In nomine diaboli - Maks Dieter - ebook

In nomine diaboli ebook

Maks Dieter

4,3

Opis

 

fragment:

„(…) Wtedy go ujrzała. Zakapturzony Anzelm patrzył na nią spokojnie. Jego niebieskie oczy zdawały się mówić, żeby porzuciła troski, bo to już długo nie potrwa. Utkwiwszy wzrok w zakonniku, nie zauważyła drugiego ciosu, który złamał piszczel. Podczas biczowania i przypalania ogniem bolało potwornie, lecz tamto cierpienie okazało się igraszką wobec tego, czego doświadczała teraz. Zapragnęła umrzeć i nigdy nie czuć już nic. (…)”

 

Streszczenie:

 

Koniec XVII wieku, Małopolska. Bogobojna młoda dziewczyna zostaje zgwałcona przez biskupa. Wbrew zdrowemu rozsądkowi próbuje walczyć o sprawiedliwość, przez co pakuje się w ogromne kłopoty – Kościół oskarża ją o uprawianie czarów. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi Dorocie tajemniczy mnich. Zubożała szlachcianka nagle ma szansę wymierzyć karę oprawcy własnymi rękoma, musi jednak dokonać trudnego wyboru – staje przed dylematem, który będzie się tyczył jej dotąd nieskazitelnej wiary w Boga.

 

„In nomine diaboli” – historia, w której walka dobra ze złem nie ma racji bytu, gdyż niekiedy zło musi zostać zwalczone jeszcze gorszym złem. „Bonum non est sine malo” – gdyż dobro nie istnieje bez zła…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MAKS DIETER

IN NOMINE DIABOLI

Redakcja merytoryczna: Ewa Hoffman-Skibińska

Redakcja i korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Druga korekta: Janusz Muzyczyszyn

Skład i łamanie: Studio Grafpa

Projekt okładki: Łukasz Białek

Druk: Mazowieckie Centrum Poligraficzne

Książka dostępna również jako e-book

ISBN 978-83-960458-7-4

https://maksdieter.pl/

https://www.facebook.com/MaksDieterAutor

https://www.instagram.com/maks_dieter_writing/

Tekst © Copyright by Paweł Krzysztof Polusik

Wydawca © Copyright by Paweł Krzysztof Polusik

Tarnowskie Góry 2024 – wszelkie prawa zastrzeżone

Wstęp

Zacząć muszę od tego, co chyba w każdej powieści najważniejsze – stylu oraz języka, w jakim książka jest napisana.

Z pewnością część z Was – o ile nie każdy – zastanowi się, co temu Dieterowi strzeliło do głowy, aby używać archaizmów.

Cóż. Szczerze mówiąc, podczas pisania sam się nad tym zastanawiałem. Po kiego grzyba tak utrudniać sobie życie? Przecież można było napisać cały tekst współczesnym językiem i – poza kilkoma zapaleńcami na punkcie historii – nikt nie miałby mi tego za złe.

Rzecz w tym, że nie lubię iść na łatwiznę i gdy się do czegoś biorę – a już tym bardziej na coś uprę – chcę, aby to było zrobione porządnie. Zwłaszcza podczas wymyślania fabuły i konstruowania tekstu każdy szczegół musi być dopracowany. Jasne, nie wszystko zawsze wyjdzie tak, jak by autor chciał, staram się jednak dążyć w tej materii do perfekcjonizmu.

Tak było również w przypadku In nomine diaboli.

Od samego początku miałem zamysł, aby akcja rozgrywała się w moim ukochanym literacko sienkiewiczowskim XVII wieku. Starałem się – na tyle, na ile to możliwe – oddać ducha tamtych czasów, dlatego szczególnie język dialogów musiał przynajmniej przypominać ówczesną mowę, a właściwie tę sienkiewiczowską, bo z początku głównie na niej się wzorowałem. Podobnie jak nasz noblista, pokusiłem się o nieco autorską konstrukcję archaizmów, za co zapewne spadnie na mnie fala krytyki, szczególnie ze strony środowisk językoznawczych, ale nie dbam o to. Najważniejsze jest dla mnie to, że napisałem tę książkę tak, jak chciałem, i to, żebyś Ty, Czytelniku, miał przyjemność podczas czytania.

Historia ta siedziała mi w głowie już od dłuższego czasu i jeszcze przed ukończeniem Strażnika piekła wiedziałem, jak będzie wyglądała następna książka. Ci, którzy czytali poprzednią moją powieść, zapewne kojarzą fragment, w którym opisane zostało stracenie kilku wiedźm. To właśnie wtedy wykiełkował pomysł na rozgrywające się parę stuleci temu dzieje dziewczyny oskarżonej o czary. I mimo iż w Strażniku piekła można doszukać się dużo więcej szczegółów z mojej własnej przeszłości, to opowieść o losach Doroty Miłosławskiej jest mi równie bliska, co przygody Maćka i jego przyjaciół. Pokochałem tę dziewczynę i myślę, że Ty też ją polubisz. A jeśli nie, to bardzo możliwe, że ruszy Cię przynajmniej kontrowersyjny wątek księdza gwałciciela. Ci, którzy zdążyli poznać mnie jako pisarza, wiedzą, że lubię szokować, dlatego i tutaj nie mogło zabraknąć elementu skłaniającego do refleksji poprzez analizę psychiki antagonisty, w tym przypadku biskupa zboczeńca. Nie będę się tutaj rozwodził nad własnym poglądem na temat przedstawicieli episkopatu ani tym bardziej samej wiary w Boga, gdyż musiałbym srodze przynudzić jeszcze kilkoma stronicami głęboko osobistych duchowo-moralnych wynurzeń.

Co się tyczy samej fabuły – z pełną premedytacją i zamysłem przyznaję: skradłem wątek skrzywdzonej i mszczącej się dziewczyny z Carrie Stephena Kinga, co zresztą fani mistrza grozy z pewnością wychwycą. Moi czytelnicy wiedzą także, że ja sam niejako wzoruję się na pisarzu z Maine.

Wspomnieć również muszę o tytanicznej pracy, jaką wykonałem podczas researchu dotyczącego rozpraw sądowych opisywanej epoki i rejonów Polski, czyli Małopolski i Śląska. Nieocenioną pomoc w tej materii dostarczyło mi opracowanie Mariana Mikołajczyka pt. Proces kryminalny w miastach Małopolski XVI–XVIII wieku udostępnione dzięki uprzejmości Śląskiej Biblioteki Cyfrowej. Ta lektura sprawiła, że przebieg rozpraw sądowych wraz ze wszystkimi szczegółami mógł stać się rzetelny i wiarygodny.

W kwestii lingwistyki i archaizmów posiłkowałem się nie tylko kolejnym czytaniem Sienkiewiczowskiej Trylogii, ale również nieocenionym Słownikiem staropolskim autorstwa Antoniego Krasnowolskiego i Władysława Niedźwieckiego wydanym po raz pierwszy – co ciekawe – przez wydawnictwo M. Arcta w 1920 roku.

Bibliografia nie byłaby pełna bez chyba najważniejszej pozycji, dzięki której powstał trzon samej fabuły – Malleus Maleficarum, czyli słynnego Młota na czarownice Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera. To książka równie ciekawa, co przerażająca i kontrowersyjna. Bo o ile historia opisana w powyższej powieści jest od początku do końca fikcją literacką (poza drobnymi smaczkami takimi jak autentyczny pożar kościoła jasnogórskiego w 1690 roku), o tyle sposoby postępowania w przypadku oskarżenia kobiet o czary i konszachty z diabłem są już jak najbardziej autentyczne. Ów tytuł był swoistym podręcznikiem dla sądów oraz egzorcystów KK, z całą mocą egzekwowany w Europie doby późnego średniowiecza i wczesnego odrodzenia.

Mimo iż wątek samego oskarżenia i skazania Doroty został zmyślony, na refleksję zasługuje fakt, że tego typu rzeczy działy się naprawdę, a życie w mękach straciło w tamtej epoce setki tysięcy kobiet w krajach europejskich, w tym na ziemiach polskich.

Abstrahując od tego smutnego motywu, In nomine diaboli ma przede wszystkim dostarczyć rozrywki w postaci mocnych wrażeń i radości z przyjemnej lektury, czego Tobie, szanowny Czytelniku, z całego serca życzę.

Maks Dieter

„(…) Za sprawą czarownic, a Bożym dopuszczeniem, demony ludzi opętują”.

„(…) o wykorzenieniu czarownic ostatnim lekarstwem, do którego Kościół od Boga jest zobowiązany, który rozkazał: «czarownikom nie dopuszczaj żyć na ziemi»”.

Młot na czarownice,

H. Kramer, J. Sprenger

Rozdział I

Służebnica Boża

Zapach wosku, kadzidła i potu tworzył mieszankę, od której robiło się słabo już na początku nabożeństwa, jednak w roku pańskim tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym niewielu ludziom ów wątpliwy aromat przeszkadzał. Przepastne wnętrze katedry jasnogórskiej nie było w stanie rozproszyć nagromadzonego smrodu. Wyjątkowy, jak na kwiecień, upał sprawił, że lejący się z nieba żar nagrzał wnętrze, tworząc jeszcze większy zaduch i potęgując przykry zapach. Licznie zebranym wewnątrz ludziom zdawało się to jednak nie przeszkadzać – po kilkunastu minutach zmysł węchu adaptował się na tyle, że nie zwracali większej uwagi na unoszący się gryzący odór.

Niektórzy przyjmowali z ulgą ostatni kwadrans nabożeństwa, karcąc się w myślach za ten grzech. Kościół pękał w szwach, gdyż była to msza wyjątkowa, którą odprawiał sam biskup krakowski Teodor Walasek przybyły z czterotygodniową wizytą do Częstochowy.

Dorota stała jak zawsze w pierwszym rzędzie, tak aby znajdować się jak najbliżej duchownego, który teraz wydawał jej się niemal świętym. Obecność umieszczonej tuż za ołtarzem wielkiej figury Chrystusa Zbawiciela na krzyżu i obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej była dla niej tego dnia jeszcze bardziej wyjątkowa. Jako jedna z nielicznych żałowała, że celebracja dobiega końca. Nie zwracała uwagi na ludzi, którzy przybyli tłumnie w nadziei, że gdy wezmą udział w uroczystości pod przewodnictwem najważniejszego zaraz po papieżu duchownego, Pan Bóg szybciej odpuści im grzechy. Jej wiara była inna niż ich – czysta, niezmącona egoizmem. Całym sercem kochała Boga, jego syna Jezusa Chrystusa i Maryję. Błogostan, w jaki wprowadzały ją głos księdza i obcowanie z Bogiem, był dla niej największą radością. Jej niespełna siedemnastoletni umysł chłonął łakomie każde słowo ceremonii, mimo iż większość słów ksiądz wypowiadał po łacinie i niewiele rozumiała.

Gdy msza dobiegła końca i wszyscy opuścili świątynię, dziewczyna nadal klęczała, modląc się gorliwie.

– Wstań, moje dziecko – usłyszała w pewnej chwili niski, ciepły głos. Otworzyła oczy i spojrzała na stojącego nad nią dostojnika kościelnego. Komża liturgiczna lśniła w świetle świec bogatymi złotymi i srebrnymi haftami. Uśmiech na nalanej, czerwonej twarzy wydawał się dobrotliwy i łagodny. Posłusznie wstała z kolan. Nie śmiała jednak podnieść wzroku. – Udaj się do zakrystii, gdy modlitwę skończysz. Rozmowę będziem mieli.

Ksiądz oddalił się, a ona została sam na sam z rzeźbą krzyża i Zbawicielem. Cierpienie na twarzy Syna Bożego było namacalne. Krew na rękach, nogach i pod koroną cierniową wydawała się prawdziwa. Niemal widziała, jak wypływa z przekłutego boku, słyszała żałosne jęki; jak woła ją, aby podeszła i uwolniła Go od straszliwego cierpienia.

Znów padła na kolana i modliła się przez następny kwadrans. Potem wstała, otrzepała odświętną chabrową suknię sięgającą do kostek, wyszła z kościoła bocznymi drzwiami i udała się do zakrystii.

*

Biskup siedział na ciężkim rzeźbionym krześle za wielkim dębowym stołem, gdy rozległo się ciche pukanie.

– Wejść!

Gdy dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, poczuła onieśmielenie, jakie towarzyszyło jej zawsze przy osobie duchownej. Po raz pierwszy w swoim życiu znalazła się w prywatnym gabinecie księdza biskupa. Pokój zdawał się równie dostojny co sługa boży sprawujący w nim swój urząd. Kunsztownie rzeźbione meble, arrasy na ścianach i witraże w oknie sprawiały, że czuła się mała i nic nieznacząca. Obecność biskupa pogłębiła ten stan.

– Nie lękaj się, drogie dziecko. Jak ci na imię?

– Dorota – odparła półszeptem.

– Spocznij, Dorotko – powiedział kapłan dobrotliwie. Jego czerwona twarz wyrażała troskę i dobroć. Małe czarne oczka zachęcały, aby się ośmieliła.

Dziewczyna zrobiła niepewnie kilka kroków po perskim dywanie przedstawiającym kolorową mozaikę, od której mieniło się w oczach. Wahała się chwilę, gdy dłoń duchownego wskazała jej krzesło. W końcu usiadła ze spuszczoną głową.

– Spójrz na mnie – poprosił biskup. Podniosła wzrok, a metropolita kontynuował: – Jesteś gorliwą parafianką. Młodaś jeszcze, lecz widzę ja w tobie potencyję służby bożej i widzi to Pan Bóg. Wypełniasz Słowo Boże, jak nakazuje Pismo Święte, przeto chciałbym, abyś znalazła się bliżej mej osoby. Poszłaś ty w ślady swojej matki… oby opatrzność Boża przywróciła jej zdrowie… która od dziecka była wierną owieczką w naszej boskiej zagrodzie, co też ksiądz proboszcz mówił mnie nieraz. Jeśli dobrze wypełnisz ty służbę u mnie, będę rad, abyś przyjęła święcenia na mniszkę i służyła Panu Bogu do końca swych dni.

Dziewczyna ponownie spuściła głowę.

– Dziękuję, wasza eminencjo. Niegodnam ja takiegoż zaszczytu – odparła, nie podnosząc spojrzenia. – Wypełnię waszą wolę, tak mi dopomóż Bóg.

– Taką mam nadzieję, drogie dziecko – odparł biskup. Dziewczyna poderwała się i czym prędzej ucałowała wyciągniętą w jej kierunku dłoń. Na grubych niczym serdele palcach spoczywały ozdobne pierścienie, z których najcenniejszy, złoty, z insygniami kurii krakowskiej, zdobił środkowy palec. Nawet gdyby zauważyła przelotny uśmiech na pucułowatej twarzy, w jej czystym, bogobojnym umyśle nie powstałby zapewne nawet ślad podejrzenia co do niecnych zamiarów duchownego. – Stanęliśmy naszą osobą na spoczynku u księdza proboszcza w Konopiskach. Azali wiesz, gdzie to jest?

– Tak, proszę księdza biskupa. Pomagam tam na plebanii w gospodarstwie każdej soboty.

– Dobrze. W takim razie wolę mam ku temu, abyś stawiała się tam codziennie o wschodzie słońca aż do mojego wyjazdu.

*

Dorota mieszkała we wsi Wrzosowa kilka kilometrów od Częstochowy. Gdy tego dnia wracała do domu, była tak szczęśliwa z zadania, jakie zlecił jej sam biskup, że zapomniała o swoim największym zmartwieniu – chorobie matki. Jeszcze dwa miesiące temu chodziły wspólnie na wszystkie msze. Teraz rodzicielka wstawała z łóżka ledwie kilka razy dziennie złożona chorobą, na którą nie znano lekarstwa. Gdy zaczęła kaszleć i pluć krwią, doktor sądził z początku, że to suchoty, lecz nie zaraziła córki ani nikogo z otoczenia, więc uznał, że to opisana przez pewnego francuskiego lekarza sto lat wcześniej i oznaczona postacią kraba choroba, która w tym przypadku zaatakowała płuca. Oznajmił, że nie może nic zrobić, gdyż nie wymyślono na tę przypadłość żadnego lekarstwa, i stwierdził, że chorej zostało nie więcej niż parę miesięcy życia. Dziewczyna modliła się zatem gorąco, gdyż tylko w Bogu upatrywała nadziei na przywrócenie matce zdrowia. Tym razem jednak była pewna, że nowa służba na dworze proboszcza przypadnie Panu Bogu do gustu i ten zlituje się i ozdrowi jej matkę. Mówiło jej to niebieskie kwietniowe niebo, śpiewały o tym ptaki i szumiały drzewa. Nawet krowy na łące zdawały się muczeć radośnie, jakby usłyszały już tę dobrą nowinę.

Uradowana Dorota wpadła do chaty niczym świergoczący ptak przez otwarte okno.

– Matulu! Nie uwierzycie, jakie szczęście mnie spotkało! Ksiądz biskup wyraził wolę, abym pełniła służbę na plebanii, a potem, jak Bóg da, na jego dworze! – krzyczała do leżącej kobiety.

Ta mrugała powiekami, patrząc na dziewczynę ze zdziwieniem. Dopiero po chwili dotarły do niej słowa.

– To dobrze, dziecko, to bardzo dobrze… – odparła słabym, skrzekliwym głosem. Próbowała się podnieść i przytulić córkę, lecz zamiast tego zaniosła się kaszlem.

Uśmiech na twarzy dziewczyny zgasł niczym słońce przesłonięte przez obłok. Zobaczyła czerwone plamki na pościeli. Przeniosła wzrok na tkwiący obok łóżka zakrwawiony kawałek materiału, w który chora kaszlała.

– Matuś, będziecie zdrowi. Pan Bóg was uleczy. Niech tylko w niebie poznają, jakie zasługi oddam dla królestwa Pana naszego – powiedziała, łapiąc matkę za bladą, kościstą dłoń.

Kobieta opadła na posłanie, dysząc ciężko.

– Moja Dorotko… Chyba już Pan Bóg prędzej wezwie mnie do siebie. Bądź ty na to gotowa.

– Nie powiadajcie takich rzeczy! Sto lat będziecie żyć, matuś, albo i dłużej.

Chora uśmiechnęła się blado w odpowiedzi.

– Czuję ja, że niedługo przyjdzie na mnie czas. Ale ty, córuś, masz całe życie przed sobą. W sześć miesięcy skończysz ośmnaście wiosen. Jeśli taka wola Boga, wezwie cię na służbę, ale jeśli zdarzy się inaczej, musisz znaleźć sobie kawalera. Nie obiboka jakowego, jeno chłopa majętnego i rozumnego. No i dobrego. Ślub weźmiecie i potomstwo liczne mieć musicie. Kraśnaś dziewucha. Znajdziesz takiego, co ci nieba przychyli, jak tylko cię ujrzy…

– Oj, matulu, dajcie pokój… Mnie jeno Bogu służyć – przerwała speszona Dorotka. Rumieńce na gładkich policzkach dziewczyny nie umknęły matczynej uwadze.

– Będzie, co Bóg da. Służba u biskupa to jeszcze nie zakon. Oddałabym Panu Bogu wszystko, nawet ciebie, ale szkoda mi… – Kaszel przerwał słowa chorej.

– Odpocznijcie, matulu. Pójdę zagonić bydło – powiedziała Dorota, po czym wyszła na podwórze.

*

Słońce czerwonej barwy wisiało tuż nad horyzontem, gdy poganiane przez Dorotę muczące żałośnie krowy wchodziły kolejno przez drzwi obory. Rozmawiała z nimi wesoło, jak to miała w zwyczaju, zwracając się do nich po imionach, które sama im nadała. Głaskała je po łbach i grzbietach, a czasem nawet przytulała. Uważała, że jako stworzenia boże są jej braćmi i siostrami. Jeszcze niedawno mieli piętnaście krów, ale odkąd matka zachorowała, Dorota nie dawała rady oporządzić obejścia i gadziny sama, więc zapadła decyzja, aby sprzedać dziesięć sztuk bydła na targu w Lublińcu, a pieniądze przeznaczyć na leczenie.

Od pewnego czasu Dorotę obserwował zza drzewa Janek – mieszkający po sąsiedzku młody chłopak, który przez ostatnie miesiące częściej odwiedzał dziewczynę i jej matkę, pomagając w gospodarstwie. Gdy uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, wyszedł z ukrycia, przywitał się i skłonił po szlachecku, mimo że był zwykłym chłopem.

– Bądź pozdrowiona, Dorotko! – rzekł wesoło.

Uśmiechnęła się na jego widok. Lubiła go, choć wiedziała, że nie tak jak on ją. Od pewnego czasu podejrzewała go o afekt do niej. Był miłym chłopcem, lecz ona w sercu miała tylko Chrystusa i Jego matkę Maryję. Mimo to czuła do Janka sympatię i lubiła przebywać w jego towarzystwie.

– Witaj! Cóż cię do mnie sprowadza? – spytała pogodnie.

– Towarzystwa twego mi potrzeba. Dusza mi się za tobą stęskniła – odparł chłopak rezolutnie.

– Dajże spokój. Za kim tu tęsknić? Jam zwykła dziewka.

– Ani zwykła, ani dziewka. Tyś niczym szlachcianka, jeno w chłopskim odzieniu.

Na te słowa Dorota zmarkotniała. Chwyciła wiadra i ruszyła w stronę studni. Przed oczyma stanął jej ojciec wywodzący się z zacnego rodu Miłosławskich. Zginął w pojedynku na szable, gdy miała dwanaście lat. Bronił honoru jej matki, z której naśmiewał się inny szlachcic. Dziewczyna wiedziała, że jest półkrwi szlachcianką. Nie cieszyła się z tego powodu sympatią wśród mieszkańców. Traktowali ją inaczej i czuła to od dawna. Niekiedy słyszała docinki padające często z ust rówieśnic. Z tego powodu nie miała bliższych relacji z okolicznymi dziewczętami. Miejscowi ludzie, chłopstwem będący, patrzyli na nią nieprzychylnie z powodu jej półszlacheckiego pochodzenia. Ona sama była skromna i nigdy nawet przez myśl nie przeszło jej, aby okazywać wyższość ze względu na swoje pochodzenie. Wręcz przeciwnie – wstydziła się go. Uważała, że ojciec postąpił lekkomyślnie, stając do pojedynku, w którym stracił życie, i winiła za to jego szlachecką dumę. Im starsza była, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że tytuły to żaden przywilej.

Widywała w Częstochowie te butne miny. Czuła na sobie lubieżne spojrzenia, gdy szlachcice wychodzili podchmieleni z szynków i karczm. Puszczała mimo uszu niewybredne komentarze pod swoim adresem i zaproszenia do wspólnego spędzenia nocy. Raz nawet zdzieliła w twarz pana Błotnickiego, podstarościego kieleckiego, gdy ten próbował ją obłapiać, co reszta jego pijanych kompanów skwitowała gromkim śmiechem i gwizdami. Takie zachowanie miało się nijak do tego, co opowiadał jej ojciec. Szlachcic to ktoś, kto broni czci, honoru, ojczyzny, kto wierzy w Boga i przestrzega przykazań. Nie… To, co widziała w zachowaniu szlachciców, nie pokrywało się ze słowami ojca, dlatego nie chciała pamiętać o swoim pochodzeniu.

– Wybacz, jeśli uraziły cię me słowa. Nie chciałem prawić nic złego… – odezwał się Janek, widząc, że jego gadanie jest dziewczynie nie w smak.

– Nie wiń siebie. Wspomniała mi się dawna sprawa. Ot co… – odparła dziewczyna, nabierając wodę ze studni. – Mam dobre wieści – zmieniła temat. – Ksiądz biskup chce mnie u siebie do służby na parafii. A później, jeśli Pan Bóg zechce, może zostanę służebnicą Bożą.

Tym razem chłopak zmarkotniał.

– To znaczy… że możesz wstąpić do stanu duchownego? Chcesz pójść za bramę? – spytał niepewnie, chwytając jedno z wiader.

– Wola boska – odparła. Janek uśmiechnął się blado.

– Wola boska… – powtórzył głucho, stawiając wiadro przed drzwiami chaty. – Bądź zdrowa, Doroto. Bywaj!

Oddalił się w stronę swojego domu, nie obejrzawszy się ani razu. Dorota zastanawiała się przez moment, czy to jej ostatnie słowa sprawiły, że odszedł tak nagle. Z reguły wchodził choćby po to, aby przywitać się z jej matką i spytać o zdrowie. Patrzyła chwilę, jak chłopak odchodzi, po czym westchnęła i wniosła wodę do chaty.

*

Nazajutrz skoro świt pędziła drogą w stronę Konopisk, gdzie mieściła się plebania. Dziękowała w duchu Najświętszej Panience, że zesłała na nią szansę służby dla Pana Boga. Gdy ujrzała pomiędzy brzozami czerwony dach wielkiego domu, poczuła lęk. Zaczęła wątpić, czy podoła zadaniu. W końcu ksiądz biskup to nie byle kto.

Przekroczyła bramę oraz mostek nad rzeczką stanowiące południową granicę posiadłości i podążyła pewnie w stronę dworku pełna wiary i nadziei.

*

Mijały trzy tygodnie, odkąd Dorota zaczęła pracę u biskupa. Nadeszła druga połowa maja, a pogoda była równie dobra co nastrój dziewczyny. Stan matki polepszył się w tym czasie, co musiało oznaczać, że jej postępowanie podoba się Bogu. Dorota z każdym kolejnym dniem nabierała pewności, że wszystko się ułoży. Musiała tylko zostać siostrą zakonną i służyć ojcu niebieskiemu do końca swoich dni. Czasem nachodziły ją myśli o przystojnych kawalerach. Myślała wtedy o ślubie i dzieciach, o swojej rodzinie. Jednak gotowa była poświęcić to wszystko. To ofiara, na którą się godziła, aby ratować matkę.

Obowiązki na plebanii bardzo jej się podobały. Robiła to, co lubiła: gotowała, sprzątała, pracowała w polu. Czeladź od razu obdarzyła ją sympatią. Jako miła, skromna i uśmiechnięta dziewczyna szybko zdobyła powszechną sympatię.

Biskup obserwował ją z boku, zadowolony z nowej pomocnicy.

Miał względem niej plany.

Nie byle jakie plany.

Lubił patrzeć, jak pracuje w polu, jak nosi wiadra z wodą, jak doi kozy i karmi świnie. Nie zachodził z reguły do części gospodarskiej posiadłości, lecz dla tej dziewki robił wyjątek. Siadał w cieniu rozłożystego dębu na sosnowej ławce i spoglądał, jak młódka nachyla się nad grządkami w ogrodzie. Wodził wzrokiem po krągłościach pod sukienką w miejscu pośladków, mimowolnie zwilżając wargi językiem. Pocił się wtedy bardziej niż zwykle. Jego oddech przyspieszał, palce zaciskały się na fałdach sutanny, a myśli krążyły w świecie fantazji. Gdy przechodziła obok, kłaniając się z bożym pozdrowieniem na ustach, wciągał w nozdrza jej zapach.

Pewnego razu zdarzyło się coś, czego Dorota nie mogła zrozumieć. Gdy po skończonej pracy zbierała się do drogi powrotnej, podeszła do niej siostra Małgorzata, kobieta około lat czterdziestu, zawsze dla dziewczyny miła. Tego wieczoru miała jednak dziwny wyraz twarzy.

– Czego oczekujesz po służbie u księdza biskupa? – spytała, patrząc na rozmówczynię badawczo.

Dla dziewczyny odpowiedź była oczywista. Nie rozumiała, dlaczego Małgorzata w ogóle zadaje takie pytania.

– Pragnę jeno sprawić radość Panu Bogu i Najświętszej Panience…

– A wieszli, że biskup oczekuje czegoś innego?

– Zrobię wszystko, co ksiądz biskup poleci. Przecie on tu pierwszy po Panu Bogu, a jemu w głowie jeno służba Boża… – odpowiedziała bez zastanowienia.

Małgorzata zacisnęła powieki i spuściła głowę.

– Dobra z ciebie dziewka. Modlitwę za ciebie zmówię, moje dziecko – odparła ze łzami w oczach, pogłaskała dziewczynę wierzchem dłoni po policzku, po czym oddaliła się w pośpiechu.

Dorota stała, nie wiedząc, co począć, stropiona zachowaniem zakonnicy. Po dłuższej chwili głęboko zamyślona ruszyła drogą prowadzącą do domu.

Rozdział II

Wino mszalne

W ostatni czwartek maja przypadało święto Bożego Ciała – dzień, którego Dorota nie wyobrażała sobie inaczej niż w kościele, dlatego w czwartkowy poranek wyruszyła do Częstochowy. Nie szła jednak sama. Niekiedy w drodze na Jasną Górę towarzyszył jej Janek. Tak stało się i tym razem. Choć sam nie był specjalnie religijny, chłopak kroczył ochoczo, gdyż mógł towarzyszyć Dorocie.

Jego ojciec przestał chodzić do kościoła, gdy Janek był jeszcze małym chłopcem, a nastąpiło to niedługo po tym, jak jego matka opuściła ten świat. Stary Więzik zamienił wtedy modlitwy i uczestnictwo w mszach świętych na wino, miód i przesiadywanie w karczmie. Tym samym chłopak również przestał praktykować wiarę chrześcijańską. Dorota wiedziała o tym i starała się nawrócić go na właściwą ścieżkę. Tym bardziej cieszyła się, gdy towarzyszył jej podczas mszy. On jednak robił to, aby mieć ją blisko. W świątyni starał się naśladować pozostałych, lecz myślami błądził gdzie indziej. Spoglądał na swoją towarzyszkę ukradkiem i napawał się jej widokiem.

Tego dnia wyglądała niczym prawdziwa szlachcianka: włożyła bogato zdobioną białą suknię, którą ojciec przywiózł jej z Francji. Nie mógł się wtedy doczekać, gdy jego córeczka dorośnie do rozmiarów kreacji i będzie mogła pokazać się ludziom w tak zacnym odzieniu. Nie dożył tego dnia, za to Janek i inni mogli podziwiać ją w iście wytwornym wydaniu. Blond włosy upięte na styl dworski podkreślały dystyngowany wygląd. Niebieskie oczy świeciły niczym kamienie szlachetne i uśmiechały się w odpowiedzi na nieprzychylne spojrzenia tych, którzy wiedzieli o jej na wpół chłopskiej krwi.

Prezencja dziewczyny nie uszła uwadze biskupa.

Po skończonym nabożeństwie ksiądz poprosił Dorotę, aby niezwłocznie udała się na plebanię, gdyż jest pilna sprawa. Dziewczyna dziwiła się, co też dostanie do zrobienia w tak ważne święto, jednak zgodziła się bez wahania, o nic nie pytając. Kazała Jankowi wrócić do wsi, ale ten uparł się, aby pójść wraz z nią. Nie chciała ciągnąć go ze sobą, lecz widziała, że nie w smak mu było ją zostawiać, poza tym uznała, że raźniej jej będzie z nim u boku.

Na miejscu poprosiła chłopaka, aby zaczekał nieopodal bramy wjazdowej, i poszła dalej sama. Małgorzata, która przywitała ją od wejścia, wręcz zaniemówiła na jej widok.

– Dorotko! Wyglądasz tak właśnie jako z królewskiego fraucymeru… No księżna jaka! – wydusiła nareszcie.

– Och… Nie powiadajcie takich rzeczy. Ot, zwykłe odzienie świąteczne – odparła skromnie Dorota z rumieńcem na twarzy. – Ksiądz biskup chciał mnie widzieć. Nie wiecie, gdzie go znajdę?

– Obiad kończy. Spocznij. Powiadomię go, żeś przybyła – odparła przełożona, po czym zniknęła za drzwiami na drugim końcu izby.

Dorota usiadła na zydlu przy ścianie, jak przystało na służbę, mimo że tego dnia miała wolne. Po kwadransie wróciła Małgorzata. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Wyglądała jak ktoś, kto usłyszał złą nowinę.

– Ksiądz biskup nakazał, abyś przyszła do niego. Czeka w izbie na końcu sieni – oznajmiła. W jej postawie Dorota dostrzegła coś dziwnego, coś, co ją zaniepokoiło.

Gdy mijały się w wejściu, spojrzały na siebie. W oczach starszej służącej wyczytała troskę i niepokój. Znowu to samo. Chciała spytać, o co chodzi, ale ostatecznie zrezygnowała z tego zamiaru. Po chwili wahania skierowała się korytarzem w stronę pokoju, w którym gościł biskup. Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot, odbijając się echem od ścian pomieszczeń domostwa. Po upalnym popołudniu zanosiło się na burzę.

Stanęła przed drzwiami gabinetu duchownego. Ogarnął ją niepokój, przeczucie, że coś jest nie tak. Podniosła rękę, aby zapukać, i zawahała się. Zganiła siebie w myślach: co mogło jej grozić? Przecież to przybytek Boży. Pan mieszka pod tym dachem, a ona ma się spotkać z Jego sługą, pasterzem. Zastukała niepewnie.

– Wejdź! – usłyszała niski, basowy głos dobiegający zza dębowych drzwi.

Gdy przeciągłe skrzypnięcie towarzyszące wejściu dziewczyny umilkło, biskup wskazał krzesło. Przepych w pomieszczeniu panował jeszcze większy niż w zakrystii kościoła na Jasnej Górze. Dorota nigdy wcześniej nie bywała w tym pomieszczeniu innym niż pozostałe, gdyż była to specjalnie urządzona izba gościnna dla biskupa, który upodobał sobie Konopiska i przyjeżdżał do nich przynajmniej dwa razy w roku, a teraz bawił tutaj już od miesiąca. Proboszcz wiedział, że biskup dobrze czuł się w zbytku, dlatego nie żałował pieniędzy, aby hierarsze dogodzić. A zatem ściany zdobiły przebogate arrasy i obrazy najwybitniejszych malarzy włoskich, francuskich, hiszpańskich, na podłodze tureckie kobierce pyszniły się mnóstwem kolorów i wzorów. Zdobione kunsztowne meble dębowe i orzechowe przydawały splendoru.

Dorota ponownie poczuła onieśmielenie. Tym razem ksiądz nie podsunął jej dłoni do ucałowania. Zamiast tego wstał i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w grafitowe chmury na horyzoncie.

– Miałem dziś wizję – odezwał się, gdy cisza stała się dla dziewczyny niezręczna. Jego głos przepełniała pasja. – W tej wizji Matka Boska nakazała mi uczcić ten święty dzień z kimś, kto jest w łasce Bożej. I wiesz, kogo wybrałem? – Odwrócił się do Doroty. – Ciebie, moje dziecko. Nie znamli ja czystszej i bardziej szlachetnej duszyczki w tejże trzódce. – Na nalanej twarzy pojawił się uśmiech. Małe oczy spoglądały dobrotliwie. W tym spojrzeniu czaiło się coś jeszcze. Coś, czego dziewczyna nie umiała odczytać.

Szybko spuściła wzrok speszona, by się niegrzecznie nie przyglądać.

– Ależ proszę księdza biskupa, jam niegodna…

– Jam tu od tego, aby rozsądzić, któż godny jest tego zaszczytu! – przerwał dziewczynie kapłan ostrzejszym tonem. – Jużci! Skromność twa jest potwierdzeniem mego wyboru – dodał łagodniejszym tonem, a na jego usta powrócił uśmiech. – Uczcić to musim w należyty sposób.

Nie czekając na odpowiedź, podszedł do komody i uchylił drzwiczki. W środku stały dwa szklane kielichy i karafka. Na dnie jednego z pucharów znajdował się zielony proszek. Dorota nie mogła jednak tego dojrzeć, gdyż mebel zasłaniała masywna postura biskupa. Dopiero gdy odwrócił się z napełnionymi czerwonym winem naczyniami, zorientowała się, jaki rodzaj świętowania miał na myśli. To zbiło ją z tropu jeszcze bardziej.

– Przyjmij, moje dziecko, ten oto kielich z poświęconym winem mszalnym – rzekł, podając zmieszanej dziewczynie skrzętnie grawerowane kryształowe naczynie.

Nie śmiała odmówić. Wyciągnęła nieśmiało rękę i przyjęła kielich drżącą dłonią. Spojrzała przelotnie na tłuste oblicze księdza. Obwisłe policzki uniosły się nieznacznie, gdy uśmiech się rozszerzył.

– Oby ziarno wiary twej kiełkowało tak jak do tej pory, a będziesz ty w pierwszym rzędzie niebiańskiego chóru, droga Dorotko. Wypijmy za twą nieskalaną wiarę!

To rzekłszy, uniósł kielich. Dorota niepewnie uczyniła to samo. Nad dachem domostwa przetoczył się grzmot – tym razem bliższy. Ksiądz zamoczył wydatne wargi w trunku. Spoglądał na dziewczynę, czekając, aż zrobi to samo. Niepokój Doroty wzrósł. Po raz pierwszy w życiu miała się napić wina. Raz tylko posmakowała miodu, gdy Janek przyniósł do stodoły gąsior wykradziony ojcu. Dała się wtedy namówić na kilka łyków, ale szybko pożałowała, gdy zaczęło jej się kręcić w głowie. Nie podobał jej się ten stan. Miała wrażenie, że popełnia grzech. Ale przecież ksiądz pił wino podczas mszy na cześć męki Chrystusa na krzyżu, więc czemu nie miałaby zrobić tego samego? Ostatecznie powiedział przecież, że to na cześć jej wiary. Jako sługa Boży wie, co jest dobre, a co złe. Czyż nie będzie grzechem odmówienie mu?

Podniosła naczynie i zamoczyła usta. Poczuła cierpki i jednocześnie słodkawy płyn. Gdy spłynął po przełyku, po jej wnętrzu rozeszło się wrażenie ciepła. Zakaszlała, co ksiądz przyjął z lekkim uśmiechem. Mimo to musiała przyznać, że trunek o lekko korzennym posmaku przypadł jej do gustu. Wzięła drugi, głębszy łyk – tym razem zalała ją fala gorąca. Wargi duchownego przypominające rybi pysk wygięły się tym razem w szerokim uśmiechu.

Izbę rozświetliła błyskawica, gdzieś w górze rozbrzmiał kolejny grzmot. O szybę zadudniły pierwsze krople deszczu. Dorota pomyślała o Janku, który został na zewnątrz. Pot, który widniał na łysinie księdza niemal bez przerwy, teraz wystąpił jeszcze obficiej.

– Uważ, moje dziecko, święcone wino smak ma zgoła lepszy od zwykłego. – Biskup pociągnął z kielicha i zamlaskał, po czym odstawił szkło i podszedł do okna. Kolejny błysk sprawił, że jego postać nabrała złowrogiego wyglądu. Dorota również odstawiła swój opróżniony w większej części kielich.

Ksiądz opowiadał coś o opatrzności Bożej, o niebiańskiej sprawiedliwości i tym podobnych rzeczach, które z trudem rozumiała. Zdawał się mówić sam do siebie lub do drzew w sadzie, którym wiatr coraz mocniej wyginał gałęzie.

Poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Zrazu było to uczucie podobne do tego, które pamiętała po miodzie wypitym z Jankiem. Wino działało jednak szybciej i bardziej intensywnie. Robiło jej się coraz goręcej. Na zewnątrz pociemniało. Ciężkie krople deszczu tłukły w szybę i drewniany dach.

Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy: pokój zawirował, a powieki dziewczyny nagle zrobiły się bardzo ciężkie. Nie umiała powstrzymać senności. Obraz stał się zamglony, jakby był jedynie senną marą. Jak przez mgłę widziała postać biskupa podchodzącego do drzwi i przekręcającego klucz w zamku. Potem ściany i dach się rozpadły. Plebania zniknęła.

Znowu siedziała z Jankiem w stodole i piła miód. Czuła się błogo, tylko gdzieś z oddali dolatywał huk piorunów. Janek powiedział, żeby się nie przejmowała, i podsunął jej antałek z trunkiem. Miał taki miły uśmiech… Wypiła, a on wsunął jej rękę pod spódnicę. Zanim się zorientowała, nie miała na sobie ubrania, a chłopak leżał na niej. Czuła wyraźnie jego dłonie na swoim ciele. Zaczął ją całować, nachalnie i brutalnie, jak nie on. Niepokoiło ją to. Czuła, jak drapie ją po policzku zarost. Zarost, który nie należał do Janka. To uświadomiło jej, że śni.

To tylko sen, lubieżny, grzeszny, ale tylko sen – pomyślała.

Zrobiło jej się wilgotno między nogami. Czuła obrzydzenie, ale w jakimś stopniu jej się to podobało. Wtedy poczuła coś w sobie. Domyślała się, co to. Matka jej o tym opowiadała. Zanurzało się coraz głębiej. Zaczęła odczuwać ból. Chciała go odepchnąć, wyrwać się, lecz nie miała sił. Powtarzała sobie, że to przecież jedynie sen, tyle że nie mogła się obudzić.

Niespodziewanie ogarnęła ją taką wściekłość, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała. Zaczęła krzyczeć wniebogłosy i wtedy się przebudziła. Zobaczyła nad sobą spoconą twarz biskupa. W nagie plecy wbijał się zimny blat stołu. Uczucie penetracji nie minęło – stało się przerażająco realne. Gdy sobie uświadomiła, co się dzieje, poczuła uderzenie w głowę. Nastała ciemność.

*

Gdy Dorota zniknęła za bramą plebanii, Janek udał się pod gruszę rosnącą nieopodal drogi, usiadł pod nią i zajął się jedzeniem owoców. Mimo iż niedojrzałe, zaspokajały głód na jakiś czas. Od śniadania nie miał nic w ustach, więc kiszki grały mu marsza od dłuższego czasu. Spoglądał z lekkim niepokojem na niebo – od wschodu nadciągała burza. Żywił nadzieję, że nie będzie długo czekał na swą towarzyszkę; długa droga powrotna w strugach deszczu nie zapowiadała się ciekawie.

Zastanawiał się, czego biskup mógł chcieć od Doroty w święto. Chyba nie każe jej pracować? To było niezgodne z przykazaniem „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”. Nie sądził, aby którykolwiek z księży ściśle przestrzegał nakazów religijnych. Jednocześnie wątpił, aby na dziewczynę czekała jakaś praca w gospodarstwie. Prędzej nagroda. Taki powód w jej przypadku wydawał się prawdopodobny. Nie pozostawało mu nic prócz cierpliwego czekania.

Gdy parę kwadransów później słońce wisiało już nisko nad horyzontem, a zbliżająca się burza dawała o sobie znać coraz częstszymi i głośniejszymi pomrukami, wraz ze zbliżającym się załamaniem pogody rósł niepokój Janka. Wkrótce spadł deszcz. Początkowo słaby opad szybko przerodził się w ulewę, zrobiło się ciemno, jakby już zapadł zmrok, choć to miało nastąpić nie prędzej niż za dwie godziny. Rozłożysta korona drzewa nie na długo uchroniła przed zmoknięciem. To jednak stało się mało ważne. Bardziej martwił się tym, co mogło zatrzymać jego przyjaciółkę.

Kiedy żywioł rozpętał się na dobre, chłopak postanowił pójść i dowiedzieć się czegoś. Liczył też na to, że jeśli Dorota nie będzie jeszcze wolna, to przynajmniej on znajdzie chwilowy azyl pod dachem. Pozbył się złudzeń, gdy gospodyni zamknęła mu drzwi przed nosem. Usłyszał jednak krótkie wyjaśnienie, że młodsza służebna o imieniu Dorota zasłabła i najpewniej zostanie na plebanii do następnego dnia. Wycofał się pod bramę pod bacznym okiem dozorcy i jego dwóch psów. Tłumaczenie wydało mu się podejrzane. Dorota nigdy nie narzekała na zdrowie. Janek nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek chorowała, a znał ją od dziecka. Jedyny czas, gdy stan dziewczyny się pogorszył, przypadł na okres, kiedy zginął jej ojciec, ale nawet wtedy nie była to dolegliwość fizyczna, lecz psychiczna. Nawet zimą nigdy nie chorowała, choć często nie ubierała się odpowiednio do pogody.

Co w takim razie mogło ją zatrzymać? – rozważał.

Zafrasowany nie zwracał uwagi na rzęsisty deszcz oraz trzaskające coraz częściej i bliżej pioruny. Hajdawery i lnianą koszulę przemoczone miał już do suchej nitki. Wrócił pod drzewo, oparł plecy o pień i ponownie pogrążył się w myślach. Nie podobało mu się to wszystko. Miał wielką chęć wrócić tam i zbadać sprawę, ale wiedział, że to niemożliwie. Jeśli będzie się naprzykrzał, zarządca poszczuje go psami. Nie widział teraz nikogo na podwórzu, co zresztą nie dziwiło w takich warunkach. Obejścia na pewno pilnują umyślni. Główny budynek miał kształt podkowy. Musiałby obejść go dookoła, żeby zajrzeć w każde okno. Nawet gdyby udało mu się cokolwiek zobaczyć, niewiele by to zmieniło – nie miał szans dostać się do środka. Nie zważając na pioruny, postanowił wejść na gałąź powyżej płotu okalającego posiadłość i obserwować podwórze. Nie łudził się, że dojrzy jakieś szczegóły z tej odległości i przez obficie padający deszcz, ale przynajmniej był spokojniejszy, siedząc na straży.

W pewnej chwili coś zauważył w blasku błyskawicy. Pod jedynym oknem, w którym paliło się mdłe światło świec, za kurtyną rzęsistej ulewy dostrzegł zakapturzoną postać ubraną na czarno. Przepasany powrozem człowiek przywodził na myśl mnicha, tyle że strój nijak nie pasował do stróża. Gdy następna błyskawica rozświetliła okolicę, sylwetka zniknęła. Janek poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba – i to nie przez wilgoć ani chłód. Przypomniał sobie to, co powiadali miejscowi o tajemniczym, ubranym na czarno osobniku przypominającym mnicha, ukazującym się czasami ludziom. Widywano go szczególnie pod lasem o zachodzie słońca lub krótko po zmroku. Powiadano, że to wysłannik diabła lub sam Lucyfer w ludzkiej postaci. Pamiętał, że gdy był mały, babka opowiadała o spotkaniu z taką postacią. Janek nie sięgał jeszcze wtedy głową nad stół, ale nie zapomniał opowieści, bo zrobiła na nim duże wrażenie. Babka opisywała, że spod kaptura, którego mnich nigdy nie ściągał, dało się dojrzeć jedynie prosty, spiczasty nos i kwadratową żuchwę. Najbardziej przerażające wydawały się świecące czerwonawym blaskiem oczy. Ciarki przeszły Janka na samą myśl, że mógłby to być ten sam osobnik.

Kolejny piorun uderzył tak blisko, że chłopak omal nie spadł z gałęzi. Przeląkł się tajemniczej zjawy, ale burza też zdążyła napędzić mu stracha. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej. Siedzenie na drzewie nie wydawało się dobrym pomysłem, powrót do domu w taką pogodę – tym bardziej. Niebo zasnuły gęste, ciemne chmury. Na dodatek powoli zapadał zmrok. Mimo to nie chciał stąd odchodzić bez Doroty. Spojrzał na szare kontury zabudowań na tle sadu. Stały tam budynki gospodarcze. W taką pogodę nikt nie powinien zauważyć, jeśli przekradnie się do stajni i przenocuje w towarzystwie koni na wygodnym stogu siana. Bramę wjazdową już zawarto, ale przesadzenie dwumetrowego drewnianego parkanu nie stanowiło większej przeszkody.

Jak postanowił – tak zrobił. Przeskoczył płot i pomknął skulony przez podwórze. Nie wiedział, kogo bardziej bał się spotkać: stróża z psami czy zakapturzoną postać. Gdy zbliżał się do stajni, burza będąca teraz jego sprzymierzeńcem cichła. Na szczęście cel znajdował się blisko. Janek powoli otworzył skrzydło wielkich wrót drewnianego budynku, które skrzypnęły przeciągle. Skrzywił się. Zamarł na moment, po czym wślizgnął się do środka. Konie zarżały, wyczuwając jego obecność, jednak nie narobiły hałasu. Wszedł po drabinie i znalazł odpowiednie miejsce na spoczynek. Gdzieniegdzie kapało z sufitu, lecz było to zdecydowanie lepsze miejsce na nocleg niż grusza. Ponownie pomyślał o Dorocie – złe przeczucie go nie opuszczało. Rozważył swoją sytuację: rano trudniej mu będzie wydostać się z plebanii, niż się na nią dostał, postanowił jednak martwić się tym nazajutrz. Poczuł ogromne zmęczenie, a chwilę później spał jak dziecko.

Burza odchodziła na zachód.

*

Słońce grzało już mocno mimo wczesnej pory. Promienie porannego słońca ogrzewały zmęczoną twarz.

Kroczyła powoli drogą powrotną do swojej wsi. Miała mętlik w głowie. Odkąd obudziła się w izbie czeladnej, nie mogła dojść do siebie. Próbowała przypomnieć sobie, co dokładnie wydarzyło się poprzedniego wieczoru, lecz nie mogła. Nie potrafiła stwierdzić, co z tamtego dnia było jawą, a co snem.

Zapytała wtedy Małgorzatę, co właściwie się stało i dlaczego spędziła noc na plebanii. Usłyszała, że zasłabła w gabinecie biskupa, po czym przeniesiono ją do części przeznaczonej dla służby.

Uwierzyłaby w to, gdyby nie dwa fakty: po pierwsze sen o Janku zdawał się niezwykle realistyczny. Oczywiście Janka tam nie było. Ale był biskup.

Po drugie czuła ból w podbrzuszu. Będąc w wychodku, zauważyła między nogami krew, tyle że to jeszcze nie czas na TE dni. Wtedy dopadły ją mdłości. Czyżby ksiądz zrobił to, o czym myślała…? Nie. To niemożliwe. Biskup służył Bogu, nie mógłby się dopuścić tak potwornego czynu. Ale wszystko układało się w logiczną całość: spojrzenia, dziwne gesty i zachowanie, ostrzeżenie Małgorzaty, zaproszenie do pokoju, wino, nagła senność i ten przedziwny sen. Wtedy przypomniała sobie pewien szczegół: twarz biskupa nad sobą. Nie miała jednak pewności, czy to dalsza część koszmarnego snu, czy rzeczywistość. I potem ten nagły ból i ciemność. Pomacała dłonią głowę i wyczuła bolesne zgrubienie. A więc to prawda! Nie przyśniło się jej. Znowu ogarnęła ją fala mdłości. Zwymiotowała wodą. Na plebanii nie tknęła śniadania przygotowanego przez Małgorzatę. Mimo upalnego poranka poczuła chłód na ciele. Zacisnęła powieki. Nie, to niemożliwe! Bóg nie dopuściłby do tego. To musiało być urojenie i upojenie winem.

Nagle usłyszała za plecami znajomy głos, który wołał ją po imieniu. Odwróciła się – w jej kierunku biegł Janek.

Widok chłopaka zdziwił ją i ucieszył zarazem. Sądziła, że wrócił do domu już wczoraj.

– Dorcia…! – wysapał, dotarłszy do niej resztką sił. – Jakem się o ciebie martwił, jeno sam Pan Bóg wie.

– Janek…!

Rzuciła mu się na szyję. Jeszcze nigdy nie ucieszyła się tak na jego widok. Chłopaka zaskoczyła ta reakcja, gdyż Dorota nigdy nie bywała tak wylewna. Po chwili i on ją przytulił. Czuł, jak jej ciało drży.

– Skąd ty tu? Czemuś nie wrócił do chałupy?

– Jakże mógłbym to uczynić, nie wiedząc, w jakie terminy popadłaś? – odparł z troską. – Bladaś, dziewucho. Jakowaś niemoc cię dopadła? – Przyjrzał się jej. Rzeczywiście, wyglądała, jakby na coś chorowała.

– Zdrowam, Janku. Słabo mi jeno. Zaiste, jakowaś niemoc zmogła mnie wczoraj. Kazali mi ostać na noc – odparła zdawkowo. Postanowiła na razie nie mówić o swoich domysłach. Czuła wstyd, że w ogóle miała cień podejrzenia biskupa o niegodny czyn. Jej umysł nadal nie dopuszczał tej najgorszej możliwości, wypierał fakty. Musiała to sobie uroić. O dowodach zbrodni na swoim ciele na razie nie myślała.

Janek nie drążył tematu, chociaż przeczuwał, że Dorota nie mówi całej prawdy. Widział, że teraz źle z nią, i choć paliła go ciekawość, postanowił zmilczeć i wrócić do tematu przy innej okazji.

Gdy godzinę później Dorota zamknęła za sobą drzwi izby, pierwsze kroki skierowała ku matce. Stara kobieta przebudziła się, słysząc, że córka wraca do domu.

– Gdzieś bywała, dziecko moje? Całą noc oka nie zmrużyłam! Bój się Boga! – narzekała skrzekliwym głosem.

– Zostałam na noc na plebanii, matulu. Niemoc mnie ogarnęła, alem już zdrowa – odparła niepewnym głosem. W ciągu siedemnastu lat nigdy nie okłamała rodzicielki. Niemal przez całą drogę powrotną dumała o tym, co się z nią dzieje. Jedno brała za pewnik: niezależnie od tego, co zaszło na plebanii, matka nie mogła się o tym dowiedzieć.

– Spocznij, dziewucho. Sił nabierz, słabo wyglądasz – powiedziała matka z troską.

– Roboty dużo w chałupie. Gadzinę nakarmić trzeba, krowy wydoić, obiad uwarzyć… Spoczynek nie dla mnie, matulu – rzekła Dorota, uśmiechając się blado, po czym wyszła do kuchni.

Dopiero późnym wieczorem położyła się do łóżka śmiertelnie zmęczona. Nie mogła jednak spać, myślała o zajściach z poprzedniego wieczoru. Sięgnęła dłonią między nogi. Bolało. Przypomniała sobie ślady krwi. Powoli, lecz nieubłaganie docierało do niej to, co naprawdę się zdarzyło.

Przypomniała sobie sen o Janku. Do pewnego stopnia był nawet przyjemny. Wtedy po raz kolejny stanęło jej przed oczyma oblicze biskupa. Teraz jednak potrafiła odróżnić wspomnienie jawy od snu. Ujrzała ponownie izbę, do której zwabił ją duchowny – jego spoconą, nalaną, czerwoną twarz nad sobą. Uświadomiła sobie z przerażającą realnością, że on to zaplanował od początku do końca. Dostrzegła coś, czego do tej pory nie chciała widzieć: ich pierwsze spotkanie w zakrystii kościoła jasnogórskiego, lubieżne spojrzenia, gesty, słowa siostry Małgorzaty i wreszcie przygotowane z premedytacją przyjęcie w izbie na plebanii. Poczuła mdłości. Znowu widziała, jak ksiądz nalewa wino do inkrustowanych roztruchanów, słyszała jego słowa. Stało się dla niej jasne, że nie podał jej zwykłego wina, tylko czegoś dosypał. W swoim krótkim życiu piła tylko raz miód z Jankiem, więc doświadczenia nie miała, ale intuicja podpowiadała jej, że tak właśnie było. Im dłużej o tym myślała, tym większa zgroza ją ogarniała. Nie potrafiła tego objąć umysłem.

Jak Bóg mógł na to pozwolić? – biadoliła w myślach.

Jak przez mgłę pamiętała burzę, która rozpętała się, gdy biskup realizował swój szatański plan.

Dlaczego Bóg nie zesłał wtedy gromu, aby ukarać niegodnego sługę?

Nawet choćby sama miała zginąć, pragnęła, aby sprawiedliwości Bożej stało się zadość. Może to jakowaś próba dla niej, może Pan sprawdza jej wiarę w ten sposób? Czyż zatem nie udowodniła w dotychczasowym życiu, jak bardzo wierzy? Że jest gotowa poświęcić życie służbie Bogu? To, co ją spotkało, to kara, a nie sprawdzian wiary. Ale czymże sobie zasłużyła na pohańbienie przez resztę życia, na utratę cnoty dziewiczej za sprawą tak znacznego dostojnika kościelnego? To nie kara Boża. Prędzej dzieło szatana. Ale w takim razie gdzie był wtedy Bóg? Dlaczego na to pozwolił? Czyż o niej zapomniał?

Nagle przyszła jej do głowy straszliwa myśl, która jeszcze wczoraj nie miałaby prawa powstać: a może Bóg wcale nie jest taki dobry…?

Wyskoczyła z łóżka i padła na kolana przed kapliczką ustawioną na stoliku pod niewielkim oknem. Stał tam miedziany krzyż z figurą Chrystusa kupiony przez matkę na odpuście w Częstochowie, podobny do tego, który stał w kościele na Jasnej Górze obok obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Po obu stronach paliły się gromnice rzucające na figurę złowrogi blask.

Modliła się żarliwie, a łzy ściekały jej po policzkach. Im dłużej odmawiała pacierze, tym bardziej się uspokajała.

Bóg dopomoże jej znaleźć sprawiedliwość i ukarać winnego. Nie zrobi za nią wszystkiego, wymierzy za to sprawiedliwość jej rękoma. Fałszywy kapłan zapłaci za grzechy.

Czuła się teraz biczem Bożym…

Gdy skończyła modlitwę, świece się dopaliły. Poczuła równowagę. Teraz już wiedziała, jak ma postąpić, bo natchnął ją Duch Święty. Rozbudzona szlachecka dusza buntowała się i rwała do wielkich czynów, do pomsty za krzywdę i zniewagę godności kapłańskiej. Spełni obietnicę złożoną przed Bogiem tego wieczoru, mimo iż pomysł zakrawał na szaleństwo.

Dorota zamierzała postawić biskupa przed sądem.

Rozdział III

Mnich

Stary pan Kędzierski, który leczył matkę Doroty od przeszło czterech wiosen, był człowiekiem o dobrym sercu. Gdyby nie on, kobiety najpewniej zabrakłoby już na świecie. Wiedząc, że żyje z córką w ubóstwie od śmierci ojca dziewczyny, medyk nie brał opłaty za leczenie. W ramach wdzięczności Dorota dawała mu mleko, ser, jajka lub chleb, który matka nauczyła ją piec, zanim się rozchorowała. Lekarz zżył się z obydwiema kobietami. Nie zwracał też uwagi na to, co mówiła szlachta o brataniu się z chłopstwem. Miał swój wiek, od lat praktykował medycynę i uważał za swój obowiązek pomagać każdemu, kto tego potrzebował.

To właśnie do starego szlachcica Dorota postanowiła się udać, by zrealizować swoje postanowienie. Uznała, że to jedyna znana jej osoba mogąca pomóc w wymierzeniu sprawiedliwości. Medyk przyjeżdżał do nich w każdą sobotę i podczas najbliższej wizyty poprosiła go o spotkanie w jego domu na osobności, gdyż sprawa jest delikatnej materii, o czym lepiej, aby chora matula nie wiedziała. Pan Kędzierski zastanowił się, cóż za sprawę mogła mieć dziewczyna, lecz kazał jej przybyć w poniedziałek.

Idąc teraz w stronę domu lekarza na przedmieściach, układała sobie w głowie, jak opowiedzieć o tym, co zaszło na plebanii. Zdawała sobie sprawę, że będzie musiała zwierzyć się ze wszystkiego i zapewne poddać się badaniu. Poczuła się okropnie na myśl o tym, ale to jedyny sposób. Pan Kędzierski był osobą powszechnie znaną. Jako kasztelan częstochowski miał wiele znajomości, często bywał na królewskim dworze w Warszawie, Krakowie, Wiedniu czy nawet Neapolu, gdzie studiował medycynę na tamtejszym uniwersytecie. Był człowiekiem oczytanym, wykształconym, lecz przy tym osobą cieszącą się dużym szacunkiem.

Dorota dobrze wiedziała, że jeśli chce walczyć o sprawiedliwość, to tylko z pomocą tego człowieka. Mimo młodego wieku zdawała sobie sprawę z układów społecznych. Kobiety, zwłaszcza te z niższych warstw społecznych, miały małe możliwości szukania sprawiedliwości w męskim świecie, a co dopiero szanse w walce z Kościołem. Nawet powołanie się na szlachectwo ojca niewiele by zmieniło. Chcąc wnieść pozew przeciwko wysokiemu rangą dostojnikowi kościelnemu, musiała się zdać na pomoc starego medyka.

Pan Kędzierski przywitał ją szczerym uśmiechem, jednak po chwili spytał, czy jej wizyta dotyczy stanu zdrowia matki. Uspokoiła go i rzekła, że chodzi o coś innego. Widząc zmieszanie i niepewność na twarzy dziewczyny, kazał jej usiąść, po czym polecił służącej podać wina. Dorota odmówiła – miała złe wspomnienia związane z tym trunkiem. Medyk namówił ją jednak, aby na uspokojenie wypiła kubek wina z wodą. Chciało jej się pić po siedmiokilometrowym spacerze, więc wychyliła kubek na jeden raz i po chwili istotnie poczuła się lepiej. Poczęła mówić powoli, z jaką sprawą przyszła, lecz nie w smak jej było, że w izbie znajdują się inne osoby. Medyk odprawił więc służbę. Gdy zostali sami, dziewczyna przeszła do rzeczy. Im dłużej mówiła, tym częściej stary lekarz drapał się po głowie i targał siwą brodę.

Kiedy skończyła, zasępił się, przez co w izbie zapanowała cisza przerywana jedynie odgłosami czeladzi krzątającej się po obejściu.

– Wielce mi cię żal, córuchno… – rozległ się po chwili niski głos medyka. – Wiem ja już, z czym przybywasz. Przeprowadzę odpowiednie badanie.

– Nie, waćpanie. Ja w innej sprawie – zaprzeczyła Dorota, choć przeszło jej przez myśl, że badanie też jest ważną rzeczą jako dowód w sprawie. – Chcę, aby stała się sprawiedliwość. Biskup stanąć przed sądem musi i tam za swój niegodny czyn odpowiedzieć.

W izbie ponownie zapanowała cisza przerywana tym razem sapaniem starego szlachcica. Nie chciał wierzyć własnym uszom.

– Bój się Boga, dziewucho! Toż to szaleństwo! Musisz mieć instygatora1, prawo zakazuje, aby to niewiasta wnosiła oskarżenie, chyba że w jej imieniu stawał będzie mąż…

– Przeto błagam na kolanach, aby waćpan stanął za mnie w tej sprawie jako instygator! – przerwała dziewczyna z ogniem w oczach. – Bóg mi świadkiem, żem gotowa samej iść i walczyć o sprawiedliwość, ale wiem ja, że to daremny wysiłek. Jeno z waćpanem się uda. Waść człek szanowany, któremu sam jaśnie oświecony król dałby posłuch. Zlitujcie się nad krzywdą moją i pomnijcie, że tu nie o mnie jeno chodzi, a o pohańbiony episkopat…

Zbity z tropu pan Kędzierski, widząc łzy napływające dziewczynie do oczu, do reszty stracił rezon. Zaczął sapać jeszcze głośniej. Kroczył jakiś czas po izbie, aż echo obcasów stukających o drewnianą podłogę odbijało się od ścian. Marszczył wysokie czoło i targał nerwowo brodę.

– Ot! Zabiłaś mi ćwieka, dziewucho… Niech mnie kule biją, jeśli wiem, co dalej począć!

Dziewczyna padła do nóg starego szlachcica, objęła jego kolana i rozpłakała się. Na to zmiękł całkiem pan Kędzierski, gdyż miał dobre serce, które na widok kobiecych łez całkiem w nim topniało. Podniósł dziewczynę z kolan i przytulił do piersi.

– Azali zgadza się waćpan? – spytała po chwili z nadzieją, odsunąwszy się.

Medyk podrapał się po głowie, odchrząknął i rzekł:

– Jeszczem nic nie postanowił, choć przemyślę sprawę. Tutaj trzeba tęgiej głowy. Muszę podumać w spokoju. Przyjdź nazajutrz.

Na te słowa Dorota rzuciła się staremu na szyję i ucałowała go w policzek, zanim zdążyła pomyśleć, że tak nie wypada. Ten jednak traktował ją niemal jak córkę i nie tylko nie chował urazy, ale też był w duchu kontent.

Gdy Dorota wyszła z izby, stary medyk pogrążył się w myślach nad tym, co właściwie mógłby uczynić. Sam miał za małą wiedzę w przepisach prawnych, ale przyjaciel jego, starosta oświęcimski Marcin Zieliński, urzędnik biegły w prawie, sprawował czasami funkcję oskarżyciela lub obrońcy w sądach grodzkich i miejskich obwodu małopolskiego. Znał go jako człowieka zasadniczego, ale o dobrym sercu i do pomocy innym zawsze chętnego. Doszedł do wniosku, że to właśnie on musiałby zostać oskarżycielem, gdyż żaden inny prawnik nie podejmie się tej roli. Zdawał sobie sprawę, że udowodnienie winy biskupowi na podstawie zeznań dziewczyny stanowi niezwykle trudne zadanie. Starosta to poczciwy człowiek, a do tego winny przysługę Kędzierskiemu, a jednak szlachcic wątpił, aby ten się zgodził się na zastępstwo procesowe po tym, jak usłyszy sedno sprawy. Mimo wszystko postanowił z nim porozmawiać.

Kasztelana Kędzierskiego znano z uporu i tego, że gdy do czegoś się zabrał, zawsze sprawę kończył. Miał honor i jeśli dał dziewczynie nadzieję, to teraz musiał doprowadzić sprawę do końca, nawet jeśli wyglądała na beznadziejną. Poza tym miał pewną awersję do przedstawicieli kleru. Napatrzył się w ciągu swojego życia na wszelkiej maści niecne praktyki, które z religią chrześcijańską i przykazaniami Bożymi nie miały nic wspólnego.

To ostatecznie zaważyło na jego decyzji: jutro zbada dziewczynę, aby zyskać dowód w sprawie, a pojutrze wyruszy do Oświęcimia.

*

Starosta Zieliński był człowiekiem pragmatycznym i ułożonym, z którym próżno rozmawiać o czymś, do czego nie ma przekonania. Medyk wiedział o tym, lecz wiedział też, że ten lubi sobie podpić, a wtedy dyskusja mogła mieć już zgoła inny finał. Nie omieszkał też przygotować gruntu pod rozmowę, wręczając urzędnikowi na powitanie kwartę przedniego miodu, który to trunek starosta lubił najbardziej. Medyk nie od razu przeszedł do rzeczy. Czekał cierpliwie, aż gospodarz nabierze odpowiedniego humoru. Nie minęło jednak dużo czasu – Zieliński opróżniał kolejne kielichy z urzędniczą regularnością, nie bacząc na to, że jego gość nie dotrzymuje mu kroku. Kędzierski jedynie usta zmoczył kilkukrotnie, chcąc mieć umysł jasny, gdy przyjdzie sedno rozmowy.

Rozprawiali zatem o wszelakich zdarzeniach z życia publicznego Rzeczypospolitej Obojga Narodów, nie zabrakło wspominek niedawnej wielkiej wiktorii Sobieskiego pod Wiedniem sprzed siedmiu lat. Potem wychwalaniu króla nie było końca. Gdy zaś już medyk widział, że starosta jest w odpowiednio dobrym humorze, chrząknął, jak to miał w zwyczaju, gdy szło o ważną sprawę, i zagadnął w te słowa:

– Mospanie! Przychodzę ja w twe zacne progi ze sprawą wielkiej wagi. Nie na dyskurs i napitek żem tu przybył, jeno prosić waszmości w sprawie delikatnej materyji.

– A jużci! Jam to wyczuł, żeś ty, druhu, coś chciał i nie po próżnicy mnie odwiedził. Serce ja mam do waści, tedy ucha ciekawie nadstawiam.

Kędzierski opowiedział o tym, co przytrafiło się Dorocie. Wspomniał również, jak ważną jest dla niego ta dziewczyna. Gdy jednak zdradził, kto dopuścił się tego niegodnego czynu, starosta złapał się za głowę.

– Rzekłem waści, o co idzie. Dziewka proces w sądzie chce wytoczyć przeciw biskupowi, a jam obietnicę złożył, żeby jej dopomóc. Przeto pytam: pójdziesz waszmość za instygatora w tejże sprawie?

Zieliński wytrzeszczył oczy na swego gościa. W głowie dobrze mu już szumiało, mimo to sam koncept oskarżenia biskupa krakowskiego o gwałt na młodej dziewczynie wydawał mu się absurdalny. I zapewne odmówiłby medykowi, gdyby nie pewien szczegół z ich wspólnej przeszłości.

Za młodu brał udział w pojedynku na szable o pewną śliczną niewiastę. Jego przeciwnik okazał się jednak lepszym szermierzem i przyszły starosta omal nie przypłacił tej walki życiem. Uratował go wtedy Kędzierski, będąc jeszcze początkującym medykiem. Zszył po mistrzowsku paskudną ranę na piersi. Niedoszły szermierz obiecał wtedy Kędzierskiemu, że kiedyś mu się odwdzięczy. W owych czasach słowo przedstawiało wartość większą niż niejeden majątek, dlatego teraz starosta drapał się po łysiejącej głowie, bo miał nie lada zagwozdkę.