Implikacja - Brewczyński Tomasz - ebook + audiobook + książka

Implikacja ebook i audiobook

Brewczyński Tomasz

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nadciąga fala psychopatycznego gniewu

Z trudem szła w mroźnym styczniowym wietrze… brocząca krwią, coraz słabsza. Jej widok wstrząsa Janem Poniatowskim, który z niedowierzaniem i zgrozą obserwował, jak kobieta powoli upada na chodnik. Nie wie jeszcze, że jest ona pierwszą ofiarą mordercy, który nie poprzestanie na jednej zbrodni.

Tomasz Brewczyński – rodowity mieszkaniec Piły, bankowiec. W wolnych chwilach czyta, na Facebooku prowadzi swoją stronę autorską i po raz kolejny rozpoczął „walkę” z nauką języka angielskiego. Kocha wymyślać, tworzyć i kształtować inną rzeczywistość. Wierzy w sny, przeznaczenie oraz wyznaje zasadę, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 32 min

Lektor: Tomasz Brewczyński
Oceny
3,5 (66 ocen)
14
19
23
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TomaszBudzynski

Z braku laku…

Po książkę sięgnąłem, gdyż autor pochodzi z mojego rodzinnego miasta. Niestety się rozczarowałem. Płytkie postaci, rozczarowujące zakończenie, strasznie kiepskie dialogi. Niestety dla mnie banalna. Mimo wszystko życzę autorowi powodzenia, bo to debiut i wierzę, że może być lepiej.
00

Popularność




Tobie… Wiesz, jaka jest prawda.

Najgorszym więzieniem jest przeszłość.

Paulo Coelho, Walkirie

Prolog

Była naga. Mroźny, styczniowy wiatr znieczulał ból broczącego ciała, a ona przestała już szukać w nim miejsc bez śladów czerniejącej juchy. W nieskończonej liczbie rozchylonych nacięć rodziły się nowe, purpurowe strużki krwi.

Długie, mokre od deszczu, skołtunione włosy kobiety przywodziły na myśl niewykręconego mopa, który oplótł lepkimi sznurkami siną twarz i wysmukłą szyję. Z każdym krokiem jej desperackiego biegu, ciężkimi strąkami błotnistego szlamu drażniły pocięte ramiona.

Skóra przyklejona do kości, kości przebijające skórę. Nawet najmniejszy ruch ledwie żywego organizmu przypominał walkę materii rządzonej przez bezwzględne prawa fizyki. Co wcześniej zadziała? Grawitacja, ciągnąca ciało coraz bardziej w dół? Moc oporu, spowalniająca każdy ruch wykonywany pod wiatr, czy siła tarcia, która z coraz większym naciskiem starała się rozerwać skórę kobiety i uwolnić pchające się na wierzch piszczele?

Nie czuła już strachu, który towarzyszył jej nieprzerwanie przez kilkanaście dni, odmierzanych liczbą otrzymanych ran. Biegła, szła, zwalniała, po czym znów przyspieszała kroku na tyle, ile jeszcze miała sił w poranionych nogach. Nie myślała o niczym, nie widziała nic, nie zwracała uwagi na cokolwiek i kogokolwiek. Jej blada, żółtozielona twarz nie wyrażała żadnych emocji. Ani przeraźliwego bólu, który znalazł źródło w setkach pulsujących trafień, ani też niesamowitego zimna, jakie powinna odczuwać w każdym milimetrze wychłodzonego ciała. Jej oczy, wpatrzone w mocno oddalony, tylko przez nią widoczny punkt, zdawały się obumarłe, nieruchome, ze źrenicami rozszerzonymi tak bardzo, jakby nie zdążyły się przyzwyczaić do światła wlewającego się w ciemną gardziel drzemiącego miasta. Upadła.

Jan Poniatowski przetarł oczy z niedowierzania. Odwrócił się szybko za siebie, a potem spojrzał ponownie na to, co widział przed chwilą. Domniemany miraż nie zniknął. Przeciwnie, teraz wydał się jeszcze bardziej realny.

Ruszył w kierunku kobiety. Przez ulicę przeszedł szybkim, choć niepewnym krokiem. Nie zważał na łunę czerwonego światła, odbijającego się od wilgotnej nawierzchni asfaltowej zebry. Ramieniem trącił jakąś postać ubraną na czarno. Nie znał tej osoby. Zresztą… nie miało to teraz znaczenia.

Jeszcze tylko kilkanaście metrów. Strach przed tym, co ujrzy za chwilę, całkiem go paraliżował. Powodował silny ból w żołądku, obciążał stopy i zaciskał gardło, które teraz nie mogło wydobyć z przyblokowanych strun najmniej słyszalnego dźwięku.

Zatrzymał się i spojrzał pod nogi. Nie mylił się, to była Joanna. Nachylił się nad jej parującym ciałem i dopiero w tym momencie dotarło do niego, że przecież ona może jeszcze żyć. To negatywne myślenie o jej śmierci spowodowane zostało przez drastyczność sceny, której częścią stał się w momencie, gdy w jego głowie zrodził się głupi pomysł ożywczej wycieczki, kasującej znój nieprzespanej nocy.

Opadł na kolana. Opanowując odruch wymiotny, chwycił za przegub ręki leżącej dziewczyny, a potem mocno zacisnął na nim swoją dłoń. Drugą szukał w kieszeni komórki, modląc się myślach, by resztki baterii starczyły na ratunkowy telefon. Wyczuł słabe ciepło i wolno pulsującą krew. Odblokował ekran, nerwowo stuknął w telefon, a potem przytknął urządzenie do ucha. Kiedy wreszcie usłyszał zaspany głos operatora, przez ściśnięte gardło z trudem wymamrotał słowa:

– Ona jeszcze żyje. Kurwa mać, przyjedźcie tutaj natychmiast!

Rozdział 1

Piła, 11 stycznia 2016 roku, ranek Jan Poniatowski

Chłonął widok zza biurowych okien. Dokładnie tydzień temu klęczał po drugiej stronie ulicy w czerwonej kałuży i desperacko wzywał pomocy. Pogotowie przyjechało natychmiast, a policja tuż potem. Funkcjonariusze na gorąco rozmawiali z obserwatorami zajścia.

– Jak się pan nazywa? – spytał jeden z nich. – Starszy aspirant Tomasz Jahnc – dodał, wskazując na siebie trzymanym w dłoni ołówkiem. – A to aspirant Czeszejko, komenda powiatowa policji. – Niemal jak na umówiony znak obaj zamachali blachami.

– Jan Poniatowski – odparł po chwili zastanowienia, czując spadek adrenaliny.

– No co to za poranne spacery sobie urządzamy? Dospać pan nie może? – zapytał ten drugi. Najwidoczniej w charakterystyczny dla służb mundurowych, podszyty cienką warstwą ironii sposób chciał rozładować napięcie, które pojawiło się między mężczyznami. Kiedy jednak zauważył piorunujące spojrzenie kolegi po fachu, natychmiast się zamknął.

– Koledze chodziło o to… – chrząknął Jahnc. – Proszę nam powiedzieć, jak znalazł się pan na miejscu zdarzenia, co dokładnie pan widział oraz zrobił – ciepłym tonem głosu zniwelował nietakt Czeszejki. – W tym momencie liczą się dla nas wszystkie szczegóły zapamiętane przez świadków na gorąco, więc proszę wybaczyć, że rozmawiać będziemy w takich warunkach – wyjaśnił Jahnc, bystro omiatając wzrokiem miejską przestrzeń.

Poniatowski opowiedział dokładnie o swoich przeżyciach. Biorąc pod uwagę makabryczność sceny, której był świadkiem przed chwilą, to i tak zapamiętał wiele znaczących szczegółów. Podenerwowany wyrzucał z siebie coraz więcej słów. W natłoku wrażeń nie mógł zdradzić tylko jednego. Znał Joannę Kalicką i posiadał stuprocentową pewność, że na ulicy nie znalazł jej przez przypadek. Była to raczej zamierzona zbieżność i celowość działań, o której dla swojego dobra nie mógł wspomnieć.

Rozpoczął od tego, że od dłuższego czasu cierpi na bezsenność, a krótkie momenty z rzadka przychodzącego snu przerywają mu głupie esemesy. Coraz częściej zdarzały się też głuche telefony. Ktoś z uporem maniaka dzwonił na stacjonarną linię, czekał na połączenie, a potem nagle odkładał słuchawkę. Po kilku nieprzespanych nocach Jan bladym świtem wychodził z domu na spacer. W zaduchu czterech ścian nie mógł już dłużej wytrzymać, a na świeżym powietrzu łatwiej odreagowywał złość, zmęczenie, frustrację i rozdrażnienie.

Później Poniatowski opowiedział o chwili, w której zauważył ranną dziewczynę, a także o tym, jak ruszył w jej stronę. Wspomniał też, choć trochę tego żałował, że na przejściu dla pieszych zderzył się z kimś ubranym na czarno. I choć nie umiał tego wyjaśnić, sama obecność tamtej postaci bardzo go zdenerwowała i podsyciła uczucie niepokoju. Wreszcie zrelacjonował ze szczegółami, jak klęczał nad nieruchomym ciałem kobiety, która jeszcze przed kilkoma chwilami, całkiem naga, kroczyła prawie nieprzytomna wzdłuż jego ulicy.

– Tak, tak. To już wiemy. I wtedy zadzwonił pan po pogotowie? – grubiańsko wtrącił się Czeszejko. Zamilkł jednak, kiedy kolejny raz natknął się na srogi wzrok partnera. Poniatowski na chwilę przerwał swój wywód.

– Tak, wtedy właśnie zadzwoniłem po pogotowie – dokończył, odpowiadając na zachęcające skinienie Jahnca.

– A co działo się od momentu, w którym wezwał pan pomoc, do chwili gdy my i pogotowie przybyliśmy na miejsce? – spytał grzeczniejszy policjant.

– W tym czasie podbiegło do mnie kilku przechodniów, nikt nie robił nic, wszyscy patrzyli… Przepraszam, wiem… Zachowałem się jak dupa, ale… nie zrobiłem nic, by jej pomóc. Po tym wszystkim nikt nie był w stanie… Ona teraz umrze, przeze mnie… Boże, oby nie! Czekaliśmy w bezruchu, nikt nic nie mówił, wymienialiśmy się tylko spojrzeniami. Potem przyjechaliście wy i karetka.

– Spokojnie – aspirant starał się ostudzić emocje Poniatowskiego. – Myślę, że na wyciąganie tego typu wniosków przyjdzie jeszcze pora. Nie ma nawet pewności, czy udzielenie pomocy nie pogorszyłoby stanu zdrowia poszkodowanej. A tę rozmowę musimy jeszcze dokończyć na komisariacie. Spiszemy protokół z pana zeznań, gdyż mogą być one pomocne w ustaleniu przyczyn zdarzenia. Chcielibyśmy, aby pojechał pan teraz…

– Oczywiście, nie ma problemu – przerwał Poniatowski. – Zadzwonię tylko do pracy, że mogę się spóźnić.

– Tak, proszę zadzwonić – rzucił policjant. – A gdzie pan pracuje? – spytał, by podtrzymać rozmowę.

– Tutaj naprzeciwko, w Prime Bank. – Jan wskazał zlokalizowany po przeciwnej stronie ulicy, mocno wyróżniający się wśród innych punktów usługowych niewielkiego pasażu, oddział jednego z banków.

Wrócił myślami do teraźniejszości. Wyparł z głowy przykre wspomnienia sprzed ponad tygodnia. Obserwując beznadziejny widok za oknem, uświadomił sobie, że to brutalny koniec jego amerykańskiego snu. Architektoniczny burdel i brak budowlanej spójności to nic więcej, jak blada kalka jego aktualnego życia.

– Dno dna – szepnął z rezygnacją.

– Mówiłeś coś, Janek? – zapytała Marcelina Woś. Podwładna właśnie wtargnęła do jego gabinetu.

– Co? Nie, nic – zreflektował się Poniatowski. – Głośno myślę, nie wolno? Co tam?

– Nic, a co ma być? Trują dupę i tyle. Poczta do ciebie przyszła, ale znów bez nadawcy. – Dziewczyna zamachała mu przed nosem kopertą. – Czyżbyś miał psychofankę? – zadrwiła. – Sporo tego ostatnio.

– A… dzięki. – Uśmiechnąwszy się, wziął przesyłkę i rzucił papier na biurko. Nie chciał wdawać się w jałową dyskusję.

– Jak tam, coś się urodziło? Masz jakieś umowy? – zapytał, by zmienić temat. Prawdę mówiąc, nie interesowało go dziś nic związanego z pracą.

– Daj spokój – huknęła. – Łażą i zawracają mi głowę. Nie chcą kredytów, a zadają te durne pytania. I myślą, że są oryginalni – kontynuowała, rzucając oskarżycielskie słowa. – Po co w ogóle przychodzą, skoro nie chcą kredytu?

– Ano widzisz – wtrącił Poniatowski. – Coś albo raczej ktoś ich tu jednak przyciąga. Widzą z ulicy taką ekstralaskę i nie mogą przejść obojętnie. Muszą zajrzeć do środka – zażartował.

Nic nie odpowiedziała. Jej spojrzenie zapłonęło ogniem, który w jednym momencie wyrzucił z siebie kilkanaście jaskrawoczerwonych iskier. Poniatowski zrozumiał, że mający na celu rozładowanie napięcia żart był w tym momencie wysoce nieadekwatny i kontrastował z nastrojem pracownicy. Na wszelki wypadek przeniósł więc wzrok na blat biurka. A dziewczyna odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu. Trzasnęły za nią tylko drzwi zaplecza, dwukrotnie odbijając się od metalowej ramy.

Westchnął głęboko, a potem popatrzył na kopertę. To zapewne kolejna wiadomość z cyklu: „Wiem, co zrobiłeś minionego lata” – pomyślał. Ostatnio przychodziły bardzo regularnie, nawet kilka razy w tygodniu. Janek nie chciał dziś w ogóle czegoś takiego czytać. Domyślał się, co jest w środku. Zazwyczaj były to małe kartki papieru poplamione krwią lub czymś, co miało ją imitować. Na brudnych, krzywo przyciętych arkuszach wycinanymi z gazet literami o różnych kształtach i wielkościach wyklejony był napis w stylu „Będziesz następny” albo „Na każdego przyjdzie czas”. Ostatnio treść była nieco inna i brzmiała: „Spróbuj mnie znaleźć, idioto, ja Cię znalazłem”.

Bankowiec już wcześniej zaczął łączyć pojawiające się nocą głuche telefony z otrzymywanymi listami. Na razie nie chciał o nich wspominać policji. Nie wiedzieć dlaczego czuł, że musi jeszcze poczekać i zagrać w tę dziwnie rozpoczynającą się grę. Tylko z kim i o co? Jan nie miał pojęcia. Nadal czekał na rozwój wydarzeń, na więcej szczegółów oraz na dalsze wskazówki. W czerwonej kopercie na biurku leżała zapewne jedna z nich. Postanowił jednak nie zaglądać do jej wnętrza. Wrzucił przesyłkę do szuflady biurka i zajął się przeglądaniem ulubionych stron internetowych. O nie, tylko nie praca, nie dziś.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, ranek Marianna Olecka, Halina Stępniak

– Cześć, Halinko. Nie przyjdę dzisiaj do pracy, nie dam rady. Wpadnę tylko na chwilę przed zamknięciem. Wiesz, co masz robić, ale jakby co, dzwoń do mnie – powiedziała zaspanym, zachrypniętym, ale i władczym głosem właścicielka sklepu, a potem wypuściła z dłoni telefon.

– Ale… – jej pracownica, Halina Stępniak, chciała powiedzieć coś więcej. Zrezygnowała, słysząc w słuchawce głośne trzaski, po których nastała cisza. Trudno, zostanę – pomyślała. Będę zapieprzać sama przez cały dzień. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

Marianna Olecka nie czuła się dzisiaj na siłach. Chyba przesadziła wczoraj z ilością tabletek nasennych, które przepisał jej lekarz. Pusta butelka po winie, odstawiona na szafkę nocną, oraz pęknięty kieliszek właśnie jej przypomniały, że wczoraj piła alkohol, który wraz z zażytymi proszkami odciął ją całkiem od świata żywych.

Próbowała sobie przypomnieć, co jej się śniło. Jeszcze przed chwilą, kiedy wyraźnie odbierała wyświetlany w podświadomości przekaz, widziała wszystko dokładnie. Pomyliła jawę ze snem. Teraz sens i szczegóły realnej projekcji stopniowo się ulatniały.

Stała w ruinach kostnicy. Dopalające się gromnice, ustawione po obu stronach kamiennego katafalku, oświetlały pomieszczenie słabym, brudnożółtym światłem. Pogrzebowe wiązanki kwiatów szeleszczące pod jej stopami splamione były gęstniejącą mazią. Wyraźnie czuła mdlącą mieszankę zapachu róż, gerber i kalii, okraszoną słodką wonią czerniejącej brei. Z brudnych, zakurzonych głośników niczym ziarna żwiru spadały na ziemię słowa pieśni żałobnej, która roztrzęsionym rytmem przeszywała ziąb ponurego wnętrza. O ceglaną ścianę kostnicy opierało się wieko zniszczonej trumny. Między martwymi karaluchami pełzały po nim tłuste larwy much. Na ostatnim gwoździu chybotał się zardzewiały krzyż. Był pobrudzony ziemią, opleciony wiązką trawy i suchych korzeni. Marianna chciała się odwrócić i czym prędzej wybiec z kaplicy. Dobrze bowiem pamiętała moment, w którym zaczęła się bać śmierci, cmentarzy i trupów. Niestety senne okoliczności, w których się teraz znalazła, kazały jej jednak zrobić odwrotnie. Pchały ją w stronę zwłok majaczących w trumnie. Depcząc pogrzebowe wiązanki, potykając się o róg gnijącego, rozścielonego na betonowej posadzce wzorzystego chodnika, pokonując paraliżujący strach, nie odrywając od ziemi ciężkich jak kamienie stóp, przesuwała się coraz bliżej trumny. Kiedy znalazła się dostatecznie blisko, by mogła ujrzeć zawartość jej wnętrza, z głośników wydobyły się głośne słowa błagalnej prośby: „Pomóż mi, pomóż. Nie chcę już tu być…”. Marianna pragnęła patrzeć tylko przed siebie i usztywniając szyję, robiła wszystko, by jej wzrok nie skierował się w dół. Nie chciała zobaczyć go w trumnie. Wiedziała, że taki widok będzie ją męczył przez kilka najbliższych miesięcy. Wystarczą jej one. Mroczne migawki, codziennie odświeżające pamięć. Kiedy poczuła, że nieznana siła zmusza ją, by zajrzeć do trumny, szybko zmrużyła powieki. Pomyślała, że nie otworzy oczu tak długo, jak długo jeszcze ta siła każe jej być w kostnicy. Słuchać żałobnych pieśni, czuć chłód katujący ciało, wdychać powietrze wilgotnych murów wymieszane z zapachem zakrwawionych kwiatów. I jeszcze te słowa wołające pomocy. Mocniej zacisnęła powieki, wstrzymała oddech i gdyby nie strach krępujący ruchy, zatkałaby uszy rękami.

Zdołała uciec. Odpłynęła, czując, jak siłą woli zmieniła miejsce i czas. Poczuła się spokojna i odprężona. Było jej ciepło, a potem znalazła się w błogiej ciszy. Jedyne, o czym myślała, to by znowu otworzyć oczy. Po lżejszej stronie tajemnic.

Jak spędzi dzisiejszy dzień? Nie miała szczególnych planów. Najważniejsze, że nie musi jechać do pracy. Nie w tym stanie. Jedno jest pewne – pomyślała. Dzisiaj nie weźmie do ust alkoholu. Co najwyżej zażyje wieczorem malutką tabletkę, wyśpi się bez koszmarów i jutro, jak nowo narodzona, rozprawi się z codziennością.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, popołudnie Jan Poniatowski

Leniwy dzień w pracy odchodził właśnie w niepamięć. Poniatowski był z tego faktu bardzo zadowolony. Rzadko bowiem zdarzały mu się tak ciężkie zawodowe wpadki. Ta dzisiejsza wywołana była zdarzeniem sprzed ponad tygodnia. Od tego czasu głowę miał zapchaną stresującymi wspomnieniami, które w połączeniu z otrzymywanymi pogróżkami, a także brakiem jakiegokolwiek pomysłu dotyczącego możliwości ich pochodzenia, spowodowało niesamowite obciążenie. Dziś do kompletu jego organizm załączył najdoskonalszą formę fizycznego zmęczenia. Kilkudniowa seria nieprzespanych nocy i jednoczesna konieczność codziennego chodzenia do pracy zdecydowanie sprzyjała wycieńczeniu organizmu.

Pomyślał, że dziś musi się w końcu porządnie wyspać, a jutro zadzwonić do szefa i poprosić o urlop. Potrzebował czasu na odpoczynek oraz odcięcia się od tego, co zaczynało go zżerać. Najlepszym lekarstwem z pewnością okaże się sen, który swoją regenerującą mocą pozwoli mu stanąć na nogi. Kiedy wypocznie, będzie mógł zacząć wyjaśniać, kto męczył go głuchymi telefonami, a teraz jeszcze śle do pracy jakieś bzdurne listy. Na policję z pewnością sprawy nie zgłosi. W przypływie emocji tydzień temu i tak stanowczo za dużo powiedział funkcjonariuszom. W ogóle nie powinien o tym wspominać, ale cóż, stało się. Teraz z pewnością będą drążyć temat. Pomyślał, że najwyżej wciśnie niebieskim kit, że dziwne telefony i artykułowane w innych formach pogróżki ustały i były tylko przelotnym, nic nieznaczącym epizodem. A jeśli podziała na własną rękę, prędzej od nich znajdzie tego psychola. Ominie też niepotrzebną, głupio mądrą i do niczego nieprowadzącą, a tylko ostro wkurzającą, policyjną gadkę.

Tylko od czego miał zacząć? Czy w ogóle sam był w stanie cokolwiek ustalić? Czy szukać pomocy? Jeśli tak, to gdzie? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej czuł się bezradny i zrezygnowany. Pewne było jedno – ktoś wiedział o nim zbyt dużo. Miał informacje o tym, gdzie mieszka i pracuje. Znał numer telefonu stacjonarnego i w jakimś celu zadał sobie wiele trudu, by zdobyte dane wykorzystywać w bardzo nieprzyjemny sposób. Ludzie to jednak mają dziwne potrzeby, dziwne wizje oraz nieprzewidywalne plany – pomyślał.

– Janek, masz gościa, czeka w sali – Marcelina Woś zwróciła się do przełożonego tym razem nieco łagodniejszym tonem. – Jakiś podejrzany typ – zniżyła głos do szeptu.

– Ja, gościa? – spytał Poniatowski, nie kryjąc zdziwienia.

– No przecież mówię. Gdyby przyszedł do mnie, to bym ci dupy nie zawracała. Facet wyraźnie szukał dyrektora Poniatowskiego. To chyba ty, prawda?

– Skoro tak, to proś na salony. Kopną go zaraz zaszczyty – zmusił się do żartu, lecz gdy podniósł głowę znad monitora, Marceliny już nie było. Po raz kolejny trzasnęła drzwiami zaplecza, które odbiły się kilkukrotnie od twardej ościeżnicy. Terkoczący hałas stawał się nie do zniesienia.

Poniatowski westchnął, poczekał kilka chwil na mężczyznę, a gdy ten się nie zjawił, wstał i wyszedł z przyciasnego biura. Skierował kroki prosto w stronę krzeseł w poczekalni. Zdziwił się i przystanął, kiedy zauważył, że wszystkie trzy miejsca są puste. Rozejrzał się wokół, po czym szybko stwierdził, że został wystrychnięty na dudka. Oprócz niego w bankowym holu nie było zupełnie nikogo. Jeszcze raz spojrzał na puste krzesełka, odwrócił się na pięcie i wrócił do siebie. Już nie usiadł za biurkiem. Nachylając się tylko niezgrabnie nad klawiaturą, odblokował komputer, zamknął wszystkie programy, a potem wyłączył system.

– Koniec na dziś – szepnął.

Mimo chłodu nie założył płaszcza. Potrzebował zimnego orzeźwienia ciała i umysłu, jakie w szybkim tempie zagwarantowało mu zimne, styczniowe powietrze. Już po kilku krokach postawionych na zewnątrz pożałował swojej decyzji. Przeszywający ziąb miał swojego sprzymierzeńca w postaci zimowego wiatru. Jego mroźne, tęgie i dynamiczne powiewy zabierały ze sobą miliony zimnych kropelek, które zatrzymując się na odsłoniętych fragmentach ciała, niczym ostrza szpilek wbijały się w skórę, powodując uczucie piekącego bólu. Nie myślał jednak zawracać. Do domu miał kilkadziesiąt metrów. Ściągnął jedynie poły szarej marynarki i mocno przyśpieszył.

Otworzył drzwi klatki schodowej. Wszedł do środka i od razu poczuł łagodzące ciepło. Już nie musiał się spieszyć, bo jego organizm w błyskawicznym czasie się rozgrzewał. Nachylił się i zerknął do skrzynki pocztowej. Jak zwykle była zapchana. Zaczął wertować reklamowe śmieci. Te, które już sprawdził, odkładał stopniowo na wierzch odrapanych skrzynek. W ręku został mu tylko jeden biały arkusz wielkości pocztówki. Odczytał jego treść:

 NIE PRZYSZŁA GÓRA DO MAHOMETA… 

Znieruchomiał. Poczuł, jak strach ścisnął mu żołądek. Oblała go fala gorąca, a rozgrzane czoło stało się mokre od potu. Oddychał z coraz większym trudem, szybko i płytko. Obejrzał się odruchowo i popatrzył przez oszklone drzwi, tak jakby po drugiej stronie miał jeszcze stać autor otrzymanej wiadomości. Przeczytał napis raz jeszcze, obejrzał kartkę z dwóch stron, a potem ukrył ją w marynarce.

Ruszył schodami w górę, a w jego głowie trwała gonitwa myśli. Nawet nie wiedział, w jaki sposób pokonał kilkadziesiąt stopni i dotarł pod własne drzwi. Był na granicy omdlenia. Zdążył jeszcze umieścić klucz w zamku. Oparł ciało o drzwi, a potem przekręcił mechanizm. Naciskając klamkę, wpadł do środka, przewracając się w przedpokoju. Drzwi się zatrzasnęły. Biały powidok zmienił się nagle w plamę falującej szarości, a potem w bezkres idealnej czerni.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, wieczór Sebastian Świderski

„Daj mi drugie takie życie, Daj mi szansę, Panie…” – z samochodowych głośników wybrzmiały bałkańskie rytmy i niski tembr głosu Krawczyka. Jakże współgrały z jego refleksjami. Coraz częściej przyłapywał się na tym, że myślał o śmierci, przemijaniu, kruchości życia, a także o krótkiej obecności na tym łez padole. Mimo iż miał dopiero trzydzieści sześć lat, coraz częściej dostrzegał korytarz, na którego końcu znajdowały się ostatnie drzwi. Tylko co jest za nimi? Co ujrzeli ci, za którymi drzwi już się zatrzasnęły? O tym przekona się każdy na końcu. Niestety, nie każdy ma możliwość podzielenia się swoimi wnioskami z żywymi. Do czego zatem tak bardzo się spieszył? Do anielskiej bramy utkanej z błękitów? Chyba raczej nie, absolutnie.

Zwolnił. Właśnie zbliżał się do rogatek Piły. Uśmiechnął się szczerze pod nosem, bo poczuł już smak dzisiejszego seksu. Pisali do siebie od ponad pół roku. Dzwonili codziennie, mając wypieki na twarzy. Zupełnie jak dzieci. Mimo że kiedyś dobrze się znali, a obecnie mieszkali w odległości zaledwie stu kilometrów od siebie, to jednak dopiero kilka dni temu zdecydowali się na tradycyjną randkę twarzą w twarz. Z braku czasu i z braku odwagi. Dawniej przecież od takiego spotkania zaczynało się głębszą znajomość. Ale nie w ich przypadku…

Dziś ukształtowany związek wejdzie w kolejną fazę. Uśmiechnął się jeszcze raz. Poczuł, jak rośnie mu krocze, ale zaraz potem stres ścisnął mu żołądek. Już nawet nie pamiętał, kiedy robił to po raz ostatni. A co, jeśli ona nie będzie chciała? – spanikował. Będzie, przecież zaproponowała nocleg – uspokoił sam siebie.

– Ty durniu – syknął i zdjął nogę z gazu. – Nie jesteś przecież przygotowany!

Zdecydował, że zatrzyma się na najbliższej stacji i zaopatrzy w materiały pierwszej potrzeby. Paczka prezerwatyw oraz dobre wino powinny wystarczyć. On tylko skosztuje, a jej na odwagę pozostawi resztę. Że też wcześniej o tym nie pomyślał.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, wieczór Karolina Janicka

Przyjechała za wcześnie, taksówką. Lepiej być przed czasem, niż się spóźnić – pomyślała. Choć podobno na pierwszej randce nie jest dobrze wypatrywać za nim, lecz kazać mu czekać na siebie. Hm – zastanowiła się. Nie, to nie te czasy. Tym bardziej że nasza znajomość nie jest tak do końca pierwsza. A może wcale by na nią nie czekał, tylko poderwał inną? Całkiem jak kiedyś…

Tak, dobrze zrobiła, że przyszła tak wcześnie, zwłaszcza że ładnych dziewczyn w Świtezi nie brakowało. A jak ona wypadała w tłumie? Chyba dosyć dobrze. Ubrała się ładnie. A może zbyt wyzywająco? Czy nie za bardzo się wyletniła? Przecież jest środek zimy. Pod płaszczem miała tylko cieniutką, mocno wykrojoną czerwoną sukienkę. A na nogach szpilki. Nie powinna zmarznąć. Nie będą przecież wracać na piechotę. Liczyła na ciąg dalszy w sypialni, a wtedy to ona będzie górą w szybkości pozbywania się poszczególnych elementów garderoby. Najdłużej będzie ściągać z siebie bieliznę, choć wolałaby, żeby on zrobił to za nią. Kupiła superseksowny czerwony, koronkowy komplecik. Zapłaciła krocie z nadzieją, że zwiewna inwestycja przyniesie dziś niewymierną korzyść.

Oby wyglądał tak jak kiedyś. Oby zniekształcony obraz kamerki, który jej wyobraźnia jakościowo poprawiała, widząc po drugiej stronie nieskazitelnie przystojnego, męskiego blondyna o niebieskich oczach, odzwierciedlał rzeczywisty, aktualny wygląd Sebastiana. Była potwornie zestresowana, ale już nie mogła doczekać się randki.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, wieczór Sebastian Świderski

Smuga złych przeczuć na chwilę zasnuła mu umysł. Znał ją i wiedział, że nie wróży niczego dobrego. Gdy zbagatelizował pierwszy impuls, otrzymał kolejny, tym razem dłuższy i silniejszy. Albo mnie wystawi, albo z seksu nici – pomyślał. Coś w każdym razie pójdzie nie tak, jak powinno.

– Trudno – szepnął. – Są rzeczy, na które wpływu nie mamy.

Wychodząc ze stacji benzynowej, rozejrzał się wokół. Poczuł rosnący niepokój. Podbiegł do samochodu i czym prędzej usiadł za kółkiem. Zapiął pasy i odpalił silnik. Przeciął światłami mokrą od deszczu ciemność, a potem z piskiem opon odjechał. W ostatnią część trasy dzielącej go od spotkania z Karoliną. Postanowił zapomnieć o stresie i totalnie się wyluzować.

Podkręcił potencjometr radia do maksimum. Rozsiadł się wygodnie, a swoje myśli skierował w stronę restauracji Świteź. Tam się dziś umówili. 

– To będzie miły wieczór – powiedział głośno do siebie.

– Doprawdy?

W tym momencie poczuł na szyi zimny dotyk stali, a potem strach obezwładnił każdy centymetr stężonego ciała.

– Nie odwracaj się i zawróć – usłyszał.

Chciał się obejrzeć.

– Mówiłem, kurwa, nie odwracaj się, bo cię zajebię! – głos tuż za plecami przybrał na sile i zamienił się w paraliżujący wrzask.

– Puść mnie, oddam wszystko, co mam. Czego chcesz? – wydukał przez zaciśnięte gardło.

– Stul pysk i jedź. Bo poderżnę ci gardło i rozwalę ten zakuty łeb!

Piła, 11 stycznia 2016 roku, wieczór Karolina Janicka, Anna Sass

Spóźniał się. Zaczęła tracić nadzieję, że z dzisiejszej randki i ewentualnego seksu coś wyjdzie. Telefonu wciąż nie odbierał. To niemożliwe, żeby ją wystawił, za dobrze się znali. Sebastian nie umiałby tak postąpić. Coś musiało się zdarzyć, że nie dotarł na spotkanie. Nie, to nie w jego stylu. Ostatni raz spojrzała na wyświetlacz komórki: osiemnasta pięćdziesiąt trzy.

Obok rachunku za kawy, które stopniowo przynosiła jej miła kelnerka, położyła sto złotych. Wstała, ubrała się i na pożegnanie kiwnęła głową w stronę baru, a potem wyszła na zewnątrz.

Wiatr z miejsca dmuchnął jej w oczy zimnicą. Rękami osłoniła twarz i na powrót odwróciła się w stronę Świtezi. W szklanych, dwuskrzydłowych drzwiach stanęła kelnerka. W ręku trzymała tlącego się papierosa.

– Co, wystawił? – zagaiła bez ogródek dziewczyna. – Widziałam, że czekasz na kogoś. Facet?

– Tak… Znaczy mężczyzna, ale nie wystawił, tylko coś mu wypadło – niechętnie odpowiedziała Karolina. – Zresztą, nieważne. Nie wie może pani… – postanowiła zachować dystans i nie akceptować narzuconej w rozmowie formy grzecznościowej. – Mogłaby pani zamówić dla mnie taksówkę?

– A dokąd chcesz jechać? – per ty kontynuowała kelnerka.

– Właściwie to nie wiem – wyszeptała Janicka. – Muszę… Chciałabym sprawdzić, co się stało, że mój… chłopak tutaj nie dotarł. – Tak, była w nim zakochana. W sercu poczuła ciepło, gdy powiedziała o nim w ten sposób. – Byliśmy umówieni. Nie odbiera komórki, nie mam z nim kontaktu. To raczej nie w jego stylu.

– To dokąd jedziemy? – wyszczerzyła się pracownica. – Właśnie skończyłam i możemy go znaleźć na mieście. Mam samochód i nic do roboty. – Wyciągnęła dłoń w stronę Karoliny. – Anka.

– Karolina – odpowiedziała Janicka, wyjmując rękę z kieszeni. – No sama już nie wiem…

– Spokojnie, razem coś wymyślimy. Poczekaj tu na mnie, przebiorę się i zaraz jestem.

Karolina nie wiedziała co robić i chyba dobrze, że spotkała dziś tę dziewczynę. Jako wieczna singielka bardziej z przypadku niż rozsądku, miała już dość samotności. Znając dobrze życie, a jeszcze bardziej samą siebie, dzisiejszy wieczór z pewnością przepłakałaby do poduszki, na którą oprócz łez spadłyby krople czerwonego wina. Byłoby przecież najprościej, gdyby w domowym zaciszu zwymyślała Sebastiana i przez zaciśnięte zęby syknęła, jak bardzo ją zawiódł i jak bardzo go teraz nienawidzi. Jednak nie byłoby to zgodne z jej uczuciami, dlatego czuła, że musi działać i nie powinna rezygnować z miłości.

Była stuprocentowym przykładem na to, że można zakochać się na odległość w kimś, kogo wcześniej traktowało się jak przyjaciela. Najpierw sporadycznie wymieniali się mailami, wspominając dawne czasy. Później pisali do siebie coraz częściej, aż w końcu do późnych godzin wieczornych dyskutowali przez telefon, który grzał się jej w dłoniach. Dziś uświadomiła sobie, jak bardzo zależy jej na chłopaku, którego znała dwadzieścia lat temu.

– Hej – z uśmiechem i gracją zawołała kelnerka. – Jestem, przebrana w nową kurteczkę z H&M, zwarta i gotowa. Jedziemy? Fajna kurtka, co nie?

– Tak. – Karolina wróciła na ziemię, nie wiedząc, na jakie pytanie przytaknęła kelnerce. – Co?

– Jajco – zachichotała Anka. – Rusz swoją zgrabną dupencję i w miasto. Helou! Czyż nie chciałaś szukać swojego rycerza, który na białym koniu niestety nie wjechał do tutejszej knajpy? To od czego zaczynamy? Sprawdzamy bałagany?

– Co? Spadaj, jesteś szalona – Karolina wyraziła zdecydowany sprzeciw. – Jemu się coś stało, rozumiesz?

– Stało, stało, zesrało – westchnęła z ironią kelnerka. – Dobra, jak chcesz, to możemy zacząć szukać od szpitali albo cmentarzy, byle jak najszybciej. Spadajmy już stąd, bo ten wiatr zepsuje mi zaraz fryzurkę, a ja nie wzięłam lakieru.

– Wkurzasz mnie. – Janickiej nie było do śmiechu. – To wcale nie jest zabawne, wiesz?

– Ej, no, wrzuć na luz. Co ty, Karola, życia nie znasz? Nie ten, to będzie inny. Tego kwiatu to pół światu. – Szarpnęła ją za poły płaszcza i intensywnie potrząsnęła. – A jak drania nie znajdziemy, to pójdziemy na balety. Masz kieckę i szpileczki, to na pewno coś wyrwiesz na otarcie łez!

Karolina pierwszy raz dzisiaj się szczerze uśmiechnęła i choć tylko na chwilę, wystarczyło to Ance, aby dostrzec w nowo poznanej koleżance zalewającą serce falę ciepła i poczuć do niej sympatię. Mimo iż Anka lubiła sprawiać wrażenie słodkiej, rozpieszczonej blond idiotki, która w dupie ma uczucia innych i problemy całej reszty świata, znała się świetnie na ludziach. Dzięki wrodzonej inteligencji wyczuła, że Karolina jest bardzo zestresowana, smutna i potrzebuje pocieszenia, choćby tego serwowanego w najprostszej z możliwych form.

– Słuchaj – odezwała się cicho Janicka. – Jeśli możesz, to jedź najpierw do mnie. Być może czeka pod domem. Miał u mnie nocować.

– Wsiada pani – wesoło odparła kelnerka. Ucieszyła się, że smutna dziewczyna podjęła wyzwanie. A może adresik? Nie, no spoko. Ja tam mogę tak krążyć po mieście, lubię jeździć, nawet wolałabym…

– Nowowiejskiego 110 – Karolina przerwała słowotwórczy mozół nowej koleżanki.

– Ale że gdzie? W Pile jest taka ulica? To jakiś malarz? Pewnie jeden z tych impresjonistycznych narajanych psycholi, malujących najlepiej własnym pędzlem – zaświergotała kelnerka.

– Feliks Nowowiejski był kompozytorem, kochana. Ruszaj, powiem ci jak dojechać.

– A tam, jeden pies, malarz, kompozytor – ciągnęła dalej Anna Sass. – Wszyscy artyści to prostytutki, jak śpiewał Kazik. Znasz?

– W oparach lepszych fajek, w oparach wódki? Znam. – Po raz drugi dzisiejszego wieczoru Karolina się uśmiechnęła.

– No właśnie. A wiesz, że koleżanka mojej koleżanki jest modelką. Daj boże takie życie. Na początku nawet mogłabym być prostytutką, ale tylko w oparach wódki – kelnerka dała się porwać fali niepohamowanej wesołości.

Janicka również zarechotała. Pierwsze lody, mogące być przeszkodą na drodze do nowej przyjaźni, zostały przełamane. Zdruzgotana dziewczyna poczuła się trochę lepiej i na chwilę opuściły ją złe przeczucia.

Z piskiem opon wyjechały z parkingu. Karolinę wcisnęło w fotel, a na pierwszym zakręcie rzuciło na boczne drzwi samochodu. Choć na złość losowi odpowiedzialnemu za śmierć jej rodziców nigdy nie zapinała pasów, teraz zrobiła to czym prędzej. Dodatkowo kurczowo złapała się bocznej poręczy. Mknęły Aleją Jana Pawła II, zbliżając się do ronda o tej samej nazwie.

– Sorry, że tak wolno, ale tu lubią stać pieski – Anka próbowała przekrzyczeć głośniki samochodowego radia oraz szum jadącego samochodu.

– Wolno? Jedziesz jak wariatka. Zwolnij, bo nas zabijesz, słyszysz! Na rondzie w prawo. Wiesz, gdzie jest Orlen na Niepodległości?

– Spoko, Piłę znam jak własną kieszeń i gdzie ulica prostytutki też wiem.

Dom Karoliny był stary, poniemiecki, niezgrabny. Szara, od dawna niemalowana elewacja przyozdobiona była gęsto szarpanymi dziurkami, wykonanymi pewnie podczas budowania gmachu. Ogrodzono go drewnianym niskim płotkiem, a kubaturą bardziej przypominał przedwojenny schron, bunkier, siedzibę gestapo albo opuszczony klasztor. Wysokie, klinkierowe podpiwniczenie wizualnie podnosiło wysokość i zwiększało ciężar budynku, nadając mu jeszcze bardziej tajemniczy charakter.

– No i nie ma twojego rycerza – oznajmiła kelnerka. – A tak w ogóle – nabrała powietrza do płuc – co to ma być? Ty w tym mieszkasz? – zapytała Anka. Na jej twarzy malowała się trwoga.

– No wyobraź sobie, że mieszkam. – Janicka nie kryła rozczarowania. Miała nadzieję, że Sebastian będzie czekał przed wejściem. – Jak masz coś lepszego, z chęcią się z tobą zamienię – odcięła się koleżance.

– Oj tam, oj tam – Anka starała się udobruchać Janicką. – Coś taka? Chata jak chata. No a ta jest, że tak delikatnie powiem, bardzo oryginalna.

– Najważniejsze, że własna, zresztą w środku jest całkiem przyjemnie – Janicka uspokoiła zaniepokojoną kelnerkę. – Idziesz ze mną czy będziesz mnie ubezpieczać? – zażartowała. – Dzielnica nie jest przyjemna.

– No… Nie. To znaczy tak, idę – Anka odrzekła z niepewnością w głosie. – Pewnie. Jeśli nie masz w środku kostnicy i madejowego łoża, to wstąpię – kontynuowała zbita z luzackiego pantałyku.

– Mam, ale jak będziesz miła, to cię oszczędzę.

– Wielkie dzięki, wiesz? – Kelnerka przełknęła ślinę, tkwiąc nieruchomo przed wejściem.

– No choć już, nie mamy czasu – stanowczo powiedziała Karolina i pociągnęła Ankę za połę kurtki.

Weszły po schodach werandy. Właścicielka lokum wyjęła z torebki pęk kluczy, a potem wsadziła do zamka jeden z nich. Nie chciał się kręcić, więc spróbowała raz jeszcze. Tym razem pewniej i mocniej. To samo. Karolina dopiero po chwili zorientowała się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Normalnie o takich rzeczach zawsze pamięta i sprawdza po kilka razy wykonywane przez siebie codzienne, mechaniczne czynności. Widocznie dziś tak bardzo była zestresowana randką, że zapomniała o wszystkim. Była na siebie trochę zła, ale i nieco zdziwiona. Próbowała skryć oba uczucia, które mocną czerwienią malowały się na jej twarzy. Ale blond kelnerka stała odwrócona do niej tyłem. Z rozkładanym lusterkiem w dłoni i odkręconym błyszczykiem usiłowała zmienić kolor ust. Janicka mocno pchnęła ciężkie skrzydło starodawnych drzwi, które skrzypnęły złowieszczo.

– Wchodzisz? – zapytała tak głośno, że Anka podskoczyła w przestrachu. Małym pędzelkiem błyszczyka wyjechała poza kontur karminowych ust.

– Tak, głucha nie jestem – szepnęła, zmazując z policzka smugę tłustej mazi. – Pali się czy jak?

Ciemny przedpokój tylko lekko rozjaśnił się po włączeniu światła. Mrok w pomieszczeniu był tak gesty, że żarówka zamontowana w kryształowej lampie nie zdołała przełamać ciemności, a jedynie nadać jej lżejszy odcień. Na podłodze leżał zdeptany, długi, szaro-niebieski chodnik, zdobiony mozaikowymi wzorami. Jego krótsze krawędzie wieńczyły zmierzwione, brudne i ostro przerzedzone frędzle. Mniej więcej w połowie mrocznego tunelu stała dosunięta do lewej ściany komódka na obuwie. Miała trzy szufladki pośrodku, dwa boczne skrzydła z małymi szafeczkami oraz nadstawkę w postaci skrzydłowo składanego lustra. Babciny standard lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Anka po raz kolejny się przeraziła. Nie tyle wnętrzarskim designem, co wyobrażeniem dotyczącym braku możliwości wystylizowania się w takich warunkach do kina, pracy, na zakupy, o dyskotece nawet nie wspomniawszy. Przeleciał ją chłodny dreszcz. Poczuła ciarki, powodujące zjeżenie się tysiąca włosków na usztywnionym ciele. Przeklęła w duchu ten dom, jego półmroczny korytarz i stare, pozdzierane lustro.

– Depilacja! – szepnęła, jakby ją nagle olśniło. Jak tylko stąd wyjdziesz, umów się szybko na wosk! – dokończyła w myślach.

Nie patrząc przed siebie, ciągle nieufnie rozglądając się na wszystkie strony, wpadła na Karolinę. Nowa koleżanka zatrzymała się właśnie przed drzwiami, w końcu korytarza. Białe i potężne, z krateczką małych witrażowych szybek u góry, przypominały bardziej wejście do pałacowej komnaty niż do pokoju młodej, nowoczesnej kobiety. Przez szkiełka leniwie przelewało się światło. Tym razem Karolina nie wytrzymała. Nabrała w płuca powietrza, a potem krzyknęła:

– Jestem pewna, że zgasiłam światło!

– Pewna jest tylko śmierć i podatki – trzeźwo zareagowała kelnerka.

– Tak mówią – przytaknęła właścicielka domu. – A światło gasiłam na pewno.

– Dobra, nie pitol. Bierz, co tam chcesz, wciągaj ciepłe gacie i spadamy. A za kawę dziękuję, jakby co.

– Miła jesteś, wiesz? Wchodź. Sprawdzę tylko pocztę, może choć maila napisał – rzekła Karolina z nową nadzieją w głosie. – A potem spadamy.

– Byle szybko, skarbie. – Anka znowu poczuła dreszcze. – Zdecydowanie wolę otwarte przestrzenie – powiedziała i weszła za Karoliną do środka. – Wow! – krzyknęła. – To nie jest pokój, to komnata. A jaka wysoka. Ile tu jest metrów? Ty to masz życiową przestrzeń, nie ma lipy. Nie to, co mój malutki pokoik u starych. Tylko, kurna, czemu tu tak ponuro? Tak jak w korytarzu – znów rozkręciła się Anka. – Wiesz? Kiedyś moja babcia miała mieszkanie w takiej kamienicy, urządzone w podobnym, że tak powiem, stylu. Ale dziś mamy dwudziesty pierwszy wiek. No ja bym nie mogła tak….

– Nie ma laptopa – Karolina powstrzymała monolog trajkoczącej Anki. Stęknęła spanikowana. – Ktoś był w moim domu.

– E, no weź, ludzi nie strasz. Może nawiedza cię babcia? – zażartowała Anka. – Wiesz, moja, jak zmarła, to straszyła i łaziła po świecie, ja nie mogę. Pamiętam, jaka byłam osrana. Dawno, że tak powiem, poszła na drugą stronę…

– Przestań, mówię poważnie – zniżyła głos Karolina. – Zawsze zostawiam komputer na tej szafce, obok łóżka – palcem wskazała na pusty blat niewielkiego mebla. – Nie ma opcji, by było inaczej. Zobacz, na podłodze leży tylko kabel. Nie mówiłam ci, ale drzwi były otwarte. Światło w pokoju też zawsze wyłączam. Po prostu mam manię sprawdzania przed wyjściem wszystkiego po kilka razy. Nawet kurki od gazówki sprawdzam bez ustanku, jak głupia – odwracając się za siebie, spojrzała w stronę wejścia do pokoju, a potem podskoczyła zlękniona. Drzwi trzasnęły z impetem. W korytarzu dało się słyszeć głośne kroki ucieczki.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, późny wieczór Jan Poniatowski

Budynek pilskiej policji straszył na odległość. Jan Poniatowski w ubiegłym tygodniu składał tu szczegółowe zeznania w sprawie poranionej Joanny. Był tutaj również dwadzieścia lat temu, a teraz znów jest w tym miejscu. Zamknął na chwilę oczy, aby odgonić złe wspomnienia sprzed dwóch dekad. Nie pomogło. Niezmieniony widok ponurego wnętrza coraz mocniej przypominał mu czas, o którym najwyraźniej będzie pamiętał już do końca życia.

– Słucham, do kogo? Nazwisko! Był pan umówiony? – Tak jak w ubiegłym tygodniu, ta sama, siedząca za drewnianą ladą kobieta strzelała słowami jak z procy.

Oceniając jej wygląd i zestawiając go z wydawanymi przez kobietę, drażniącymi uszy dźwiękami, Poniatowski po raz drugi stwierdził, że ma do czynienia z pudlem, czyli według niego najbrzydszą oraz najwredniejszą rasą komunistycznych psów miastowych. Kobieta, tak jak rasowy pudel, miała napuszone kręcone włosy. Na czubku nosa ledwie trzymały się okulary, które w żadnym stopniu nie zasłaniały okrągłych, wyłupiastych czarnych oczu.

– Poniatowski, nie wiem do kogo, z pewnością nie do pani, nie byłem – przesadził i to ostro. Uznał jednak, że niepotrzebnie cackał się z nią ostatnio, gdyż, jak widać, nie przyniosło to żadnych efektów. Napuszony zwierz już nigdy nie będzie po jego stronie. Jan miał to w nosie. Zyskał kolejnego wroga.

– Słucham? – nienawistnie zareagowała kobieta.

– Chciałbym złożyć zeznania.

– Znowu? Jakie? – Rozpoznała Poniatowskiego.

– Wolałbym o tym porozmawiać z funkcjonariuszem – odciął się bankowiec.

– Proszę pana! – warknął gniewnie pudel. – Na szczęście to nie pan decyduje o tym, z kim i o czym będzie pan rozmawiał. Nie myśli pan chyba, że – ostentacyjnie spojrzała na zegarek, tak że okulary niemal zsunęły się jej z czubka nosa – o tej godzinie dyżurny wciąż czeka, aby zejść na pogawędkę o wszystkim i o niczym. Akurat przesłuchuje – oznajmiła oschle. – Bo tacy jak pan nie mogą przyjść o normalnej porze, tylko czekają do zmroku ze sprawami, które mogły być załatwione wcześniej. – Każdemu jej słowu towarzyszyła pieniąca się w kącikach ust ślina.

– Chodzi o nękanie, prześladowanie, zastraszanie i terroryzowanie – opisując swoją sprawę, automatycznie scharakteryzował zachowanie kobiety. Chyba dyżurna zrozumiała aluzję, bo nieco się uspokoiła i już zdecydowanie ciszej odpowiedziała:

– Ktoś pana prześladuje? Od kiedy?

– Od kilku tygodni, nie powiem dokładnie i nie wiem kto. Mam jednak niezbite dowody, że komuś zależy, aby mnie zastraszyć, mam listy z pogróżkami…

– No i to jest to, o czym mówiłam – szczeknął nagle kudłacz. – Ludzie przychodzą z takimi sprawami za późno, i nie chodzi mi o porę dnia czy nocy. Dobrze. Ta sama procedura. Nazwisko raz jeszcze, dowód osobisty i zaczekać!

Kobieta chwyciła za telefon, wybrała krótki numer wewnętrzny i poinformowała w kilku słowach o oczekującym na złożenie zeznań człowieku.

– Tak jak mówiłam – spojrzała znad okularów na Jana. – Dyżurny jest teraz zajęty, może zejść za godzinę. Do poczekalni i czekać na wezwanie! – Ruchem głowy wskazała obskurne pomieszczenie.

Janek przytaknął i udał się do poczekalni. Zaczął intensywnie myśleć, przede wszystkim o tym, czy dobrze uczynił, przychodząc tu dzisiaj. Zmarnuje tylko czas. A potem i tak będzie musiał tu przyjść, gdy otrzyma wezwanie w sprawie rannej Joanny. Dodatkowo akurat w tym miejscu czuł się bardzo źle. Coraz mocniej w pamięci wirowały mu przykre wspomnienia.

– Boże, na cholerę mi było to wszystko? Dlaczego mnie to spotyka? – syknął do siebie. Sprawa sprzed dwudziestu lat, rozwód, samotność, stresująca praca, psychopata chcący nie wiadomo czego, prawie martwa Aśka na mojej ulicy, a teraz przesiadywanie w tym policyjnym bunkrze, do którego sam się zgłosiłem. Co ja takiego złego w życiu zrobiłem? To jakaś cholerna pokuta czy co? Kiedy to się skończy?

Po śmierci! Odpowiedź z tyłu głowy pojawiła się nagle, przerywając głośno gradową burzę pytań. Przeraził się, bo poczuł, że to nie on sam sobie odpowiedział.

Piła, 11 stycznia 2016 roku, późny wieczór Karolina Janicka, Anna Sass, Jan Poniatowski

– Karolinko, podejdź do pani i opowiadaj szybciutko, co się stało. Nie mamy czasu do stracenia, wieczór długi, a przez tego twojego rycerza będziemy musiały pić karniaki przy barze! Wiesz, jakie są ceny i kolejki w dzisiejszych czasach? – rozpoczęła swój monolog Ania. Wtargnęła do komendy pierwsza, przed próbującą dotrzymać jej kroku Janicką. Kiedy doszła do kontuaru, mina dyżurnej nagle przybrała ciemny, burzowy wygląd. – No hej! – zawołała. – Jestem Sasanka, rozumie pani, Sass Anka? A to jest moja znajoma. Karolina… – I tu odkryła, że nie zna nazwiska nowej koleżanki. – Ej, Kara, podaj pani nazwisko, bo jak znam życie, nie ruszymy z miejsca.

– Janicka – wysapała Karolina, zbliżając się do dyżurki.

– No właśnie – skwitowała kelnerka. – W sumie to nie o mnie chodzi, a o Karolinę. Ja jestem tu tylko dekoracją. Tak wie pani, po koleżeńsku…

– O co chodzi? – splunęła jadem dyżurna i teraz również dziewczyny musiały zobaczyć w niej zwierzęcego potwora. – To, czy pani przyszła do koleżanki czy z koleżanką, wcale mnie nie obchodzi. Szczególnie jeśli nie dowiem się wreszcie, o co paniom chodzi. To jest policja, a nie konfesjonał! – krzyknęła rozjuszona kobieta.

– Dobra, już dobra – uspokajała Anka. – Przecież chciałam wytłumaczyć, ale nie dała mi pani dojść do głosu. – Chodzi o zaginięcie – powiedziała z patosem. – To znaczy jeszcze nie wiadomo, czy o zaginięcie. Właściwie to Karolina podejrzewa, że jej chłopakowi stało się coś strasznego. Mówiłam jej, że to za wcześnie na takie wyroki. Minęły zaledwie cztery godziny, od kiedy nie ma z nim kontaktu. Przecież to właściwie pierwsze poważne spotkanie po długiej znajomości w sieci. Aha, no i przestrzegałam Karolinę przed ludźmi poznanymi w internecie. Przecież po drugiej stronie może siedzieć jakiś psychopata. Tego nigdy nie wiemy – dodała, zwiększając tempo produkowania słów. – Aha, no i właśnie! Jest jeszcze jedno, prawda, Karolinko? – spytała, lecz koleżanka wydawała się nieobecna. Stała z twarzą zwróconą w stronę poczekalni. Dość intensywnie przyglądała się siedzącemu na parapecie młodemu mężczyźnie. Jego twarz, rozjaśniona bladym światłem telefonu, wydała się jej znajoma.

– Zapomniałabym, chodzi jeszcze o włamanie i kradzież – ciągnęła dalej kelnerka. – Karolina, no weź się odezwij! Mów, co się stało!

– Tak… – westchnęła Janicka, odwracając się niechętnie w stronę recepcji. – Chciałabym opowiedzieć wszystko dokładnie – dodała, trwając w zamyśleniu. – Proszę tylko powiedzieć, czy jest szansa, aby dziś policja przyjęła zgłoszenie zaginięcia? O włamanie nie chodzi mi aż tak bardzo, ale czuję, że Sebastianowi naprawdę przytrafiło się coś złego.

– Dyżurny jest ciągle zajęty. – Recepcyjny pudel odsłonił szpilkowate zęby. – Może porozmawiać z panią – zwróciła się bezpośrednio do Karoliny – jak skończy i uprzedzając pani pytanie – tym razem ofuknęła drugą z dziewczyn – nie wiem, ile to potrwa.

Anka rzeczywiście nie zdążyła zadać tego jakże istotnego pytania. Szybko zamknęła usta, które były już przygotowane do ofensywy.

– Czekać! Najpierw jeszcze pan. – Dyżurna kiwnęła głową w stronę Jana, wskazując tym samym miejsce, w którym koleżanki spędzą kilkadziesiąt kolejnych minut.

Na twarzy kelnerki pojawił się cień rezygnacji. Właśnie uświadomiła sobie, że dzisiejszej nocy nie spędzi w ulubionym klubie. Chciała przecież zaciągnąć tam Karolinę i sprawić, by koleżanka przestała myśleć o niedoszłej randce. Dla niej wszystko było jasne. Klasyczny facet – z początku obiecał złote góry, a na końcu wystawił pełną nadziei i spragnioną miłości dziewczynę.

Ocknęła się z chwilowej zadumy, kiedy spostrzegła, że została sama przy ladzie dyżurki. Karolina rozmawiała z jakimś mężczyzną. Kobieta zza lady zgromiła Ankę nienawistnym wzrokiem, dlatego ta szybko uśmiechnęła się do niej i grzecznym skinieniem głowy dała znać, że już nie będzie przeszkadzać zapracowanej kobiecie. Wtargnęła do poczekalni.

– A ty co? Nie przedstawisz mnie nowemu koledze? Znacie się? – zapytała kokieteryjnie. Ominęła twarz Karoliny i spojrzała w oczy bruneta. – Oj, nieładnie, gdzie twoje maniery, kochana? – kontynuowała rozpromieniona.

– Przepraszam. – Janicka zwróciła się do Poniatowskiego, karcąc jednocześnie srogim spojrzeniem niesforną koleżankę. To jest Ania, moja…

– Serdeczna przyjaciółka, prawda, Karolinko? – przerwała głośno kelnerka i jednocześnie wyrazem twarzy wymusiła na towarzyszce kontunuowanie kłamstwa, które właśnie wpadło jej do głowy. Spotkany mężczyzna spodobał się jej od razu i czym prędzej postanowiła działać. – Karolinko, to jak ma na imię nasz nowy kol…

– Janek! – przerwała jej nazbyt nerwowo. Nie znosiła kłamstwa, a poza tym zdążyła już poznać zachowanie Anki. Bardzo się bała, że znów chlapnie coś niestosownego.

– Janek Poniatowski – zaczął bankowiec z niepewnością w głosie. – My z Karoliną… – urwał w pół zdania, a potem spojrzał na dawną znajomą. – Właściwie to stare dzieje i zamierzchłe czasy liceum – uzupełnił szeptem.

Karolina nagle spochmurniała. Zwiesiła wzrok i wpatrywała się w starą, zniszczoną posadzkę. Już żałowała spotkania po latach. I tego, że przed chwilą tak ostro zareagowała. Chciała to jakoś naprawić.

– Anka to moja kumpelka – rzuciła naprędce przepraszającym tonem. – Z dawnej pracy…

– Właśnie – kelnerka skwitowała z triumfem. – A dla przyjaciół Sasanka – rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu i podała rękę mężczyźnie. – A tak w ogóle kto by pomyślał, że spotkamy dziś takiego przystojniaka – zaświergotała, bawiąc się włosami. – No i jeszcze tego tam, kudłacza. Ale obsługa, co nie? – przewróciła wymownie oczami, zrobiła kpiącą minę, a potem zamrugała do Poniatowskiego.

– No, uprzejmością dupy nie urywa – odparł bankowiec z uśmiechem. Spodobał mu się sposób bycia poznanej przed chwilą dziewczyny. I choć nigdy nie lubił tak przesadzonej filuterności, musiał przyznać, że w takim wydaniu nie przeszkadzała mu ona ani troszeczkę. – No powiem szczerze, że i ja nie myślałem spotkać tu tak piękne i wystrzałowe dziewczyny – pośpieszył z komplementem.

– Bez przesady, jakie tam wystrzałowe? Zwykłe dziewczyny szukające rozwiązania problemów. Pomyśl, proszę, Janku – Anka furczała zalotnie – dwie samotne kobiety w takim budynku. Człowiek czuje się jak najgorszy bandzior.

– No tak – odrzekł Poniatowski. – Na pocieszenie dodam, że mi też nie jest tutaj zbyt fajnie. Czekam już ponad pół godziny.

– Tak? – wtrąciła Janicka. – A ciekawe na co?

– Przyszedłem tu, bo… – wstrzymał głos w pół zdania. – Muszę coś załatwić – szybko zmienił kierunek wypowiadanych myśli. – A wy po co? Chyba niczego nie przeskrobałyście, co?

– No wiesz, każdy ma małe grzeszki – kontynuowała Anka. – Tyle że z nimi nie chodzi się na policję. – Zatrzepotała rzęsami. – Same się tu zgłosiłyśmy, choć ja tylko pomagam. Jako przyjaciółka muszę wspierać Karolę w najgorszych momentach.

– Najgorszych momentach? – Na myśl o przewinach, które zdaniem Anki każdy ma na sumieniu, przez twarz Poniatowskiego przemknął dwudziestoletni cień obaw. Przestał się uśmiechać i na chwilę twardo stanął na ziemi, tak jakby chciał przydepnąć stopami wszystkie problemy skaczące mu do gardła. Wróciły mroczne wspomnienia. Posterunek, Karolina Janicka, głowa pełna strachu, ściśnięty stresem żołądek.

– Zaginął Sebastian, to znaczy wiesz… to teraz mój chłopak. No i miałam jeszcze włamanie, dzisiaj. Ktoś był w moim domu, ukradł komputer – Karolina zdecydowanie za głośno i za szybko przerwała chwilę niezręcznej ciszy. – Cały wieczór próbowałam się z nim skontaktować. Najpierw nie odbierał, a teraz ma wyłączony telefon. To nie w jego stylu, dlatego wróciłam do domu, to znaczy… wróciłyśmy razem.

– Jaki Sebastian? O kogo…

– Myślałam, że tam będzie czekał – Karolina kontynuowała zaczętą wcześniej opowieść. – Ale go nie było, chciałam więc sprawdzić maila albo napisać do niego, bo ja w telefonie nie mam internetu. Zniknął laptop i nawet nie wiem, co jeszcze. Ktoś tam był i uciekł, słyszałyśmy go z Anią.

– Nie masz komy z netem? – wpadła jej w słowo Sasanka. – Dobrze zrozumiałam? Bo tego, że gnałyśmy na zbity pysk, by odczytać maile, to za cholerę nie mogłam pojąć – utyskiwała kelnerka. – Już chciałam ci zaproponować mojego iPhona, ale wiesz… nie wiedziałam, czy się znasz! Sorka, Kara, ale mamy dwudziesty pierwszy wiek – kontynuowała, uświadamiając sobie, że przecież jako serdeczna przyjaciółka Karoliny, właśnie chlapnęła coś, co mogło przestać o tym świadczyć. – No tak – błyskawicznie rozpoczęła korektę gafy. – Przecież pół roku pisałaś do Seby tylko z komputera. A do mnie? Tylko esemesy… Tyle razy mówiłam, że powinnaś delikatnie zasugerować Sebastianowi, żeby kupił ci porządny telefon w prezencie. Miałby lepszy kontakt z ukochaną, a ty miałabyś go pod większym nadzorem. No co? – uzupełniła wypowiedź, widząc srogą minę Janickiej. – Kobieta musi przecież trzymać rękę na pulsie, tym bardziej że tutaj w grę wchodził związek na odległość. – Skarciła się w myślach za użycie czasu przeszłego.

– Tylko spokojnie – Poniatowskiemu udało się dojść do głosu. Spojrzał na dziewczyny z dużą dozą podejrzliwości. – A skąd macie pewność, że temu waszemu Sebastianowi w ogóle coś się stało? On nie jest z Piły? – zadał pytanie bezpośrednio Karolinie. – Może po prostu padł mu telefon.

– Nie, mówiłam przecież, że to nie jest możliwe – Janicka zaprotestowała rozpaczliwym krzykiem, którym przestraszyła nawet samą siebie. – Janek, posłuchaj… – Opamiętała się na chwilę i udało jej się zniżyć głos do szeptu. Nie wiedziała, jak mu to powiedzieć, szczególnie w towarzystwie tej postrzelonej kelnerki. – Ty też znasz Sebastiana, to znaczy Świderka, od dwudziestu lat. A ja? Można powiedzieć, że ponownie znam go od ponad roku. A co do komórki z internetem… – zwróciła się w stronę niepokornej Anki. – Tyle razy ci przecież mówiłam, że ja nie chcę mieć innego telefonu niż ten.

– Dobra już, dobra – rzekła kelnerka przepraszającym tonem. Zrobiło się jej głupio. Będzie musiała najpierw więcej myśleć, a potem dopiero mówić. Odwrotna kolejność nie po raz pierwszy dzisiaj ją zgubiła. – Nie denerwuj się już – uspokajała. – Wiesz przecież, że najzwyczajniej w świecie martwię się o ciebie i tego twojego Świderka.

– Sebastiana? Świderka? Macie na myśli tego Świderka? – Poniatowski krzyknął tak głośno, że zirytowana pracownica recepcji spojrzała nieprzychylnym wzrokiem w stronę rozgadanej trójki. – Proszę, powiedz, że to nie chodzi o Sebastiana Świderskiego – szepnął, a potem zamilkł. Właściwie ucichli wszyscy. Nawet Anka bała się odezwać.

Spojrzenia dawnych przyjaciół zbiegły się kierowane pędem wieloletniej siły milczenia. Potęga przeszłości ściskała im gardła i ciasno sznurowała usta. Znów rozumieli się bez słów, bo wspomnienie wiążących ich od dwudziestu lat zdarzeń było wciąż żywe. Przeszłość wróciła i tej pewności tak łatwo się nie pozbędą. Myśleli, że uda im się zapomnieć o tym, co przeżyli, że są już od tego daleko. Ale właśnie się przekonali, że wypracowany przez lata dystans nigdy nie istniał, a wczoraj i dziś oddzielone były od siebie tylko nieszczelną zasłoną ułudy. Mijały ciężkie sekundy milczenia, które rzadko obfitują w tak gęsty emocjonalny przekaz. Jeszcze chwilę i będą mieli do wyboru dwie drogi: udawać, że tamten rozdział został już zamknięty lub wrócić do źródła tragedii.

Rozdział 2

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8

Copyright © Oficynka & Tomasz Brewczyński, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2020

Opracowanie redakcyjne: zespół

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Raggedstone/Shutterstock,

© Dm_Cherry/Shutterstock

ISBN 978-83-65891-90-7

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek