Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie wiem kiedy dokładnie zrodził się projekt stworzenia nowego człowieka, istoty z jednej strony niemal zwierzęcej, bo bez duszy i bez odniesienia do Boga, z drugiej niemal boskiej, bo wolnej od cierpienia i prawie nieśmiertelnej. Być może o niej śnili już filozofowie Oświecenia, przygotowując wielki przewrót jakim była Rewolucja Francuska. Dość, że za sprawą Klausa Schwaba i Światowego Forum Ekonomicznego w Davos projekt zyskał charakter uniwersalny i na stałe zagościł w świadomości Zachodu. Jego realizacja będzie prowadzić do katastrofy. Taki jest prosty efekt bezbożnych, świeckich utopii. Ta demoliberalna nie jest mniej niebezpieczna niż komunistyczna. O tym opowiada książkaKońcowe odliczanie. Start up projektu transczłowieka. Napisałem ją i wydałem (pod tytułem Przerwa w pracy) w 2009 roku, kiedy to w Polsce niemal nikt nie słyszał ani o transhumanizmie, ani o globalizmie, ani nie wyobrażał sobie zawrotnej kariery Yuvala Noaha Hararego, proroka nowej wersji człowieka-boga. Dziś to się zmieniło. Dlatego też, paradoksalnie, obecny czytelnik będzie mógł lepiej zrozumieć moją powieść i zawartą w niej przestrogę. To, co tam opisuję jako przyszłe, dzieje się przecież na jego oczach. Końcowe odliczanie to najbardziej powieściowa z moich dystopii. Tak jak Epoka Antychrysta i System diabła pokazuje konsekwencje upadku cywilizacji Zachodu, ale skupia się na jednostce i konkretnym bohaterze. Zachęcam do jej przeczytania tych wszystkich, którzy nie boją się myśleć, ale też tych, którzy zwyczajnie lubią klasyczną prozę. Paweł Lisicki
Kuszący świat "organizacji pozarządowych". Bogaci sponsorzy, konferencje w luksusowych hotelach, sławni, utytułowani prelegenci na wyciągnięcie ręki Każdy marzy, by się tam dostać i zacząć "coś znaczyć". Ale nic za darmo, ten świat ma swoją nieznaną stronę - i to ją właśnie odsłania powieść Pawła Lisickiego. - Rafał A. Ziemkiewicz
Niezwykła to książka. Są w niej wszelkie niezbędne komponenty rasowej powieści sensacyjnej - spisek, miłość i zbrodnia. Jest jednak znacznie więcej. Gorzki, odbity w krzywym zwierciadle obraz współczesnego świata, jego zdegenerowanych elit, chorobliwych idei i wcielonego zła. Dla mnie Końcowe odliczanie to również dość zaskakujący dowód, że Paweł Lisicki jest nie tylko znakomitym filozofem, cenionym redaktorem naczelnym, ale także niesłuchanie wnikliwym satyrykiem. - Marcin Wolski
Powieść Pawła Lisickiego demaskuje głębokie mechanizmy rządzące biegiem otaczającej nas rzeczywistości. Biegiem, którego ewidentnym kierunkiem jest przepaść. Żywa proza nie pozwoli się nudzić, a bogata intryga kryminalna wciągnie każdego. W postaci głównego bohatera Czytelnik odkryje znakomitą analizę kryzysu człowieczeństwa naszych czasów. Polityczne, kulturowe i religijne tło pozwoli zrozumieć, skąd ten kryzys się wziął - i jak się skończy. Krótko mówiąc: dobra lektura gwarantowana. - Paweł Chmielewski - Polonia Christiana
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Końcowe odliczanie jest nowym wydaniem książki Przerwa w pracy opublikowanej w roku 2009 przez wydawnictwo Zysk i Ska
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Agata Łojek
Skład i łamanie wersji do druku TEKST Projekt
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
ISBN 9788380790544
© Copyright by Paweł Lisicki © Copyright for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2024
WydawcaFRONDA PL, Sp. z o. o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Dzień wstał paskudny, ponury, aż trudno uwierzyć, że są możliwe takie dni. Niebo, powleczone ciemnymi brzuchami chmur, charczało i krztusiło się, ślady słońca, miast nieść pociechę skołatanym sercom, czyniły obcy i wrogi świat jeszcze surowszym, niczym oblicze stuletniej szponiastej staruchy. Poza tym zimno i mroczno aż strach. Był maj.
Z nienawiścią pomyślałem, że muszę iść do pracy. A gdyby nie? Przez chwilę wyobrażałem sobie, że zostaję, biorę książkę, zakopuję się w ciepły koc, śpię. W domu pusto, żona wychodziła wcześniej, od wczoraj miałem zepsuty samochód, zawiozła dzieci do szkoły sama. Ale potem jak to wytłumaczę? Chorobą? Złym samopoczuciem? Nic z tego. Byłem w gruncie rzeczy niewolnikiem czasu, obowiązków, oczekiwań. I jeszcze to cholerne zbuntowane ciało. Mdliło mnie w brzuchu, odczuwałem nieokreśloną gorycz. Boże, to potworne, że tak się już sypię – pomyślałem.
Iść do lekarza? Dotknąłem czoła, było zimne. Może bym go przekonał, że w obecnym stanie należy mnie odesłać do domu… Przypomniałem sobie obraz obskurnej przychodni, odrapane ściany, brudną posadzkę, zwiędłe i zapadłe twarze starych ludzi, tłoczących się przy okienkach. Nie było mnie stać na abonament w którejś z nowo otwartych prywatnych przychodni. Raz tam poszedłem i uciekłem, jak zobaczyłem cennik. Już lepiej przezwyciężyć słabość, zebrać się w sobie i wyruszyć.
Do licha, naprawdę ktoś się na mnie uwziął. Cała noga w wodzie, jak zwykle nie zauważyłem tej cholernej kałuży na środku uliczki, nim zdążyłem wyciągnąć stopę, przejeżdżający samochód obryzgał mnie błotem. Zakląłem głośno i z nienawiścią rozejrzałem się po buchających soczystą zielenią ogródkach. W takich chwilach człowiek marzy, żeby się ukryć, zniknąć, przepaść. Nie było wyjścia.
Z zamyślenia wybił mnie zgrzyt tramwaju. W środku jak w puszce sardynek. Co jest, u diabła, dlaczego tylu ludzi się rodzi?! Patrzyłem ze złością na otaczające mnie twarze, kto to zrobił, że jest ich tylu, o połowę mniej i byłoby dobrze, dlaczego nie można ich zredukować!? Te pigułki i lekarstwa jednak nie działają jak trzeba. Ktoś uderzył mnie łokciem, wilgoć płaszczy i spódnic, zmieszana z zapachem potu ludzkiego, lecimy wszyscy po nagłym zahamowaniu na siebie, przeklinam maj i ludzi, i swój samochód, który akurat wczoraj się zepsuł, pieprzony dziesięcioletni volkswagen, i korki, sznury samochodów tkwiące za oknem niczym stada krów, powolne, parują, burczą, przesuwają się opornie, co ja mówię, krowy są wilgotne i ciepłe, i miłe, te zaś suną boleśnie, śmierdzą, nie wiem już, po co to. Koszmar.
Więc w takim nastroju wgramoliłem się do redakcji, zdążyłem jeszcze potrącić kobietę na korytarzu, licho wie, co za jedna, zawsze w takich sytuacjach ktoś musi się napatoczyć. Z najwyższym trudem dopadłem miejsca za biurkiem. Marek, kolega z naprzeciwka, z którym dzieliliśmy pokoik, uśmiechnął się przyjaźnie. No i z czego się cieszysz? – pomyślałem, do żywego dotknięty, ale wymusiłem na sobie życzliwe skrzywienie ust.
W szafce oczywiście zabrakło kawy. Rozejrzałem się za gazetami, też ich nie było. Od kiedy w ramach oszczędności obcięli nam prenumeratę, musiałem z nim staczać niemal walkę o każdy egzemplarz. Tym razem oddał mi bez oporów, widać zdążył przede mną. Udawałem, że czytam artykuł. W rzeczywistości gapiłem się bezmyślnie w ekran komputera, przesuwając od czasu do czasu dla niepoznaki myszką. Zerknąłem na zegarek. Za wcześnie, by pójść na kawę do barku. W drzwiach stanęła sekretarka naczelnego. Przypominała morsa, wyrzuconego przez złośliwą falę na brzeg. Dlaczego u nas nie pracują ładne kobiety? Ostatnia młoda dziennikarka, szczupła, zgrabna, niebieskooka, lubiłem jej twarz naiwną, dziecinną niemal, odeszła od nas dwa lata temu. Sekretarka plotkowała, że Marek ją podrywa, nie wierzyłem w to, przecież miał od niedawna nową kobietę, rzucił żonę, sekretarka się upierała, pokłóciłem się z nią, przegrałem, kilka dni później natknąłem się na nich, Marka i młodą dziennikarkę, jak całowali się przed kinem. O takich jak on mówi się „pies na kobiety”. Cholera, zazdrościłem mu. Mnie ta dziewczyna w ogóle nie zauważyła.
Czego naczelny może ode mnie chcieć? Jego pokoik, dumnie nazwany gabinetem, biały, z oknami wychodzącymi na ciemne, głębokie podwórko, czerwonym dawno temu dywanikiem i biurkiem, niegdyś uchodzącym za nowoczesne, obwieszony był plakatami reklamowymi naszego tygodnika. Nad głową naczelnego wisiał najjaskrawszy, z jego własną podobizną. Kudłata głowa wyskakiwała z rozchełstanej koszuli i wysilonym uśmiechem miała skusić potencjalnych klientów do kupowania naszego pisma. To było jeszcze dawno temu, na samym początku zmian, kiedy wszyscy mieliśmy nadzieję, że się przebijemy, bo mamy ludziom coś ważnego do powiedzenia. Cudowne, niezapomniane chwile, rozkoszowałem się samym aktem pisania, informowania, komentowania, wreszcie wolnego, bez cenzury, ograniczeń, bez tej upiornej samokontroli, która łagodzi i pęta. Był to też okres sukcesu finansowego pisma: udawało się zdobyć reklamy, nakład wzrastał, dostawaliśmy niezłe pieniądze, a ponadto cieszyliśmy się szacunkiem i prestiżem.
Są chwile, gdy wolność i powodzenie idą w parze. Problem polega na tym, że trwają krótko, potem zaś trudno przyzwyczaić się do sytuacji, w której by odnieść sukces, musimy rezygnować z wolności.
Naczelny podał mi rękę. Usiadłem. Kilka zdawkowych pytań o zdrowie. O co mogło mu chodzić? Miałem złe przeczucie. Zawsze się tak zachowywał, kiedy miał oznajmić coś nieprzyjemnego. Przed dwoma miesiącami wezwał mnie i rozmowa też zaczęła się od wymiany grzeczności. „Coś mało piszesz ostatnio – przeszedł wreszcie do rzeczy. – Wiesz, że mamy coraz gorsze wyniki czytelnictwa?”. Nie wiedziałem. „Żal mi ciebie, pracujesz tu od początku, ale sytuacja jest naprawdę trudna. Konkurencja nas wykańcza. Prawdę powiedziawszy, dawno nie napisałeś żadnego znaczącego artykułu. Poza tym zamówiłem badania i okazało się, że ludzie w ogóle nie interesują się polityką”. Zaprotestowałem. Przecież codziennie dostawałem co najmniej kilka listów, kartek, ostatnio też e-maili z pochwałami czytelników. Wzruszył ramionami.
– Szkoda – warknął – że badania tego nie wykazały.
Ostatecznie zgodziłem się na to, że obetną mi pensję.
Sekretarka przyniosła mi kawę, gadaliśmy trochę o polityce, trochę o marnej sytuacji pisma, „ale przecież nie beznadziejnej”. Wreszcie przechylił się przez stół i wręczył mi zaproszenie na dziesięciodniową konferencję: „XXI wiek – duchowe wyzwanie dla zjednoczonej ludzkości”.
– Pojedź sobie, odpocznij trochę, ostatnio masz gorszy czas, zmęczony jesteś – powiedział. No, takiej dawki dobroci nie oczekiwałem. Cholera, może on naprawdę musiał mnie tak urządzić z tą pensją? Popatrzyłem na niego nagle zupełnie inaczej. Facet poczciwy, troskliwy, niezdara wprawdzie, ale cóż.
– Co to za impreza?
Machnął ręką, żebym się nie przejmował.
– Sądząc po liście zaproszonych gości, warto tam być – podrapał się w tył łysiny.
Dziesięć dni spokoju, pomyślałem, w sumie muszę napisać jeden duży tekst. Tylko o czym? Popatrzyłem na program. Kogo tam nie było! Premierzy, posłowie, intelektualiści francuscy, biotechnolodzy i artyści, ważni redaktorzy prasy światowej i księża. Zaplątała się nawet jedna lesbijka z Maroka (światowa liderka ruchu homoseksualnego krajów arabskich, która miała wygłosić referat pod tytułem „Mahomet jako gej”) i naczelny rabin Berlina.
Przestałem przeklinać w duchu cały świat. Po dwóch kawach, już siedząc samotnie i wpatrując się w okno, o które niczym pijane muchy uderzały wciąż krople deszczu, pomyślałem, że to się nieźle składa. Do diabła z duchową przyszłością ludzkości, ważniejsze, że każdy z uczestników miał otrzymać kieszonkowe, pobyt załatwiono w doskonałym hotelu w samym centrum Wiednia, za żarcie też płacą, więc jeszcze na tym zarobię. Miałem wygłosić referat o zagrożeniu demokracji w świecie postkomunistycznym.
Nastrój zmienił mi się jak z bicza trząsł, pożartowałem z Elą, trzecią obok Marka dziennikarką z naszego pokoju. Tak naprawdę nie znosiłem jej. Chuda żmijka, uśmiechała się, zawsze zachowując nienaruszoną linię wąskich warg, oczy czarne, małe, wiercące, krótkie. Trzymała się na smyczy, potrafiła panować nad każdym poruszeniem swego marnego, kościstego ciała. Boże, czy ona w ogóle miała kiedyś piersi? To, co sterczało zza popielatego sweterka, raczej na to nie wskazywało. Wesołość przebiegała po niej niczym iskierki elektryczności po obwodach scalonych, drgała i dygotała ciałem, oczy stały, tkwiły i szkliły się. Dosyć, dosyć, niech to już minie, niech już stąd wyjdę.
Jej też się nudziło, wcale nie miała ochoty do pracy. Moja życzliwość zwiodła ją, chciała mi opowiedzieć o swoich planach wakacyjnych, nic nie słyszałem, kiwałem głową, czekałem, kiedy zawiesi głos, bym mógł jej przerwać i wyjść. Kto to powiedział, że piekło to inni? Nie mogłem sobie przypomnieć, ale tego dnia jak nigdy uderzyła mnie słuszność tego zdania.
Rzuciłem okiem do komputera, na ekranie zdjęcie Jana Pawła II z setkami tysięcy pielgrzymów. Wzdrygnąłem się, ten tłum, te emocje, piekło to inni, im ich więcej i im mniej przestrzeni dla ciszy, skrytości, wsobności, tym gorsze.
Konferencja zaczynała się za dwa dni, musiałem szybko działać. Dziwiłem się, że naczelny nie chciał wyjechać sam, takich okazji może nie być więcej, od dłuższego czasu nie przychodziły do nas zaproszenia na poważne imprezy. Mieliśmy cholerną opinię tygodnika prawicowego, naczelny robił, co mógł, żeby to zmienić, publikował najgorsze swołocze reżimu, lizał dupę wszystkim, czerwonym i różowym, ile wlezie. W porywie szaleństwa zadzwonił do Urbana, żeby ten pisywał do nas co tydzień felieton, stary łotr olał go, płaciliśmy za mało. Naczelny znalazł wreszcie byłego opozycjonistę, przechrzczonego na lewicowca, Cweliński się nazywał, bredził niemożliwie, pisał zdania dłuższe niż Kant w Krytyce czystego rozumu, ale to też nic nie dało, reklamy nie napływały. Układ trzymał nas za gardło i żadne lizusostwo nie pomagało. Nie mogli zapomnieć naczelnemu, że poparł lustrację, za późno się zorientował, wpadł, nie byliśmy w grze. Dziwiłem się, że nie chce skorzystać z takiej gratki, mógłby się pokazać, połasić, przypochlebić, może ktoś by go zauważył, może podał rękę, poklepał po ramieniu i ta cholerna łatka, gorsza niż dżuma, umarłaby, rozpłynęła się jak para. Słyszałeś, naczelny idzie do szpitala, poważna sprawa, oddaje mocz z krwią, codziennie stan podgorączkowy, popatrz na jego policzki, zapadnięte, popatrz na niego, źle wygląda, bardzo źle, ach, to żmijka mi o tym mówiła. Szeptała konfidencjonalnie, pławiła się w przekazywaniu tych informacji, pokazując, jak głęboko została wtajemniczona w sprawy życia i śmierci szefa. Dlatego nie mógł wyjechać. Padło na mnie, w końcu byłem jedynym człowiekiem w firmie, który znał dobrze angielski i niemiecki.
Musiałem kupić bilety na samolot, zgłosić się w biurze fundacji „Otwarte społeczeństwo”, która współorganizowała konferencję, otrzymać formalne zaproszenie. Wszystko sam, jedna sekretarka na urlopie, druga odmówiła, kierownik mojego działu publicystyki się zawieruszył, pewnie znowu chlał w pobliskiej tureckiej restauracyjce. Wpadał tam codziennie po planowaniu i zostawał aż do popołudnia. Wracał, odbijając się od ścian, cuchnąc wódką, bełkotał niewyraźnie, z uporem godnym lepszej sprawy kazał każdej napotkanej osobie odpowiadać na pytanie, czy Turcja powinna zostać członkiem Unii. W szczególnych momentach, kiedy na drodze pojawił się ktoś nowy, zadawał mu podchwytliwe pytanie o sułtanów z XVII wieku i bitwy polsko-tureckie. Na szczęście około szóstej zjawiała się jego żona, drobna zdecydowana kobieta, włosy bez sensu wytapirowane, zawsze nosiła żakiet w szkocką kratę, i zabierała go do domu…
Ela znowu zaczęła gadać, opowiadała o hotelu w Grecji, do którego wyjeżdża z rodziną. Ponoć niedaleko od plaży, dwa posiłki, pokazywała zdjęcia w katalogu, strasznie dumna. Wiedziała, że nikt z nas nie zarabia tyle, żeby mógł sobie na taki wyjazd pozwolić, nawet jeśli hotel okazał się zwykłym dziesięciopiętrowym grzdylem w samym środku innych, podobnych. Nie słuchałem jej, wziąłem zaproszenie, pobiegłem niby pisać artykuł po angielsku. W archiwum skserowałem kilka tekstów o demokracji w krajach postkomunistycznych. Nie było trudno dokonać kompilacji. Pomyślałem z zazdrością, ile można zarobić za takie gadulstwo. Powklejałem jak trzeba, dokładnie pasowało. Byłem zadowolony. Wolne miejsce czekało tylko na dwa cytaty, które zamierzałem dokleić w domu. Jeden z Tocqueville’a, drugi z Hannah Arendt, te nazwiska po prostu dobrze robią. Wziąłem taksówkę na rachunek firmy i wróciłem do domu.
Pierwsza chwila wytchnienia w samolocie. Za oknem baranki białe, góry lodowe, wieczne. Zadygotało raz, drugi, potem już spokój, zostawiłem za sobą dom, żonę, dzieci, długi, redakcję. Dwa tygodnie prawie absolutnego spokoju w miejscu nieznanym ze mną nieznanym. Popijałem whisky z lodem, było rozkosznie, przymykałem oczy, pragnąłem zasnąć. Obok mnie starszy, poważny biznesmen, granatowy garnitur, szary krawat, koszula w paski, „sęp” – nazwałem go w myślach, łysy był, ze spiczastym nosem, wieszakiem dla okularów, krzaczaste brwi zbiegły mu się nad nosem, przeglądał „Financial Times”, śledził uważnie kolumny cyfr, co on w nich widzi, dla mnie to czarna magia. Jeszcze jedna whisky z lodem i naprawdę zrobiło mi się lekko na duszy, błogo tak, nieziemsko. Dobra nasza, pomyślałem i poczułem przyjemne podniecenie. Pokręcę się trochę po Wiedniu, dawno tam nie byłem, miłe miasto, pamiętałem tylko plac przed katedrą św. Szczepana i podmiejską willową dzielnicę, w której mieszkałem przed laty, poza tym zarobię jeszcze pieniądze, pewna miara zaangażowania będzie wprawdzie wymagana, ale spływa to po mnie jak woda po kaczce. Na szczęście są zawsze tacy, którzy mają za dużo kasy, nie wiedzą, na co ją wydać, i organizują takie konferencje, mogliby mi to dać do kieszeni, no, ale nie narzekaj, lecisz sobie przyjemnie, obok faceta, którego stać pewnie na to, by kupić całą twoją redakcję wraz z tobą. Co on widzi w tych cyferkach? Popijasz, co lubisz, organizatorzy załatwili bilety w klasie biznes, masz przerwę w pracy. Nareszcie koniec z codziennym wstawaniem o tej samej porze, odwożeniem dziecka do szkoły, przebijaniem się w korkach do redakcji. Sam dałem się w to wrobić. Anna się uparła, Małgosia chodziła do naszej szkoły rejonowej na Żoliborzu i zobacz, mówiła, ledwo się dostała do liceum, czasy się zmieniły, dobra szkoła to podstawa, powtarzała, musiałem wozić młodszą, Zuzię, z Żoliborza na Ochotę. W gruncie rzeczy byłoby mi to obojętne, gdyby nie strata czasu i pieniędzy. Inni też mają kłopoty. Taki na przykład syn mojego szefa znika z lekcji, wcale się nie uczy i jeszcze się pyskaty zrobił, zresztą biorąc pod uwagę nieustanny stan upicia ojca, nie dziwię się. No, tych problemów nie mam, westchnąłem z ulgą, więc niech już będzie, jak jest. Masz, czego chciałeś…
Tak naprawdę nie wiem, czy tego chciałem.
Coś zakołatało w głowie, lekki ból, ukłuło mnie wspomnienie – przed tygodniem obchodziłem pięćdziesiąte urodziny. Nie chciałem nikogo zapraszać, ale mnie zmusili, Ania zrobiła to za moimi plecami, niby niespodzianka, prawie jak w Ameryce, oficjalna kolacja, tort, uśmiechy, dowcipy, obecność kolegów, pieczęć czasu odciśnięta na mnie, śmiej się, udawaj, że wszystko jest w porządku, nic nie jest w porządku, ale przecież nie wypadało tego powiedzieć, gdybym mógł wrócić, mały chłopiec wyruszający na wyprawę w indiańskim przebraniu, mały chłopiec, przyszłość daleko, blisko mała rzeczka wije się wśród olch i leszczyn, na załomach gęstwina z krzaków, mały chłopiec może być wszystkim, poryw serca do szerokiego świata, oczekiwanie, nadzieje, tęsknota, licho wie, co jeszcze, nic, czysta beztroska.
Zostałem komentatorem dość marnego tygodnika, gdzie pracuję w dziale publicystycznym. Po prostu znałem dobrze dwa języki, opublikowałem kilka książek, dwa tomy wierszy, dwa zbiory esejów o historii i polityce Wielkiej Brytanii. Teraz żałuję, że kiedy świat się zmieniał i komuna padała, nie zająłem się biznesem, może bym był bogaty jak Jerzy, ten się umiał ustawić, teraz zawsze ma czas, kiedy chce, to wyjeżdża za granicę, o nic się nie musi troszczyć. Dlaczego się nie zdecydowałem? Nie wiem, zamiast tego borykam się z pismem. Z trudem utrzymujemy się na rynku, ostatnio nawet papier mamy gorszy. Inni już dawno mają kolor, my wciąż drukujemy zdjęcia, które bez podpisu pozostałyby zagadką. Wychodzimy dzięki temu, że od trzech lat nie podnosimy pensji i zwalniamy pracowników. Na początku miałem nadzieję, że to jest to, że ludzie nas potrzebują, że zbudujemy naprawdę nową Polskę, osądzimy komunę, tchórzy, koniunkturalistów, zdrajców, agentów, ale szybko okazało się, że byłem głupi, moje komentarze zostały uznane za przykład oszołomstwa i ekstremizmu. Nie miałem już dokąd odejść.
Słońce łypnęło z bliska, zabiła je chmura.
Pięćdziesiąt lat, niczego wielkiego nie dokonałem, odejdę bez śladu, z krótkim nekrologiem w moim tygodniku i jeszcze krótszym pewnie w „Gazecie Wyborczej”, no bo gdzie indziej, co z tego, że w swoim czasie mnie zaszczuli, jeśli gdzieś dawać nekrolog, to u nich, zostanę starty gumką z zeszytu jak koślawe literki, które usuwała Zuzia. „Tatusiu, te moje misie są takie niezgrabne, co mam zrobić?”. „Zetrzyj i narysuj od nowa”. „Tak, tatusia też powinno się zetrzeć i narysować od nowa”.
Proszę zapiąć pasy, proszę zapiąć pasy, stewardesy przechodzą środkiem, sprzedając perfumy i alkohole, wytrąbiłem cały przydział whisky, oddałem szklankę, wyciągnąłem się w fotelu, jak dobrze, dlaczego ten lot jest tak krótki, mógłby trwać i trwać, „sęp” wyjął z kieszeni kalkulator i coś przeliczał, potem zamachał ręką, kupił perfumy i gin. Za późno się zorientowałem, że w sprawach najważniejszych totalna klęska, że nigdy nie osądzimy zła, przestałem pisywać komentarze polityczne, chciałem, żeby o mnie zapomniano. Teraz moje teksty mnie samego nudzą, wciąż o globalizacji, liberalizacji, poszerzeniu Unii, polityce światowej, żałosne postacie przywódców, moje nędzne komentarze, kogo to obchodzi, co mam do powiedzenia, mnie wcale. Słowa spłowiały, używam ich, bo wiem, że za to mi płacą, i wiem, co należy napisać, gdy atakują terroryści, i co, gdy nasze negocjacje z Unią grzęzną, i co, gdy odkryją nową aferę korupcyjną albo obyczajową. Piszę bez podniecenia, staram się być prawdziwym profesjonalistą i odpowiadać na zapotrzebowanie czytelników naszego tygodnika, który robi, co może, żeby przestać być postrzegany jako skrajny.
Stewardesa zatrzymała się przed „sępem” i podała mu buteleczkę. Ładna dziewczyna, czarnowłosa, różanousta, miękka, ciepła, po to tu są, żeby robić takie wrażenie, ja nauczyłem się robić na czytelnikach wrażenie solidnego eksperta, wszyscy robią na wszystkich wrażenie. Patrząc na nią, odczułem pożądanie, nawet zacząłem ją w myślach rozbierać, musiała mieć jędrne i pachnące ciało. Więc jeszcze mogę pożądać – zła myśl ukąsiła mnie jak osa, pięćdziesiąt świeczek w torcie, zdmuchnąłem, śmiech, Zuzia piszczy, Małgosia siedzi cicho, poważna, zbuntowana, nieprzyjazna, nie wiem, o czym z nią rozmawiać, nie wiem, próbuję, ale co mnie to właściwie obchodzi, jestem jej ojcem. Co to dokładnie znaczy? Dostarczycielem genów, nasienia, krwi, związek abstrakcyjny, statystycznie większe prawdopodobieństwo wystąpienia elementów podobnych. Odnajduję swoje rysy w ich twarzach. Pamiętam, wyobrażałem sobie, że w roku 1994 będę miał pięćdziesiąt lat i wtedy wydawało mi się to nieskończonością, w świadomości dziecka pięćdziesiąt lat jest tym samym co pięć milionów lat, jestem starcem, podtrzymują mnie długi, podwożenie dziecka do szkoły, obowiązki wobec żony, obowiązki w redakcji, obowiązki wobec ludzi. Obowiązki. Życie to więzienie, w którym tkwimy bez szansy na amnestię.
Samolot wylądował spokojnie. Przy wyjściu oczekiwał elegancko ubrany pan z tabliczką „Międzynarodowa konferencja »XXI wiek – duchowe wyzwanie dla zjednoczonej ludzkości«”. Podszedłem i się przywitałem. Czekaliśmy jeszcze kilkanaście minut, odbierał jednocześnie delegację z Londynu. Zdążyłem wyrazić swoje zainteresowanie tematami, on bardzo entuzjastyczny, wielkie wydarzenie, będzie sekretarz generalny ONZ, ministrowie, premierzy, globalna wymiana opinii, intelektualiści, sam profesor Futuhira zamierza przedstawić metodę skonstruowania nowego człowieka, który ma żyć co najmniej 249 lat i siedem miesięcy. Ta absolutna ścisłość przewidywań, ponoć są już pierwsi chętni, gotowi poddać się jego terapii, szczególnie pasjonująca będzie dyskusja o rozwoju biotechnologii, starcie humanizmu i nauki, pisarze, a jakże by inaczej, Bemberto Ceco, ten sam, co napisał słynną powieść Mam na imię chryzantema, spotka się w krytycznym dialogu z arcybiskupem Hansem Love, autorem Wiary bez Boga, to będzie prawdziwa wymiana myśli wierzącego ateisty i niewierzącego katolika, intelektualny majstersztyk, obaj potrafią – zachwycał się mój przewodnik – połączyć geny, kosmos, ducha, nicość i Chrystusa w jedną całość…
Stałem i gapiłem się na różnobarwny tłum, mój rozmówca, jasnowłosy, odpasiony, szczerzy białe zęby, jak on to robi, ja zawsze miałem żółte, a teraz nawet mi poczerniały, i tak sporo zostało (w końcu nie było mnie stać, by wstawić sobie nowe), bez krawata, tylko z czerwoną apaszką, w kraciastej marynarce, cholera, nie stać mnie na taką, noszę na sobie tanią podróbkę.
– Więc będzie pan to mógł wszystko opisać, bardzo się cieszę, też jestem dziennikarzem – przedstawił się, tak samo podniecony tym, co robi, jak tym, co przed chwilą mówił. Pracuje w „Der Standard” w dziale felietonów i esejów, jest tam głównym komentatorem. Dziwne, byłem już na niejednej konferencji – ta jest szczególna ze względu na atmosferę entuzjazmu. Delegacja z Londynu, dwóch redaktorów, dwóch profesorów i jeden krytyk społeczeństwa masowego, znaleźli się od razu. Oni to potrafią sprawnie zorganizować, pomyślałem z zazdrością, u nas z w takich sytuacjach zawsze bałagan, nikt nie wie, kto, za co i kiedy odpowiada.
Hotel w centrum miasta, przy samej katedrze, dojechaliśmy tam małym busikiem. Żebyśmy zostali w dobrych humorach, przewodnik zabrał nas na chwilę do barku, wyżłopałem szklankę campari z Angolami, dziennikarze, na szczęście swojskie chłopy, kpili i żartowali, profesorowie milczeli, tylko ten nieznośny organizator gadał jak nakręcony, znalazł sobie słuchacza w osobie krytyka społeczeństwa masowego, razem ubolewali nad upadkiem kultury wyższej, nad brakiem obywatelskiego zaangażowania, ugrupowaniami populistów, rosnącymi niczym grzyby po deszczu. Żeby wreszcie poszedł w cholerę, bzyczy i bzyczy, no ale funduje, więc niech mu będzie! Nasze rzeczy przewiezione, umieszczone w pokojach, blondyn obwieszcza koniec akcji, rozstaliśmy się w recepcji.
Jestem nareszcie sam. Leżę na łóżku, prostuję kości. Poczułem nagłe ukłucie serca, jeszcze raz, podskoczyłem, nic, minęło szczęśliwie, ach, ciało też powoli odmawia posłuszeństwa, dlaczego nie można wymieniać naszych części jak w samochodach, chociaż nie wiem, czy chciałbym mieć obce serce albo wątrobę, okropne, obrzydliwe, wyobraziłem sobie siebie z obcym sercem, kto wie, za sto lat może wszystko będą w nas wymieniać, części żywe na sztuczne, już o tym czytałem w naszym tygodniku, komuś chyba wymienili tułów, strasznie się wtedy śmiałem, wyobraziłem go sobie, jak gapi się na własnego członka i go nie poznaje, potem dotyka ręki, nic się nie zgadza, słyszy obce trąbienie w brzuchu, niby on, a nie on.
Dzwonek, ktoś z obsługi dostarczył mi kopertę. Wewnątrz program, ostateczna wersja.
Niewiele się różniła od zaproszenia, które dostałem w biurze w Warszawie, tyle że na ładnym papierze, każda kartka zawierała plan wykładów na jeden dzień, złotymi literkami były wybite tytuły referatów, paneli i seminariów. Miałem zabrać głos piątego dnia obrad, może i dobrze, że dość wcześnie, potem już całkowity luz, pierwszy dzień poświęcono analizie obecnego stanu ludzkości, miał występować sekretarz generalny ONZ, sekretarz generalny NATO, przewodniczący Komisji Europejskiej, wiceprezydent USA. Nieźle, faktycznie, postarali się, to nie żaden drugi garnitur, ściągnęli wszystkich najważniejszych. Drugi dzień poświęcono debacie nad wspólnym etosem ludzkości, wśród zaproszonych liderów religijnych był sam papież, będzie go jednak reprezentował francuski arcybiskup o bardzo długim, dostojnie brzmiącym nazwisku, którego w żaden sposób nie potrafiłem wymówić, poza tym Dalajlama, wielki mufti Jerozolimy, rabin z Berlina, dwaj jogini i całe mnóstwo niewiele mi mówiących nazwisk. W kopercie poza planem spotkań były pieniądze. Cholera, nie przypuszczałem, że aż tyle, więcej niż zarobiłem przez dwa ostatnie miesiące.
Wziąłem prysznic, zmęczenie uchodziło, szelest wody, szelest rzeczki otaczającej domek babci, do której wyjeżdżałem w góry na wakacje. Nie żyje, pojechałem na jej pogrzeb, droga z kościoła na cmentarz wydała mi się nieznośnie długa, szedłem w zbitym tłumie, na początku, w pierwszym szeregu, stare baby zawodziły nieznośnie, Jezu miłosierny, daj jej wieczne spoczywanie, Jezu miłosierny, daj jej wieczne spoczywanie, para gęstniała w kabinie, nie chciało mi się kończyć, usiadłem pod prysznicem, trzymałem głowę pod biczem wody, pięćdziesiąt lat, śmierć babci zniknęła w otchłaniach czasu, przyzwyczaiłem się do jej nieobecności, nim na dobre odeszła.
Nie tak było z matką, dokładnie siedem miesięcy temu, okropne, wzdrygnąłem się, wpadła pod samochód, nie zauważyła nadjeżdżającej ciężarówki, na skrzyżowaniu Towarowej i Solidarności, wtargnęła na ulicę, nie oglądając się na boki, dokąd się spieszyła, nie dowiedziałem się już. Po śmierci ojca, dobrze go nie pamiętam, ta twarz wypływała jak przez mgłę, miałem osiem lat, zawał serca, wychowywała mnie sama, ale coś między nami nie grało, zmieniłem układ prysznica, zamiast jednolitego strumienia ze wszystkich małych otworków uderzyło mnie kilka grubszych strug, tonę w długach, trzeba opłacić te cholerne szkoły, raty za samochód Anny, uparła się na nową toyotę, no i remont w zeszłym roku, bezsilnie patrzyłem, jak przez dach zaczyna przeciekać woda, z początku nieśmiało, potem plamy na suficie coraz bardziej widoczne, nie miałem wyjścia, remont dachu, najlepiej gdybym sprzedał mieszkanie, jedyna rzecz, którą udało mi się osiągnąć, trudno to nazwać osiągnięciem, mieszkanie 60 mkw., na poddaszu w czteropiętrowej kamienicy, dostałem w spadku po matce. To naturalne, że po tylu latach dach wymagał naprawy, to mnie zrujnowało. Nie wiem, o czym rozmawiać ze starszą córką. Nie wiem nawet, czy kocham Annę. W każdym razie już jej nie pożądam, popatrzyłem z niechęcią na swoje ciało, na masę pieprzyków i innych farfocli, na tłusty zwiędły brzuch, przerzedzone kłaki na podbrzuszu, żylaste nogi, ach, co mi się dzieje, podniosłem się i odkręciłem mocniej ciepłą wodę, już nie siadałem, żeby nie patrzeć na siebie, zgrubiałem, wyłysiałem, czaszka błyszczała jak światełko odblaskowe, byłem pokraczny, duży, zwiędły, tłusty. Ciekawe, czy w ogóle potrafiłbym jeszcze kogoś podniecić… Obserwowałem siebie z nienawiścią, kto mnie w ogóle wymyślił, to nieporozumienie.
Wyszedłem z kabiny, wytarłem się, w lustrze nie wyglądałem nawet najgorzej, gdyby nie przeklęta łysina, tak się błyszczała i świeciła, włosy wychodziły mi cały czas, liniałem jak króliki albo psy.
Spojrzałem przez okno. Jeszcze jeden kościół i trochę domów, zapomnę o nich szybko, jak o wszystkich domach i kościołach, które widziałem, jak tam zawsze tyle starych gratów, rzeźb, obrazów, posągów, osobliwości, znaków, symboli, kto to spamięta, byłem tu przed laty, urwane wspomnienia, nawet nie warto się wysilać, żeby je przywrócić, oglądałem tłum przed katedrą, program przewidywał dwa popołudnia na zwiedzenie miasta z przewodnikiem, pokażą, co trzeba, opowiedzą o tym, w gruncie rzeczy konferencja mogła się odbywać w Brukseli, Paryżu lub Madrycie, oglądałbym nieco inny plac, nieco innych ludzi, bez znaczenia, inne katedry też były stare i też przemawiały obcą, zapomnianą mową, jakiś poeta mówił, że lubi zwiedzać stare kościoły, bo choć są puste, to przypominają o rzeczach ważnych, jak narodziny, miłość i śmierć, kto to mógł być, nie przypomniałem sobie.
Ze złością zauważyłem, że zapomniałem zabrać książki. Przed wyjazdem kupiłem sobie kilka modnych, głośnych powieści. To zresztą mogło mi pomóc w pracy, dobrze jest czasem wtrącić do felietonu zdanko, pokazując, że jest się au courant. I oto, niech to wszyscy diabli, okazało się, że w torbie ich nie mam. Tylko przewodnik po mieście i stary zeszyt. Co za pech! Kopnąłem w walizkę, usłyszałem brzęk szkła, na szczęście nic się nie rozbiło, wyjąłem zakupy z lotniska i schowałem do lodówki.
Jeszcze raz przejrzałem program. Z pozoru wydawał się szczelnie wypełniony. Cały dzień sesje, krótka przerwa na lunch koło południa, wieczorem kolacja, dwa razy w sobotę przewidziano zwiedzanie miasta. Zamiast ukryć się w hotelu i spokojnie czytać, nie pozostawało nic innego jak wziąć czynny udział w konferencji.
Podszedłem do małej czarnej szafki, na której stał telewizor. Wysunąłem szuflady. Nic, pusto. Tylko program telewizyjny. Cofnąłem się do mojej szafki przy łóżku. Tam w szufladzie znalazłem książkę w czarnych okładkach. Nowy Testament i psalmy po niemiecku i angielsku. Cisnąłem to ze złością na łóżko. Miałem wielką ochotę poczytać sobie literaturę współczesną, z powodu obowiązków i braku czasu nie mogłem sobie na to pozwolić w Warszawie, a tu zamiast niej czekała na mnie Biblia. Pech. Na wszelki wypadek sprawdziłem niższą szufladę, ale nic w niej nie było. Do kolacji pozostało jeszcze pół godziny.
Tłum kłębił się w dole, biły dzwony katedry, ktoś tańczył na placu, z dołu dobiegały pieśni indiańskie, huczały bębny, przymknąłem okno. Włączyłem telewizor. Po kolei zmieniałem kanały. Raz i drugi. Nie wiem, po co. Nuda. Wyłączyłem go i wyciągnąłem się na łóżku. Coś mnie uwierało. Włożyłem rękę za plecy – ach, to ta fatalna Biblia, którą wyrzuciłem z szuflady. Okładki miała twarde i kanciaste. Otworzyłem, by sprawdzić, czy pamiętam jeszcze coś po niemiecku. Kiedyś znałem dobrze ten język, nawet przetłumaczyłem kilka książek.
Trafiłem na przypowieść o robotnikach, których najmowano o różnych porach do winnicy, a potem tak samo opłacano. Szło mi nawet niezgorzej, rozumiałem bez kłopotów. Tylko za nic w świecie nie mogłem pojąć, jakie jest przesłanie owej przypowieści. Dlaczego rządca płaci za różną pracę tyle samo? Gdzie tu sprawiedliwość? I jakim prawem mówi o swojej dobroci, która polega na tym, że ci, którzy niemal nic nie zrobili, dostaną tyle, ile ci, którzy w pocie i trudzie przepracowali cały dzień? Czy dobroć to tyle co samowola?
Odłożyłem książkę na bok. Może spróbuję później, pomyślałem. Zbliżała się nieubłaganie siódma. Wstałem, wyjąłem z szafy niemal czarny garnitur, niebieską lnianą koszulę i granatowo-czerwony krawat. Tylko buty były trochę brudne, przykurzone, przed wyjazdem nie kupiłem nowych, były za drogie, musiałem jeszcze raz wykorzystać swoje stare czarne lakierki, i tak nikt nie zauważy, przetarłem je papierem toaletowym. Nie, prezentowałem się teraz już całkiem dobrze. Nagi mężczyzna w moim wieku wygląda żałośnie, ubranie przywraca go światu. Łysina, stercząca z marynarki, nabrała pewnej powagi, głębi, tajemniczości. Z zadowoleniem dotknąłem brody – ani śladu zarostu, gładka, sprężysta skóra. Nawet brzuch nie rzucał się zbytnio w oczy, schowany pod marynarką. Nie, naprawdę wyglądałem nieźle, nawet dziarsko, chociaż to chyba za dużo powiedziane. Włożyłem okulary, teraz mogłem już wyruszać, nikt, kto mnie zobaczy kroczącego w tym garniturze, na który wydałem wszystkie oszczędności, w krawacie, w okularach, nie będzie mógł skojarzyć, że jest to ta sama żałosna postać, którą widziałem jeszcze przed godziną pod prysznicem.
Niebo zachmurzyło się nagle, w oddali dał się słyszeć pomruk nadciągającej burzy, wystrzeliło z zaskoczenia, grzmot roztrzaskał gwar uliczny na tysiące drobnych szkiełek, przeciął go i zagłuszył, na krótko wszakże. Jakby pod wpływem zagrożenia muzyka stała się jeszcze bardziej donośna, niedająca się uładzić kakofonia, rock, Indianie z Ameryki Południowej, skrzypek grał Vivaldiego, Rosjanin zawodził niemożebnie. Znowu grzmot, bliższy, ścisnął niebo za gardło, okno przeniknęła sucha błyskawica, ludzkie stada na dole furknęły, sprzed sklepów zaczynały znikać wieszaki z ubraniami, oświetlona wieża katedry wierciła brzuch niebios, ktoś zaczął biec, ktoś pokrzykiwać, runął wiatr, wściekły, szybki, nieprzewidziany, chmary pyłu wyprysnęły w górę, a potem skrzętnie opadły na opustoszały plac. Nadciągało wielkie oczyszczenie.