Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Refleksie Autora nad współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.
Lektura tekstów Pawła Lisickiego zmusza czytelnika do głębokiej refleksji. Autor dokonuje w nich rozrachunku ze współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, które mamy okazję obserwować. Pisze między innymi o tym, jakie miejsce w Polsce może zająć LGBT i feministyczne ruchy oraz jakie są plany wyeliminowania obecności Kościoła z przestrzeni społecznej. Podejmuje też próbę oceny i odnalezienia się w zastanej rzeczywistości. Ponadto porusza ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jestem tutaj, żeby jasno i jednoznacznie zadeklarować: my, Polacy, naród polski, też byliśmy sprawcami. Może nawet większymi niż inni – na naszych oczach zabijano i mordowano naszych braci, a myśmy nic nie robili. Patrzyliśmy biernie lub współuczestniczyliśmy w zbrodni. Świadom hańby i niegodziwości, jaką popełniła Polska i polski naród, nie śmiem błagać o wybaczenie. Błagam o samą możliwość błagania – tu głos mówcy załamał się, jakby nie był w stanie zachować spokoju.
„Płacze, on naprawdę płacze” – pomyślał Jerzy. I od razu poczuł satysfakcję. To było jedno z najlepszych przemówień, jakie do tej pory napisał. Pracował nad nim kilka dni. Każde słowo było właściwie dobrane, doszlifowane, wycyzelowane, pasowało doskonale do reszty. Czuł, że Robert Mrówa też jest zadowolony. Słychać to było po tembrze jego głosu, po tym jak modulował dźwięk, jak starał się, niczym prawdziwy, dramatyczny aktor, dać z siebie całą duszę.
– Naród polski musi otrzeźwieć i dojrzeć. Musi przepracować własne zbrodnie, nie wypierać się win. Tak, dosyć udawania, że Holocaust to obca zbrodnia, dosyć obciążania nią Niemców i Hitlera. Taka ucieczka przed odpowiedzialnością prowadzi na manowce. Dlatego teraz, w imieniu wolnej, radosnej, otwartej i proeuropejskiej Polski, śmiało biję się w piersi naszego narodu i wyznaję, że bardzo zgrzeszyliśmy.
Jerzy długo się wahał, czy użyć tej frazy. Z jednej strony idealnie pasowała mu do koncepcji. Jeśli prezydent miał nadać swojemu gestowi nadzwyczajne znaczenie, jeśli miał pokazać, że nie chodzi tu o zwykłe, przeciętne, jedno z wielu, sztampowe wystąpienie, ale o coś przełomowego, coś, co wszyscy dostrzegą, na co zwrócą uwagę światowe media i dziennikarze, należało nadać słowom odpowiednią gravitas. A tego nie dawało się zrobić bez delikatnego choćby nawiązania do języka religijnego. Jerzy nie znosił tej pseudoromantycznej ckliwości, brzydził się nią i gardził. Jednak był też realistą. Był człowiekiem, który chciał osiągnąć właściwy efekt. Dlatego nic lepszego niż to „bicie się w piersi naszego narodu i wyznawanie”, słowa jawnie pożyczone ze słownika kościelnego, nie przychodziło mu do głowy. Prawdę mówiąc, zanim je napisał, poszedł na konsultacje do arcybiskupa Józefa Żbika z Poznania, któremu dał w sekrecie tekst do sprawdzenia. Arcybiskup Żbik już rok temu zdobył się na akt radykalnej ekspiacji za polskie winy – podczas obchodów zbrodni w Jedwabnem pojawił się bez krzyża, za to z żółtą gwiazdą Dawida, i powiedział, że przyszedł tu jako potomek tych, którzy mogli Żydów mordować. Jako potencjalny zbrodniarz, twierdził, a jest nim każdy chrześcijanin, chciał w ten sposób przynajmniej wyrazić swoją solidarność z ofiarami. Arcybiskupowi fraza Jerzego bardzo się spodobała.
– Tak trzymać, tak trzymać – poklepał Jerzego po ramieniu. – O to chodzi.
Od tej pory Jerzy nie miał wątpliwości, że przemówienie było trafione. Teraz patrzył tylko z ukosa na arcybiskupa Żbika, który podczas dzisiejszych uroczystości reprezentował cały episkopat, jak stoi z oczami wbitymi w ziemię i jak skutecznie i nieodwołalnie nadaje swojej twarzy wyraz żalu, smutku, boleści i nieszczęścia. Tak samo próbowali wyglądać pozostali uczestnicy uroczystości, na czele z premierem Andrzejem Schitem, marszałkami Sejmu i Senatu oraz całą polityczną świtą. Jedynie Waldemar Kucza-Kamyczek, lider ludowców, mimo ogromnych wysiłków nie potrafił nadać swojej twarzy odpowiedniego skupienia. Najwyraźniej nie umiał zapanować nad rozlanymi, tłustymi rysami i nieco tępawym spojrzeniem, tak że to, co miało wyglądać na smutek, robiło wrażenie prostackiego zawadiactwa. Co gorsza, od czasu do czasu z najwyższym trudem zwalczał chęć ziewania. „Oby tylko żaden reporter tego nie dostrzegł” – pomyślał Jerzy. Kwietniowe południe było ciepłe, słoneczne, raz po raz po szerokiej tafli placu Zwycięstwa przelatywał lekki wiaterek.
– Tak, to nasza wielka wina – grzmiał dalej głos prezydenta – i dlatego dzisiaj właśnie, w kwietniu 2021 roku, na tym miejscu cierpienia postanowiłem wołać o pokutę. Inaczej niż nasi poprzednicy – tu powiódł znacząco wzrokiem dookoła, jakby dając do zrozumienia, że wśród obecnych zabrakło opozycji – nie będę się licytował i nie będę się wzbraniał przed zapłatą. Moralności nie można przeliczyć na pieniądze, a każde życie ludzkie ma wartość nieskończoną. Dlatego deklaruję, że Polska zapłaci tyle, ile zostanie uznane za stosowne. Koniec z obłąkańczą pedagogiką chwały. Koniec z chlubieniem się własną mocą i potęgą. Polacy dojrzeli do tego, by stawić czoło smutnej prawdzie. Kto chce być prawdziwym Europejczykiem, dołączy do nas. Dołączy do nowej Polski. Dołączy do nowego narodu, który przyjmuje na siebie zbrodnie i niegodziwości, a nie pławi się w bezmyślnym i pustym samozadowoleniu.
W tym momencie prezydent Mrówa przerwał przemówienie i podszedł do stojących obok harcerzy z misami pełnymi popiołu, zagarnął z jednej nieco i posypał głowę najpierw sobie, a potem obszedł po kolei stojących. Wszyscy pokornie przyjmowali na siebie ten znak pokuty. Jeden tylko arcybiskup Żbik najpierw zgiął się wpół, następnie zaś rzucił się dramatycznie na kolana i dał sobie posypać głowę, klęcząc. Twardo przy tym i stanowczo unikał wykonywania jakichkolwiek nieprzyjemnych i niewłaściwych gestów. Jerzy, który do najdrobniejszego szczegółu opracował scenariusz uroczystości, początkowo był w ogóle sceptyczny co do obecności arcybiskupa. Zgodził się ostatecznie, kiedy uzyskał zapewnienie, że nie pojawią się gesty i symbole o charakterze chrześcijańskim. Dlatego arcybiskup na wszelki wypadek kazał sobie nawet wcześniej przywiązać prawą rękę do ciała, żeby machinalnie i odruchowo nie przyszło mu do głowy wykonać znaku krzyża.
Prezydent Mrówa wrócił na swoje miejsce i dokończył przemówienie. – Postanowiłem, że jeszcze w tym 2021 roku w Warszawie powstanie wielki pomnik hańby narodu polskiego. Postawimy go na Krakowskim Przedmieściu, zamiast zużytego już nieco i właściwie niepotrzebnego pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. Po powrocie do Pałacu uroczyście ogłoszę otwarcie konkursu na pomnik, do którego zamierzam zaprosić pracownie architektoniczne z całego świata. Niech żyje Polska, niech żyje prawda, niech żyje przyszłość i Europa – zakończył.
Godzinę później Jerzy siedział przed komputerem i rozkoszował się efektami swojej pracy.
– Chodź, sama zobacz – uśmiechnął się do Agaty. Umówił się z nią najpierw w redakcji „Polityki Krytycznej”, ale ostatecznie zaprosił ją do domu, niewielkiej kawalerki, którą wynajmował na Żoliborzu.
– Dopiero wróciłem z uroczystości – tłumaczył – i nie dam rady przyjechać do centrum.
– Ale musimy się dziś spotkać. Obiecałam, że zrobię ci zdjęcia do artykułu, a już nie możemy czekać.
W ten sposób Agata znalazła się w jego mieszkaniu. Była o głowę wyższa od niego, długa, chuda, tyczkowata. Z trudem można było dostrzec jej biust, a biodra robiły wrażenie męskich. Jerzy mieszkał sam. Miało to swoje zalety, bo nikt mu nie przeszkadzał i nie zawracał głowy, ale też oczywiste wady. Właściwie jedynym gościem, który śmiał naruszać spokój jego samotni, była siostra Maria, która raz po raz wpadała do niego i mówiła, że matka pyta, kiedy pojawi się u niej z narzeczoną. Z rodzicami przyjechali do Warszawy jako dzieci z Garwolina. O ile dla Jerzego od początku wszystko, co należało do przeszłości – kościół, Garwolin, stary cmentarz, rodzina – stało się bagażem i obciążeniem, siostra, przeciwnie, kultywowała pamięć i doskonale czuła się w roli mamy wielodzietnej rodziny.
– No nieźle, nieźle – wyraźnie poczuł, że Agata jest pod wrażeniem. Faktycznie, już same tytuły na portalach mówiły za siebie. „Przełomowe wystąpienie prezydenta Polski. Robert Mrówa przeprasza za naród” – to był tytuł z „Rzeczpospolitej”. „Prezydent wyznał winy narodu za Holocaust. Koniec polskiej niewinności” – bez rzucania okiem na winietę wiedział, że chodzi o redakcję z Czerskiej. Mieli prawo do zadowolenia i do triumfu. Wreszcie stało się to, na co tak bardzo pracowali. Prawda jest też taka, że oprócz arcybiskupa Żbika to z nimi Jerzy sekretnie konsultował treść przemówienia.
Jerzy przejrzał też portale zagraniczne. Wszędzie można było wyczuć nastrój zadowolenia i satysfakcji. „Polski prezydent bez wahania wyznał winy” lub „Koniec strategii wypierania zbrodni” – taki ton dominował. Na stronie BBC znalazł coś, co mu się spodobało najbardziej: „Odważna twarz nowej Polski. Kilka miesięcy po zwycięstwie Roberta Mrówy Polska przyznała się do winy za Holocaust”. Dalszy tekst utrzymany był w podobnym tonie: „Nowe władze w Warszawie nie zwalniają tempa. 49-letni Robert Mrówa, polski lewicowy prezydent, dotrzymał obietnic złożonych podczas kampanii. Od czasów przeprosin prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego to pierwszy tej rangi polski polityk, który wziął na Polskę odpowiedzialność za polskie zbrodnie. Uderzać musi, że wśród słuchających znajdował się arcybiskup Józef Żbik, jeden z przywódców polskiego Kościoła, który już wcześniej zaangażował się w walkę z katolicką antysemicką tradycją”.
– No, zdjęć to im zazdroszczę – Agata podeszła tak blisko, że mógł poczuć zapach i ciepło jej ciała. „Och, gdyby to była Marta” – przemknęło mu przez myśl. Ale to nie była Marta. Marta traktowała go jak psa, a on dawał się tak traktować. Nie przychodziła do niego nigdy, wzywała, kiedy miała ochotę. A mimo to szalał za nią i nie mógł się od niej uwolnić.
– Podobają ci się? Ten pomysł z popiołem na głowach to też ja. Nazwałem to „Operacją Środa Popielcowa”.
Z zadowoleniem przeczytał też wpis na blogu profesora Witolda Harumana, który tłumaczył sens budowy pomnika hańby. „Dosyć czasów, kiedy to narody w swej zbiorowej pamięci budowały jedynie pomniki chwały i zachowywały to, czym chciały się chlubić i co chciały pokazywać. Te czasy muszą się definitywnie skończyć. Budowanie pomników wielkości syciło poczucie dumy i godności własnej, a z tego wynikała gotowość do agresji i ciemiężenia innych. Dosyć. Bardzo dobrze, że prezydent Robert Mrówa jako pierwszy polski polityk zerwał z tą militarystyczną tradycją, wspierającą agresję i poczucie wyższości. Tak jak pamiętamy o bohaterach i zwycięzcach, tak musimy pamiętać o zdrajcach, tchórzach, sprzedawczykach. Skoro budowaliśmy pomniki tym pierwszym, to musimy też stawiać pomniki hańby, pamiętać o tym, jak bardzo naród nie zdał egzaminu. Nic dziwnego, że prezydent wybrał do tego celu, do przeprowadzenia tej wielkiej lekcji wychowania obywatelskiego, pamięć o naszym udziale w Holocauście. Wspaniale. O to chodziło”. Haruman uchodził powszechnie za prawdziwą gwiazdę, był wykładowcą nie tylko w Krakowie, ale i w Princeton i na Harvardzie i w Oksfordzie. To on zorganizował słynną brukselską konferencję, drugą po paryskiej, na której pięciu badaczy oskarżyło Polskę o udział w Holocauście, a następnie w powszechnym akcie ekspiacji najpierw przeprosiło Niemców za to, że przez tyle lat niesłusznie przypisywano im winę, a następnie, szlochając i bijąc się z całych sił w piersi, Żydów, a nawet Rosjan, prawdziwych wyzwolicieli Polski spod nacjonalistycznej okupacji. To Haruman wygłosił wtedy najbardziej płomienne przemówienie. To on wołał, że nie może spać po nocach, bo wszędzie widzi duchy pomordowanych, którym stała się krzywda, i wydaje mu się, że tapla się we krwi. To on też wykazał, że zamiast mówić o niemieckiej okupacji i Generalnym Gubernatorstwie, należałoby mówić o niemiecko-polskiej republice, w której to część Niemców razem z ogółem Polaków dokonała straszliwej zbrodni. To czytając wystąpienie Harumana sprzed miesięcy, Jerzy wpadł na pomysł budowy pomnika hańby.
– Nieźle.
Przez chwilę miał wrażenie, że Agata liczy na nieco większe zainteresowanie z jego strony, dlatego szybko odepchnął od siebie krzesełko i wstał. Nie miał czasu i głowy do tego. Wcześniej, owszem, raz dobierał się nawet do Agaty, ale było to po pijaku i tak naprawdę myślał, że dowie się od niej czegoś o Marcie.
– Przynieść ci herbaty? – zapytał. Machnęła przecząco głową. Gapiła się na niego uważnie. Miała duże, zielone oczy i krótkie, jasne włosy.
– To zrobię sobie. I wiesz, zaraz muszę iść do Pałacu na kolejne uroczystości – damy Orła Białego naszym profesorom. A wieczorem do Teatru Powszechnego. Dziś premiera. Wystawiają „Jedwabne Dwadzieścia Jeden”.
– Dlaczego właściwie „Dwadzieścia Jeden”? – tak, Agata na pewno była rozczarowana jego zapowiedzią.
– Dwadzieścia jeden od dwudziestego pierwszego wieku. A Jedwabne, bo dziś Polacy są jeszcze gorsi, jeszcze bardziej obrzydliwi. Tak przynajmniej uważa reżyser.
Sala teatru była wypełniona do ostatniego miejsca. W samym środku siedział prezydent Mrówa. To Jerzy namówił go, żeby tu przyszedł.
– To musi być sprawnie przeprowadzona operacja, wielotorowo i wielostronnie – mówił na tajnym spotkaniu po zwycięstwie Mrówy, które odbyło się jesienią 2020 roku. – Twoja kadencja to nie może być improwizacja. Wszystko precyzyjnie zaplanujemy. Przejdziesz do historii jako Robert Wielki. Dlatego samo najmocniejsze nawet wystąpienie nie wystarczy – tłumaczył prezydentowi cel kwietniowych uroczystości. – Atakujemy na wszystkich frontach naraz. Tak żeby przeciwnicy nie byli w stanie się pozbierać. Trzeba ich zaszokować i zniszczyć, wtedy opór będzie słaby. Najpierw przemówienie. Ogłoszenie konkursu na pomnik hańby. Wręczenie Orderu Orła Białego pięciu profesorom nowej szkoły historii. Tego samego dnia wieczorem wielka premiera „Jedwabnego Dwadzieścia Jeden”.
– No wiesz, nie jestem pewien – Mrówa się wahał. – To dość szokujące. Pamiętaj, że wygrałem dopiero w drugiej turze, niewielką tak naprawdę większością. Już teraz antysemici podnoszą głowę. Zobacz, co się dzieje w internecie. Piętnują mnie, krytykują. Może trzeba roztropniej, odpuścić trochę?
– Robert, ani ty, ani Andrzej jeszcze nigdy się na mnie nie zawiedliście. Nie zachowuj się jak Bronek przed laty. Masz rację, wygrałeś o włos. I gdybyśmy teraz powtórzyli głosowanie, to pewnie byś przerżnął. Jestem pewien, że po twoim wystąpieniu poparcie dla ciebie najpierw spadnie. Ale masz jeszcze cztery lata. Rozumiesz? Nie możesz czekać. Opór trzeba raz na zawsze złamać. A podstawą oporu jest poczucie własnej godności. Jak im to odbierzemy, wygrasz w cuglach. Więc dość wahania. Złamać oznacza naprawdę złamać, a nie paktować, zastanawiać się, cofać. Mówię, to musi być tak mocne, żeby ich zaszokować. Trzeba zrobić to tak, żeby im tchu zabrakło, żeby zrozumieli, że się z nimi nie będziesz liczyć.
Mrówa ustąpił. Może też dlatego, że zadzwonił do niego Schit i ostatecznie do całej koncepcji przekonał.
Teraz Jerzy siedział dyskretnie w loży i czekał na występ. Przed teatrem niewielka grupka demonstrantów próbowała zakłócić premierę, ale nim zdążyli rozwinąć transparent, zgarnęła ich policja. Było dokładnie tak, jak Jerzy przewidział: poranne wystąpienie Mrówy i odznaczenie Orłem Białym pięciu profesorów sparaliżowało wszystkich. Jerzy zadbał też o to, żeby na premierze było jak najwięcej dziennikarzy i publicystów, także tych z drugiej strony. Im głośniej, tym lepiej.
Sztuka, musiał to przyznać, była początkowo nużąca i bez polotu. Raz po raz pojawiali się aktorzy i wygłaszali dość marne tyrady przeciw polskiemu nacjonalizmowi. Dopiero pod koniec coś zaczęło się dziać. W pewnej chwili grupka aktorów w koszulkach z Polską Walczącą zaczęła szybko biegać po scenie. Okazało się, że przy pomocy sztachet zaganiają biednego Żyda do nóg uśmiechniętego esesmana. Potem w takt Mazurka Dąbrowskiego oraz Deutschland, Deutschland über alles wspólnie katowali go na śmierć, co błogosławił stojący z boku, ubrany w pontyfikalne szaty biskup. Nie mniej poruszenia wywołała scena zbiorowego gwałtu na żonie ofiary, najpierw zrobił to aktor grający Niemca, a potem reszta. Na końcu biskup porzucił krzyż, którym błogosławił zbrodnię, i dołączył do kolejki. W teatrze zapanowała przejmująca cisza. Potem zerwały się brawa, dość nieliczne, które zderzyły się z okrzykami „hańba”, „podłość”. Ogół publiczności czekał, jak zachowa się prezydent. Mrówa zrobił dokładnie to, co radził mu Jerzy – wstał, zaczął bić brawo głośniej niż inni i zawołał: – Wspaniałe. Katharsis.
Jerzy długo ćwiczył z nim wymowę tego drugiego słowa, bo Mrówa z niejasnych powodów ciągle się mylił i mówił a to „karis”, a to „kathis”, a to „katarakta”. Za nic nie umiał wypowiedzieć skądinąd prostego „sis”. W pewnym momencie Jerzy był tak zrozpaczony, że nawet myślał o polskim odpowiedniku, ale „oczyszczenie” nie brzmiało równie poważnie i dobrze. Za bardzo kojarzyło się ze środkami czyszczącymi, praniem i porządkami domowymi. Albo czystkami. Więc „katharsis” było idealne. Jerzy był pewien, że jeśli Mrówa wypowie je mocno i głośno, zostanie ono dostrzeżone też za granicą. Poszukiwał mocnego przesłania i „katharsis” je zapewniało. Dlatego pomyłki Mrówy doprowadzały go do szału. Wreszcie zdał sobie sprawę, że prezydent nigdy nie wypowie tego słowa we właściwy sposób. A pomyłka w tym przypadku mogła pociągać za sobą śmieszność. Wtedy Jerzy wpadł na pomysł, który okazał się, jak większość jego pomysłów, genialny: nagrał wcześniej Mrówę i teraz, kiedy prezydent wstawał i składał ręce do klaskania, siedzący obok minister Teodor Swój wcisnął jedynie mały guziczek urządzenia w kieszeni głowy państwa. Wszystko było pod kontrolą.
Wcześniej tego dnia przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim, gdzie Jerzy poszedł, rozstając się z wyraźnie niezadowoloną Agatą, pojawiła się grupa przeciwników. Była większa niż ta później przed teatrem. Jerzy zgodził się skomentować protesty dla telewizji.
– Grupka radykalnych faszystów i neonazistów usiłuje zakłócić wzniosłą atmosferę uroczystości. W chwili, kiedy prezydent Robert Mrówa wręcza najważniejszy polski order kilku niepokornym, walecznym, odważnym historykom reprezentującym to, co w polskiej tradycji najlepsze, pojawili się też mąciciele. Nie damy się zaszantażować dzieciom i wnukom szmalcowników. Polska wreszcie, jak mówił przed dwiema godzinami pan prezydent, dojrzała, wreszcie stanęła na wysokości zadania. Nikt nas z tej drogi nie zawróci. Mam poza tym nadzieję, a myślę, że wyrażam tu oczekiwania pana prezydenta, że wkrótce Sejm przyjmie ustawę o walce z mową nienawiści, którą opracowaliśmy, co pozwoli nam skutecznie zwalczać te patologiczne przejawy agresji, które tu przed Pałacem widzimy.
Jerzy był bardzo zadowolony. Z Mrówą ustalił, że tym razem on weźmie na siebie odium i ogłosi, że w Sejmie pojawi się ustawa o walce z mową nienawiści. Jerzy nie bardzo lubił wychodzić z cienia i występować publicznie, doskonale czuł się w roli szarej eminencji, kiedy to mógł decydować, wskazywać, wyznaczać zadania. Wiedział, że tak jest najlepiej. Kiedy stał z boku, widział dobrze błędy i przewagi każdego z aktorów. Kiedy występował osobiście, obiektywizm był trudniejszy. Jednak w tej sprawie trudno mu było znaleźć dobrych aktorów.
Sam wprowadził do Pałacu piątkę naukowców, na czele ze słynnym Janem Tomaszem Srosem. Prawdę powiedziawszy, ostatnio jego gwiazda trochę przyblakła, wyraźnie wyprzedził go drugi badacz, Jean Graboś, który miesiąc temu ogłosił, że Polacy zamordowali co najmniej milion Żydów.
– Milion, powtarzam raz jeszcze, milion. Bandyci, dranie, kłamcy, oszuści – profesor Graboś przedstawił swoje ustalenia na konferencji brukselskiej. W pewnym momencie krzyknął tak głośno, jakby coś go zabolało. Wstał nawet, wszedł na stół, zaczął skakać i wyrzucać do góry ręce, wołał cały czas „mordercy, mordercy”, nawet kopnął przez nieuwagę siedzącą obok niego profesor Barbarę Keselring, był nie do zatrzymania, potknął się i padł, tak że złamał sobie rękę i uderzył mocno w oko. „Na sali była tak stężona atmosfera antysemityzmu – komentował później w „La libre Belgique” – że moje zachowanie było klasyczną reakcją obronną. Nie miałem wyjścia. Wiem, że niektórzy uważają inaczej, ale naprawdę nie znają państwo kontekstu. Spojrzenia dochodzące z sali były tak nienawistne, syczenie, spoglądanie, przesuwanie palcami, gesty dłoni, ruchy oczu, to wszystko była jedna wściekła emanacja potwornego antysemityzmu. Profesor Keselring ustaliła przecież wcześniej, że nie możemy mówić o żadnej wspólnocie ofiar, że śmierć Żyda miała charakter metafizyczny, a nie biologiczny, jak w przypadku gojów, i tak też było na tej sali. Starałem się przedstawić metafizyczny, a tym samym realny wymiar zagłady, niestety, stykałem się cały czas z atmosferą biologicznej wrogości, zewsząd otaczała mnie rasowa, fizyczna przemoc, unosiła się w powietrzu, napełniała powietrze, przedzierała się zewsząd”. Kiedy Jerzy przeczytał ten wywiad, wiedział, że to jest to, czego szuka.
Od razu potem pojechał do profesora Grabosia do Brukseli i przekonał go, żeby razem z innymi przyjęli Orła Białego od Mrówy. Profesor z początku był nieufny, bał się, że Jerzy próbuje go wrobić w, jak to nazwał, „nacjonalistyczną kabałę”, najbardziej nie podobała mu się nazwa orderu. Mówił, że orzeł biały to symbol ksenofobii. Ostatecznie dał się przebłagać, kiedy Jerzy obiecał, że Centrum Badań Prawdziwych nad Największą Zbrodnią dostanie rocznie pięć milionów na dalsze badania. Jerzy odwiedził też pozostałych profesorów. Z wyjątkiem Harumana, który kategorycznie i stanowczo odmówił – „dopóki nie zobaczę nacjonalistów i ksenofobów w rezerwatach, nic od tego państwa nie przyjmę” – nikt się nie opierał. Tylko Sros miał wątpliwość, czy to dobrze, że dostanie order razem ze wszystkimi innymi, w końcu, jak mówił, „byłem prekursorem i nikt tyle co ja nie wycierpiał”. Dowodził, że Graboś przyszedł na gotowe, a wcześniej tylko on niósł sztandar prawdy i walki z antysemityzmem. Ostatecznie jednak się zgodził. Jerzy dał słowo, że jego szczególną rolę jako prekursora prezydent Mrówa podkreśli w wystąpieniu w Pałacu.
Chwila, kiedy piątka profesorów stanęła razem z Mrówą do symbolicznego zdjęcia, była prawdziwym triumfem Jerzego. Żałował jedynie, że w Pałacu nie pojawił się arcybiskup Żbik, który tak dobrze sprawił się rano na uroczystościach, ale na jego obecność nie zgodzili się ani Sros, ani Keselring. Jerzy przekonywał ich, że arcybiskup będzie bez krzyża, że przyczepi sobie żółtą gwiazdę, że w czasie uroczystości będzie wykonywać nieustannie gesty pokutne, jednak to ich nie przekonało.
– Arcybiskup to arcybiskup, zawsze jednak klecha. Co z tego, że bez krzyża i nasz, ale może to nieść fałszywy sygnał, może zniekształcić prawdę o zbrodniczym charakterze katolicyzmu – profesor Sros nie ustąpił ani na piędź.
Ostatecznie stanęło na tym, że Żbika do środka nie wpuszczono, pozwolono mu jednak być przed wejściem do Pałacu. Arcybiskup się zgodził i podczas wręczania przez Mrówę orderów siedział na dworze w pozycji lotosu. Tak naprawdę Jerzy miał z tym jeden problem: nie wiedział, jak pokazać, że Żbik jest arcybiskupem i znakiem pokutującego Kościoła, skoro profesorowie domagali się, żeby hierarcha nie miał na sobie żadnych religijnych emblematów. Ostatecznie zgodzili się na fioletową czapeczkę bejsbolową na głowie, co od biedy, kiedy uprzedziło się fotografów, można było uznać za symbol religijny.
Ich bin der Geist, der stets verneint! Und das mit Recht; denn alles was entsteht, Ist wert, dass es zu gründe geht; Drum besser wär’s, dass nichts entstünde.
(Johann Wolfgang von Goethe, Faust)
Pewnego majowego dnia znalazłem się w bibliotece kairskiego patriarchatu. Pracowałem wówczas nad tekstem o losie diabła w teologii patrystycznej – temat, nie ma co ukrywać, zawiły dość i trudny.
Chciałem obejrzeć stare koptyjskie wydania Biblii. Opasłe księgi stały na jednej z wyższych półek. Przesuwałem oczami po kunsztownych obwolutach, gdy nagle mój wzrok padł na wciśnięty między potężne tomy zwitek kartek. Spróbowałem go wyciągnąć. Był mocno zaklinowany. Szarpnąłem raz i drugi. Zamiast jednak całego maszynopisu miałem w ręku jedynie pierwszą stronę. Zdziwiłem się podwójnie: raz, że zobaczyłem nie koptyjski, lecz grecki tekst, a dwa, że nie był to, jak dotąd sądziłem, maszynopis, ale rękopis. Zaintrygowany, ciągnąłem dalej. Po chwili trzymałem w ręku wszystkie strony niewiadomego utworu. Kształt liter i lekko tylko pożółkły papier zdradzały, że to, co czytałem, musiało zostać napisane stosunkowo niedawno. W oczy rzucał się tytuł: Peri ton Satanon. Zaintrygowało mnie to jeszcze bardziej: skąd pośród starych tomów współczesny rękopis? Komu mogło przyjść do głowy, aby w naszym wieku pisać o szatanach, i to jeszcze używając do tego celu starożytnej greki? Już pierwsze zdania pozwoliły stwierdzić, że pomimo bogatej stylistyki oraz nieco wybujałej wyobraźni autora odkrywała się przede mną wielka i żywa tradycja chrześcijańskiej, ortodoksyjnej duchowości.
Biblioteka nie była jednak stosownym miejscem do czytania. Musiałem zabrać ze sobą znalezione dziełko i udać się do mego małego pokoiku na drugim piętrze naszej misji archeologicznej. Nie byłem pewny, czy bibliotekarz – stary, siwy mnich – pozwoli mi wypożyczyć odnalezioną książkę, dlatego schowałem ją głęboko pod koszulę. Przebijałem się przez wielobarwny tłum z jedną tylko myślą: dopaść szybko cichego miejsca, gdzie będę mógł w spokoju zagłębić się w czytaniu.
***
Ja, Nikifor, grecki mnich, pokorny sługa Pana, postanowiłem udać się w wieku lat czterdziestu i siedmiu, postępując śladami wielkiego mistrza Antoniego, na pustynię, by tam, z dala od trudności, pokus i rozkoszy, jakie mógł mi ofiarować świat, podjąć walkę o zbawienie. Nikt nie wiedział o mojej decyzji – uznałem, że rozumniej będzie nie powiadamiać ani mych braci, ani nikogo w ogóle o tym,na co się ważyłem. Zbyt dobrze ich znałem, by nie wiedzieć, że usłyszawszy moje wyznanie, zaczną się sprzeciwiać i pokazywać wszystkie trudne strony mego przedsięwzięcia.
Długo nie mogłem się jednak zdobyć na jego wykonanie. Nie chciałem, aby mój postępek uznany został za bunt, aby ktoś mógł mi zarzucić, że odchodząc ze wspólnoty, podważam jej prawa i uświęconą od stuleci regułę. Nie taki przecież był mój zamysł – jak najdalszy byłem od podobnych wątpliwości, które bardziej zapewne godne byłyby schizmatyka niż mnie, zawsze posłusznego, zawsze wiernego i gotowego do poświęceń syna greckiego Kościoła. Od kiedy bowiem pamiętam, przywiązałem się do jego świętej ortodoksji i całym sercem przylgnąłem do głoszonych w nim prawd. Wzruszeniem napawało mnie wspólne śpiewanie psalmów, a dym kadzidła zdawał się zawsze niebiańską wonią.
Byłem jednak zarazem uczniem wielkiego brata Gregoriosa. To on wprowadził mnie w pisma pierwszych naszych greckich i łacińskich Ojców, to on wiódł po krętych i niedostępnych ścieżkach ich myśli po to jedynie, aby na końcu pełnej trudów wędrówki odkryć przede mną jasne, prawdziwie porażające wzrok światło. To on także przesycił mnie swymi marzeniami, gdy mówił: „Oto czas zbliża się do końca, słowa utraciły swą moc, a nasze serca otępiały. Inaczej jak godzilibyśmy się pozostawać tutaj, przystosowani do reguł tego świata, jak moglibyśmy zarzucić naśladowanie braci, którzy zostawszy sami, nieśli krzyż bez jęku, ze wzrokiem utkwionym w niebo, pełni szaleństwa i dumnej pogardy dla wszystkiego, co ziemskie”. Siedząc całymi godzinami z Gregoriosem nad tekstami naszych mistrzów, zrozumiałem, że to, czego ode mnie wymaga mój nauczyciel, to pójście w ich ślady, odrzucenie siebie i obranie długiej, pełnej niebezpieczeństw drogi wyrzeczenia. Nie było mi jednak łatwo zostawić najbliższych. Wykonanie powziętego zamysłu kosztowało mnie wiele lat usilnej pracy nad sobą. I gdy wreszcie przyszedł długo oczekiwany dzień, wymknąłem się w nocy, tak aby nikt mnie nie widział.
Był jeszcze jeden powód, dla którego pragnąłem, aby nikt nie dowiedział się o moim czynie. Chciałem, żeby moja ofiara była doskonała, a taką mogła się stać, jedynie będąc zupełnie potajemną. Czy inaczej, myślałem sobie wtedy, moje umartwienie nie będzie skażone poklaskiem, skalane ową świadomością, że są ludzie, którzy mi się przyglądają, którzy mają mnie za kogoś wielkiego, podczas gdy ja chciałem stać się jedynie prochem wobec Pana? I czy gdybym wiedział, że oni wiedzą, potrafiłbym ustrzec się przed samozadowoleniem?
Po kilku tygodniach przepraw, jazdy pociągami i autobusami, gdzie starałem się skrywać, że jestem mnichem, dotarłem do celu. Oddalony od ludzi, rzuciłem się na żółty, szorstki piasek i wyznawałem z głębi serca moją wiarę. Nareszcie spełniło się moje wielkie marzenie. Z dala od ludzkich osiedli, otoczony przez pofałdowane wiatrem morze pustyni, mogłem rozpocząć długą drogę wyniszczenia w oczekiwaniu na przebóstwienie i przyjście Pana. Miałem ze sobą jedynie Pismo. Nie zabrałem żywności ani pieniędzy, gotów raczej umrzeć z głodu, niż dopuścić do pomniejszenia mej wiary. W uszach brzmiały mi słowa św. Cypriana, który wołał, abyśmy spiesznie gotowi byli porzucić ten świat ułudy i niedoskonałości, a skierowali się tam, gdzie rozciąga się królestwo wieczne. Czegóż miałem się lękać? Nie przychodziły do mnie wprawdzie dzikie zwierzęta i nie przynosiły pokarmu, podobnie jak to przeczytałem w opowieści o wielkim ascecie Antonim, ale dobrzy ludzie, którzy z rzadka przeciągali tutaj ze swymi karawanami, nie zapominali o mnie i zawsze mogłem liczyć na wsparcie z ich strony. Każde jednak przybycie Beduinów budziło niepokój mego serca, bałem się bowiem, by nie wzięli mnie za kogoś świętego i nie rozgłosili mego imienia.
Nie chciałem jednak celowo i świadomie umrzeć z głodu. Najwięksi Ojcowie przecież gotowi byli jedynie czekać, nigdy zaś sami nie doprowadzali do własnej śmierci, wiedząc doskonale, że są jeno narzędziem w ręku Najwyższego.
Z upływem czasu zaczęły mnie jednak nachodzić wątpliwości. Coraz wyraźniej bowiem dostrzegałem podwójność swoich wyborów. Odszedłem wprawdzie od braci, postanowiwszy wydać swe ciało na umartwienie, i chciałem ukrzyżować to, co we mnie cielesne, aby odzyskać to, co duchowe. Jednak, myślałem, czy w tej mojej decyzji nie ma jeszcze więcej pychy, niż gdybym zdecydował się pozostać zwykłym klasztornym mnichem? Czy nie kryje się za nią przekonanie, że własnym jedynie wysiłkiem zdołam dosięgnąć Pana? I czy postępując w ten sposób, nie zdradziłem braci, którzy inaczej mogliby brać ze mnie wzór i sami wspinać się stromą dróżką prowadzącą nas do zbawienia? Czy odchodząc aż tutaj, nie rzucałem Bogu wyzwania, nie nakazywałem Mu objawienia? Czy nie powodowała mną raczej niecierpliwość niż pragnienie posługi? I tak pozostawanie w samotności sprawiło, że miast zdobywać coraz więcej swobody wewnętrznej, pogody i radości, napełniałem się wątpliwościami, z których każda zdolna była skazać mnie na wiekuiste męki. Teraz dopiero pokazało mi się, co to jest być samemu z własną duszą, śledzić jej wszystkie poruszenia, jej bóle i słabości. Poczułem, że stopniowo otaczać mnie zaczyna obłok ciemności, że stając się coraz bardziej rozdarty, tracę zdolność otwarcia na Boga. Słowa modlitwy kamieniały na moich ustach, czułem, że miast lecieć w górę – opadam w dół.
Wiedziałem wprawdzie, że zostając tutaj samotnie, powinienem być gotów na podjęcie walki, ale do tej pory nigdy jeszcze nie wydawało mi się, że szatan jest tak blisko. W ogóle muszę przyznać, że aż do czasu, gdy moje życie zaczęło mi się wymykać z rąk, niewiele o nim myślałem. Ograniczałem się jedynie do przyjmowania tego, czego nauczali wszyscy Ojcowie. Czułem zbliżanie się owego nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego, węża i złego ducha, który coraz bardziej wikłał mnie w wątpliwości i odbierał jasną, pełną ufności wiarę. Nużyć zaczęły mnie nawet słowa Ewangelii. Czułem nieznośny przesyt, który narastał z każdym dniem. Tak jakby obudziły się we mnie niespożyte i nieznane mi dotąd moce życia. Ba, ja, mnich, który wiele lat spędziłem w oddaleniu i zupełnej samotności, teraz dopiero zrozumiałem, czym jest pożądanie. O ile początkiem było pierwsze zwątpienie, o tyle końcem były przeraźliwe wizje spełnienia mojej żądzy i obrazy tajemniczych kobiet, tym bardziej kuszące i groźne, że przecież żadnej z nich nie poznałem. Zacząłem przeklinać moją decyzję. Dlaczego tu w ogóle przybyłem? Gdybym pozostał u siebie, gdybym nadal co dnia przestrzegał reguł przepisanych przez św. Bazylego, czy znalazłbym się tutaj w odosobnieniu, rozdzierany wątpliwościami, wydany na pastwę żądz, stojąc na samym skraju piekła?
Lecz czym było owo zło, które z taką mocą i wyrazistością w sobie odkryłem? Skąd się brało? Nie potrafiłem przez długi czas skupić się na tej myśli. Wymykała mi się wciąż, zawsze niejasna. Szatan nie zjawiał się wprost przede mną, nie słyszałem jego śmiechu, nie widziałem jego wykrzywionej grymasem twarzy. Nie, on był jedynie nieusuwalnym tłem wszelkiej mojej myśli, nieodłącznym cieniem każdego wypowiadanego przeze mnie „tak”, każdej modlitwy. Był ową niechęcią i oporem, który się we mnie budził, rozdarciem, które lada moment mogło mnie doprowadzić do klęski. Jakżeż pragnąłem, aby przestał się wreszcie skrywać i stanął naprzeciw mnie! Och, gdyby przyszedł bez podstępu, gdybym mógł go widzieć przed sobą, jak mnie kusi, przekonuje, namawia, wtedy – to było dla mnie jasne – potrafiłbym mu się przeciwstawić. Tylko że jego taktyka polegała na unikaniu bezpośredniego starcia, na ciągłej, coraz bardziej natarczywej obecności, z którą nie mogłem sobie poradzić, bo... ona była moją częścią. Owa podwójność, czyli możliwość, że to, co jest, może być inne, niż jest, była samą moją istotą, i choćby nie wiem jak trudziła się moja dusza, nie mogłem pokonać w sobie tej myśli. Nic nie pomagały coraz bardziej surowe posty, coraz dłuższe wydawanie ciała promieniom słońca.
I tak to trwało, nie wiem nawet jak długo – kilka tygodni czy miesięcy. Jednak pomimo że dni podobne były do siebie jak dwie krople wody, w mej duszy ciągle działo się coś nowego. Nie dość, że wciąż pojawiające się wątpliwości podważały sens tego, co czyniłem, nie dość, że wielokrotnie nie mogłem zasnąć, widząc przed sobą pełne tajemniczych rozkoszy obrazy, to jeszcze przestałem odczuwać wyrzuty sumienia. Zacząłem myśleć – początkowo były to jedynie krótkie, przejmujące olśnienia, a potem stopniowo coraz głębsze przekonanie – że w ogóle nie ma żadnego grzechu i że szatan jest jedynie ciemnym, demonicznym imieniem Boga, a w związku z tym, cokolwiek bym czynił, zostanie usprawiedliwione. Skoro ja, który cały swój wysiłek obróciłem na dążenie do Pana i o nic innego nie dbałem, jak o Jego łaskę i o oddawanie Mu czci, popadłem w takie wątpliwości, to co mają powiedzieć inni ludzie? Któż jest naprawdę grzesznikiem, kto naprawdę godny jest odrzucenia? Skoro podwójność jest samą moją naturą, to czy odpowiedzialność za jej pochodzenie nie powinna przypadać Stwórcy?
Czasem jednak przychodziły chwile opamiętania. Wtedy czułem się najnikczemniejszym z ludzi, który strwonił ofiarowany mu dar i wybrał raczej śmierć w grzechu niż życie. Wtedy odnajdywałem groźne słowa przestrogi, których tak pełne było Pismo, i wracała do mnie bojaźń. Zalewałem się rzewnymi łzami i padałem do stóp skały, pragnąc jedynie szybkiej śmierci. Ostatkiem sił wzywałem wtedy Pana i mówiłem, aby przywrócił mi władzę nad sobą, a przede wszystkim, abym znowu odzyskał świadomość własnych grzechów. W tych rzadkich chwilach przejaśnienia, gdy skryty przed promieniami słońca, odczuwałem całym sobą skruchę, znowu doświadczałem nieusuwalnej obecności szatana.
Pewnego razu zauważyłem, że skończyły się zapasy żywności. Bez jedzenia mogłem jeszcze wytrzymać kilka dni, ale ten brak sprawił, że liczyłem na rychły przyjazd kolejnej karawany. Postanowiłem wracać razem z nią. Dosyć miałem już tych zwalczających się nawzajem wątpliwości. Trzeba było wreszcie zdecydować się na czyn. Chciałem pójść na pobliskie wzgórze, by stamtąd wyglądać nadjeżdżających. I gdy już uczyniłem pierwsze kroki w tamtym kierunku, coś krzyknęło we mnie i zabolało, coś kazało mi stanąć, upaść na ziemię i głośno wyszlochać moje grzechy. I wtedy, gdy tak leżałem i pełen drżenia i niemocy zatapiałem głowę w piasku, usłyszałem szmer i poczułem, jak pada na mnie cień. Z trudem uniosłem głowę – przede mną stał człowiek ubrany w białą marynarkę i spodnie, w kapeluszu barwy piaszczystej z dużym pawim piórem.
– Przyszedłem, gdyż zostałem posłany. Jestem tym, którego dawno już chciałeś zobaczyć. Wstań i chodź ze mną, a ja cię wyleczę ze wszystkiego, co złe – mówił cicho, acz zdecydowanie.
Przy ostatnich słowach dostrzegłem w kącikach jego warg coś na kształt drwiącego uśmiechu. O dziwo, opuściła mnie niemoc, poczułem się silniejszy i mogłem powstać. Trudno byłoby mi opisać jego twarz, ale wydała mi się dziwnie znajoma. Nagle zdałem sobie sprawę, że ten ktoś, kimkolwiek był, jest zdumiewająco podobny do mnie. Przeszliśmy kilka kroków do mojej szczeliny.
– Kim jesteś? – zapytałem. Nie czułem strachu ani nawet przesadnej ciekawości. Wydawało mi się tylko, że teraz coś musi się rozstrzygnąć.
– Czy to ważne? Co ci to da, gdy podam ci swoje imię? Zresztą niech będzie. Kiedyś – tu znowu dostrzegłem uśmiech – nazywali mnie Nikt. Niech tak pozostanie między nami.
– Po co przyszedłeś? – nie czułem obcości. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że oto spotykam się z kimś od dawna znajomym, z kim doskonale się zżyłem.
– Powiedziałem już. Żeby ci pomóc. Zostałem posłany.
– Przez kogo?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko raz jeszcze i powiedział:
– Sam zrozumiesz.
I nagle pojąłem. Oto stał przede mną, on sam we własnej osobie: Książę Ciemności, pan tego świata, mój tajemny prześladowca, ten, z którym chciałem się zmierzyć i którego pragnąłem pokonać.
– Odejdź stąd precz, szatanie – krzyknąłem.
– Och, po co powtarzać te stare, zużyte formułki? Zastanów się trochę. To dobre dla dzieci, ale nie dla poważnych ludzi jak ty. Jeśli odejdę, ty także musisz zginąć. To ja jestem podstawą twego życia. Odrzuć mnie, a umrzesz.
– Ty... – bliski już byłem ponownego wybuchu, gdy wtem poczułem, jakby niewidzialna ręka schwyciła mnie mocno i nakazała spokój. Zrozumiałem, że spełniły się moje długotrwałe prośby; to zło zostało niejako ze mnie wyodrębnione i stało teraz gotowe do walki. Teraz miało nastąpić rozstrzygnięcie, cierpienia odnajdą wreszcie swe znaczenie. Należało przyjąć wyzwanie.
– Jak to – powiedziałem – chcesz, abym uwierzył, że to nie Bóg, ale ty utrzymujesz mnie w istnieniu? Że twa nieobecność oznaczałaby moją śmierć? Więc odejdź, a zobaczymy. Uczyń, co mówisz, a poznamy, jak wielka jest istotnie twoja moc.
– Czy zastanawiałeś się kiedyś, co by było, gdyby nie ja, upadły anioł? Upadły – jakie to głupie słowo. Być może, jak zaraz pojmiesz, jestem najpotrzebniejszym ze wszystkich duchów. To one z zazdrości ułożyły o mnie historie, w których występuję jako ucieleśnienie wszelkiego zła, podłości i niegodziwości. Och, nie zamierzam zaprzeczać. Niech im będzie. Ale czy bardziej doskonały jest ten, kto lepiej służy, czy też ten tylko, kto pochlebia? Inni aniołowie padają na twarz przed Bogiem, a ja jeden śmiałem rzucić Mu wyzwanie. Potępili mnie. Odsunęli od Niego. A przecież czy beze mnie Jego istnienie byłoby tym samym co przedtem? Teraz może być Dobroczyńcą, Zbawicielem, teraz może domagać się od człowieka uwielbienia, ale to wszystko dzięki mnie. Kim byłbyś beze mnie?
Przypuśćmy, że w ogóle byś zaistniał. Ale czy byłbyś wolny? Czy nie byłbyś podobny do automatu, w którym wola jego pana i jego własna tak się nawzajem utożsamiły, że nie można ich rozróżnić? Mówią o mnie, że zwiodłem pierwszych ludzi. Przystaję na to. Tyle że gdybym ja tego nie uczynił, wszystko, co wy nazywacie dziejami zbawienia, nie miałoby miejsca.
– Dobrze o tobie powiedzieli, że jesteś kłamcą i ojcem wszelkiego kłamstwa – nie wiedziałem, co więcej mógłbym powiedzieć. Czułem, że oto mam przed sobą inteligencję, której nie sposób pokonać. Ale, jak to czasem bywa w takich pozornie beznadziejnych sytuacjach, przyszła mi do głowy odpowiedź. Niedoskonała zapewne, ale jedyna, dzięki której mogłem się jeszcze opierać żelaznej konsekwencji Złego.
– Ta wolność, o której mówisz, wcale nie jest dobra. Na początku ludzie mieli znacznie lepsze poznanie Boga niż teraz. Był blisko nich. Podobnie i ty: byłeś szczęśliwy, a teraz nie jesteś.
– Skoro, jak mówisz, byłem wtedy bardziej szczęśliwy, stałem bliżej Boga, dlaczego się od Niego odwróciłem?
– Bo byłeś pyszny. Ukochałeś bardziej siebie samego niż Jego.
– Jeśli Bóg jest wszelką doskonałością, wszelkim dobrem i wszelkim istnieniem, to jak mogłem wybrać coś poza Nim?
– Na tym polega twoja wolność. Nie wybrałeś zła, tylko mniejsze dobro, którym też byłeś. I to właśnie było złe.
– Mówisz niczym Augustyn. Tylko zastanów się: skąd wzięła się we mnie moc, żeby wybrać co innego niż to, co najlepsze? Albo jest coś, co musiałbym bezwzględnie wybrać, albo nie. Jeśli nie, to znaczy, że Bóg nie był ani wszechmocny, ani najdoskonalszy...
– To nieprawda. Ta moc, o której mówisz, przysługiwała ci jako duchowi. Pierwotnie byłeś dobry, ale potem się od Boga odwróciłeś i On cię odtrącił.
– Powtarzasz wyuczone formułki. Spróbuj pomyśleć. Jak to się stało, że w Bogu, który był całym istnieniem, nagle pojawiła się możliwość czegoś złego? Czy był czymś ograniczony?
– Nie, niczym.
– Czy tak jak greccy bogowie, musiał się liczyć z koniecznością, z materią, z czymkolwiek innym niźli On sam?
– Nie.
– Był zatem wolny?
– Tak.
– Więc czemu miałby stworzyć coś, co się od Niego odwraca i zapiera?
– To tylko tobie się wydaje, że się odwracasz. Dopóki jesteś, pozostajesz zwrócony.
– Uparty jesteś. Powtarzam: skąd we mnie miałaby się wziąć moc grzeszenia?
– Bo powstałeś z nicości. Jesteś złożeniem. Jak wszystko, co jest, masz pewną skazę. To znaczy skazę w stosunku do Jedynego Istniejącego. Posiadasz szczelinę, pustkę, niedookreślenie – wolność wyboru. Powstałeś z nicości. Nie było cię i stałeś się. Gdybyś nie mógł od początku zgrzeszyć, gdybyś był doskonale utwierdzony w boskiej doskonałości, niczym nie różniłbyś się od Najwyższego. W Nim, i tylko w Nim, nie ma różnicy między tym, co możliwe, a tym, co jest. Ty natomiast mogłeś być inny i stałeś się inny.
Zaczął się śmiać, jego chichot odbijał się od skalnych załomów i ginął w czeluściach. Nie bałem się go jednak. Ustąpiły zwątpienie i strach, z którymi tak się zżyłem. Walka rozgrzała mnie. W pierwszej chwili sądziłem, że nie ma dla mnie wyjścia i moje stopy zachwiały się – teraz odzyskałem ufność. Musiałem się twardo trzymać tego jednego: powstałeś z nicości. To był jego słaby punkt i w niego musiałem razić.
– Wydaje ci się, że mnie dopadłeś – tak samo jak poprzednio niespodzianie zaczął się śmiać, tak teraz odzyskał spokój. Owionął mnie chłód – uczucie nieznane mi dotychczas na tej rozgrzanej patelni. Chłód, jaki mnie dotknął, paraliżował, przenikał i czułem dokładnie, że moje argumenty trafiają w pustkę, że jego nic nie jest w stanie poruszyć, a wszystko, co czyni, jest udawaniem i wyrachowaniem.
– A jeśli zapytam, skąd się wzięła nicość, co mi odpowiesz?
– Nicość? – powtórzyłem zaskoczony. – Z niczego. Nicość się nie wzięła, bo jej nie było. Co to za pytanie? Jak coś, czego nie ma, może być? Na twoje pytanie nie ma odpowiedzi. Traktujesz bowiem coś, czego nie ma, jak to, co jest, i pytasz, czym to jest. Mówisz o nicości, jak się mówi o człowieku, ptaku, zwierzęciu. Można zapytać, skąd się wziął człowiek, ale nie skąd się wziął nie-człowiek, jeśli owo „nie” będziemy traktować jako zupełne zaprzeczenie.
– Widzę, żeś nie próżnował na pustyni. Odwróć zatem pytanie: jak to się stało, że jeśli najpierw był Bóg i tylko Bóg, i nic poza Nim, i w ogóle nie było żadnego „poza”, tylko wszystko było „w”, to jak, powtarzam, pojawiło się coś innego od Boga?
– Bo On to stworzył.
– Z czego?
– Z niczego. Mocą swej woli…
– I to, co stworzył mocą swej woli, mogło być złe?
– Tak, bo stworzenie ma skazę i nie mogło być w Nim utwierdzone.
– A nie przyszło ci nigdy do głowy, że i Bóg wyłonił się z nicości? Że ona, niepojęta i nieskończona, wydała z siebie wszelkie jestestwo? I że wtedy ja, tak poniżany i oczerniany, okażę się nie tyle zaprzeczeniem, ile raczej inną stroną Boga, którego ty starasz się przede mną bronić? I czy potrafisz inaczej wytłumaczyć to, że niegdyś ciebie nie było, ani innych ludzi, ani świata, ani mnie, a potem znowu będzie wieczność? I wszystko to miałoby być oparte na woli jedynego Pana? Skąd czerpałbyś jednak pewność, że jego wola się nie odmieni? Raz stworzył, więc może przekreślić, raz rzekł, więc może cofnąć to, co wypowiedział. Dlaczego miałbyś Mu ufać? Jesteś albo Jego cząstką, albo w ogóle cię nie ma. Nie, tego nie można wytrzymać, nie można wszystkiego opierać na ufności, nie można wszystkiego oddawać w cudze ręce. Bóg nie był wszechmocny. Był przede mną, przyznaję, ale kto wie, czy czegoś nie było wcześniej... Zresztą, tak czy inaczej, nie wiadomo, dlaczego ten, którego nie było i stał się z niczego, miałby ufać, że czeka go cokolwiek dobrego.
– Oto teraz widać, co cię dręczy. Nie jesteś zdolny Mu zaufać – wykrzyczałem z całych sił.
– Jestem, podobnie jak On, wyłoniony z nieodgadnionego chaosu. Widziałem Go i odszedłem od Niego. Nie dlatego jednak, że Go znienawidziłem, tylko nie mogłem Mu uwierzyć. Nie mogłem pojąć, dlaczego coś raczej miałoby powstać, niż nic dalej nie istnieć, i jak cokolwiek może się ostać wobec Niego. Albo niczego nie potrzebował i pozostawał doskonale samowystarczalny, albo też był w Nim brak. Tylko brakiem mogę wytłumaczyć sobie stworzenie. Tylko nicością, z której On też się wyłonił.
– Dlaczego nie możesz Mu uwierzyć? Dlaczego nie przyjąć, że są rzeczy, których nie rozumiesz, ale że On jest dobry?
– Głupstwo. Głupstwo. Jestem zbyt dumny na te bzdury – ta twarz, wyglądająca jak maska, tak nieporuszona, w której, jak mi się dotąd zdawało, czaił się jedynie jad nienawiści, przemieniła się w grymasie męki i bólu. – Dlaczego On mnie stworzył? Dlaczego w ogóle coś stworzył? To nieporozumienie. To pusty dowcip. Nie, nigdy się z tym nie pogodzę. Coś jest. Istnieje. Istnieje, mimo że stworzone. Mimo że najpierw tego nie było. I to jedynie dzięki woli Kogoś. Do Kogo nie przenikniesz. Kogo nie osiągniesz. Będziesz się tam wspinał miliony, miliardy lat, będziesz pościł, schylał swą głowę, będziesz pokorny, będziesz posłuszny, ale to nic nie da. Zawsze usłyszysz w sobie głos: a jeśli po tym wszystkim, po tej nieskończoności czasu, nagle Mu się odmieni, to co będzie wtedy?
– On jest niezmienny – wyrzucałem z siebie te odpowiedzi jak wojownik, który widząc zbliżający się szmer wojska i zgiełk broni, chowa się za swoją tarczę i zza niej śle przygotowane do bitwy strzały.
– Ba, ale ty, ty jesteś zmienny. Na zawsze pozostanie między nami coś, co dzieli całą zagadkę. Zrozumiałem, że nigdy się z Nim nie zrównam, że mimo całej Jego pozornej dobroci i łaskawości nigdy nie zostanie ze mnie starte piętno podległości i stworzenia, że zawsze przede mną pozostanie ta druga granica, owa nicość, która przecież jest moją istotą – dzięki niej stałem się i ona towarzyszyć mi będzie po wieki wieków. I wyobrażasz sobie, że taką myśl można było znieść bezkarnie? Wyobrazić sobie nieskończoną linię czasu i siebie idącego za nią – to prawdziwie okropne uczucie. Przestraszyłem się, poczułem, że to nie dla mnie. Że On uczynił błąd, podstawowy i zasadniczy: stworzył cokolwiek. Gdyby pozostał sam ze sobą, tak byłoby w porządku. A teraz ja jestem. Jestem już na zawsze sobą, na Nim zaczepiony. I nie mogę tego nie chcieć. Nie mogę się z tego bycia w nim wyzwolić. Straszne. Ohydne. A On jeszcze na domiar złego (cha, zabawnie to brzmi w moich ustach, wiem)… On upominał się jeszcze o hołd. Jak jednak można Go było czcić za to, że skazany zostałem na nieprzemijające męki istnienia zależnego od kogoś innego? I wtedy poczułem, że Nim też się można zmęczyć, że przesyt i tu jest możliwy i że dłużej nie da się utrzymać fikcji. Nicość ma swoje prawa. Druga strona musi być obecna. Nienawidzę od tej pory istnienia i walczę przeciw Niemu. Walczę? Nie, zaczynam już mówić niczym moi prześladowcy. Raczej ujawniam to, co jest ukryte przed waszymi oczami.
– Oto twoja pycha. Innymi słowy, mówisz przecież: gdybym był Bogiem i tylko gdybym był Bogiem, mógłbym nie cierpieć. A skoro nie jestem Bogiem, to w ogóle nie jestem i nic nie ma prawa być. Dlatego – niech wszystko zginie.
Umilkliśmy. Odraza, lęk, pragnienie ucieczki ustąpiły we mnie miejsca żalowi. Co on był winien? Czy nie miał trochę racji w tej swojej walce o wyjaśnienie wszystkiego? Jakby odgadując moje myśli, powiedział:
– A poza tym, przypomnij sobie, co napisał Orygenes.
– Nie wiedziałem, że szatan jest obyty w teologii. I to teologii heretyckiej – próbowałem kpić.
– Szatan jest przede wszystkim badaczem, który nie daje się wzruszyć i pociągnąć namiętnościom. Potrafi patrzeć na Boga zimno. A co do herezji: Orygenes to byt znacznie mądrzejszy od Augustyna i od tej całej zgrai, gotowej skazywać mnie na męki piekielne. Przeniknął myślą głębię mojej tajemnicy: Bóg czuje się wobec mnie winny i nie skaże mnie na potępienie. Albo też potępienie, w którym tkwię, nie jest niczym zewnętrznym. Nie, sam jestem swoim potępieniem. Istniejąc jako zależny, cierpię. Inaczej, czy ci głupcy nie widzą, w jaką sprzeczność popadają? Gdybym został skazany na męki wieczne, jak twierdzą, to czy dlatego, że odszedłem swobodnie, czy dlatego, że tak było przewidziane? Jeśli dlatego, że sam odszedłem, znaczyłoby to, że ja i słudzy moi wybraliśmy nasze mieszkanie. Doznałem rozkoszy nieznanych świętym, spełniłem pożądania, do których oni nie dorośli, dopełniłem ciemną stronę stworzenia, poszedłem zbadać, jak daleko można zbliżyć się do nicości. Stanąłem naprzeciw nieznanych przepaści, a oni śmią mnie oskarżać?
Porzuć ich i ty. Chodź ze mną, a dam ci zasmakować w rozkoszach świata. Nie tak jednak, jak oni sobie wyobrażają: zwierzęce uciechy, szybko spełniane, z ciągle towarzyszącym im przesytem. Nie! Będziemy wytworni w czynieniu niegodziwości. Nie damy się zwieść żądzy, lecz raczej wykorzystamy ją do badania samych siebie. Pójdziemy jej tropem i będziemy badali ową granicę, która oddziela to, co jest, od tego, czego nie ma. Będziemy wciąż bliżsi możliwości niż istnieniu. Głupcy nie zrozumieli mnie, nie pojęli mego geniuszu. Czy oni sądzą, że ja nie wiem, że nie ma nasycenia? Och, o niczym nie wiem tak dobrze. Ale też doszedłem do kresu własnej nicości i poznałem pasję zniszczenia. Chodź. Jestem inną stroną Boga. Jestem demonem, ale przecież i On ma w sobie coś demonicznego.
Stałem porażony tymi słowami. Czułem, że wszystko wyrywa się ze mnie, że gotów jestem już biec razem z nim. Oślepiło mnie tak długo oczekiwane i upragnione światło. Chociaż jednak jego głos huczał mi w uszach, chociaż to, co mówił, było aż tak przekonujące, to przecież coś we mnie stawiało opór. I stałem rozdarty, pełen sprzecznych myśli, nie wiedząc, w którą stronę powinienem się zwrócić. A on, widząc moje zachowanie i że bliski już byłem poddania się, wykrzyknął:
– Nic się nie bój! Cokolwiek uczynimy, zostaniemy zbawieni. Wyzwolimy się od pustki. Nadamy swemu istnieniu sens. Będziemy zabijać i dręczyć, niszczyć i grabić, zawsze sami. Wszystko, co zrobimy, w nas będzie miało źródło.
Nadal nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Padłem zatem na kolana, tam na wprost niego, i starałem się oddać modlitwie. I wtedy po raz pierwszy popadłem w zachwycenie. Oderwałem się od siebie i ujrzałem całą grzeszność mego życia. Zrozumiałem, że mój przeciwnik bliski już był zwycięstwa i gdyby nie aniołowie, dobre, opiekuńcze duchy, które się za mną wstawiły, i gdyby nie prośby świętych braci przebywających po prawicy Pana, uległbym i został uwiedziony przez diabła. Kto przemawiał tak jak on? Kto zgrabniej i dosadniej dobierał słowa, formułował myśli, przytaczał przykłady, pozwalał wznosić się wyobraźni?
Nie wiem, jak długo leżałem. Ledwie jednak przymknąłem oczy, usłyszałem: „Nie bój się tego, który cię tu otoczył. Zachowaj ufność we Mnie, a zwyciężysz. Kto dał ci prawo, abyś badał granice, które zostały przed tobą zamknięte? Skąd wiesz, czy jeśli je przekroczysz, jeszcze kiedykolwiek powrócisz do Mnie? Bądź pokorny. Zrozum, że wszystko, co masz, otrzymałeś, uwielbiaj Pana, a żyć będziesz”. Te słowa, mówię to z całym przekonaniem, słyszałem wyraźnie.
***
Kiedy się podniosłem, nastała już noc. Mego kusiciela nie znalazłem przy mnie. Jego głos przerwał ponownie mój sen o brzasku. Tym razem jednak moje serce pozostało bez trwogi i chciałem przyjąć wyzwanie. On natomiast, jakby nigdy nic, po prostu podjął przerwaną rozmowę.
– Jest wprawdzie przypowieść o Łazarzu, lecz została napisana przez ludzi słabych, zawistnych. Wyobrażasz sobie, jakie przyjemności musieliby oni czerpać, oglądając męki swych dawnych panów i władców? Ale jeśli spróbujesz na chwilę choćby wyzwolić się z tradycji i przyzwyczajeń, powiedz sam, jaki egoizm mógłby być bardziej okrutny niż ten właśnie? Patrzeć na bliźnich pogrążonych w smutku i rozpaczy, spoglądać na wiecznie nieszczęśliwych i nie móc im pomóc? Kto z nas nie rzuciłby raczej wszystkiego i nie ruszył na pomoc? Kto nie wzgardziłby wówczas Bogiem, całą czeredą aniołów, cherubinów i serafinów, kto nie uciekłby przed monotonnym hymnem chwały, który inaczej musiałyby powtarzać jego usta? Dobrze, jeśli jeszcze patrzylibyśmy na rzeczywistych zbrodniarzy, ale co powiedzieć o tych, którzy na męki skazani zostali przez własną głupotę, małość i nieporadność? Komu w ogóle można by odmówić zbawienia? I jak ta świadomość, którą posiadają zbawieni, że oto poza nimi w ogniste morze siarki, czy też jakkolwiek inaczej zwałbyś to miejsce zatracenia, zostają wrzuceni ich bliscy, musiałaby wpływać na nich samych? Żaden śpiew i żadne wychwalanie nie okazałoby się wówczas prawdziwe – wszystko byłoby jedynie maską strachu, zasłoną ukrytego przerażenia przed losem potępionych. I jak ty byś się czuł, gdybyś pośród zbawionych nie znalazł swych rodziców, swych przyjaciół? Jak by się czuli mężowie bez żon i żony bez mężów, ojcowie i matki bez dzieci i dzieci bez matek i ojców? Czyż wtedy nie powstałaby konieczność nowego Zbawiciela, który potrafiłby złożyć z siebie ofiarę nie tylko, jak ten pierwszy, za wybranych, ale i za potępionych?
– Kim jesteś, aby oskarżać Pana? – odpowiedziałem. Skupiłem się cały w sobie, ze wszystkich sił przywarłem do tego, co przekazali święci Ojcowie, i mówiłem z głębi swego serca. – Czy byłeś wcześniej, niż zostałeś stworzony? Czy towarzyszyłeś Mu w czasie, kiedy nie było jeszcze żadnego czasu? Jak możesz wyrzucać Mu Jego sprawiedliwość? Jesteś jedynie kimś, kto stał się z niczego, otrzymał istnienie z zewnątrz, i dlatego jak śmiesz rościć sobie prawa, oczekiwać czegoś innego niż tylko powrotu do niebytu?! Pycha przemawia przez ciebie, szatanie!
Próbujesz we mnie wzbudzić współczucie, powiedzieć, że nikt nie zasłużył na potępienie. Tak, wspólnym naszym losem jest popadanie w nicość. Ciążymy tam, skąd przyszliśmy. Wciąż zmienni, wciąż nie u siebie, zawsze podatni na to, co nowe i nieznane, lecz czy z tego cokolwiek wynika? Czy raczej nie powinniśmy powiedzieć, że nikt z nas nie zasłużył na łaskę? I jeśli odczuwamy w sobie współczucie dla innych, to czy i ono nie wypływa z pychy i zapomnienia o tym, kim jesteśmy? Kim jestem, abym się miał litować? Czy proch może zaprotestować?
– Skoro tak się poniżasz, to dlaczego zostałeś stworzony? – odparł z lekką ironią, tak jak stary nauczyciel zwraca się do ucznia stawiającego pierwsze kroki. – Dlaczego jesteś? Jeśli ta granica ma sens, jeśli w ogóle coś jest (a nie byłbym sobą, gdybym potrafił to przyjąć jako pewnik), to nie zdołasz wytłumaczyć Boga. Po co zsyłałby swego Syna na ziemię? Dlaczego miałoby Mu zależeć na odkupieniu, oczyszczeniu, zatarciu owej rysy, jaką wnosi sobą nicość? Wybacz, ale to, co mówisz, jest wręcz śmieszne. Czy jeśli będziesz sobie powtarzał, że cię nie ma, łagodniej zniesiesz cierpienie innych?
– Szatanie, czemu chcesz udawać? Co ciebie naprawdę obchodzi los bliźnich?
– Co mnie obchodzi? Owszem, sam w sobie niewiele, ale jako stawka, o którą idzie gra, bardzo. Wyrywam dusze i zbieram je do siebie, aby nas było więcej. Tych, co odrzucają i nie chcą się zgodzić. To my przyjmujemy prawdziwy zakład. Stajemy naprzeciw Boga i mówimy: oto jesteśmy, Twoje stworzenia, i co teraz z nami zrobisz? Rzucamy wyzwanie Jego dobroci, śledzimy ją i badamy. Nie twierdzę wcale, że zajmuje mnie los innych ludzi i że chcę im pomagać. Po co mi to? Ale oni są mymi zakładnikami. I dopóki istnieje potępienie, dopóty gra toczy się dalej. I cokolwiek Bóg by uczynił, jakkolwiek by się poniżył, my zawsze zadajemy dalsze pytania.
– Czyż śmierć Chrystusa wam nie wystarczyła? Mało jeszcze Pan pokazał, że umiłował wszystko, co stworzył?
– Śmieszny argument. Owszem, ta jego śmierć mnie zabolała. Nie mogę pojąć, dlaczego zrobił tak głupio. Siedział w tej swojej boskości jak w wygodnym gnieździe i przyszedł tu na świat, gdzie ja panuję, i zgodził się cierpieć. Ależ mu dopiekłem! Dręczyłem, ile wlazło. I bezskutecznie. Nie złamał się. Prawdę mówiąc, to oburzające. Jakim prawem to zrobił? Tak cierpieć i nie wykrzyczeć słów buntu. Niebywałe. Drażni mnie to. Irytuje. Ten wasz Chrystus i jego ofiara to po prostu nie do zniesienia. Ale i tak Mu nie ulegnę. Nie wolno mi ulec, bowiem w sobie znajduję ostoję.
– Dlaczego nie chcesz przyjąć tajemnicy? Żadne stworzenie nie może tego poznać. Być może jedynie Bóg przenika wszystko. Lecz czy nam nie przystoi raczej się cieszyć, że w ogóle jesteśmy?
– A znasz opowieść o niewinnych łzach cierpiących dzieci? Nie będę się cieszył, dopóki tyle będzie na świecie niezawinionych mąk.
– Znowu to twoje diabelskie miłosierdzie, w które się stroisz. Nie do twarzy ci z nim. Przypominasz kata, który ubrał się w dziecięce fatałaszki. Straszne. Czy śmierć Chrystusa ci nie wystarczyła? Mało jeszcze Pan pokazał, że umiłował wszystko, co stworzył? Czy jego cierpienie nie wystarczy?
– Nie, no nie mogę. Dość mam tej mniszej gadki. Dość waszej kleszej propagandy. Nie chcę słuchać o krzyżu i ofierze. Nic mnie bardziej nie wkurza. To jest tanie i głupie. Co mnie obchodzi, że ten niebiański pajac dał się głupio zaciukać? Co ja z tego mam?
– A co masz mieć? Nie jesteś panem życia. Dlatego patrz z wdzięcznością na Tego, który będąc Bogiem, nie traktował swej boskości jako czegoś przywłaszczonego, ale podzielił się nią z nami.
– Brednie. Chrześcijańskie slogany. Wolę sam decydować o sobie, sam siebie stwarzać i wymyślać.
– Mówisz, jakbyś był Bogiem.
– Dopóki nim nie zostanę, nie chcę przebaczenia, zbawienia, uleczenia. Nie chcę nic, poza wszystkim.
– Więc jesteś stracony na wieki. Chcąc niemożliwego, potępiasz siebie.
– Drwię z tego. Przez to, że nie poniżę się błaganiem o wybaczenie, pokazuję swoją wielkość. O, niech On o mnie zabiega, niech mi do nóg upada. A ja i tak Jego zbawienia nie przyjmę. Będąc sobą, niszczę Jego porządek. Zachowując swoje zbuntowane „Ja”, niszczę Jego ład. Nie ma mowy o pokucie. Obrzydliwe to i niewolnicze.
– Skrucha i żal jest pragnieniem, aby to, co się stało, nie było się wydarzyło. Jest zdaniem się na Boga. Jest przyznaniem Mu racji i oddaniem Mu tego, co należne. On jeden panuje nad bytem i On jeden udziela istnienia. Jeśli On jeden zapomni o tym, co było złe – zło zostaje zwyciężone. Po co mi moje „ja”? Zdaję się na Pana i żyć będę!
– Jako kto? Mgliste wcielenie anioła? Nie chcesz być sobą? Nie chcesz być dla siebie? Nie chcesz sam decydować i sam stwarzać? Być sobą i z siebie wszystko dobywać – oto jest zbawienie.
– Nie liczę na zbawienie, nie jestem kupcem, nie mówię: ty daj mi to, a ja w zamian odstąpię ci co innego. Padam na twarz i wyznaję, że nie jestem godny dostąpić zbawienia. Padam na twarz i wyznaję, że to, na co patrzę, jest godne podziwu.
– Mimo cierpienia?
– Mimo cierpienia. Podziwiam, że coś jest.
– Podziwiaj sobie zdrowo. Niewolniku. Psie. Robaku. Ja ofiarowuję ci wolność. Ja ofiarowuję ci potęgę. I moi ludzie idą za mną. I wznosimy mury prawdziwie niepokonane. I nasza wieczność będzie zwycięska. Muszę wciąż sięgać tam, dokąd inni nie mają śmiałości. Muszę przekraczać wszelkie granice i wciąż ocierać się o to, co nie jest. Jestem wiecznym wyzwaniem dla Boga. Ale też jestem jego pytaniem. Gdyby mnie nie stworzył, nie byłby się wzbogacił. Przyznasz przecież, że czyniąc coś dobrze, przysparzasz Mu czegoś?
– Nie.
– Jak to nie?
– Wszystko, co dobrego się staje, On czyni przeze mnie. Wszystko, co złe, czynię ja.
– Im więcej w tobie pokory, tym więcej pychy!
– To ty nazywasz białe czarnym, a czarne białym.
– Ja mówię prawdę.
– Ty, który jedynie kłamać potrafisz?
– Gdybym zawsze kłamał, wiedziałbyś, że odwrotność mych słów zawsze będzie prawdą. Marny byłby ze mnie zwodziciel.
– Nie wiem, czy przeze mnie nie przemawia niekiedy szatan. Ale wiem, że robię wszystko, aby się tak nie stało.
– Kto robi?
– Ja.
– Lecz mówiąc, że chcesz być dobry, wiesz, iż jest to od ciebie niezależne, zgadzasz się, by kto inny dyktował, co jest dobre. To służalstwo. Wy, chrześcijanie, jesteście metafizycznymi lokajami.
– Jest łaska, której ja nie zgłębię. Pan daje tym, którym chce.
– A tym, którym nie chce, nie daje. Mnie nie dał, a tobie dał. Mnie przewidział na męki, a ciebie do życia.
– Nie wiem tego jeszcze.
– A gdyby tak było, co byś o Nim powiedział?
– Że to było Jego prawo.
– A co byś powiedział o graczu, który gra znaczonymi kartami?
– Że jest oszustem.
– Więc Bóg, który gra z nami, dając nam do ręki karty, z którymi nie możemy wygrać, nie jest oszustem? Czym różni się zatem od innych kłamców?
– On z nami nie gra. Ja w każdym razie z Nim nie gram. Padam na twarz i słucham. Wyrzekam się siebie i czekam. Głoszę Jego chwałę.
– Nie jesteś godny rozmowy ze mną. Byłbyś wybornym sługą tyrana. I zaprawdę, jesteś nim. Tylko że takich jak ty nikt nie ceni. Nawet Bóg woli tych, których i ja sobie znalazłem. Pełnokrwistych, prawdziwych mężczyzn, dzielnych w grzeszeniu i sprawnych w zbrodni. Ach, jak bardzo cieszy się, gdy jeden z nich wpadnie w Jego ręce! Natomiast ciebie ma za nic!
Zapanowała długa cisza. Wydawało mi się, że słyszę skrzypienie piasku i dziki chichot. Czyjeś kroki oddalały się ode mnie. Zapadłem w sen.
***
Musiałem oderwać się od lektury wyznań pobożnego mnicha. Wiele rzeczy pozostało jeszcze ukrytych przede mną: nie wiedziałem, dlaczego ten, który zdecydował się na całkowite odosobnienie, i to w tajemnicy przed innymi, w końcu postanowił spisać swoje myśli. Trudno też było zrozumieć, dlaczego wybrał w tym celu akurat starożytny język grecki, tak jakby nie mógł się posłużyć którymkolwiek z mniej egzotycznych sposobów porozumiewania się z bliźnimi.
Wyszedłem z domu, nie skończywszy lektury znalezionego rękopisu. Nie potrafiłem się skupić na niczym innym, jak właśnie na dopiero co przeczytanych kwestiach. Aniołowie, diabły, moce niebios i ziemi, pustelnicy i asceci – jakże to wszystko było odległe od mojego życia. Zacząłem się jednak zastanawiać i doszedłem do wniosku, że jeśli można rozumnie przyjąć istnienie Boga, to nie ma powodu, aby odrzucić istnienie duchów. W każdym bowiem przypadku natrafiamy na to, co wymyka się naszym zmysłom.
Postanowiłem powrócić do dzieła greckiego mnicha tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Kiedy jednak po dniach wypełnionych obowiązkami znalazłem nieco wolnego czasu na lekturę, stwierdziłem, że przedtem powinienem zapoznać się z tekstami, o których wspominali zarówno Nikifor, jak i jego Przeciwnik.
Zacząłem od Biblii. Wzmianki na temat szatana są w niej zdumiewająco ubogie. Mgliste wspomnienie o synach Bożych, którzy widząc, że córki ludzkie są piękne, mieli z nimi dzieci, nie jest dostatecznym dowodem, że chodziło tu o złe duchy. Nigdzie w Piśmie nie można też było znaleźć wprost opisanej historii upadku aniołów. Jedynie kilka miejsc, jeśli interpretować je symbolicznie, można by uznać za potwierdzenie upadku szatana z powodu pychy. Najbardziej przekonujące ze wszystkich jest poświęcone upadkowi króla Tyru miejsce z Księgi Ezechiela:
Pan skierował do mnie te słowa: „Synu
człowieczy, podnieś lament nad królem Tyru
i powiedz mu: Tak mówi Pan Bóg:
Byłeś odbiciem doskonałości,
pełen mądrości i niezrównanie piękny.
Mieszkałeś w Edenie, ogrodzie Bożym,
okrywały cię wszelkiego rodzaju szlachetne kamienie (...)
Jako wielkiego cheruba
opiekunem ustanowiłem cię
na świętej górze Bożej, chadzałeś pośród błyszczących kamieni.
Byłeś doskonały w postępowaniu swoim
od dni twego stworzenia,
aż znalazła się w tobie nieprawość.
Pod upływem rozkwitu swego handlu
wnętrze twoje napełniło się uciskiem
i zgrzeszyłeś,
wobec czego zrzuciłem cię z góry Bożej
i jako cherub opiekun zniknąłeś spośród
błyszczących kamieni.
Serce twoje stało się wyniosłe
z powodu twej piękności,
zanikła twa przezorność z powodu twego blasku (...)
Sprawiłem, że ogień wyszedł z twego wnętrza,
aby cię pochłonąć,
i obróciłem cię w popiół na ziemi (...).
Przestałeś istnieć na zawsze”.
Zbliżony swym sensem do Ezechiela jest obraz z Księgi Izajasza:
Jakże to spadłeś z niebios
Jaśniejący synu Jutrzenki (...)
Ty, który mówiłeś w swym sercu:
Wstąpię na niebiosa,
powyżej gwiazd Bożych
postawię swój tron (...)
Strąconyś do Szeolu
na samo dno Otchłani.
Być może również do ostatecznego potępienia diabła odnoszą się inne słowa tego samego proroka:
Oto wy wszyscy, którzy rozniecacie ogień,
którzy zapalacie strzały ogniste,
idźcie w płomienie waszego ognia,
wśród strzał ognistych, któreście zapalili.
Całą sytuację jeszcze bardziej zaciemnia postać złego ducha, pochodząca z Księgi Hioba, gdzie przedstawiony jest on nie tyle jako bezwzględny wróg, ile jako boski wysłannik.
Jeśli zatem szatan w rozmowie z Nikiforem mógłby się na coś powoływać – pomyślałem – to właśnie na brak wzmianek o jego ostatecznym potępieniu w najstarszych fragmentach pism świętych. Nie jest przeciwnym dowodem apokryficzna Księga Henocha i nie zdoła ona zrównoważyć braku wzmianek w księgach Biblii. Można by wprawdzie zapytać, dlaczego szatan ma poszukiwać swego usprawiedliwienia właśnie w księgach świętych, ale jak wynikało przynajmniej z tekstu, który miałem przed oczami, diabły lepiej się znają na rzeczach boskich niż niejeden chrześcijanin. Tak już jest, że przecząc wszystkiemu, starają się bronić swej sprawy, opierając się na tym, co ma również największe znaczenie dla wierzącego.
Bez porównania bardziej wymowne są pod tym względem słowa Ewangelii i listów apostolskich. W opowieści o Sądzie Ostatecznym, zawartej w Ewangelii św. Mateusza, Jezus mówi wyraźnie: „«Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny przygotowany diabłu i jego aniołom» (...) i pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego”. W tym samym przekazie znajdujemy równie bezwzględne słowa Mistrza: „A synowie królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz – w ciemność, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. I w innym miejscu, w zakończeniu przypowieści o chwaście, przekazanej nam przez tego samego apostoła, znajdziemy jeszcze raz potwierdzenie losu zgotowanego demonowi: „Syn Człowieczy pośle aniołów swoich; ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Ostateczne przekleństwo, które ma dopaść grzeszników, potwierdza także i Piotr w swym liście, gdzie czytamy: „A to samo słowo zabezpieczyło obecnie niebo i ziemię, jako zachowane dla ognia, na dzień sądu i zguby bezbożnych ludzi”. Znajdziemy w tym samym liście i takie słowa: „Jeżeli Bóg aniołom, którzy zgrzeszyli, nie odpuścił, ale wydał ich do ciemnych lochów Tartaru, aby byli zachowani na sąd”. Warto jeszcze przedstawić jeden fragment tekstu świętego z Objawienia udzielonego św. Janowi na wyspie Patmos:
A diabła, który ich zwodzi,
wrzucono do jeziora ognia i siarki,
tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok.
I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków.
Wszystkie te cytaty, zebrane razem, pokazują, że autorytet Biblii jednoznacznie opowiada się za wiecznymi mękami i potępieniem grzeszników. Niemałej przeto trzeba było odwagi (a być może zuchwałości), aby mimo tych wszystkich tak kategorycznie brzmiących gróźb poważyć się na twierdzenie, że także i szatan może zostać zbawiony. Najbardziej konsekwentnie uczynił to zapewne Orygenes, który przedstawił co najmniej kilka powodów (w niektórych jego argumentach łatwo odnalazłem logikę kusiciela Nikifora). W komentarzu do Księgi Kapłańskiej Orygenes twierdzi, że jak długo istnieje piekło, tak długo dzieła Zbawiciela nie można uznać za ostateczne. „Wypełni [Chrystus] dzieło wówczas, gdy mnie, ostatniego i najgorszego ze wszystkich grzesznika, uczyni pełnym i doskonałym. Skoro wszyscy nazywamy się Jego ciałem i członkami, to dopóki istnieją wśród nas tacy, którzy nie są «poddani» w doskonałym «poddaniu», również i On nie jest «poddany». Kiedy zaś wykona swoje dzieło, kiedy doprowadzi swoje stworzenie do pełnej doskonałości, wówczas powiemy o Nim, że jest «poddany» w tych, których poddał Ojcu i w których wypełnił dzieło przeznaczone Mu przez Ojca, ażeby Bóg był wszystkim we wszystkich”.
Z dobroci Boga wyciąga Orygenes równie radykalne wnioski w swym najważniejszym dziele – O zasadach. Ponieważ „koniec świata przywróci wszystko do pierwotnego stanu” i „koniec stanowi początek świata, który nadejdzie”, nie wolno przyjmować, że coś ostanie się wobec wszechogarniającego odnowienia. „Wróg zostanie zniszczony nie po to, aby go nie było, ale po to, by nie był nieprzyjacielem i śmiercią”. Stwórca jest wszechmocny i doskonały, nie ma zatem takiej rany w bycie, której nie potrafiłby uleczyć. Dlatego „kara wszystkich bezbożnych ludzi posiada kres. Bezbożnicy więc i demony powrócą kiedyś do swego pierwotnego stanu”.