma w tym nic oryginalnego. Wszystkie te hasła, wszystkie te metody zwalczania religii znane są na Zachodzie już od wielu lat. Pod tym względem Polska była przez długi czas wyspą normalności w oceanie antychrześcijańskiej wrogości. I to się właśnie skończyło.
Zachodni ateiści walczą jednak nie tylko ogólnie z religią, ale szczególnie z chrześcijaństwem. To zaś oznacza, że muszą systematycznie atakować Kościół. Żeby zaś ostatecznie pozbyć się Kościoła, należy wcześniej pozbawić go jego historycznej wiarygodności. Krótko: Kościołowi trzeba zabrać Jezusa Chrystusa. Dlatego ostrze racjonalistycznej krytyki skierowane jest przeciw Chrystusowi jako Synowi Bożemu: bo tylko będąc Synem Bożym, stanowi On prawdziwą podstawę nadprzyrodzoności Kościoła. W Polsce znowu to dopiero początek. Dawniej ze względu na wielki szacunek dla katolicyzmu racjonalistyczni krytycy Nowego Testamentu przez długie lata nie mieli czego nad Wisłą szukać; teraz to się zmienia. Wraz ze wzrostem popularności racjonalistycznej krytyki religii rośnie zainteresowanie nowym podejściem do Jezusa. Kwestionowaniem historycznej prawdziwości obrazu Chrystusa, jaki przekazuje Kościół, zajmują się głównie byli księża, którzy wskutek zachłyśnięcia się zachodnią, liberalną egzegezą stracili wiarę i teraz są, można tak to nazwać, najbardziej wykształconym trzonem ruchu ateistycznego. To oni właśnie – Stanisław Obirek, Tadeusz Bartoś czy Tomasz Polak – próbują dokonać duchowego przewrotu.
W tym względzie podręcznikowym wręcz przykładem jest Tomasz Polak (niegdyś ks. Tomasz Węcławski), który w swojej ostatniej książce System kościelny, czyli przewagi pana K. dowodzi, że katolicyzm, w ogóle całe chrześcijaństwo, nie jest niczym innym niż ideologią. I to ideologią o ateistycznym jądrze. Jak można przewidzieć, w promowaniu tej wizji Polakowi sekundują dzielnie „Gazeta Wyborcza”, a także nominalnie katolickie pisma, „Znak” i „Więź”. To też nie jest typowo polskie działanie: również na Zachodzie na czele rewolucjonistów stali często tak zwani katoliccy, postępowi intelektualiści. Nic zatem dziwnego, że oba pisma ze wszystkich sił próbują wspierać nowe, ateistyczne odczytanie Ewangelii. I tak w „Więzi” (której zastępca redaktora naczelnego nie tak dawno opublikował w „Gazecie Wyborczej” charakterystyczny dla tego środowiska artykuł pod interesującym tytułem: „LGBT i pierwsi chrześcijanie. Czy Jezus spędził noc z mężczyzną?”) prof. Polak opowiada, że „Jezus nie chciał (wiem, że to ryzykowne stwierdzenie) być żadnym mesjaszem ani przywracać królestwa Izraela. Mówił o nadchodzącym królestwie Boga, ale ci, którzy go słuchali, rozumieli to zupełnie inaczej niż on sam”. Jezus to po prostu ktoś, kto miał głęboką duchowość i tyle. Ale głęboka duchowość w ateistycznym rozumieniu znaczy tyle, co nic. Może więc miał jakąś nadwrażliwość? Nadmierną emocjonalność? Nic z tego dalej nie wynika: „Problem nie w tym, jakie było doświadczenie samego Jezusa, bo ono skończyło się wraz z jego śmiercią. Ci, którzy po tej śmierci odnosili się do tego Jezusowego doświadczenia, nie mieli takiego samego doświadczenia jak on”. Okazuje się, że Jezus nie chciał zakładać żadnego Kościoła, zrobili to Jego uczniowie, którzy zbudowali w ten sposób koszmarne narzędzie tortur dla wszystkich. Nie da się go naprawić, należy z niego uciec. „Można być krytykiem Kościoła katolickiego, można z niego wystąpić, by tworzyć coś bardziej «chrześcijańskiego», a efekt w postaci tworzenia prawie dokładnie takich samych struktur będzie niemal identyczny” – utrzymuje w rozmowie z „Więzią” Polak. Wniosek jest jasny: ilu byśmy tej hydrze łbów nie ucięli (hydrą jest Kościół), ona wciąż się odradza, wciąż swymi mackami wciąga nas w swoje struktury, gierki, intrygi, walki. Szczęśliwi apostaci, którzy już z Kościoła wyszli – głosi w „Więzi” były ksiądz.
Podobne tezy poznański profesor stawia w „Znaku”. Mówi tam wprost, że „kiedy Bóg przemawia tak, że słowo to trafia do człowieka, mamy zawsze do czynienia ze słowem człowieka, któremu to słowu wiara ludzi przypisuje pochodzenie z boskiego źródła – czyli że jest ono samoobjawianiem się Boga w ludzkiej historii”. Chrześcijaństwo zatem to zorganizowany system samooszustwa – i przed wyciągnięciem takich wniosków Polak się nie waha. „Źródłem wspomnianej już kościelnej hipokryzji nie jest zatem – jak sądzę – dogmat chrystologiczny, ale rozpacz spowodowana fałszywym rozumieniem świętości i doskonałości, a następnie wynikająca z tej rozpaczy odruchowa perwersja”. Łatwo przewidzieć, że takie podejście musi prowadzić nie tylko do postulatu, by ograniczyć rolę Kościoła w państwie, ale również do wezwania, by go rzeczywiście zlikwidować. Czekam tylko, kiedy „Więź” razem ze „Znakiem” zorganizują debatę na temat zalet zakazu wyznawania chrześcijaństwa.
Radykalnie ateistyczna myśl dociera zatem do Polski coraz szerszym strumieniem. Ma ona już swoje polityczne, publiczne przedstawicielstwo, ma swoje katolickie (?) przyczółki. Jak się przed nią bronić? Trzeba, tak sądzę, sięgnąć do źródeł. Trzeba sięgnąć do tych najważniejszych zachodnich autorów, którzy są swego rodzaju zapleczem intelektualnym dla polskich bezbożników. Ci nie wymyślili, powtarzam, nic nowego. Są, używając wdzięcznego określenia towarzysza Lenina, pasem transmisyjnym do polskich mas. Przenoszą nad Wisłę spolszczoną wersję tak zwanych osiągnięć krytycznej i racjonalistycznej metody badania Pisma Świętego, która od lat triumfuje na zachodnich uniwersytetach. Dlatego należy sprawdzić, kto ma w tym sporze rację. Czy nowi ateiści, jak lubią się określać zachodni popularni bezbożnicy, faktycznie mają coś nowego do powiedzenia? Czy dysponują nową wiedzą, która kazałaby nam odrzucić odziedziczoną wiarę? Czy faktycznie dzisiejsi ateiści dysponują lepszymi i bardziej przemyślanymi argumentami niż ich protoplaści, tacy jak choćby w XVII i XVIII wieku Baruch Spinoza czy Hermann Samuel Reimarus? W tej książce spróbuję przedstawić poglądy na temat Jezusa i powstania chrześcijaństwa wyznawane przez trzech najbardziej dziś znanych ateistów – Christophera Hitchensa (zmarłego w 2011 roku), Richarda Dawkinsa i Yuvala Noaha Harariego. Ich książki sprzedają się w milionowych nakładach, a oni sami cieszą się niesłabnącą popularnością, powoli też coraz większą w Polsce. Pokazuję, jak wątłe i słabe są podstawy ich rozumowania oraz jak miałkie są ich zarzuty. Są oni jednak jedynie popularyzatorami. Żeby zrozumieć fenomen współczesnego ateistycznego podejścia do Jezusa, należy cofnąć się o krok i dotrzeć do tych teologów, którzy dostarczają nowym ateistom swego rodzaju naukowej podbudowy. Z nieskończonej liczby wybrałem trzech – Barta Ehrmana, Gerda Lüdemanna i Gezę Vermesa (zmarłego w 2013 roku). Uchodzą oni za poważnych badaczy, wszyscy zajmowali się lub zajmują profesjonalnie wykładaniem historii Nowego Testamentu na najbardziej prestiżowych uczelniach zachodnich. Postaram się pokazać, że podobnie jak ateistyczni popularyzatorzy, tak i ich naukowe autorytety cierpią dokładnie na tę samą chorobę: antychrześcijańskie uprzedzenia uniemożliwiają im trzeźwe i otwarte badanie faktów. Pokażę też osobno inny wykwit metody racjonalistycznej, w Polsce wciąż mało znaną feministyczną szkołę myślenia teologicznego. Jej reprezentantką będzie Karen L. King – pierwsza kobieta w dziejach, która kilka lat temu objęła katedrę teologii na Harvardzie, najbardziej zapewne prestiżowe stanowisko w amerykańskim świecie akademickim. Moja książka nie jest jednak tylko polemiką. W drugiej jej części postaram się pokazać, dlaczego, kierując się wyłącznie rzetelnym i rozsądnym badaniem źródeł, można dojść do przekonania, że Jezus z Nazaretu był faktycznie prawdziwym Synem Bożym.
Nie jest to książka napisana sine ira et studio – uprzedzam. Nie tylko dlatego, że – jak postaram się wykazać w wielu miejscach – różni autorzy, którzy stroją się w piórka znawców i mędrców, popełniają elementarne błędy logiczne i historyczne. Cóż, errare humanum est, i machnąłbym na to ręką, gdyby nie straszliwe duchowe szkody, jakie wielu z nich czyni, siejąc niepokój i krzewiąc niewiarę. Ba, w istocie to oni, ateistyczni nowi myśliciele, są prawdziwym źródłem chrystofobii, której kolejne fale zalewają Zachód; to oni dostarczają intelektualnych narzędzi, które, jak możemy to zaobserwować, prowadzić będą do wyrugowania Kościoła i chrześcijaństwa ze świata. Dlatego w części polemicznej wybrałem formę pamfletu – tylko w ten sposób, jak mniemam, uda mi się pokazać prawdziwie niszczące i jednocześnie intelektualnie mierne postępowanie ideologów ateizmu.
Pisanie tego listu na pewno nie należało do miłych czynności. Baruch Spinoza z trudem tłumił gniew. Z wielką niechęcią odpisywał niewiernemu uczniowi, jednemu z najlepszych, jakich miał, który to, o zgrozo, porzucił go – głosiciela jedynej prawdziwej filozofii – dla wielokrotnie już przecież obalonych guseł rzymskiego katolicyzmu. Nie tylko porzucił. Anthony Burgh śmiał jeszcze, co tylko wzmocniło irytację filozofa, napisać do swego mistrza list, w którym wezwał go do porzucenia bezbożności, fałszywej nauki i ateizmu i zamiast tego do przyjęcia słodkiego jarzma Chrystusa. Dlatego pisanie odpowiedzi na te bezczelne roszczenia – podczas mglistej jak zawsze i deszczowej jesieni 1675 roku w Hadze – naprawdę nie należało do rzeczy przyjemnych.
A jednak Spinoza próbował stanąć na wysokości zadania. Nie zdecydował się, jak sam zaznacza, skupiać się na występkach i słabościach rzymskiego kleru – zdaje sobie sprawę, że byłoby to pójście na łatwiznę, niegodne miana wielkiego mędrca. Odpowiadając nawróconemu na katolicyzm uczniowi, nie może jednakże powstrzymać się od pogardy i poczucia wyższości: „O, biedny nędzniku – pisze – ty mnie opłakujesz? Moją filozofię, której nigdy nie zrozumiałeś, nazywasz chimerą? O, młodzieńcze pozbawiony rozumu, kto opętał ciebie tak, że wierzysz, że Najwyższy i Wieczny jest jedzony przez ciebie i zachowany w twoich wnętrznościach?”. Niezbyt może subtelna aluzja do Eucharystii pokazuje jedynie stan świadomości i wiedzy Spinozy, który w spożywaniu ciała i krwi Pańskiej widział co najwyżej akt kanibalizmu. Następnie uczony z Hagi dowodzi, że wiara Burgha nie może być bardziej prawdziwa niż przeświadczenia faryzeuszy, a więc współczesnych Spinozie Żydów, z którymi wcześniej zerwał. Jedni i drudzy bowiem chełpią się tym samym: ciągłością tradycji sięgającej początków ludzkości. Kiedy Burgh powołuje się na to, że w Chrystusie spełniły się proroctwa, i wspomina o dokonanych przez Niego cudach, Spinoza z sarkazmem odpowiada: opowieści o cudach, o których opowiadają Żydzi, zmęczyłyby tysiące języków.
Oczywiście, konkluzja jest łatwa do przewidzenia: filozof trwa przy swoim i odrzuca ofertę zbawienia. W jego umyśle to, co Burgh nazywa tajemnicami i sekretami, może być już jedynie przesądem i zabobonem. I jest tak, mimo że w swoich innych pismach, również w słynnym Traktacie teologiczno-politycznym Spinoza wyraża się o samym Jezusie z szacunkiem, przeciwstawiając Go często Mojżeszowi i innym nauczycielom Izraela. „Nie wierzę, by ktokolwiek inny osiągnął takie wyżyny doskonałości, przewyższając wszystkich innych, jak Chrystus”. Głos Chrystusa może być nazwany słusznie głosem Boga – pisze Spinoza. Nie jest to jednak w żadnym razie wyznanie wiary: trzeba pamiętać, że ów Bóg i natura są w myśli Spinozy tym samym. Jezus jest jedynie człowiekiem obdarzonym wyjątkowo jasną wiedzą o naturze człowieka, wzorcem moralnym. Co do zasady nic nie różni Go od Sokratesa czy innych wielkich nauczycieli pogaństwa. Skoro Boga innego niż natura nie ma i być nie może, to i Jezus może być właśnie jedynie człowiekiem, filozofem, nauczycielem moralności. Używając późniejszego języka ewolucjonistów: Jezus stanowiłby przykład szczytowego rozwoju ludzkości.
Dlaczego przypominam tu ten pozornie odległy spór? Bo żeby zrozumieć współczesność, warto wracać do początków. Jeśli zaś szukać początków racjonalistycznej i ostatecznie wrogiej objawieniu postawy, która prowadzi do odrzucenia prawdy Ewangelii, to tkwią one właśnie w myśli Spinozy. To u niego i podobnie myślących ateistów i deistów z XVII wieku można odnaleźć zasady tego rozumowania, które dziś, na początku XXI wieku, dominuje. Jak zauważył trafnie jeden z badaczy jego filozofii, dokonana przez Spinozę krytyka cudów i nadprzyrodzoności nie ma sobie równych, a pod względem radykalizmu dorównuje jej być może jedynie myśl Nietzschego. Spinoza stworzył pierwszy całościowy, konsekwentny system filozoficzny, w którym nie tyle kwestionowało się istnienie Boga Biblii, ale wręcz Go wykluczało. W świecie Spinozy Bóg nie mógł ani działać, ani się pojawić. Nie mógł być na zewnątrz niego, bo świat, natura i Bóg miały być tym samym. Zatem już u progu ery nowożytnej, nim jeszcze w pełni rozkwitło oświecenie, nim zaczęły się przygotowania do rewolucji francuskiej, która ostatecznie przeorała Zachód, pojawił się system doskonale zamknięty, na swój sposób pełny, którego cechą charakterystyczną była radykalna doczesność. Do tego świata nie mogło przeniknąć nic z zewnątrz. Był doskonały jak piekło. Żaden promyk wieczności, żadne dotknięcie nadprzyrodzoności nie mogło się do niego wedrzeć.
A jednak dokładniejsze przyjrzenie się argumentom, którymi posługiwał się autor Traktatu, pokazuje, że – jakkolwiek obrazoburczo by to brzmiało – jego ocena oparta była w ogromnej mierze na ignorancji. Im większa ignorancja, tym większe zadufanie. Im mniej mędrzec wiedział, tym śmielej wypowiadał sądy. Ta właśnie ignorancja, ślepota, niezdolność do oddzielania faktów od stereotypów, świadectw od uprzedzeń, wnikliwości od pychy i zarozumiałości – to przez wieki przypadłość różnych odmian myśli ateistów. Z faktu, że istnieją różne religie, wnoszą, iż żadna nie może być prawdziwa. Z tego, że w historii opowiada się o różnych cudownych zdarzeniach, wyciągają wniosek, iż nic cudownego zdarzyć się nie mogło. Z tego, że katolicy wierzą w realność przeistoczenia chleba i wina w ciało i krew Chrystusa, wnosi się, iż są ludożercami. Żeby nie stanąć twarzą w twarz z tym, co w historii Jezusa z Nazaretu jest absolutnie oryginalne i unikatowe, uciekają się do niewłaściwych porównań, fałszywych analogii, banalnych i płaskich uogólnień.
Z niezrównaną jasnością i logiką opisał to Giuseppe Ricciotti w swojej klasycznej książce Życie Jezusa Chrystusa: „Po pierwsze, opierając się na źródłach ewangelicznych, poznajemy czyny i słowa Jezusa za pośrednictwem ludzi czy to współczesnych i bliskich Jemu, lub przynajmniej żyjących niewiele później, ale zawsze doskonale poinformowanych; po drugie, ci nasi świadkowie potwierdzają zdarzenia w ścisłym tego słowa znaczeniu cudowne; po trzecie, czyny te zostają dokonane po to, by dowieść, że misja religijna Jezusa była prawdziwa” (s. 196). Nic dziwnego zatem, że od samego początku pojawienia się myśli racjonalistycznej, ateistycznej, myśli opartej na negacji nadprzyrodzoności, pierwszym przedmiotem ataku musiała być wiarygodność Ewangelii. Jeśli ktoś uznaje, że cuda nie mogą się zdarzyć, a w ewangeliach o nich się wyraźnie pisze i dowodzi się, że dokonywał ich Jezus, to możliwości rozwiązania jest kilka. Przede wszystkim, jeśli ewangelie zostały spisane przez współczesnych Jezusowi, to mogli oni być marnymi świadkami.
Po pierwsze, mogli być ignorantami, ludźmi prymitywnymi, niewykształconymi. To by w pewnej mierze tłumaczyło łatwowierność, uleganie zabobonom, niezdolność uchwytywania realnych stosunków między zdarzeniami. Ta hipoteza jednak nie jest najlepsza. Pod względem wiedzy o świecie, zdolności formułowania sądów, umiejętności literackich autorzy chrześcijańskich przekazów w niczym nie ustępowali współczesnym im pisarzom starożytnym, historykom, filozofom (a niektórzy z nich, jak św. Łukasz, nawet ich przewyższali). Po drugie, mogli być świadomymi fałszerzami. Jednak czy poważnie można przyjąć, że tylu różnych świadków w takim stopniu świadomie wypaczyło prawdę? Dlatego współcześni racjonaliści wolą od razu już odrzucić pierwszą zasadę wspomnianą przez Ricciottiego i sądzą na ogół, że opowieści ewangeliczne zostały spisane na tyle późno, iż nie przekazują prawdziwej wiedzy o zdarzeniach, a jedynie o doświadczeniach, wrażeniach i refleksjach autorów. Naturalnie wówczas bardzo trudno, a być może wcale nie da się z nich wydobyć prawdziwego obrazu Jezusa z Nazaretu. W przekazach ewangelicznych doszło do niezwykłego splątania, niedającego się już oddzielić połączenia wrażliwości, idei, oczekiwań i nadziei piszących pod koniec I wieku po Chr. pisarzy i ich bohatera. Skonstruowali Go oni na swoją miarę, umieszczając w Nim swoją wiarę. Dlatego od XVIII wieku dziedzice Spinozy, tak jak on wyrzucający Boga poza granice prawdziwego świata, musieli uznać, że postać Jezusa z Nazaretu jest wewnętrznie pęknięta, rozdarta. Pamięć o Nim byłaby osobliwą hybrydą, utworzoną po części z wiary (stąd pochodzą słowa i czyny niebiańskiego Chrystusa), po części z prawdziwych wspomnień (stąd pochodzą słowa żyjącego w historycznym czasie Jezusa). Tak powstał schizofreniczny Jezus Chrystus, czyli Jezus historii i Chrystus wiary. W gruncie rzeczy cała racjonalistyczna krytyka przypomina, z tego punktu widzenia, działanie psychoanalityka, który usiłuje spod warstw religijnych oczekiwań, pragnień, potrzeb i nadziei wydobyć ukryte pod nimi autentyczne jądro osobowości. Trudno się dziwić, że w efekcie takiego działania racjonalistyczni krytycy docierają nie do Jezusa Chrystusa przekazanego w pamięci uczniów i Kościoła, ale do własnej wizji tego, kim On powinien być. A skoro od XVII wieku włącznie kolejni filozofowie byli wyznawcami racjonalistycznej moralności, to nic dziwnego, że dokładnie tym kimś musiał być w ich oczach Jezus – co najwyżej prekursorem tych idei, które głosili Spinoza, Kant, Hegel i później już kolejni krytycy. Wszyscy oni aż do teraz, aż do współczesnych racjonalistycznych konstruktorów prawdziwego Jezusa – Jezusa Żyda, Jezusa rabina, Jezusa terapeuty, Jezusa nauczyciela moralności, Jezusa rewolucjonisty – musieli stawić czoło Jezusowi Synowi Bożemu, wyznawanemu przez chrześcijan. Wszyscy musieli zderzyć się z wyzwaniem, jakim są świadectwa. Z faktem niewygodnym, ambarasującym i wciąż dotkliwym: jedyny Jezus, jakiego znają teksty źródłowe, ma cechy boskie. Ewangelie od samego początku upierają się, i to jest prawdziwa zgroza, że Jezus zawsze jest i od początku był i mędrcem, i cudotwórcą, i nauczycielem, i Synem Bożym. A to przecież – wiedzą o tym wszyscy dziedzice Spinozy – niemożliwe! Skoro niemożliwe są proroctwa i niemożliwe są cuda, to nie jest możliwy Jezus taki, jakim przekazali Go nam ewangeliści i Tradycja Kościoła.
Ta „niemożliwość”, ta wrogość wobec tego, co nadprzyrodzone, ta zarozumiałość ludzkiego rozumu, oburzonego na myśl, że nie wszystko jest jego własnym dziełem, ta urażona ambicja i poniżona autonomia – oto prawdziwe źródła przekonania o podziale na Jezusa historii i Chrystusa wiary. Widać je wyraźnie w tekstach najważniejszych, najbardziej popularnych autorów propagujących ateizm. Dla nich wszystkich nie ulega wątpliwości, że opowieści o Jezusie przekazane w Nowym Testamencie są fałszywe. Ogromna część racjonalistycznej krytyki Pisma sprowadza się do jednego: do negowania autentyczności świadectw. W roli sędziego występuje pewny siebie, żądny władzy i hegemonii rozum, który sam siebie ustanawia, sam sobie rozkazuje, sam z siebie wywodzi prawa i żadnego objawienia, żadnego Boga poza sobą samym nie zniesie. Kolejne pokolenia racjonalistycznych krytyków idą dokładnie tą samą drogą, którą wytyczył Spinoza, i wołają: to jest niemożliwe, dlatego nie mogło się zdarzyć i dlatego wszystko sprowadza się do jednego – trzeba ustalić motywy kierujące sprawcami opisów, to jest ewangelistami. Ci od początku zostają posadzeni na ławie oskarżonych.
Dla jednych racjonalistów motywem twórczości ewangelistów była żądza władzy, dla innych niemożność pogodzenia się z własną słabością, dla jeszcze pozostałych instrumentalne wykorzystanie Mistrza do ambicjonalnych rozgrywek. Zmieniają się jedynie nazwiska i czasy, a od końca XVII wieku wszystkim tym krytykom przyświeca ten sam duch, towarzyszy ta sama podejrzliwość, ta sama pewność siebie. Zmienia się z kolei układ sił. Pod koniec XVII wieku racjonaliści ledwo ośmielali się jeszcze otwarcie atakować ewangelie. Tworzyli zamkniętą sektę, grupę wtajemniczonych. Wymieniali się listami i poglądami we własnym gronie i pilnowali się, by zbytnio nie bulwersować niewyznawców. Funkcjonowali w salonach, lożach, klubach. Pod koniec XVIII wieku powoli zaczęli zdobywać miejsca na uniwersytetach, a ich myśl z wolna zaczęła przenikać do szerszych kręgów. Nadal jednak musieli zachowywać ostrożność.
Dziś różnej maści racjonaliści – otwarci ateiści, bezbożnicy, protestanccy liberałowie, katoliccy postępowcy – opanowali większość ośrodków akademickich i zdobyli dominujący wpływ również w samym Kościele. Prawdziwym pozytywnym bohaterem dziejów ma być, tak twierdzą, krytyczny rozum. Tak to widzi jeden ze współczesnych dziedziców epoki oświecenia, niemiecki teolog i biblista Jens Schröter, autor wydanej niedawno książki o Jezusie Jesus. Leben und Wirkung. „Pytanie, jakie zadaje sobie chrześcijańska teologia od czasów oświecenia, brzmi: Czy można oddzielić przedstawienia Jezusa w Nowym Testamencie od rzeczywistego, historycznego Jezusa?” (s. 12). Czy można? Ależ oczywiście. Więcej, nie da się inaczej. Być dzisiaj teologiem, twierdzi profesor, wykładowca w Berlinie i Oslo, to znaczy uznawać, że naiwny sposób patrzenia na Pismo jako na zapis Bożych słów należy odłożyć do lamusa. Ale nic straconego. W miejsce pokonanego raz na zawsze Pisma, które przekazywało słowo Boga, pojawił się rozum ludzki, który od teraz radośnie sprawuje całkowitą władzę. „Miarą pozwalającą dokonać tego rozróżnienia stał się krytyczny rozum, który nauczył się rozróżniać między Jezusem a interpretacjami Jego osoby” (s. 13). Proszę bardzo, wszystko jasne. Krytyczny rozum umie rozróżniać. Można wprawdzie zapytać, skąd ów rozum wie, że należy takiego rozróżnienia dokonywać? To oczywiste. Krytyczny rozum nie uznaje nadprzyrodzoności. Krytyczny rozum może tyle, ile przyznali mu Spinoza, Kant, David Friedrich Strauss czy Rudolf Bultmann.
Nie uznaje Boga, który mógłby mieszać się do naszych ludzkich spraw. Koniec z tym. Otóż „dokonanie teologii protestanckiej w XVIII i XIX wieku polega na tym, że doprowadziła ona do zmiany relacji między ludzkim rozumem a tekstami biblijnymi. Dzięki niej traktuje się teksty Pisma jako spisane przez ludzi świadectwa, ludzi, którzy przekazali nam swoje rozumienie Boga, człowieka i jego zbawienia, ale nie uważa się, że w tekstach tych znajduje się bezpośrednie lub inspirowane przez Boga słowo i dlatego nie są one wolne od błędów” (s. 13). Nie chodzi tylko zresztą o teologię protestancką, niestety, bo od połowy lat sześćdziesiątych XX wieku dołączyła do niej, niekiedy wręcz ścigając się na radykalizm, teologia katolicka. Od tamtej pory obie teologie zgodnie (wspaniały to przykład prawdziwie ekumenicznego porozumienia na rzecz walki z prawdą) przygotowują grunt pod rozkwit radykalnego ateizmu.
Nic dziwnego, skoro ojcem tego krytycznego rozumu ma być Hermann Samuel Reimarus – „przedstawiciel zyskującego coraz większe uznanie w Europie XVIII wieku poglądu, że roszczenie do prawdy, jakie wysuwają religie, może być poddane weryfikacji przy pomocy krytycznego rozumu” (Schröter, s. 16). Brzmi pięknie. W praktyce ów nauczyciel języków orientalnych w Hamburgu (1694–1768) wyłożył, co rozumie przez krytyczny rozum, w Fragmente eines Unbekannten, które to pismo wydał nie on sam, lecz po jego śmierci Lessing. Najważniejszym fragmentem z siedmiu był ten poświęcony właśnie postaci Jezusa – Von dem Zwecke Jesu und seiner Jünger. Ciekawe, że całe dzieło ukazało się w jednym wydaniu dopiero w 1972 roku – był to już czas, kiedy to, co w latach siedemdziesiątych XVIII wieku mogło szokować, stało się dobrem powszechnym i pospolitym – chociaż słowo „dobro” niespecjalnie tu pasuje. W każdym razie, jak zauważa słusznie Georg May, żyjemy obecnie w epoce renesansu Reimarusa, a czasy są dla niego wyjątkowo przychylne. Sam niemiecki orientalista przez całe swoje życie doskonale zachowywał pozory i udawał pobożnego chrześcijanina – w końcu nie każdy musi być męczennikiem – jednak w ukryciu i potajemnie przez lata pracował nad ostatecznym ciosem, jaki należy zadać zabobonowi. Kluczowym posunięciem miało być pokazanie prawdziwego, to jest racjonalistycznego obrazu Jezusa. Jak łatwo będzie dostrzec, tezy hamburczyka dziś są niemal powszechnie przyjmowane. Nikim nie wstrząsają, nikogo nie skłaniają do protestu. Otóż Jezus nie jest dla niego założycielem chrześcijaństwa, ale przede wszystkim Żydem. „Był On zawsze wierny religii żydowskiej i nigdy nie pragnął zakładać innej” – zauważa, opisując myśl Reimarusa, May. Skąd zatem się wzięło chrześcijaństwo? Oczywiście, to wynik błędu uczniów. To oni zafałszowali pierwotne posłanie Jezusa i dodali do niego wszystko, co cudowne i nadprzyrodzone, oraz koszmarną ideę odkupienia (proszę bardzo, mamy tu od razu całą wielką szkołę krytyczną).
Głównym celem Jezusa było wywołanie powstania przeciw Rzymowi, co się nie udało i dlatego Nazarejczyk skończył jako przegrany buntownik na krzyżu. Najciekawiej brzmiał pomysł Reimarusa – w tym najbardziej przejawiła się przenikliwość krytycznego rozumu – wyjaśniający wiarę w zmartwychwstanie. Mianowicie grób był pusty, bo ciało wykradli uczniowie, po czym ogłosili, że Jezus powstał z martwych. Podobnie jak niektórzy współcześni ateiści, Reimarus ma ewangelistów za „zapiekłych oszustów i kuglarzy”. Nie zmienia to faktu, znowu celnie zauważa May, że „wiele myśli Reimarusa zostało przyjętych przez protestanckich teologów i w części są one do dziś ich dziedzictwem”. Łatwo zauważyć, że taką kluczową częścią spadku jest oddzielenie nauki Jezusa od nauczania Jego apostołów. Podobnie jak rzekome, to stało się wręcz sloganem, przeświadczenie, że opisy ewangeliczne ze szczególnym uwzględnieniem opowieści o zmartwychwstaniu roją się wręcz od sprzeczności. Naprawdę między tezami Reimarusa – może z wyjątkiem nieco nazbyt ekstrawaganckiej hipotezy dotyczącej wykradnięcia zwłok Nazarejczyka – a opiniami dzisiejszych guru racjonalnej krytyki nie ma wielkiej różnicy. Śmiało można hamburczyka uznać za założyciela nie tyle szkoły krytycznej, ile szkoły ateizmu i bezbożnictwa. O ile jednak w czasach gdy pisał hamburczyk, poglądy jego uznawano za wywrotowe i niebezpieczne, dziś są chlebem powszednim. Zwolennicy racjonalistycznej krytyki nigdy nie mieli takich wpływów jak obecnie.
ZBYT WIELE PODOBIEŃSTW
Misjonarze bezbożnictwa nie mogą się wprawdzie zgodzić co do tego, która część Biblii jest gorsza – czy Stary Testament, jak utrzymuje Richard Dawkins, czy też Nowy, której to tezy broni Christopher Hitchens – nie mają wszakże wątpliwości, że całość natchnionych przekazów to jedna wielka zbieranina błędów i fałszerstw. „Jeśli wybierze się jedną z czterech ewangelii i będzie się ją czytać w dowolnym miejscu, bardzo szybko okaże się, że takie lub takie działanie lub powiedzenie, przypisywane Jezusowi, zostało wykonane po to, aby starożytne proroctwo okazało się prawdziwe” (s. 109). Te słowa Christophera Hitchensa – sam autor uważa rzecz za oczywistą i bezsporną – najlepiej pokazują siłę argumentów. Nie bardzo bowiem wiadomo, co z tego wynika i dlaczego sam Jezus nie mógł działać i mówić w taki sposób, żeby starożytne proroctwo zostało wypełnione. Wydaje się przecież, że to ze wszech miar rozsądne, jeśli weźmie się pod uwagę, że Nazarejczyk widział w sobie następcę starożytnych proroków.
Jednak wskutek osobliwej mutacji świadomości autor tych tez (żeby było zabawniej, nazywanych przez Hitchensa przejawem rozumu) uważa za rzecz oczywistą, że wystarczy wskazać na podobieństwo między proroctwem a późniejszym zdarzeniem, by mieć pewność, że do tego ostatniego nie doszło. To przeświadczenie oparte jest na podwójnym założeniu. Przede wszystkim proroctwa, a więc zapowiedzi zdarzeń późniejszych przez kogoś, komu zostały one z góry objawione, być nie może. Nie może, bo Bóg nie istnieje i nie jest Panem historii. Jeśli zatem mamy pisma i autorów, którzy wierzyli, że przekazują światu nadprzyrodzoną wiedzę, to ci ostatni byli co najwyżej niewolnikami własnych urojeń, których źródłem było środowisko kulturowe i społeczne. Jedyne wypełnienie proroctwa może polegać na tym, że ktoś z nim zapoznany mógł chcieć je wprowadzić w życie, jeśli uznał, że odnosi się ono do niego. Mielibyśmy tu do czynienia z próbą stylizacji, z odegraniem roli, jaką przewidzieli tak zwani prorocy. Wreszcie mogło być tak, że taką rolę próbowano komuś – w tym przypadku Jezusowi – ex post przypisać. Całe to rozumowanie oparte jest na przeświadczeniu, że podobieństwa się znoszą. Jeśli spotyka się dwie podobne opowieści, to ma to być dowód przeciw ich prawdziwości. Jeśli to, co przepowiedziane, i to, co faktyczne, jest do siebie podobne, to ma być nieprawdziwe.
Jeśli na przykład w Starym Testamencie pojawia się opowiadanie o tym, że Egipcjanie chcieli zabijać dzieci hebrajskie, a w Nowym Testamencie król Herod postanawia zabić dzieci w Betlejem, to znaczy to, że co najmniej druga z opowieści jest fałszywa – a zapewne nawet obie. Wystarczy znaleźć podobne przykłady złego władcy mordującego dzieci z powodów politycznych z przeszłości. Rozumowanie to doskonale opisał niemiecki teolog (jeden z niewielu godnych tego imienia) Klaus Berger. Zauważa on, że dla racjonalistów głównym argumentem przeciw faktyczności zdarzeń opisanych w Piśmie Świętym jest istnienie analogii i podobieństw. I zadaje w związku z tym trafne pytanie: „Czy z faktu, że wiele rządów upada z powodu korupcji, wynika, że korupcji nie ma? Albo czy z faktu, że do rozpadu małżeństwa często prowadzi zdrada jednego z małżonków, wynika, że zdrady nie ma?” (s. 162). Dokładnie. Pokazuje to niedorzeczność rozumowania, zgodnie z którym, jeśli na przykład króla Dawida zdradził jego syn Absalom, a Jezusa Judasz, i autor Ewangelii wykorzystał w opisie zdrady Judasza motywy literackie obecne w opowieści o Dawidzie, to do drugiego zdarzenia nie mogło dojść.
Tak samo jeśli w życiu Jezusa pojawiały się słowa i czyny wypełniające starożytne przepowiednie, to w żaden sposób nie świadczy to przeciw ich autentyczności. „Zdanie: im więcej paraleli w historii religijnej, tym mniej prawdy historycznej, moim zdaniem można spokojnie odwrócić” – zauważa przenikliwie Berger. I dodaje: „Rzeczywiste doświadczenie religijne jest tym bardziej prawdopodobne, im częściej ludzie przeżywali coś podobnego w dziedzinie religijnej, gdyż często ludzie są do takich przeżyć przygotowani przez oczekiwania”. Otóż to. Zarówno sam Jezus, jak i Jego uczniowie oraz wszyscy współcześni Mu bohaterowie żyli w świecie, w którym przepowiednie prorockie traktowano poważnie i spodziewano się ich wypełnienia. Tak samo wierzono powszechnie, że opisane w Piśmie zdarzenia wyrażają coś typowego i stałego – niezmienną prawdę o relacjach Boga i człowieka, opisy komunikacji między niebem a ziemią za pośrednictwem aniołów i posłańców. Historia w oczach tych ludzi nie była obojętnym zbiorem przypadkowych atomów czasu, ale sensowną całością. Wierzyli, że uczestniczą w pewnej opowieści, napisanej z góry przez boskiego Reżysera, i żyli w stanie oczekiwania, że prędzej czy później zapowiedzi zaczną się spełniać. Owszem, mogli różnić się pod względem treści oczekiwań – na przykład co do wizji tego, kim będzie oczekiwany Mesjasz albo na czym będzie polegało obiecane przez Boga królestwo – ale wiedzieli, że zostaną one spełnione. Kiedy później chrześcijanie i Żydzi spierali się co do tego, czy Jezus był tym oczekiwanym Mesjaszem, to obie strony sporu uważały za rzecz pewną, że istnieją Boże obietnice, że historia to właściwe miejsce ich realizacji, że podobieństwo i analogia przemawiają za prawdopodobieństwem zdarzenia, a nie przeciw niemu, bowiem Bóg przemawia do ludzi za pośrednictwem zdarzeń. To, co się wydarza, ma zawsze charakter symboliczny. Nie istnieją fakty nagie, nie istnieją fakty tylko jako uchwycone w czasie i przestrzeni zjawiska, ale fakty to słowa w Bożej opowieści. Rzeczywistość to nie globalne imperium doczesności, ale całość istnienia, łącznie z wiecznością i nadprzyrodzonością. Ludzki rozum nie jest władcą i stwórcą, ale odbiorcą i słuchaczem. To, do czego dociera wskutek zmysłów i rozsądku, stanowi tylko bardzo ograniczony i niepełny wycinek całości. Tę widzi i nad nią panuje nieskończenie człowieka przewyższający Bóg. Dlatego fakty i zdarzenia mówią i wskazują poza siebie: ta wiedza jednak przekracza doczesne, ograniczone formy rozumowania.
PLĄTANINA SPRZECZNOŚCI
Hitchens idzie dalej. Nie ma wątpliwości, pisze, że Nowy Testament przedstawia zdarzenia „długo po tym, kiedy do nich doszło”. Jak długo? Nie wiadomo. Czy dłużej niż w przypadku innych wydarzeń ze starożytności? Nie wiadomo. Czy sama znajomość odległości czasowej między zdarzeniem a powstaniem jego opisu wystarczy, żeby ocenić wiarygodność tego ostatniego? Oczywiście, takiego pytania Hitchens nie stawia. Nie zastanawia się, czy w kulturze starożytnej nie istniał inny niż dzisiaj sposób wiernego przekazu treści w czasie, na przykład dzięki rozwiniętym technikom mnemotechnicznym. Nie badał i nie sprawdzał, jak wyglądało zbieranie informacji przez ówczesnych historyków i w jaki sposób przekazywano w starożytności przez wieki ogromne partie materiału, chociaż kultura piśmienna była mniej powszechna niż dziś. Mimo to wie, że Nowy Testament zawiera „zbiór rzuconych na łapu-capu sprzecznych dokumentów, niektóre z nich o zapewne szacownym rodowodzie, lecz innych widocznie apokryficznych, i że większość z nich, tak tych dobrych, jak złych, zawiera nieomylne znaki tego, że w nich manipulowano”. Znowu pojawia się pytanie o to, jakie są kryteria podziału na dobre i złe, dlaczego dokumenty są sprzeczne i wreszcie: Kto niby w nich manipulował? Na żadne z tych pytań nie ma odpowiedzi.
W książce, która faktycznie stała się międzynarodowym bestsellerem, Hitchens stawia ogólne twierdzenia, których nawet nie próbuje uzasadnić; stosuje też inną metodę: ostre oskarżenia, na przykład gdy pisze o Melu Gibsonie i jego Pasji, określając ją jaskrawym przejawem antysemityzmu. I znowu, żeby zrozumieć fenomen popularności tego rodzaju wywodów, trzeba je umieścić w szerszym kontekście: dopiero jeśli się rozumie, że ogromna część odbiorców takich wywodów już podświadomie wie, że chrześcijaństwo to fałszerstwo, wie, że Jezus historyczny był kimś całkiem innym niż Ten, którego przekazał Kościół, dopiero wtedy kariera takich książek i ich autorów staje się zrozumiała. Fałszywość chrześcijaństwa to rzecz pewna i bezdyskusyjna, dlatego uznanie mogą zdobyć nie ci autorzy, którzy to wykazują, ale ci, którzy to w odpowiednio mocnych słowach potwierdzają i wyprowadzają z tej tezy wnioski dla współczesności.
W oczach słynnego brytyjskiego ateisty cztery ewangelie w żadnym sensie nie są zapisem historycznym (s. 111). „Ich wielu autorów – żaden z nich nie opublikował niczego, póki nie minęło wiele dziesiątek lat po ukrzyżowaniu – nie może się zgodzić w żadnej istotnej sprawie”. Okazuje się, że według Hitchensa ewangeliści w sprzeczny sposób przedstawiają narodziny Jezusa, ucieczkę do Egiptu, genealogię i dziewictwo Maryi. „Skrybowie nie mogą się zgodzić nawet co do elementów mitycznych: różnią się głęboko co do Kazania na górze, namaszczenia Jezusa, zdrady Judasza i niepokojącego «zaparcia się» Piotra” (s. 112). Zdaniem autora książki Bóg nie jest wielki nie udaje im się uzgodnić nawet jednolitej wersji opowieści o ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu. Tym hurtowym potępieniom odpowiadają w książce próby nieco bardziej dokładnej egzegezy. I tak Hitchens pisze, że próbował zachować otwartość umysłu i uczciwość, kiedy badał miejsce narodzin Jezusa. Jednak natrafił na Ewangelię Jana, która sugeruje, że „Jezus ani nie urodził się w Betlejem, ani nie pochodził od króla Dawida”. Nie bardzo wiadomo, jak Hitchens doszedł do takich wniosków, bo właśnie uważna lektura tekstu św. Jana dowodzi czegoś całkiem przeciwnego.
NA PEWNO NIE DZIEWICA
Jeszcze bardziej obsesyjna jest próba wyjaśnienia, jak ten stek bzdur zawarty w Nowym Testamencie aż tak się rozpowszechnił i przez tyle wieków zajmował tak istotne miejsce w świadomości ludzi Zachodu. Otóż działo się tak dlatego, że „jeszcze całkiem niedawno chrześcijanie po prostu mogli spalić lub uciszyć każdego, kto stawiał niewygodne pytania” (s. 115). Kiedy czyta się te wynurzenia nieżyjącego już brytyjskiego ateisty, można jedynie przecierać oczy ze zdziwienia, że pisał to człowiek powszechnie podziwiany przez media i wychwalany jako wzór intelektualisty. Chrześcijaństwo w jego oczach przypomina morderczą sektę, która przez wieki trzymała w szachu miliony nieświadomych ludzi, stosując gwałt i terror; dopiero teraz, wraz z obaleniem religii, znaleźliśmy się w epoce wolności. Jej ostatnim przejawem są coraz powszechniej przyjmowane prawa, dopuszczające bluźnierstwa i wyszydzanie Jezusa – taką ustawę przyjęła choćby Szkocja pod wpływem niezwykle wpływowych i licznych organizacji ateistycznych. Bluźnierstwo i szyderstwo to naturalna reakcja na kłamstwo, nieprawdaż? A tym ewangelie są rzekomo przesycone.
I tak odnosząc się do wiekowego sporu o to, jak należy rozumieć określenie almah z proroctwa Izajasza, Hitchens stwierdza, że przecież tu na pewno chodzi o „młodą kobietę”, a nie dziewicę. To jeden z niewielu konkretnych przykładów „fałszerstw” ewangelicznych, warto więc przyjrzeć mu się nieco bliżej. Tak, słowo almah w języku hebrajskim oznacza młodą dziewczynę, pannę, niekoniecznie dziewicę, choć tę też. Jednak o tym, jak to słowo było rozumiane przez Żydów w czasach Jezusa, świadczy najlepiej starogreckie tłumaczenie z czasów sprzed narodzin Chrystusa, tak zwana Septuaginta, która słowo to przetłumaczyła jako parthenos, dziewica. To nie chrześcijanie zatem oszukali, ale jeśli już, to używający greckiego języka Żydzi – na dziesiątki, a może setki lat przed tym, zanim pojawił się Kościół. Ale czy oszukali? Czy się pomylili? Z pewnością w słowie almah kryje się także „dziewica”. To zresztą logiczne. Nawet Hitchens i ludzie jego pokroju są w stanie zauważyć, że w fakcie narodzin człowieka z kobiety, szczególnie młodej kobiety, nie ma nic dziwnego, nic, co mogłoby zostać uznane za znak, a już szczególnie za znak prorocki. Kobiety rodzą dzieci i nawet dzisiaj, w czasach dominacji ateistów i genderystów, jest to fakt nie mniej powszechny niż w epoce Chrystusa. Jeśli zatem uznać, że Izajasz bądź autor tego fragmentu proroctwa chciał przekazać coś istotnego, to trzeba przyjąć, że same narodziny z młodej kobiety niczym nadzwyczajnym nie były.
Jeśli zatem opis brzmiał: „Oto almah urodzi syna”, to żeby to zdanie miało sens, słowo almah musiało znaczyć więcej niż „młoda kobieta”. Co? Tu z pomocą przychodzi dwuznaczność określenia: młoda panna, dziewica, młoda kobieta. Otóż panna w starożytności to nie po prostu młoda kobieta, ale właśnie dziewica, czyli ta, która jeszcze nie obcowała z mężczyzną. Dlatego kiedy tekst ów przekładają na grecki Żydzi z Aleksandrii, nadają mu głębszy, mistyczny sens i oddają almah jako parthenos. Oczywiście, nie myślą jeszcze o tym, że chodzi tu o narodziny z dziewicy bez udziału mężczyzny. A przynajmniej nie myślą jasno, chociaż samo tłumaczenie może właśnie wskazywać (strach pomyśleć, jak na taką sugestię oburzyliby się wyznawcy ateizmu) na Bożą inspirację. Same w sobie słowa Izajasza „Oto dziewica/panna narodzi syna” mogły oznaczać tyle, że zanim kobieta zaszła w ciążę, była dziewicą, tyle że w takim przypadku nie bardzo wiadomo, na czym miałaby polegać doniosłość znaku. A więc kryje się w nich pewna niejasność, pewna sugestia, pewna obietnica zwrócona ku przyszłości.
To, że słowa te Mateusz odniósł do narodzin Jezusa, stało się możliwe właśnie dzięki niej. Jednak ta sugestia nie wystarczyłaby nigdy do powstania opowieści o narodzinach z Dziewicy, gdyby Mateusz nie wiedział wcześniej o narodzinach Jezusa bez udziału mężczyzny. Dopiero wiedza o świadectwach sprawiła, że szukając w Piśmie podstaw i wyjaśnienia tego faktu, trafił na Izajasza. A więc najpierw był fakt – narodziny Jezusa bez udziału mężczyzny, a następnie poszukiwanie dla niego uzasadnienia w tekstach Pisma i wreszcie znalezienie go dzięki zawartej w słowie tajemnicy. Tekst prorocki przemówił po wiekach i to, co było w nim zakodowane i niejasne dla pierwotnych odbiorców, stało się czytelne i wyraźne dopiero wówczas, gdy faktycznie na świat przyszedł Jezus, narodzony z Dziewicy, bez udziału męża!
PRZEKONANIE MATEUSZA
Oczywiście, połączenie tekstu proroctwa z opisem narodzin Jezusa nie musi być dowodem na to, że Jezus urodził się z Dziewicy bez udziału mężczyzny za sprawą Ducha Świętego. Tak daleko rozumowanie nas nie prowadzi. Badając Pisma, nie dojdzie się do rozumowej pewności co do prawdziwości objawienia – do tego, do wiary, potrzebna jest łaska, dar Boga. Jednak sama analiza tekstu nawet bez udziału wiary pozwala ustalić jedno: Mateusz był przekonany – tak on, jak i jego czytelnicy i współcześni mu chrześcijanie – że Jezus narodził się z Dziewicy i źródłem tego przekonania nie mogło być samo proroctwo – to zostało dodane i zrozumiane, kiedy już wcześniej uznany został fakt. Rozum mówi tyle: analiza tekstu Mateusza i dokonane przez niego połączenie tekstu Izajasza i opisu narodzin Jezusa pokazują, że ewangelista był przekonany, iż Jezus narodził się z Dziewicy. Tylko tyle i aż tyle. Tylko tyle, bo przekonanie Mateusza może być jedynie wskazówką wiarygodności, i aż tyle – bo jeśli rozum podąża za wskazówkami i bada sprawę dalej, dochodzi do przekonania, że zdarzenie było prawdopodobne, a nawet że po prostu miało miejsce.
Analiza tekstu pokazuje wyraźnie, że został on napisany przez Żyda i z myślą o żydowskich wyznawcach Chrystusa, można zatem wykluczyć twierdzenie, że opowieść o narodzinach z Dziewicy pojawiła się za sprawą wpływów pogańskich. Owszem, bogowie pogańscy flirtowali i współżyli z kobietami, nigdy jednak podobne wyobrażenie nie pojawiło się w odniesieniu do jedynego Boga Biblii w myśli jakiegokolwiek Żyda. Dla Żydów wyobrażenie, że Pan Panów, Najwyższy i Wieczny współżył cieleśnie z kobietą, tak jak Zeus, Hermes czy Apollin, było niewyobrażalnym wręcz bluźnierstwem. Skąd więc zatem wzięło się to przekonanie? Przekazy żydowskie dotyczące narodzin Mesjasza są niewyraźne i często sprzeczne. Jednak w co najmniej dwóch miejscach pojawia się przekonanie, że będą one miały cudowny charakter. Wskazuje na nie Rainer Riesner, niemiecki teolog: odwołuje się do Księgi Jubileuszów (Izaak zostaje według niej stworzony bezpośrednio przez Boga, a nie zrodzony przez Abrahama) i do fragmentów pism z Kumran. W niektórych kręgach pobożnych Żydów uważano, że znakiem przyjścia Mesjasza mogło być bezpośrednie powołanie Go do życia przez Boga. Łatwo zauważyć, że to za mało, by Mateusz po prostu sobie narodziny z Dziewicy wymyślił: co najwyżej, kiedy o nich usłyszał, nie zmuszało go to do zanegowania swojej wcześniejszej wiary w Boga. Mógł sądzić, jeśli znał te wspomniane przez Riesnera teksty, że kiedy Mesjasz pojawi się na świecie, będzie On pochodził bezpośrednio od Boga. Jak jednak konkretnie miałoby się to stać? Na to pisma żydowskie odpowiedzi nie udzielały. Tylko jedno zatem tłumaczy opis ewangeliczny: świadectwo. Bez niego, bez kogoś, kto opowiedział Mateuszowi o narodzinach Jezusa, opis ewangeliczny nigdy by nie powstał. No bo jak inaczej miałby się, u licha, pojawić?
NIECHLUJNE ŚLEDZTWO
Tak, to jest właśnie to pytanie, którego Hitchens i podobni mu autorzy nigdy sobie nie zadają. Jak napisałem: nim staną oko w oko z tym, co naprawdę zaskakujące, ześlizgują się w banał. Są jak niechlujni detektywi w filmach kryminalnych, którzy na miejsce przestępstwa przychodzą już przekonani o winie zatrzymanego i zamiast zbierać dowody – przede wszystkim skupiając się na wszelkich możliwych nieregularnościach – szukają potwierdzenia swoich uprzednio przyjętych założeń. Niepasujące do koncepcji szczegóły są w ich oczach przeszkodą w zakończeniu śledztwa i w ogłoszeniu z triumfem w oczach werdyktu: mamy go. A właśnie o drobiazgi cała rzecz się później rozbija. O nieistotne z pozoru szczegóły i szczególiki, których najbardziej drażniącą cechą jest to, że są i nijak nie daje się ich wcisnąć w kaftan apriorycznych teorii.
No więc raz jeszcze: W jaki sposób w środowisku przekonanych monoteistów, wyznawców Wiecznego, Jedynego, absolutnie transcendentnego Boga pojawiło się przekonanie, że Jezus został narodzony z Dziewicy bez udziału mężczyzny? O ilu innych dziewiczych narodzinach słyszeli wcześniej (lub później) Żydzi, wyznawcy Jahwe? O żadnym. Ba, jeśli dodatkowo uwzględni się wrogość, pogardę i niechęć do pogańskich bałwochwalców, do ich opowieści o boskich romansach, do opowieści o mieszaniu się bogów z ludźmi, to sytuacja robi się dramatycznie trudna. Szczegół, szczególik, jakim są narodziny Jezusa z Dziewicy, zamiast być koronnym dowodem pogańskiej skazy chrześcijaństwa, staje się wyjątkowo niewygodnym świadectwem nieciągłości. Drobiazgiem, który ma to do siebie, że może pogrążyć prowadzone przez niechlujnego śledczego badanie. Bo jeśli przekaz o narodzinach z Dziewicy nie mógł przyjść z zewnątrz od pogan ani z wewnątrz z wcześniejszej tradycji żydowskiej, która o czymś tak cudownym zaledwie nieśmiało i niejasno przebąkiwała, to jak się mógł pojawić?
Najprostsza odpowiedź brzmi, że źródłem tego przekonania musiała być sama rodzina Jezusa. Tak, nie ma wyjścia. Jeśli Mateusz pisze o narodzinach Jezusa z Dziewicy, to nie dlatego, że przeczytał o tym u Izajasza, bo żeby tak odczytać Izajasza, musiałby wcześniej o tym usłyszeć. I to od kogoś, kto mógł był wiedzieć, a więc jedynie od najbliższych Nazarejczyka. Tylko znowu uwaga: Czy takie usłyszenie było wystarczającą podstawą, żeby opowieść umieścić w Ewangelii? Żeby znaleźć dla niej prorockie uzasadnienie? Czegoś tu brakuje. Przecież – i znowu opieram się na powszechnym doświadczeniu – gdyby ktoś usłyszał, że znany mu człowiek przyszedł na świat narodzony z dziewicy, to zanim przyjąłby taką opowieść za prawdziwą, coś musiałoby się wcześniej wydarzyć. Co? Otóż opowieść ta, by zostać przyjętą, musiałaby odpowiadać wiedzy, jaką autor opowieści ma na temat konkretnej osoby. Inaczej: Jezus w swoim życiu musiał postępować w taki sposób, na tyle niezwyczajny i zaskakujący, że gdy Mateusz usłyszał o tym, iż przyszedł On na świat narodzony z Dziewicy, to mimo całej osobliwości tego przekazu nie pozbył się go, ale przyjął i przekazał, nie bojąc się wyszydzenia i wyśmiania. Otóż ta opowieść wydała mu się pasować do tego, co już o Jezusie wiedział – do Jego słów, czynów, do śmierci i do powstania z martwych. Nie wiemy, kiedy Mateusz dowiedział się o niezwykłych narodzinach Mistrza. Czy jeszcze przed krzyżową śmiercią Nazarejczyka? Raczej nie. Sądzę, że ta informacja, właśnie ze względu na potencjalny skandal, jaki mogła wywołać – w końcu większość z nas, kiedy słyszy, że jakaś kobieta mówi o tym, iż jej dziecko nie pochodzi od mężczyzny, raczej skłonna jest w to powątpiewać i podejrzewać, że chodzi prędzej o zatuszowanie czynu niewskazanego, wstydliwego, że chodzi, najkrócej mówiąc, o romans, uwiedzenie, może coś jeszcze gorszego – dotarła do uczniów od Maryi już po zmartwychwstaniu. Wtedy mogli ją przyjąć jako tajemnicę, a nie dziwactwo.
W tym miejscu historyk musi się zatrzymać. Może przyjąć, że opowieść o narodzinach z Dziewicy znana była i uznawana za prawdziwą w pierwotnym żydowskim otoczeniu Jezusa, że opierała się na przekazie rodzinnym, że ostatecznym jego źródłem musiała być sama Maryja. Niezwykłość tej opowieści przemawia za jej autentycznością. Znowu przywołajmy kilka faktów. Po pierwsze, to, co zdaniem brytyjskiego ateisty przemawia przeciw wiarygodności, jest, dokładnie odwrotnie, znakiem prawdziwości. Otóż jeśli Łukasz i Mateusz przekazali swoje opowieści o narodzinach Jezusa, zachowując tyle różnic, to znaczy, że nawzajem o swoich opisach nie wiedzieli! Jeśli tak, to każdego można uznać za niezależnego od drugiego świadka wspólnej tradycji. Skąd ta opowieść wzięła się w dwóch niezależnych od siebie przekazach ewangelicznych?
Albo powstała ona dlatego, że jej źródłem była sama Maryja i najbliższa rodzina Jezusa, albo musiała powstawać długo, bardzo długo po jej śmierci, kiedy to już rodzina nie mogła kontrolować podobnego przekazu. To jest jednak niemożliwe, biorąc pod uwagę istnienie dwóch opowieści dwóch odrębnych autorów, których ewangelie musiały być znane już pod koniec I wieku po Chr. – a zapewne znacznie wcześniej. Można być pewnym, że w roku 62 po Chr. ginie w Jerozolimie Jakub, brat Pański. Jednak również po jego śmierci biskupami Jerozolimy są krewni Jezusa. Pozostajemy zatem z najbardziej prawdopodobną hipotezą: to Maryja była źródłem tej opowieści, a rodzina wiernie ją przechowała, przekazując ją następnie pierwszemu Kościołowi, z którego to dziedzictwa osobno i po swojemu korzystali św. Łukasz i św. Mateusz. To rozumowanie wydaje się do tej pory pewne. W przeciwnym razie należałoby założyć, że albo opowieść tę wymyślili odrębnie od siebie sami ewangeliści (rzecz nonsensowna), albo że wymyślił ją ktoś przed nimi. Jednak „wymyślenie” to mało – za tym „wymyśleniem” musiał stać na tyle poważny autorytet, by stało się ono częścią jednej tradycji, z której mogli korzystać Łukasz i Mateusz. Otóż takie „wymyślenie” mogło się wydarzyć jedynie w czasie, kiedy ważną rolę odgrywali członkowie rodziny Jezusa, co oznaczało, że musieli je akceptować. To zaś nas prowadzi do koniecznego wniosku – jedynym możliwym źródłem opowieści była sama Matka Jezusa.
PAMIĘĆ MARYI
Powstaje zatem pytanie: Czy Maryja mogła taką opowieść zmyślić? Teoretycznie jest to możliwe, praktycznie trudno to sobie wyobrazić. Gdyby istniał wcześniejszy wzorzec, na przykład zbiór opowieści o rodzących bohaterów bez udziału mężczyzny dziewicach, to można byłoby takie zmyślenie przyjąć. Tak jak młode Żydówki mogły chcieć naśladować Esterę czy Judytę, inne bohaterki Starego Testamentu, tak mogły były chcieć naśladować rodzące bohaterów dziewice. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Nie ma śladu takiego wzorca! Biblia przekazuje, owszem, kilka opowieści o niepłodnych, znajdujących się w podeszłym wieku kobietach, które to wskutek cudownej Bożej interwencji zachodzą w ciążę. Tak jest w przypadku Sary, żony Abrahama, Hanny, żony Samuela czy wreszcie Elżbiety, żony Zachariasza, matki Jana Chrzciciela. Jednak żadna z tych kobiet nie zaszła w ciążę jako dziewica bez udziału mężczyzny! Żaden z tych opisów nie mógł zatem służyć ewangelistom jako podstawa i wzorzec dla opisów narodzin Jezusa – o ile to, że w ciążę zachodzi kobieta już w podeszłym wieku, jest czymś zaskakującym, o tyle niczym szokującym nie jest fakt narodzin z młodej kobiety.
Z tego punktu widzenia warto raz jeszcze przyjrzeć się postaciom kobiet, jakie pojawiają się w genealogii spisanej przez Mateusza. Są to Tamar, Rut, Rachab i Batszeba. Wielu komentatorów zwracało uwagę, że co najmniej dwie z nich, Rut i Rachab, w ogóle nie były Żydówkami, wszystkie zaś z pewnością nie mogły być wzorem cnót i czystości. Tamar, pierwsza z listy, przebrała się za świątynną prostytutkę i w ten sposób zwabiła w swoje sidła Judę, patriarchę rodu judejskiego, z którego później przyszedł na świat Dawid. Wśród jego przodków jest właśnie Moabitka Rut, a Rachab, jeszcze gorzej niż Tamar, po prostu była prostytutką, tyle że w kluczowym momencie opowiedziała się po stronie Izraela, przez co ocaliła swoje życie. Batszeba, żona nieszczęsnego Uriasza, najprawdopodobniej również poganka, dała się uwieść Dawidowi i to z tego związku przyszedł później na świat Salomon. Można zgadywać, dlaczego o tych kobietach akurat wspomniał Mateusz – najpewniej dlatego, że za ich pośrednictwem chciał włączyć do genealogii Jezusa pogan, chciał też, zapewne, pokazać uniwersalność Bożej łaski docierającej do tych, którzy z pozoru, po ludzku patrząc, na nią nie zasługują – ale mnie uderza w tych postaciach kobiecych co innego: żadna z nich nie mogła być wzorcem i przykładem dla Maryi. Albo inaczej: mogła być wzorcem i przykładem, ale nie w tym sensie, jaki niesie powierzchowna obserwacja, tylko w znaczeniu głębszym, duchowym, mistycznym wręcz. Wszystkie one wykorzystały okazję, wszystkie chciały – fizycznie, zmysłowo, materialnie – należeć do rodu, z którego, jak niejasno wierzyły, narodzi się Zbawiciel Izraela i ludzkości. Powiedzmy, że to jest teologiczna interpretacja Mateusza. Słuszna czy nie, pokazuje jedno: postępowanie żadnej z tych kobiet nie mogło być przykładem do naśladowania dla Maryi. Żadna z nich nie mogła dostarczyć, ujmę to tak, wzorca dziewiczości. Mateusz, mimo usilnych prób i wysiłków, mimo że tak bardzo pragnie pokazać, iż czyny i słowa Jezusa stanowią wypełnienie Pism, nie może wskazać dla Maryi żadnej dziewiczej poprzedniczki.
Jeśli zatem w tradycji żydowskiej nie ma opowieści o narodzinach Zbawiciela z Dziewicy, to w jaki sposób taka opowieść mogła dotrzeć do ewangelistów? W jaki sposób mogła ją przyjąć sama Maryja? Znowu: punkt nieciągłości. Albo zaszła w ciążę z Józefem, albo z kimś innym, albo… To pierwsze rozwiązanie przyjmowane jest przez coraz większą grupę teologów. Z przerażeniem dostrzegłem, że wśród nich znalazł się, przynajmniej w latach sześćdziesiątych, Joseph Ratzinger, wtedy profesor uniwersytetu w Tybindze, który dowodził, że Jezus mógł być Synem Bożym, nawet jeśli… urodził się wskutek współżycia Józefa i Maryi. Tą samą drogą podążyli inni teologowie katoliccy (o protestanckich nie wspominam, bo niezliczone jest grono tych, którzy owe przekonanie przyjęli) na czele w Rudolfem Peschem, według którego Józef był ni mniej, ni więcej tylko cielesnym, fizycznym ojcem Jezusa. Jednak niezależnie od tego, co na ten temat sądzą postępowi teologowie, Kościół, opierając się na Tradycji, od początku tezę tę odrzucał. Pewne jest, że przeciw niej przemawiają opowieści Mateusza i Łukasza.
Druga możliwość, też wykluczona przez ewangelistów, szczególnie chętnie była badana i rozbudowywana przez żydowskich przeciwników chrześcijaństwa, którzy od samego początku próbowali przedstawić Maryję i jej Syna w całkowicie negatywnym świetle. Zgodnie z nią Maryja została uwiedziona i zaszła w ciążę za sprawą kogoś innego niż Józef (czy to Rzymianina Pantery czy kogoś innego). Jednak znowu i ta teza jest całkiem nonsensowna. W jaki to niby sposób Józef miał zaakceptować sytuację, w której jego żona zaszła w ciążę z kimś innym? Byłaby to dla niego, sprawiedliwego wyznawcy Prawa, hańba i skaza na honorze. Gdyby był ktoś inny – czy tradycja nie zachowałaby o tym śladu? Pamiętajmy, że nie chodzi tu o obyczajowość współczesnego wielkiego miasta, ale o Nazaret, w którym mieszkało góra pięciuset mieszkańców (może dwustu), a zatem kilkadziesiąt rodzin. Pozostaje jako najbardziej prawdopodobna trzecia hipoteza: Zbawiciel narodził się z Maryi dokładnie tak, jak to przepowiedział anioł Pański.
Brzmi absurdalnie? Zauważam tylko, że zakładając, jak chcą ateiści, iż zaszła ona w ciążę jak każda inna kobieta, a więc wskutek obcowania cielesnego z Józefem (lub innym mężczyzną, o którym nie zachowały się żadne wspomnienia), stają wobec prawdziwej kwadratury koła: w jaki sposób w dwóch niezależnych źródłach, obu żydowskich, a więc negujących relacje seksualne Boga z kobietami, mogła pojawić się opowieść o narodzinach Jezusa bez udziału mężczyzny. W jaki sposób opowieść ta została uznana przez tych Żydów, w czasie kiedy ważną rolę w Kościele odgrywali krewni Jezusa, za prawdziwą? Powtarzam: w żadnym dostępnym Maryi źródle literackim, w żadnej tradycji, która do niej dotarła, nie znajdował się podobny przekaz. Zakładając, że w swoim Synu widziała kogoś niezwykłego i że bardzo chciała podkreślić tę wyższość i wielkość, jak mogłaby wpaść na pomysł, że narodził się On bez udziału mężczyzny, skoro w tradycji żydowskiej o znaczeniu potomka decydowało pochodzenie od przodków? Znowu: gdyby Maryja chciała podkreślić znaczenie Jezusa jako potomka rodu Dawida, nie opowiadałaby o Nim jako narodzonym bez mężczyzny, bo w ten sposób kwestionowałaby godność i znaczenie swego Syna. Skoro nikt wcześniej nie urodził się z dziewicy, to nie było wzorca, do którego można by było się odnieść! Oto właśnie prawdziwa zagadka: Jak bez odwołania się do objawienia przez anioła i bez nadprzyrodzonego zajścia w ciążę wytłumaczyć fakt, historycznie niewątpliwy, takiej opowieści, skoro kontekst kulturowy, cywilizacyjny i religijny czynił jej pojawienie się czymś niemożliwym, a przynajmniej skrajnie nieprawdopodobnym?
Jednak takiego właśnie pytania ateistyczni krytycy Ewangelii sobie nie zadają. Nie pytają: Skąd wziął się ten przekaz? Wystarczy im, że Mateusz widzi w nim wypełnienie Pisma. Ale hola, hola. Żeby zobaczyć to wypełnienie, coś wcześniej musiało się zdarzyć. Chyba że uznamy, że tego właśnie, narodzin z Dziewicy, oczekiwali współcześni Jezusowi Żydzi. Na to zaś, pokazałem, nie ma wystarczających dowodów. O ilu bowiem innych pretendentach do tronu Dawida mówiono, że narodzili się z Dziewicy? O żadnym. Co robią zatem ateistyczni krytycy? Próbują znaleźć najprostsze pozornie rozwiązanie. Otóż wnioskują, że gdyby Jezus wiedział, że narodził się z Dziewicy, wszem wobec by to głosił. Raz jeszcze odwołam się do Hitchensa: „Jezus zgłasza swoje roszczenia do tego, że ma Ojca w niebie, ale nigdy nie wspomina, że Jego matka jest lub była dziewicą i wciąż jest wobec niej bardzo szorstki i brutalny, gdy się pojawia, jak robią to żydowskie matki, zapytać Go, co się z nim dzieje” (s. 116). To, co Hitchens nazywa szorstkością, po części wynika z niezrozumienia kontekstu kulturowego, po części z tajemnicy relacji Syna Bożego do Jego ludzkiej Matki. Ale ważniejszy jest inny zarzut, a mianowicie twierdzenie, że o dziewictwie Maryi nie wspomina sam Jezus. Znowu: odrobina dobrej woli i zdrowego rozsądku pozwoliłaby dostrzec autorowi tych elukubracji, że pomysł, by Jezus sam opowiadał o dziewictwie swojej matki, był absurdalny. Po co miałby to robić, skoro tradycja żydowska nie wspomina o dziewictwie Matki Mesjasza i skoro taka opowieść mogłaby Jego samego, a także Jego matkę narazić na drwiny i szyderstwo? Przekaz o dziewictwie musiał być przechowywany wśród najbliższych Jezusa i później wśród uczniów – dla tych z zewnątrz był tajemnicą. Opowiadanie o tym tak po prostu jak o każdej innej rzeczy mogłoby jedyne wywołać drwiny i poniżenie Maryi. Pochodzenie z Dziewicy – kto niby miał tego dowieść? Ta opowieść mogła zacząć krążyć publicznie, jako część oficjalnego przekazu Kościoła, dopiero po tym, jak wydarzyło się coś jeszcze bardziej skandalicznego: gdy Jezus powstał z martwych w środku czasu. Dopiero wtedy pierwotnie zawierająca w sobie potencjał skandalu opowieść o narodzinach z Dziewicy mogła wejść do oficjalnej Tradycji Kościoła. Jak pokazuje Ewangelia Marka, Żydzi nazywają Jezusa synem Maryi (Mk 6, 1) – określenie niezwykłe, bardzo rzadko używane dla opisania tożsamości bohatera starożytnego Izraela. Wskazuje ono na to, że pogłoski o innym niż zwykłe pochodzeniu Jezusa musiały już się rozejść wśród Żydów.
Tych kilka uwag było potrzebnych, żeby pokazać nieprawdopodobny wręcz poziom ignorancji i powierzchowności, z jaką wielu uznanych za mędrców autorów traktuje dziś chrześcijańskie opowieści. Ci późni dziedzice Spinozy podobnie jak on mają tę samą pewność siebie i to samo zadufanie. Jak wszyscy inni racjonaliści, popełniają te same błędy. W gruncie rzeczy, bez dokładnego i bezstronnego badania, piszą, że „słowa i nauki Jezusa to pogłoski oparte na pogłoskach opartych na pogłoskach” (s. 120). Oczywiście, Hitchens zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest znawcą Biblii, dlatego odwołuje się do autorytetu, który mógłby jego śmiałe i zuchwałe ataki uzasadnić. Takim gwarantem słuszności tez Hitchensa, który z tego punktu widzenia jest jedynie popularyzatorem, ma być Bart Ehrman, jeden z najbardziej obecnie znanych krytyków Biblii, niegdyś wierzący protestant. Obecnie obok Gerda Lüdemanna, Gezy Vermesa i Johna Dominica Crossana należy do etatowych wręcz przeciwników Pana Boga, najbardziej znanych i popularnych autorów antychrześcijańskich elaboratów.
W swoim światowym hicie Hitchens odwołuje się do Ehrmana, żeby zakwestionować sens opowieści o cudzołożnicy przyłapanej na gorącym uczynku, której Jezus nie pozwala ukamienować. Osobliwej interpretacji – okazuje się, że największą zasługą Jezusa jest to, iż dzięki niemu osaczona przez tłum wygłodzonych seksualnie fanatyków kobieta napotyka przyjazną twarz – towarzyszy konkluzja oparta na pismach Ehrmana – „fragment ten nie był oryginalnie częścią Ewangelii” (s. 122). I co z tego? Hitchens nie zestawia tej opinii z innymi poglądami znawców i uczonych, którzy wykazują, że chociaż fragment ten nie był pierwotnie częścią Ewangelii św. Jana, to ze względu na styl i język stanowi część pierwotnej Tradycji Kościoła. Nowy Testament to nie Koran, który rości sobie prawo do tego, by być autentycznym i integralnym słowem Boga podanym dokładnie tak jak niebiański przekaz. Biblia to zapis pamięci i Tradycji Kościoła, a inspiracja Boża nie znosi ludzkiego autorstwa. Dlatego od początku Kościół przyjął, przechował i przekazywał nie jedną, a cztery ewangelie i robił tak dlatego, że za każdą z nich stał ten sam apostolski autorytet, ci sami świadkowie, ta sama bliskość do zdarzeń z życia Jezusa. Dlatego ewangelie są świadectwami i tak jak w przypadku wszystkich innych świadectw odnoszących się do zdarzeń z życia, należy je czytać nie przeciw sobie, ale łącznie, kumulatywnie, zakładając, że są to różne formy oświetlenia jednej i tej samej tkwiącej u jej podstaw rzeczywistości. Tego już ani Hitchens, ani Ehrman nie rozumieją, dla nich każda nieścisłość, niedokładność, ba, każda różnica między ewangelistami ma stanowić dowód fałszerstwa i błędu. Gdyby tak postępowali sędziowie badający zeznania stron podczas procesów karnych, to żadna sprawa nie mogłaby się zakończyć wydaniem wyroku – najmniejsza nieścisłość między świadkami czyniłaby go niemożliwym. A przecież wiadomo, że ścisła powtarzalność zeznań jest dowodem zmowy świadków, a nie prawdziwości przekazów.