Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Nabyłem rękopis Biegnącego Łosia ze szczepu Nezpersów. Ileż tam było frapujących wiadomości o tym szczepie, jakież to gruntowne źródło sensacyjnych wypadków z owych burzliwych czasów drugiej połowy XIX wieku! Wpadło mi do rąk wiele wiarogodnych dokumentów o historii Indian północnoamerykańskich, ale żaden nie wydał mi się tak autentyczny, tak tragiczny i tak kompromitujący okrutne metody tępienia Indian przez Amerykanów. Warto było nadać mu czytelną formę literacką i przedstawić niniejszą książkę czytelnikom, żądnym prawdy o bohaterskich Nezpersach.
/Ze Wstępu Arkadego Fiedlera/
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Centrum Kultury i Biblioteka Publiczna w Gniewie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arkady Fiedler
Marek Fiedler
Indiański Napoleon Gór Skalistych
WYDAWNICTWO
POZNAŃSKIE
1982
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektowałZbigniew Kaja
© Copyright by Arkady Fiedler and Marek Fiedler. Poznań 1982
ISBN 83-210-0233-1
W Kanadzie byłem już pięciokrotnie, ostatnio dwa razy w towarzystwie moich synów, Arkadego Radosława i Marka. Przedziwnie uroczy kraj, krynica bujnych nastrojów, rezerwuar przygód. Nie tylko tam puszcze pachnące, nie tylko jeziora romantyczne i szczupaki, i łosie, niedźwiedzie, Indianie, ale hojny kraj jak gdyby się sadził, by przybysza nieustannie witać podniecającymi zdarzeniami.
Gdy w lipcu 1972 roku znalazłem się po raz drugi na Calgary Stampede w kanadyjskiej prowincji Alberta, miałem niezwykłą przygodę. W tych festiwalowych dniach kowbojskiego szaleństwa brykaliśmy także i my, syn Arkady Radosław i ja, jak wszyscy inni. Uzbrojeni w aparaty, uwijaliśmy się jak narwani i fotografowali, co się dało: rącze mustangi, kowbojów, Indian. Byli to Czarne Stopy, wspaniały szczep dawnych zabijaków żyjących w tych stronach południowej Alberty.
Owi wojacy paradowali teraz w Calgary wystrojeni w szumne pióropusze i cudaczną odzież skórzaną i nie stronili od obiektywu. My zaś, chcąc ich jeszcze bardziej pozyskać wypróbowanym chwytem, podsuwaliśmy im pod oczy I znowu kuszącą Kanadę. Owa książka, opisująca moją poprzednią podróż do tego kraju w 1961 roku, miała wiele ilustracji, a między innymi ponętne zdjęcia z ówczesnego Calgary Stampede. Więc kalgaryjscy Indianie patrzeli teraz na obrazki wniebowzięci, podziwiali, niektórzy poznawali siebie. Jedni wpadali w zachwyt, inni w zadumę.
Wśród tych zamyślonych był barczysty, chyba czterdziestoletni, nieszpetny, ale z lekka wstawiony Indianin Tęga Tarcza czyli Sakoje-aotan; pochodził ze szczepu Czarnych Stóp, żyjących w okolicy Cardston na pograniczu USA. Nie mógł on odczepić się od mej książki, wciąż przewracał kartki i przewracał, wybałuszał oczy. Wreszcie zapytał mnie:
- To ty pisałeś to wszystko?
- Ja.
- Jesteś pisarzem?
- Jestem.
- Ileś już napisał książek?
- Wiele.
- Ile?
- Dwadzieścia piec.
Wyszedł z jego gardła jakiś odgłos uznania, niby niedźwiedzi pomruk, i Indianin nas opuścił.
Nazajutrz znowu przystąpił i znowu chciał widzieć książkę. Podałem mu.
- Czy książka ciebie tak interesuje? - zapytałem trochę rozbawiony.
- Nie! - odparł.
- Nie? A co? - uśmiechnąłem się.
- Ty mnie interesujesz!
Tęga Tarcza, nie zważając na moje zdziwienie, wydobył z torby, którą miał przy sobie, potężny plik zżółkłych, postrzępionych papierów. Był to rękopis zapisany wyblakłym atramentem w języku angielskim.
- Tyś to napisał? - zapytałem go.
- Nie. Pisał Indianin ze szczepu Nezpersów... Blisko siedemdziesiąt lat temu...
I Tęga Tarcza zaraz wyjaśnił, że ożenił się z kobietą ze szczepu Nezpersów, pochodzącą ze stanu Idaho w USA. A ta żona miała dziadka, Biegnącego Łosia. To on, wykształcony przez misjonarzy na nauczyciela w swym szczepie, napisał książkę o dziejach Nezpersów, a zwłaszcza o wojnie Wodza Józefa z Amerykanami. A gdy jego wnuczka wyszła za mąż za Tęgą Tarczę, dostała od swego dziadka, wtedy już bardzo sędziwego, rękopis. Oto on...
- A co ja mam z tym zrobić? - zapytałem.
- Przeczytać, kupić ode mnie i wydać...
- Ja?
Okazało się, że żaden wydawca w USA ani Kanadzie nie chciał tej książki wydać, a gdy na życzenie Tęgiej Tarczy ją przejrzałem, zrozumiałem, dlaczego nikt jej nie chciał: to prawda, była istną kopalnią ciekawych informacji, ale równocześnie demaskowała okrucieństwa Amerykanów, a poza tym była napisana tak dyletancko, niezdarnie, że wymagała literackiego przerobienia dosłownie od podstaw. A jednak praca owego Biegnącego Łosia w porównaniu z innymi podobnymi źródłami była kapitalną skarbnicą wiadomości.
- Jesteś pisarzem i znasz wydawców! - odezwał się Tęga Tarcza. -
Czy kupisz to?
- Ile chcesz? - zapytałem.
- Dwieście dolarów.
- Nie dam.
Machnąłem ręką. Za drogo. Ale gdy zbliżał się nasz dzień wyjazdu z Calgary, skruszałem. Znowu machnąłem ręką, tym razem na dwieście dolarów, i nabyłem rękopis Biegnącego Łosia ze szczepu Nezpersów.
I nie żałowałem. Ileż tam tyło frapujących wiadomości o szczepie Nezpersów, jakież to gruntowne źródło sensacyjnych wypadków z owych burzliwych czasów drugiej połowy XIX wieku!
W moim życiu wpadło mi do rąk wiele wiarogodnych dokumentów o historii Indian północnoamerykańskich, ale żaden nie wydał mi się tak autentyczny, tak tragiczny i tak kompromitujący okrutne metody tępienia Indian przez Amerykanów jak ów pamiętnik Biegnącego Łosia.
Więc warto było przetrawić ów surowiec, przerobić, nadać mu czytelną formę literacką i oto przedstawić niniejszą książkę czytelnikom, żądnym prawdy o bohaterskich Nezpersach.
A że mój syn, Marek Fiedler, zajmował się od dłuższego czasu dziejami szczepu Nezpersów i postać Wodza Józefa była mu szczególnie bliska, namówiłem go do współpracy i razem pisaliśmy książkę.
Arkady Fiedler
Poznań-Puszczykówko 1979
Jestem Indianinem z górskiego szczepu Nezpersów, przezwanym przez białych ludzi Peterem Atkinsonem. Mierzę sześć stóp wysokości, a urodziłem się około 1860 roku w dolinie Wallowa w północno-wschodnim rejonie terytorium Oregon. Miałem więc jedenaście lat, gdy Grom Nad Górami, Hejnmot Towialaket, zwany Wodzem Józefem przez białych ludzi, został głową żyjących w naszej dolinie Indian Nezpersów, siedemnaście zaś miałem lat, gdy nadszedł straszny dla nas rok 1877, rok krwawej wojny.
Dziś mam czterdzieści pięć lat i spisuję dzieje szczepu Nezpersów, bo za młodu chodziłem do szkoły u misjonarzy i nauczyłem się czytać i pisać oraz myśleć sposobem białych ludzi. A piszę nade wszystko dlatego, że Grom Nad Górami, zanim dokonał żywota przed rokiem, nakazał mi tę robotę. Zatem spisuję wszystko, co sam widziałem i przeżywałem, ale i to także, co nagromadziłem przez lata z opowiadań najstarszych ludzi naszego szczepu oraz z amerykańskich dokumentów.
Jest w ludzkiej naturze słabość, że każda liszka swój ogon chwali, przeto i ja chwalę mój szczep. Ale nie przechwalam, nie chwalę z próżności, nie po próżnicy. Już sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy w osiemnastym wieku przedzierali się do naszych górskich bezdroży pierwsi biali myśliwi z północnego wschodu, od strony kanadyjskiej - już wtedy dziwili się obcy przybysze, że napotykali tak łagodnych Indian, jakimi zawsze byliśmy. Tak łagodnych i przyjaznych, gościnnych i ułożonych - stwierdzali biali - Indian stroniących od gwałtów i wojen, więc wcale niepodobnych do naszych wschodnich sąsiadów na preriach, Sjuksów, Czarnych Stóp, Szijenów, Komanczów.
Owi biali myśliwi i handlarze z kanadyjskiej północy byli to Francuzi z Quebecu i Szkoci lub Anglicy z Kompanii Zatoki Hudsońskiej, wszyscy okrutnie łasi na skórki zwierzęce, osobliwie bobrowe, a przy tym byli to srodze ruchliwi pędziwiatry, szczególnie ci Francuzi.
Oni to wielu ustroniom w naszych górach nadawali francuskie nazwy, które do dziś przetrwały, jak Coeur d’Alene, jak Pend Oreille. A gdy widzieli, że ongiś, w osiemnastym wieku, niektórzy nasi próżni junacy zdobili się kółeczkiem w nosie, przezwali hurmem cały nasz szczep Nez Perces czyli Przekłute Nosy. I pomimo że już dawno ów dziwny obyczaj nosowy całkiem u nas zaginął, brzydka nazwa pozostała. Przywarła do szczepu tak rzetelnie, że już nikt nie nazywa nas inaczej jak tylko Nezpersowie.
Jeszcze pod innym względem, nie tylko pokojowym usposobieniem, różniliśmy się od reszty Indian, zwłaszcza szczepów koczowniczych: byliśmy ludem osiadłym. W najpiękniejszej z dolin, w naszej Wallowie, gleba słynęła z niezwykłej żyzności, więc już od wielu pokoleń uprawialiśmy rolę, sadząc różnorakie jarzyny. Mieliśmy pożyteczną roślinę zwaną kama, rosnącą szczególnie obficie na naszych równinach, roślinę o jadalnych i wielce pożywnych korzeniach.
Najulubieńszym jednak naszym zajęciem była hodowla koni, a także i bydła. Co do bydła, to podpatrzyliśmy pierwszych białych osadników na preriach i w górach i poszliśmy ich śladem. Natomiast co do koni, to już od niepamiętnych czasów, jak tylko pojawiły się ich tabuny na naszym kontynencie, byliśmy namiętnymi hodowcami. Niepomiernie przyczyniła się do tego szczodra przyroda, albowiem nasza dolina Wallowa słynęła z bujnych łąk i wspaniałej trawy. Toteż nie dziwić się, że potrafiliśmy wyhodować pożyteczną w górach rasę koni zwaną appaloosa, słynną na całym Zachodzie.
A że na stokach szumiała nam gęsta knieja, było zwierzyny w bród; a że rybne rzeki toczyły nam swe nurty, mieliśmy łososi huk; że las dostarczał nam bierwion i budulca, wielu nas mieszkało w dostatnich chatach z drewna; toteż zawsze wiedliśmy żywot spokojny, a myśli mieliśmy przyjazne.
Szczep Nezpersów miał, jak wszystkie szczepy indiańskie, swego Wielkiego Ducha i wierzył w różne inne duchy rozsiane w przyrodzie, ale gdy pojawili się pierwsi biali misjonarze i mówili, że są nam życzliwi, nie stroniliśmy od ich nauk i ich Boga.
Szczep nasz dzielił się na kilka grup żyjących osobno, każda dla siebie, w dolinach rzek Snake, Salmon i Clearwater w Idaho i Oregonie, a każda grupa miała swą radę starszyzny i swego wodza. Na czele naszej grupy w dolinie Wallowa był Wódz Józef.
Pierwsi biali, z rzadka do nas docierający, jeśli byli dobrymi ludźmi, to życzliwie do nas się odnosili, tak jak my zawsze do nich. Ba, ten i ów z przybyszów nie ukrywał swego mniemania, iż my, Nezpersowie, kierowaliśmy się w życiu zdrowszym rozsądkiem i większą szlachetnością duszy i serca aniżeli inne szczepy; że byliśmy jak gdyby z lepszej gliny ulepieni.
Owi chętni nam biali i owi mniej chętni, uważający nas za nieśmiałych i zniewieściałych - wszyscy musieli nam przyznać jedną wrodzoną cechę: że z niezliczonych darów Stwórcy Wszechświata żywiliśmy ku jednej rzeczy, mianowicie ku ojczystej ziemi, wyjątkową, najgłębszą miłość. Ziemia nasza była nam święta. Przecież miałem wtedy, gdy stary wódz Tuekakas umierał, tylko jedenaście lat, a jednak każde jego słowo do dziś pamiętam, gdy swego syna, Wodza Józefa, Hejnmot Towialaketa, zaklinał na wszystkie świętości, żeby pilnował ziemi jako najdroższego skarbu.
- Pamiętaj, synu - mówił umierający wódz - że ojciec twój nigdy nikomu nie sprzedał ani piędzi ziemi! Zamknij uszy, gdy Amerykanie każą ci podpisywać podstępne papiery... Ten kra przechowywać będzie kości twego ojca! Synu, nie sprzedawaj nigdy p ?ochów ojca i matki!...
Przejmujące, słuszne słowa! Jakże wkrótce ze ważyć miały na nieubłaganym losie naszego szczepu!
Sto lat temu, u styku dwóch wieków, osiemnastego i dziewiętnastego, nie było chyba na świecie większych wrogów, wilczym pożerających się wzajemnie wzrokiem, aniżeli Anglicy i Amerykanie. Jedni i drudzy wdzierali się zachłannym wyścigiem w nasz ląd i w nasze góry. Jedni, Anglicy, szlakiem północnym, kanadyjskim, drudzy, Amerykanie, południowym, a ci i tamci zawzięci rywale ku tej samej mecie: by, zagarniając po drodze ziemię i jej skarby, jedni drugich wyprzedzić i dorwać się pierwsi na zachodzie do słonej wody, Oceanu Wielkiego. Którzy pierwej dopadną wielkiej wody, będą panami: tym niezmierzone bogactwa i obszary, tym wiekopomne słowa i triumf wielkiej historii. Ale przede wszystkim bogactwa: skórek zwierzęcych, złota, srebra, miedzi.
Kanadyjczycy byli żwawsi, obrotniejsi, a wśród nich szczególnie ruchliwi Francuzi, pełni fantazji. Mieli więcej ikry, toteż jeden z nich, co prawda nie Francuz, lecz Szkot, Aleksander Mackenzie, pierwszy przebił się przez wertepy górskie i w krainie Indian Bella Coola w obliczu Oceanu mógł napisać na skale: „Aleksander Mackenzie z Kanady, lądem, dwudziestego drugiego lipca 1793”.
To działo się daleko na północy, na odludnym uboczu, za mrocznymi lasami, za rzekami. Przecie tęgo zatrwożyło sąsiadów na południu, Jankesów, i pobudziło ich do czynu. Oni także musieli dostać się do Oceanu na zachodzie, by nie stracić swej szansy dziejowej, by zdobyć kontynent od morza do morza. Więc w roku 1804 - późno, lecz nie za późno - wyruszyło na zachód dwóch śmiałków wyposażonych przez rząd w Waszyngtonie, a byli to Lewis i Clark oraz garstka ich towarzyszy. I wówczas, w tej brzemiennej dla Ameryki Północnej chwili, nasz szczep Nezpersów rzetelnie wszedł do wielkiej historii, niepoślednią odgrywając rolę.
Przeszło dwa lata trwała owa amerykańska wyprawa; była żmudna, nieustannie najeżona niebezpieczeństwami. To zła aura, to groźni Indianie, to sroga rzeka Missouri, a głód, a choroby - wszystko się sprzysięgło przeciw zuchwałym wędrowcom, najokropniej zaś dokuczały chyba skaliste góry. Były dzikie, urwiste, złowrogie, a na przełęczy Lolo tak straszne, że później mianem Heli Gate, Bramy Piekielnej, przełęcz napiętnowano.
Tam, w tej okrutnej paszczy, przez dwa tygodnie, przedzierali się Amerykanie jak półżywe mary, smagani zabójczym wichrem, oślepiani zawieruchą, morzeni głodem, mrozem. Rozpaczliwie walczyli o życie, mozolnie odpychali śmierć, ale wśród oszalałego żywiołu byli co dzień coraz słabsi i bliżsi zguby. A jednak nie zginęli. Gdy resztkami sił przebrnęli przez to górskie piekło i dowlekli się na drugą, zachodnią stronę strasznego pasma, weszli jak gdyby w inny świat: Indianie, którzy ich otoczyli, okazali się nader przyjaznego usposobienia. Byli to Nezpersowie znad rzeki Clearwater w Idaho.
Przybyszów, padających z wycieńczenia, uchwyciły pomocne ręce i nie pozwoliły im upaść ani zginąć. Byli pierwszymi Amerykanami zjawiającymi się w naszych stronach, więc tych pierwszych wielce gościnnie powitał nasz szczep i przez długie tygodnie hojnie podejmował. Nie szczędzono gościom życzliwości ani pokarmu, ani namiotu nad głową. Darzono ich bratnią opieką i pomocą.
Zrazu wygłodniali nieboracy ciężko odchorowali łapczywość, z jaką rzucili się na nasze jadło składające się z suszonych łososi i bulwiastej kamy. Ale wkrótce przyszli do siebie i otoczeni szczerą przyjaźnią, szybko nabierali sił. Po niewielu tygodniach mogli byli podjąć wędrówkę na zachód na łodziach, które wydrążyli ze świerków, a przy tej pracy nasi wydajnie im pomagali. Gdy ci Jankesi nas opuszczali, powierzyli nam do przechowania wszelkie cenne przedmioty, zbędne im w dalszej podróży. Zaufania nam okazanego nie zawiedliśmy.
Lewis i Clark szczęśliwie dotarli do Oceanu. Spełnili swe doniosłe zadanie polityczne, które utorowało Stanom Zjednoczonym drogę do mocarstwa. Ale i w czasie powrotu dwóch Amerykanów na wschód nasz szczep wyświadczył im jeszcze raz niezłą przysługę. Pobyt ich nad oceanem nie upływał w sielance. Dokuczały deszcze, brak pokarmu, choroby, nade wszystko zaś ciągła wrogość i groźby Indian Czinuków, skończonych rabusiów, doprowadzały garstkę białych do rozpaczy. W czasie smutnych miesięcy zimowych otuchą im była pamięć o życzliwych Nezpersach; marzyli o dniu, kiedy znowu znajdą się w przyjaznych dolinach nad Clearwater. I w istocie, nie zawiedli się, ponownie obdarzyliśmy ich serdecznością, nakarmili, przywrócili im zdrowie, a gdy goście ruszyli dalej na wschód, grupa naszych wojowników szczęśliwie przeprowadziła ich przez piekielne wrota przełęczy Lolo. Wśród tych odprowadzających wojowników był mój dziadek, Dwie Rany.
Warto nadmienić, że Clark, dotarłszy do Oceanu Wielkiego, czy to wiedziony próżnością, czy przejęty wagą dziejowej chwili, poszedł za przykładem Kanadyjczyka Mackenzie i wyrył nożem na pniu olbrzymiego świerka słowa: „William Clark, trzeciego grudnia 1805. Lądem ze Stanów Zjednoczonych w 1804 i 1805”.
I jeszcze warto napomknąć, że żałosne rozgrywki dwóch wielkich przeciwników doprowadziły kilka lat później, w 1812 roku, do wojny, którą wypowiedziały Stany Zjednoczone Wielkiej Brytanii. Nie szczęściło się Amerykanom: Brytyjczycy zburzyli im stolicę Waszyngton; nie udało się Jankesom zacharapczyć Kanady, jak tego chcieli, a gdy w 1814 roku zawarto pokój, wszystko pozostało tak samo jak wprzódy: granice i wzajemna niechęć. Tylko w ostatniej bitwie białych ludzi, w Ontario, broniąc Anglików, zginął wielki Tecumseh, wódz Indian szczepu Szawanezów.
Ktoś uboczny czytający moje słowa o wyprawie Lewisa i Clarka oraz o roli, jaką odegrał wtedy szczep Nezpersów - mógłby posądzić mnie o przesadę, o wyolbrzymianie zasług naszych Indian. By Jove, nic podobnego, nie przejaskrawiam! Co piszę, piszę nie tylko na zasadzie tego, co mi mówili ludzie naszego szczepu, ale przede wszystkim na podstawie amerykańskich źródeł. Lewis, Clark i kilku jeszcze członków wyprawy prowadziło dzienniki podróży i z ich to stronic wielu rzeczy się dowiedziałem. Dowiedziałem się, jak Nezpersowie byli przyjaźni wobec Amerykanów i że bardzo im pomogli.
Howgh! - kończę dawnym zwyczajem indiańskim.
Niebywały wyczyn pionierski dwóch dzielnych Amerykanów, Lewisa i Clarka, którzy dotarli do Pacyfiku, zrazu niewiele przyniósł korzyści Stanom Zjednoczonym: wojna lat 1812 do 1814 siarczyście cały kraj poraziła, tłumiąc jego rozmach. Na zachodzie kontynentu - a były to wciąż czasy skórek zwierzęcych - obrotni handlarze i myśliwi kanadyjscy nieustannie byli górą, parli naprzód, szczególnie na południe. Na terenach, które Jankesi już za swoje uważali prawem chyba kaduka, powstawały placówki Kompanii Zatoki Hudsońskiej także prawem kaduka, powstawały nawet na południe od rzeki Kolumbia, jak na przykład w Walla Walla czy w Dalles.
My, Nezpersowie, byliśmy na razie z daleka od ruchliwych sąsiadów z Kanady, zresztą niełapczywych na indiańską ziemię, jeno na zwierzęta futerkowe. My, zaszyci w naszych uroczych dolinach rzek Snake, Salmon i Clearwater, obwarowani od wschodu niebotycznymi szczytami Gór Bitterroot, od zachodu pasmem Gór Błękitnych, jeszcze przez kilkanaście lat zażywaliśmy błogiego spokoju. Pięknie mnożyły się nasze tabuny koni, już rozpoczynaliśmy hodowlę bydła, tysiące łososi wpływały do źródeł naszych rzek na tarło, a broń ognistą nabywaliśmy coraz częściej od wędrownych handlarzy, by polować na mnogą zwierzynę w naszych górach albo na bizony na preriach.
W trzydziestych latach tegoż XIX wieku zaczęły się na naszym Zachodzie kłopoty. Ze wschodnich stanów spadała na nas religijna zagorzałość białych misjonarzy i żarliwi prezbiterianie zaczęli nas nawracać na „wiarę prawdziwego Boga”. Czynili to tym gorliwiej, że mieli silną konkurencję ze strony misjonarzy katolickich, jezuitów, przybyłych razem z francuskimi handlarzami w nasze strony. Gorliwcom ze wschodu nie chcieliśmy sprawiać przykrości, więc uczyliśmy się od nich na pamięć Dziesięciorga Przykazań, przecież porad życiowych wcale pożytecznych.
A dla miłej zgody nasi wodzowie przystali na zmianę swych indiańskich nazw - zatem Kalkalszuatasza przezwano po amerykańsku Jasonem, Tamasona przezwano Timothy, a nasz Tuekakas został wtedy Wodzem Józefem ojcem.
Gorzej, że owi prezbiterianie nie poprzestawali na słowie bożym, lecz zaczęli tam na wschodzie szumnie wynosić pod niebiosa piękno i żyzność dorzecza rzeki Kolumbia. Sławili, że to istny raj, zachłystywali się, że nigdzie indziej na ziemi tak urodzajnej krainy nie ma. A robili to tak gorąco i skutecznie, że wnet tysiące ludzi, golców głodnych ziemi, zaczęło zwalać się na doliny naszego zachodu.
Choć biali przybysze czynili wrażenie ostatnich nędzarzy, wszakże nasi wojownicy, przyglądając im się z oddali, pełni napięcia, wyczuwali w nich jakąś ogromną, zdumiewającą nieustępliwość, wręcz zaciekłość, z którą ci ludzie parli naprzód, nie bacząc na piętrzące się przeszkody. Instynktownie nasi wyczuwali też, że wraz z nimi nadciągały oto doniosłe zmiany na ziemie zachodu.
Indianie tych stron, Kajuzowie, Jakima, Spokane, Banokowie, szczepy raczej opryskliwe i wulgarne, patrzeli krzywym okiem na białych przybyszów, a gdy ci przywlekli w 1847 roku paskudną epidemię odry i niektóre skupiska Indian zaczęły wymierać jak muchy, wybuchło powstanie wśród szczepu Kajuzów. Niejedna biała rodzina szła pod nóż. Jednakże my, Nezpersowie, trzymający się z dala od tych zamieszek, zdołaliśmy ochronić od śmierci dużo białych ludzi, kobiet i mężczyzn, między nimi głównego misjonarza Spaldinga, a Kajuzów pogodnie powściągnęliśmy i namówiliśmy do ustatkowania się.
Czy Amerykanie byli nam za to wdzięczni? Niektórzy może tak, chociaż wszyscy byli piekielnie zajęci innymi sprawami i gonitwą za dolarem. To jednak pewne, że wielu z nich, chełpliwych i butnych, nie chciało widzieć naszej dobrej woli i nie dopatrywało się w nas niczego innego krom wrodzonej rzekomo lękliwości. Gdy w owych latach odwiedził nasze doliny znany malarz amerykański, Alfred Miller, i on także uznał za wskazane rozgłaszać o nas sąd, że nie jesteśmy wojowniczym szczepem. Taki sąd wtedy na owych niespokojnych obszarach nie był zbyt pochlebny.
Makabryczny szał zawitał do Zachodu w roku 1848. W górach Sacramento w Kalifornii odkryto złoto w takich ilościach, że nieprzeliczona ćma poszukiwaczy, jaka na łeb na szyję się zleciała, w kilku tygodniach dobyła kruszcu za dwa miliony dolarów. Piorunem rozniosła się wieść po całych Stanach. Nastała okropna era złota, era dla zachodnich Indian katastrofalna. Bo oto wszędzie w naszych górach znajdowano złoto, w Idaho, Oregonie, Waszyngtonie, w Montanie - wszędzie tam wdzierały się masy uzbrojonych zabijaków. Bezludne dotychczas wertepy zwabiały białych ludzi z dalekich stron, wpierw setki, potem tysiące, potem dziesiątki tysięcy oszalałych awanturników, zawziętych na złoto, na ziemię, na Indian. Zaczęła lać się krew z tej i z tamtej strony. U nas najmniej, bo wodzowie Nezpersów unikali zatargów i wojny.
Nie chciał wojny także ówczesny gubernator Oregonu, Stevens, więc zwołał w roku 1855 wszystkich Indian regionu na wielką naradę do miejscowości Walla Walla. Przybyła ich cała hurma, do pięciu tysięcy, a większość wojowników wystrojona po indiańsku jak do parady. Samych Nezpersów zjawiło się blisko dwa tysiące, chyba cały szczep, poza tym przywędrowali posępni Kajuzowie i potężni Jakima, i Walla Walla, i Umatilla. Uczty, tańce, konne wyścigi, a między tym nieustanne użeranie się o ziemię i żmudne układy. Indianie mieli oddać siedemdziesiąt tysięcy mil kwadratowych i chyba tyle oddali. Ugodowi wodzowie szczepu Nezpersów, jak Alejia czyli Lawyer (Prawnik) i Timothy niebawem zgodzili się na okrojony rezerwat w Lapwaj nad Clearwater, ale nasz nieprzekupny Tuekakas (Wódz Józef ojciec) sprzeciwiał się oddaniu nawet piędzi ziemi w swej dolinie Wallowa. Żadnego papieru nie podpisał.
Któregoś dnia podczas napiętych rozmów nad Stevensem i liczną grupą jego białych urzędników zawisło niebezpieczeństwo. Otóż Kajuzowie, wciągnąwszy w zmowę inne niezadowolone szczepy, umyślili zgładzić gubernatora i pozostałych Amerykanów.
Jednak wodzowie Nezpersów jednomyślnie potępili owe zdradzieckie knowania i udaremnili je. Przenieśli mianowicie natychmiast swe tipi i ustawili je pośród namiotów Amerykanów, by własną obecnością ich ochraniać. Widząc to, Kajuzowie i ci inni wnet się powściągnęli w swych zapędach.
Wkrótce wodzowie Nezpersów zebrali się na ostateczną naradę; przeszła ona do historii naszego szczepu ze względu na pamiętne starcie się Tuekakasa z ugodowcami. Tuekakas siedział przy ognisku z kamienną twarzą, pogrążony w zamyśleniu, podczas gdy Lawyer puszczał wodze swej gadatliwości:
- Gubernator Stevens to człowiek rzetelny, godny zaufania - twierdził. - Traktat, który nam proponuje, jest dla nas korzystny.
- Korzystny!? Czyżby dlatego, że za naszą ziemię niektórzy wodzowie dostają takie oto koce?... - Tuekakas gniewnie wskazał na pled z napisem US, którym okrywał się Lawyer.
Zaległa napięta cisza, którą przerwał dopiero Timothy:
- Stevens mówił, że odstępując część naszej ziemi, zjednamy sobie wdzięczność Wielkiego Ojca w Waszyngtonie, który zawsze będzie brał nas w obronę przed natarczywością osadników i poszukiwaczy złota. Biali ludzie są zbyt potężni, abyśmy mogli z nimi walczyć. Teraz ruszyli na Zachód jak lawina...
- Nie chcę walczyć z białymi ludźmi - odparł Tuekakas. - Ich krew ani razu nie splamiła mojej broni i nie powinna jej nigdy splamić. Ale miejmy głowy na karku, nie dajmy się otumanić! Oddając część ziemi, wcale nie zaspokoimy głodu osadników. Przeciwnie, jeszcze bardziej rozognimy w nich drapieżność! Oni są jak stado zgłodniałych wilków...
- Biały Ojciec w Waszyngtonie obroni nas! - przerwał naszemu wodzowi Lawyer. Oczy mu dziwnie błyszczały, a oddech nieprzyjemnie trącił. Stevens powolnym sobie wodzom nie żałował także whisky.
- Waszyngton jest daleko, a strzelby osadników będą tu, nad naszymi głowami! - rzekł Tuekakas. - Powtarzam, ja nie oddam ani piędzi ziemi! Tutaj leżą prochy naszych dziadów, tu nasze życie. Żadnemu z nas nie wolno sprzedawać białym ziemi! - ostatnie słowa Tuekakas wymówił gromkim głosem, patrząc surowo w twarze ich dwóch, Lawyera i Timothy’ego. Tamci siedzieli bez słowa, posępnie wbijając oczy w dogasające ognisko. Niestety, słowa Tuekakasa nie znalazły drogi do ich serc.
Wodzowie innych szczepów w końcu na wszystko przystali i nie odmówili Amerykanom szczodrych podpisów. Lecz w kilka tygodni później podnieśli w swych dolinach bunt: cały kraj od Kalifornii do granicy Kanady rozbrzmią! zawieruchą wojny. Tylko u nas, u Nezpersów, panował nadal spokój.
Bunt szczepu Jakima wywołali w górach nad rzeką Kolumbia niedaleko granicy kanadyjskiej biali poszukiwacze złota. Byli napastliwi, rozwydrzeni, strzelali do Indian, wykradali im konie, gwałcili kobiety. Jakima, broniąc się, stawili ostry opór. Wkrótce pożoga przeniosła się na południe i ogarnęła inne szczepy.
Znękany gubernator Stevens starał się uśmierzyć burzę i był wdzięczny nam, Nezpersom, że nie daliśmy się wciągnąć w wojenne awantury. Nasz niezbyt liczny co prawda, ale wpływowy szczep mógł wiele zdziałać i niewątpliwie swym umiarem tłumił złe podniecenie innych Indian. Stevens nie szczędził nam wtedy słów uznania. Chwalił tych w rezerwacie Lapwaj i chwalił również tych niezawisłych w dolinie Wallowa.
Chociaż Stevens przyjmował pokojową postawę Wodza Józefa ojca z wyraźną wdzięcznością, bo mu ułatwiała zadanie, to przecież inni biali, zwłaszcza oficerowie garnizonów amerykańskich, nieco inaczej na nas patrzeli: utarło się w ich łepetynach mniemanie, że pokojowość tych dziwnych czerwonoskórych pochodziła z ich słabości ducha; że miękuszom po prostu nie starczało brawury.
Spokój spokojem, ale nastał nie na długo. Już w rok później wybuchły nowe zamieszki, gdy Amerykanie zabrali się do budowy traktu od Missouri do rzeki Kolumbia przez górskie ostępy szczepów Spokane i Jakima. Indianie ci, czując się zagrożeni, chwycili znów za oręż, by bronić swej ziemi, ale zaskoczeni przez przeważające siły wojsk amerykańskich, ponieśli klęskę. Sroga spotkała ich zemsta. Jankesi wyrżnęli wszystkie bez wyjątku złapane konie buntowniczych Indian, a było ich tak wiele, że nieustanna rzeź zwierząt trwała przez całe dwie doby; mniej lub bardziej winnych Indian wieszano na gałęziach lub rozstrzeliwano zawieszonych jak małpy na drzewach. A ziemie szczepów Spokane i Jakima uznano oficjalnie za otwarte dla białego osadnictwa. Tysiące Amerykanów jak lawina rzuciło się na nowy łup.
„Manifest Destiny” - tak nazwali Amerykanie w owych latach swe postępowanie - czyli Wielkie Przeznaczenie Dziejowe.
A nam, ludziom przyjaznego szczepu Nezpersów, gęby się wydłużały i powlekały zdumieniem.
Około 1860 roku fala złowieszczych wydarzeń zaczęła wkradać się do naszych górskich mateczników szczepu Nezpersów. Odkryto tu złota jeszcze więcej niż gdzie indziej, toteż liczniejsze i dziksze hordy poszukiwaczy zaczęły wdzierać się w nasze ostępy.
Aż dziw ogarniał nas, skąd nagle zebrało się tyle drapieżnej czerni. Ledwie w pobliżu osady Boise, tuż na południe od nas, odkryto złotonośne doliny w dorzeczu Snake River, a już w ciągu kilku tygodni zleciało się ze wszystkich stron piętnaście tysięcy oberwańców, żaden zaś nie był bez nabitej strzelby.
A w środkowym Idaho, tuż na północ i na wschód od nas co się działo? Czy dokoła naszych włości nie wyrastały osiedla górnicze jak trujące grzyby po deszczu, różne groźne Pocatello, Idaho Falls, Virginia City. Anaconda, Deer Lodge, Missoula, Pierce City, Orofino, Lewiston? Aż trudno wyliczyć, a przecież już nawet pośrodku naszych terenów, nad samą Clearwater i w pobliżu naszej rzeki Salmon, czyż nie powstawały jak wrzody z dnia na dzień osiedla górników Elk City i Florence? W miesiąc, w dwa zaroiło się od górników jak od mrówek, a wdziercy nie myśleli się cackać ani pieścić z pierwotnymi mieszkańcami tych stron. W łapach dzierżyli strzelby, rewolwery, noże.
Niestety, jak wiadomo, w naszym szczepie Nezpersów nie było jednomyślności, choć wszyscyśmy ciągle odnosili się do białych z przyjaźnią. Ale nie jednaką: my w dolinie Wallowa pod wodzą Józefa ojca, byliśmy powściągliwi i jak oka w głowie pilnowaliśmy naszej ziemi; tamci w Lapwaj byli pochopniejsi. Tam wodzowie Lawyer i Timothy szli niebacznie białym na rękę, dawali się przekupywać, podpisywali umowy.
U ujścia Clearwater do rzeki Snake stały indiańskie chaty ludzi naszego szczepu. Na wieść o zlocie odkrytym w pobliżu setkami zbiegli się szaleńcy, wypędzili Indian, zagarnęli chaty i knieję i w ciągu dwóch miesięcy powstało miasteczko Lewiston z tysiącem drapieżnych mieszkańców.
Na szczęście w bezpośredniej okolicy Wallowy nie znaleziono złota, natomiast było moc urodzajnej ziemi w naszej dolinie. Ustawicznie budziła zachłanność białych osadników. Agenci Indian od czasu do czasu żądali od nas opuszczenia Wallowy i udania się do rezerwatu Lapwaj, lecz Wódz Józef ojciec nieustannie ostro temu się opierał. Jednak słabi duchem wodzowie Timothy i Jason wezwani w 1863 roku do stolicy, do Waszyngtonu, ponownie zdradzili szczep i niepoczytalnie podpisywali wszystko, co im pod nos podsuwano. A przefrymarczyli nie tylko dalsze własne tereny, lecz także i naszą dolinę sprzedali, choć do nich wcale nie należała. Okrutne bezprawie za naszymi plecami!
Tymczasem gubernatorowie Oregonu wychodzili ze skóry, żeby naszą grupę wypędzić z Wallowy.
- Nie! - powtarzał nieprzejednany Wódz Józef ojciec. - To nasza święta spuścizna po przodkach, nie wolno nam jej sprzedawać! Nie nalegajcie! Nie podpiszę zdradliwego papieru! Nie!
I nie podpisał.
W owych latach sześćdziesiątych my w Wallowie, mądrze się gospodarząc, mieliśmy już dużo bydła i liczne tabuny koni, aż inni nam zazdrościli. Nade wszystko zazdrościli nam biali osadnicy, coraz zaczepniejsi w naszych stronach. Zaczęli otaczać Wallowę niby kręgiem sępów żądnych żeru. Wilczym prawem wypasali nasze łąki, wykradali nam bydło i konie i często do nas strzelali. W pierwszych latach łatwo byłoby ich wszystkich zgładzić, ale na to nie godził się stary Wódz Józef. Wielu naszych sarkało na jego pobłażliwość wobec białych rabusiów, jednak trudno było wodza przekonać. Był szlachetnym człowiekiem, wierzył w ludzką uczciwość i nie chciał zadzierać z białymi.
Szczególnie złośliwi sąsiedzi usadowili się niedaleko północnego skraju Wallowy, między nami a rezerwatem Lapwaj. Często nasi jeździli do Lapwaj albo tamci do nas przybywali, a drogi było trzy dni końskim truchtem.
Nie miałem jeszcze dziesięciu lat, gdy z rodzicami i z bratem, Swawolnym Wiatrem, odbywałem taką podróż do krewnych w Lapwaj i niewiele wtedy brakowało, a byłby to nasz ostatni wyjazd. Zaraz po wyjściu z doliny Wallowa mijało się kanion Poplar Creek, a nad tą rzeczką osiadło przed dwoma laty kilku amerykańskich farmerów wraz z rodzinami. Ci nie ukrywali swej nienawiści do nas i zapowiadali, ze nas wystrzelają jak kujoty.
Między tymi przybłędami szczególną zajadłość żywiła rodzina Douglasów; było ich kilkoro, w tym trzech czy czterech synów, okrutnych zabijaków. Najgorszy wśród nich Jack, prawdziwy bandyta. Oni to napadli na nas podczas naszej jazdy do Lapwaj. W głuchym ustroniu posianym piargiem świsnęło dokoła nas kilka kul i gruchnął huk strzałów spoza odległych głazów. Ojciec, trafiony w pierś, zwisnął z konia.
Błyskawicznie ukryliśmy się za skalnymi zrębami. Podczas gdy wraz z matką ratowałem ojca, Swawolny Wiatr odczołgał się od nas w bok i wnet usłyszeliśmy strzał z jego strzelby. Musiał być celny, bo rozległ się zdławiony okrzyk od strony napastników. Potem nastała długa cisza. Ostrożnie rozglądaliśmy się po okolicy, ale nikogo nie zauważyliśmy. Ci, którzy do nas strzelali, umknęli.
Swawolny Wiatr wrócił do nas i powiedział, że byli to Douglasowie, poznał ich dobrze. Jednego z nich dziobnął. Po jego strzale tamci cichcem się wycofali wraz ze zranionym czy zabitym.
Ojciec od rany w piersi nie zginął, ale też nie przyszedł nigdy do siebie. Cherlał przez parę lat, aż wycieńczony umarł.
Swawolny Wiatr, oburzony napaścią, pojechał wtedy zaraz na skargę do szeryfa w Lewiston, najbliższym miasteczku w naszej okolicy. Źle trafił, nic nie wskórał. Istniał tam jeden kłąb wrogości wobec Indian, nawet Indian tak pokojowych jak my. Brat ledwo uszedł cało z tej hecy, jako że on, haniebny Indianin, śmiał strzelić do białego. A Douglasowie zrobili donos na nas, odwracając kota ogonem: że to my napadliśmy na nich, nie oni na nas.
Swawolny Wiatr na szczęście zdołał uciec z Lewiston. Gdy wrócił do Wallowy, poszedł zaraz do Wodza Józefa, a my z nim i jeszcze kilku przyjaciół zabraliśmy. Wódz wonczas był już stary, w rok później dokonał żywota, ale głowę wciąż miał mocną i bystrą.
- Oj, młodzi, młodzi! - uśmiechnął się gorzko na nasz widok. - Ze skargą na białych przychodzicie? Czy pocieszenia żądacie ode mnie? Że do waszego ojca strzelali?
— Biali to żmije! - warknął Swawolny Wiatr, jego druh zaś, Czarny Jastrząb, przyświadczył: - To szubrawcy!
Zgadzam się! - rzekł wódz. - I dlatego unikajmy ich jak ognia, jak wściekłego grizzly!...
— A czy nie byłoby lepiej, gdyby oni więcej poznali nasze strzelby, a mniej nasze uśmiechy? - z wyrazem wyrzutu Czarny Jastrząb spojrzał wodzowi w oczy.
Czarny Jastrząb, młodzian zuchwały, w gorącej wodzie kąpany, mógł odezwać się tak czupurnie do wodza, bo był już od roku wtajemniczonym wojownikiem.
— Czy myślisz, że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy zaczęli strzelać do białych? - odrzekł wódz. - Wątpię. Przypomnijcie sobie marny los Indian Spokane i Jakima, gdy zbyt chętnie sięgnęli do strzelb!...
- Nie potrafili bronić się należycie! - prychnął Czarny Jastrząb.
- A my? Czy myślisz, że zdołalibyśmy skuteczniej obronić się wobec tak ogromnej przewagi białych?
- Ale przecież biali osadnicy coraz bezczelniej do nas strzelają i zabijają naszych, a my co?
Łagodna twarz Wodza Józefa pokryła się bolesnym smutkiem.
- To prawda! - westchnął po chwili. - Zabijają naszych, a potem gdy domagamy się sprawiedliwości u władz, sędziowie zawsze zwalniają białych zabójców od winy i kary. Na nas spychają winę!
- Więc co?! - krzyknął Czarny Jastrząb. - Co mamy robić? Dać się zabijać? Być ich królikami?
- Nie w naszej naturze wyprawiać burdy i jak opryszki strzelać do ludzi! - oświadczył wódz cicho, z godnością. - A co mamy robić, jak mamy postępować? Trzeba schodzić białym zabijakom z drogi, ich strzelb unikać z daleka, za to wszystkie siły skupić na obronie ziemi naszej! Nasza ziemia to rzecz najważniejsza!
- Zatem tchórzyć!? - parsknął gniewnie Czarny Jastrząb.
Po chwili kłopotliwego milczenia obecny przy rozmowie Grom Nad Górami, syn Wodza Józefa, mający niebawem sam zostać naszym wodzem, odezwał się spokojnym głosem:
- Mój ojciec ma słuszność! My nie jesteśmy zabijakami i nie chcemy nimi być! Natomiast tym uporczywiej brońmy naszej ziemi!
- I tchórzmy! - syknął urągliwie Czarny Jastrząb. - Tchórzmy, żeby Jankesi nami pogardzali i z nas drwili!...
Ja, Biegnący Łoś, piszący po wielu latach owe wspomnienia o dawnych wypadkach, nie dziwię się, że nasi Nezpersowie w Wallowie pod Wodzem Józefem i jego synem, również zwanym Wodzem Józefem, tak uporczywie obstawali przy zachowaniu swej doliny. Kraina owa była wyjątkowo urodziwa, bujna, trawiasta, urodzajna. Kiedyś Wódz Józef ojciec, zadość czyniąc naleganiom białych, posłał część swej grupy do rezerwatu w Lapwaj, by tam żyła - i przeraził się. Amerykanie nie tylko wyznaczyli do życia ciasny i jałowy spłacheć ziemi pełnej głazów, ale obchodzili się z naszymi jak z półwięźniami. Wódz Józef ojciec wnet wycofał swych ludzi z Lapwaj i już nigdy nie myślał o opuszczeniu Wallowy ani on sam, ani nikt z naszej grupy.
Gdy zbliżała się jego śmierć - a był to rok 1871 - zwołać kazał do swej chaty z całego szczepu wszystkich przyjaciół, druhów, krewnych, zwolenników i uświęconym zwyczajem wielkich wodzów wygłosił ostatnią wolę w przedśmiertnej mowie:
- Nie zapominajcie, że zawsze byliśmy przyjaciółmi białego człowieka i nigdy nie chcieliśmy z nim wojny. Gdy przed wielu laty przez nasze góry ciągnęło dwóch amerykańskich śmiałków do Wielkiej Słonej Wody na zachodzie, a z trudów i z głodu byli blisko śmierci, wówczas my, Nepersowie, odratowaliśmy ich i na domiar szczodrze wyposażyli. Gdy później biali przyszli do nas z nowym Bogiem, nie odtrąciliśmy go, choć nie zawsze był nam przyjazny. Gdy różne szczepy indiańskie w naszych górach podnosiły oręż przeciw zachłannym Amerykanom, my, Nezpersowie wierni, nie daliśmy się wciągnąć w zawichrzenie i broni nie podnieśliśmy. A białych najeźdźców było coraz więcej i krzyk ich coraz ostrzejszy!
Wódz na chwilę zamilkł, a potem rzekł przejmującym głosem:
- Ludzie! Nie dajcie się wciągnąć w zamieszki, nie gódźcie się na żadne podpisywanie papierów! Strzeżcie naszej Doliny Wijących się Ruczajów, gdzie nasza kolebka i gdzie pochowane kości naszych praojców! Ziemia, ziemia i pokój to najważniejsze dla nas wszystkich rzeczy!
Wódz Józef ojciec był wybitną postacią, cieszył się mirem nie tylko u swoich, a jego przedśmiertne słowa rozniosły się po całym kraju.
Dotarły nawet do dalekiej stolicy, do Waszyngtonu. A że syn zmarłego, Wódz Józef młody, był również znany jako człowiek łagodny, miłujący pokój, podobny w tym do ojca, przeto w Waszyngtonie znaleźli się ludzie dobrej woli, przychylnie nań patrzący. W przypływie dobrego humoru prezydent Stanów Zjednoczonych, Ulysses S. Grant, uroczystym dekretem przyznał w czerwcu 1873 roku dolinę Wallowa na wieczne siedliska Wodza Józefa i jego grupy Nezpersów.
Zaledwie wieść o tym doszła do Oregonu, gwałtowne wywołała oburzenie u białych osadników. Sąsiedzi Wallowy otwarcie grozili, że wymordują wszystkich Nezpersów w dolinie. A nikt nie wątpił, że większość owych kreatur spod ciemnej gwiazdy zdolna była do najgorszego. Już hultaje poczęli na każdym kroku szukać zaczepki, już coraz częściej posyłali kule na widok odległych Indian.
Tych Indian Nezpersów, którzy nie chcieli sprzedać białym swych terenów i odmówili pójścia do rezerwatu Lapwaj, nazywali Amerykanie pogardliwie „non treaties” czyli nieukładnymi i wręcz „hostiles” czyli wrogimi. Do owych wrogich zaliczano przede wszystkim naszą grupę Wodza Józefa w Wallowie, a poza tym grupę jego brata przyrodniego, Olikuta, i ludzi wodza Białego Ptaka, White Birda, żyjących nad rzeką Salmon, i grupę wodza Zwierciadła, Looking Glassa, obozującą nad rzeką Clearwater, i jeszcze niewielką grupę Tuhulhulzota, Mocnego Glosa, wodza i czarownika w naszym szczepie.
Owi wszyscy zagrożeni przez białych sąsiadów zaczęli się porozumiewać między sobą i żywo szykować broń na wszelki wypadek. Więcej: poczęli szykować zapasy żywności, ażebyśmy mogli przetrwać dłuższy czas bez troski o prowiant. Częściej niż dotychczas nasze myśliwskie wyprawy przekraczały Góry Skaliste i na preriach Montany i Wyomingu polowały z powodzeniem na bizony, przywożąc obficie suszone mięso.
Na czele wodzów „hostiles” był oczywiście nasz Wódz Józef syn, który przed laty, rozgarniętym chłopcem będąc, pobrał niezłe nauki u misjonarzy. Pomimo młodego wieku wyróżniał się rozumem, wstrzemięźliwością i ujmującą ogładą. Był nader przystojny. Wszyscyśmy go bardzo lubili i słuchali. Mądrze i pięknie umiał przemawiać, a miał twarz budzącą zaufanie, oczy dobre, ludzkie.
- Dobry, zacności człeczyna! - mówiło o nim z przekąśnym uśmieszkiem wielu białych ludzi, przekonanych, że poczciwca potrafią łatwo zastraszyć i wypędzić z Wallowy.
- Nie dajcie się uwikłać w żadną awanturę! - Wódz Józef syn ostrzegał naszych tak samo jak ongiś jego ojciec. - Nie dajcie białym drapieżnikom sposobności do przywołania wojska przeciw nam. Byłoby to zgubne!
- Dlaczego zgubne? - sprzeciwiał się najczęściej Czarny Jastrząb, a niejeden z młodych wojowników był po jego myśli. - Dlaczego zgubne? Czy Długie Noże są nieśmiertelni? Czy kule ze strzelb nie imają się ich? Mamy razem ćwierć tysiąca wojowników, nie licząc dobrej setki szczeniaków, zdolnych do wojaczki jak ten młokos tam!... A to siła niebłaha!
I Czarny Jastrząb wskazał na mnie, a ja się speszyłem. Miałem wtedy trzynaście lat, lecz już dobrze strzelać umiałem.
- Ćwierć tysiąca strzelb, łuków i oszczepów to siła niebłaha! - upierał się Czarny Jastrząb.
- Amerykanie mieli już tysiąc żołnierzy - odrzekł Wódz Józef - gdy piętnaście lat temu zdławili Indian Spokane i Jakima. A przecież dziś mogą ściągnąć znacznie więcej Długich Noży!
Do przestróg i zarządzeń wodza stosowaliśmy się posłusznie, jak tylko się dało, ale dało się coraz trudniej. Osadnicy, rozzuchwaleni naszą pokojowością, a rozjuszeni dekretem prezydenta co do Wallowy, zachowywali się coraz zaczepniej. Byli jak wściekłe psy. Stawali na głowie, by nas wyprowadzić ze spokoju i zmusić do nierozważnych czynów.
Douglasowie, nasi wredni sąsiedzi na północy, mieli wielu zwolenników wśród innych farmerów, szczególnie zajadłych nad rzeką Salmon, gdzie żyła grupa Białego Ptaka. Broniliśmy się biernie, ale uparcie, jak nam kazał Wódz Józef, a gdy odwiedzaliśmy się wzajemnie między grupami, jechało nas zawsze co najmniej trzech, czterech, i to mocno uzbrojonych. W powietrzu wisiało wciąż coś złego.
Jak dziś pamiętam wyjątkowo ponure wydarzenie, które rozegrało się daleko od naszych chat, na łąkach, gdzie rosła nasza ulubiona kama. Radosna Łania, która była dziewczyną Czarnego Jastrzębia, udała się tam z trzema druhnami po korzenie na mające się wkrótce odbyć weselisko. Radosna Łania bez wątpienia należała do najmilszych dziewczyn w naszym plemieniu. Była smukła i gibka, a jej ciemne oczy kryły mądre spojrzenie. My wszyscy, smarkacze, bardzo ją lubiliśmy.
Radosna Łania i Czarny Jastrząb tworzyli nad wyraz udaną parę. On, zuchwały, porywczy zawadiaka, nierzadko raptus, jakże pod jej wpływem powściągał gwałtowność swej rogatej natury, jakże łagodniał. Toteż wszyscy w naszej grupie cieszyli się z ich uczuć i życzyli im jak najlepiej.
Owego pamiętnego dnia łowiłem ryby nie opodal obozu; właśnie tamtędy przechodziły dziewczyny. Ujrzawszy mnie, Radosna Łania wesoło spytała:
- Biegnący Łosiu, czy nałapiesz dla mnie i dla Czarnego Jastrzębia łososi?
- Tak, oczywiście - wybąkałem.
- Za to dam ci smacznej kamy - od żywych oczu młódki biło szczęście.
Dziewczyny szły pod rzetelną ochroną trzech leciwych mężów uzbrojonych w strzelby, a także i one same nie były bez podręcznej broni. Cóż, zostały znienacka napadnięte przez kilku białych łotrów, którzy, przybywając z farm nad Salmon River, przepłynęli przez rzekę Snake i dostali się na teren naszej Wallowy. Napastnicy, ukryci w gęstwinie, wygarnąwszy salwę, zastrzelili wszystkich trzech mężczyzn, po czym wypadli na łąkę, by złapać dziewczyny. Te w nogi. Radosna Łania dobyła pistoletu, wypaliła, chybiła.
Żwawe młódki uciekłyby, lecz zbójcy mieli konie i dogonili je. Łacno było je obezwładnić uderzeniami pałką w głowę, półprzytomne porwać na siodła i ujść z nimi w zarośla. Tam bandyci dokonali na czterech dziewczynach gwałtu i następnie zatłukli je kolbami na śmierć. Szczególnie ohydnie zmasakrowali Radosną Łanię, ona bowiem najzacieklej do ostatniej chwili się broniła.
Nikt z nas nie widział napaści, ale jedna z dziewczyn, nie dobita, przyszła po wielu godzinach do siebie i zawlokła się na skraj gąszczu, a tu nasi ją znaleźli i odratowali. Gdy nieboga wracała powoli do siebie i mogła mówić, z urywanych jej słów nasi wymiarkowali, kto zbrodni dokonał. Było ich czterech, w tym trzech synów Henryka Masona, farmera nad rzeką Salmon, a czwarty to nasz znajomy z dawnych awantur, Jack Douglas, łotr nad łotry.
W wielkiej tajemnicy przed Wodzem Józefem kilku młodych z Wallowy i także z grupy Białego Ptaka poprzysięgło zemstę na winowajcach. Prym wśród nas trzymał Czarny Jastrząb, bo miał szczególny powód do pomsty.
Częste zasadzki naszych w pobliżu obydwóch farm nie zdały się na nic. Szczwani zabójcy mieli się na baczności i nie sposób było podejść ich na pewny strzał. Dwa razy dochodziło do strzelaniny, ale nie tamtym się dostawało, jeno naszym; nawet Swawolny Wiatr, mój starszy o dwa lata brat, oberwał lekką od kuli ranę w nogę. Zabitych nie było.
Natomiast w wyniku zwiadów poznaliśmy dobrze całe życie przeciwników, ich chody, ich sposoby, nawyki. Nic nie uszło naszej uwagi, a nade wszystko wbiliśmy sobie w pamięć ich wstrętne gęby. Gąb Roberta, Johna i Jamesa Masonów oraz zbójeckiej miny Jacka Douglasa przysięgliśmy sobie nie stracić z oczu ani z pamięci dopóty, dopóki nasze kule lub noże ich nie załatwią.
- Dostanę ich! - zaciskał pięści Czarny Jastrząb. - Dostanę, choćbym miał ich szukać miesiącami, choćby na końcu świata. Nie umkną mi!
Oczy świeciły mu się złowrogo i w istocie nieszczęsnego przyjaciela chyba trawiła gorączka.
Dookoła Wallowy i nad rzeką Salmon działo się z miesiąca na miesiąc coraz gorzej. Zachodziliśmy w głowę, jak to możliwe, że prezydent państwa przyznał uroczystym dekretem nam, Nezpersom, dolinę Wallowa na wieczne posiadanie, a nędzni farmerzy nas otaczający zaraz potem ważyli się tak bezwstydnie kpić sobie z prezydenta i jego dekretu? I jak to możliwe, że w Stanach Zjednoczonych, kraju bogatym o jakiejś przecież dumie i ludziach przecież rozumnych i w większości przyzwoitych, znalazła się tak liczna zgraja hołoty bez sumienia, zła i tak potwornie łapczywa?
W owych miesiącach rosnącego napięcia Indianie w Wallowie trzymali się z dala od białych i posłuszni woli wodza, nie zważając na wrogość osadników, schodzili im zawsze z drogi. Jednak my, młodzi przyjaciele Czarnego Jastrzębia i wierni mu towarzysze, ukradkiem polowaliśmy na czterech zabójców, gdzie tylko się dało. Ale ci byli czujni.
Na wschód od naszej doliny, w zaroślach nad rzeką Snake, było mnóstwo wszelakiej łownej zwierzyny, łosi, wapiti i innych jeleni, nawet niedźwiedzie tu się jawiły. Często w te ustronia wyruszaliśmy, bo w ciągu trzy- lub czterodniowej wyprawy zdobywało się moc zwierza, podczas gdy preryjne wyprawy na bizony, znacznie uciążliwsze i niebezpieczniejsze, trwały niepomiernie dłużej.
Pewnego razu Czarny Jastrząb zabrał mnie na polowanie w te strony i po dniu konnej jazdy dotarliśmy do rzeki Snake. Tu przenocowaliśmy, a następnego dnia skoro świt wyruszyliśmy na łów.
Jechaliśmy jakąś niby ścieżką, śladem słabo wyciśniętym przez wcześniejszych myśliwych. Gdzieś po lewej dłoni mieliśmy rzekę Snake, po prawej skalne wzgórza, przed sobą knieję. Ten gąszcz był kuszący, składał się z mieszaniny wysokich świerków i krępych, drzewiastych jałowców, przetykanych smukłymi topolami, a pomimo że zbity sam w sobie, jednak był rozdarty gdzieniegdzie trawiastymi polanami. Tu oko biegło w dal na łąki i doświadczało myśliwskiej uciechy.
Kędyś po wyjściu z gęstwiny ujrzeliśmy z boku, daleko na skraju polany jelenia, więc Czarny Jastrząb migiem cofnął się w las i zeskoczył z konia, by podejść brzegiem zarośli do zwierza.
Zostałem sam na łące, ale nie na długo. Z przeciwnej strony polany wyłoniło się z lasu dwóch jeźdźców i stępa zbliżało się akurat ku miejscu, gdzie stałem. Zbaraniałem. Biali ludzie. Spostrzegli mnie, nie było celu ukrywać się ani uciekać.
Widocznie jeźdźcy pomimo odległości spłoszyli jelenia, bo nie było słychać strzału Czarnego Jastrzębia.
Gdy oni dojechali do połowy polany, z przerażeniem poznałem ich: byli to Robert i John Masonowie, zabójcy naszych trzech starych wojowników i dziewcząt.
W ręku trzymałem nabitą strzelbę, niedawno mi darowaną przez ojca. Bezwiednie odwiodłem kurek i mocno ścisnąłem broń. Byłem dobrym strzelcem, ale miałem czternaście lat i spotkanie morderców oszołomiło mnie. Pociemniało mi w oczach i zbliżających się jeźdźców widziałem jak przez mgłę. Ale ta niemoc trwała krótko, bardzo krótko, potem widziałem ich lepiej.
Odruchowo chciałem krzyknąć do Czarnego Jastrzębia, by przywołać go na pomoc, ale na szczęście natychmiast odezwał się zdrowy instynkt i powstrzymał mnie. Natomiast na całe gardło, żeby daleko było słychać, krzyknąłem rozpaczliwie do podjeżdżających:
- Stójcie, bo strzelam!
Tamci zbliżyli się już na dwadzieścia kilka kroków i rzeczywiście powściągnęli konie. Ale drwiący uśmiech wykrzywił ich gęby.
- Cóż ty za jeden, czerwony kundlu? - zapytał wzgardliwie Robert, starszy z nich, którego dobrze znałem z tajnych zwiadów.
Obydwaj trzymali w ręku karabiny, leżące przed nimi w poprzek na siodłach. Rozumiałem po angielsku, nauczony języka przez misjonarzy.
- Indianin jestem - odpowiedziałem.
Buchnęli złośliwym śmiechem, a Robert zawołał:
- Patrzcie jeno! A myśmy myśleli, żeś ty Chińczyk! Czy nie jesteś Chińczykiem?
Złośliwe pytanie zbyłem milczeniem.
Na to Robert:
- No, gadajże, bękarcie! A z jakiego miejsca Indianin pochodzi? Czy z pobliskiej Wallowy?
- Zgadza się, z Wallowy.
- Toś ty od tego pokurcza, tego sukisyna Wodza Józefa?
- Od Wodza Józefa, tak! - odpaliłem. - Ale nie od sukisyna!
- Ho ho, szczeniaku! - odezwał się teraz ów drugi, John. - Za chwilę dostaniesz od nas kulę w łeb, ale zanim ciebie wyprawimy do twego Manita, bądź grzeczny, bo ci jeszcze przedtem mordę zbić możemy!
Po raz pierwszy widziałem ich teraz z bliska. Mieli chamskie gęby, ich zbójeckie ślepia pałały żądzą mordu. To byli zbrodniarze.
Przygotowując powoli, z ociąganiem się karabiny do zapowiedzianego strzału, mieli zły wyraz na twarzach. Nagle, przerywając milczenie, Robert zaczął niby z innej beczki i zapytał mnie:
- Jak się nazywasz, czerwony wojaku?
- Biegnący Łoś.
- O, to brzmi dumnie! A strzelałeś już do białych ludzi, bohaterze?
- Jeszcze nie.
Zarechotali rubasznym śmiechem. Robert wycelował we mnie palcem i rzekł do brata:
- A ja ci mówię, Johnny, że ten indiański gnojek bezczelnie nas okłamał.
- Okłamał?
- Mówił, że należy do Indian Wodza Józefa, a to kłamstwo.
- Czyżby?
- Przecież ten Wódz Józef to istna baba, to jakoweś strachajło! Wydziera się ten ciamajda, że chce tylko pokoju, że jak najdalej od strzelania, a tu ten chłystek... jak mu tam na imię? Parszywy Baran?...
- Biegnący Łoś - pomógł mu John.
- Dobrze, niech będzie Biegnący Łoś. Czy ten Biegnący Łoś przed chwilą nie groził nam, że strzeli do nas, jeśli nie staniemy? Groził! Chciał strzelić! Więc jaki on zły uczeń tej miękkiej baby, Wodza Józefa! Takiemu smarkatemu strzelaczowi Wódz Józef powinien sprać tyłek, a nie wypuszczać go nad rzekę Snake! Po coś tu się napatoczył, ty, wojowniku?
- Na polowanie.
- Na polowanie? To bliżej u was nie ma wiewiórek, wszystkie już wyżarte?
Wtem ów drugi, John, wodząc wzrokiem dokoła, zapytał, tym razem bez drwin:
- Czy sam jesteś tu, bez towarzyszy?
- A co pan myślał?! - odrzekłem niby urażony pytaniem.
W czasie tej gadaniny na tyle odzyskałem przytomność umysłu, że swą strzelbę zacząłem ostrożnie kierować lufą w stronę Masonów. Czyniłem to na karku konia, powoli, nieznacznie, jednak nie udało się. Zauważyli mój ruch i nagle Robert, podnosząc gwałtownie swój karabin do strzału, krzyknął:
- Odrzuć broń! Ręce do góry!
Były to jego ostatnie słowa. Z niedalekiej kępy krzewów rozległ się huk strzału i Robert Mason, trafiony celną kulą, osunął się bezwładnie na kark konia. To Czarny Jastrząb się odezwał. Ale wiedziałem, że miał tylko strzelbę jednorurkę, więc od razu, korzystając z zaskoczenia Johna, wypaliłem do niego. Dostał, ale nie śmiertelnie. Odruchem ściągnął konia, zawrócił, prysnął galopem.
Czarny Jastrząb wyskoczył z ukrycia, dopadł w gąszczu swego konia i odrzucając wystrzeloną strzelbę, pomknął z włócznią w garści za uciekającym Johnem, który zaczął tracić siły i nie panował nad wierzchowcem. Szybko dogoniony jeszcze na polanie, odwrócił się i strzelił do Czarnego Jastrzębia z rewolweru. Chybił. Doszedł mnie jego chrapliwy skowyt, gdy włócznia wbiła mu się głęboko w plecy.
Czarny Jastrząb pośpiesznie wrócił do mnie z trupem na koniu. Dziwnie świeciły się jego oczy.
- Stało się! - rzekł po chwili spokojnie. - Pozostało ich jeszcze dwóch James Mason i Jack Douglas! Przyjdzie i na nich kolej!
- A co zrobimy ze zwłokami? - spytałem wystraszony. - Zdradzą nas!
- Nie zdradzą! Niedaleko mamy rzekę!
Jakoż w godzinie jazdy dotarliśmy do brzegu rzeki Snake w miejscu pustym bez ludzkiej duszy na wiele mil dokoła, gdzie woda była szczególnie głęboka, na przeszło dwadzieścia stóp.
Wtedy nastąpiło szczególne zdarzenie, które na trwałe wryło się w me serce. Otóż szykując zwłoki do zatopienia, pochyliłem się nad Robertem Masonem, którego gęba i po śmierci nie straciła nic z bandyckiego wyrazu, i raptem przyszła mi do głowy myśl, żeby zbója oskalpować. Tego zwyczaju w naszym plemieniu nigdy nie stosowaliśmy, wiedziałem jednak, że istniał u Czarnych Stóp i innych szczepów na preriach, wiedziałem również, że wcale im w tym nie ustępowali biali ludzie. Wiadoma rzecz, że często skalpowali ubitych Indian. W oczach stanął mi potworny obraz zmasakrowanych ciał naszych dziewczyn. Aż mi krew w żyłach zawrzała od nagłej złości.
- Czarny Jastrzębiu! - głos mi zadygotał. - Oskalpujmy łotrów!
Czarny Jastrząb nic nie odpowiedział. Spojrzałem na niego uważniej; coś niedobrego taiło się w jego twarzy, w oczach latały mu złe błyski. Milczał. Wziąłem to za przyzwolenie. Dobyłem noża, ująłem kudły Masona w garść i - nie bardzo wiedząc jak się do rzeczy zabrać - naciąłem wpierw skórę na jego czole.
- Zostaw go! - zduszonym głosem warknął Czarny Jastrząb.
- Jakże to! - wybuchnąłem hardo. - A dziewczyny, a Radosna Łania?...
Zająknąłem się, bo Czarny Jastrząb spojrzał na mnie tak ostro, że straciłem na minie i spokorniałem. Puściłem włosy trupa.
Czarny Jastrząb stał nade mną jak chmura gniewu - lecz wybuch nie nastąpił. Oczy nasiąkły mu jakby smutkiem.
- Będziemy tępić morderców, ale - dodał mocnym głosem, w którym brzmiała duma - nad poległymi nam znęcać się nie wolno! Nawet nad najokrutniejszymi wrogami!
Więc nie marudząc, zwłoki razem ze wszystkim, co do nich należało, oprócz zdobytych wierzchowców i broni, rzetelnie obwiązane łykami, kamieniami mocno obciążone, wpuściliśmy do rzeki.
- Przysięgnij - rzekł do mnie Czarny Jastrząb w drodze powrotnej do Wallowy - że ani pary nie puścisz z paszczy! Żeś nic nie widział, nic nie słyszał!
- Nic nie widziałem! Nic nie słyszałem! - odrzekłem pełen okrutnej powagi.
Zwłoki tych dwóch złoczyńców nigdy nie wypłynęły. Przepadły na zawsze.
W Wallowie zaraz puściliśmy zdobyte konie na dalekie pastwiska między setki innych naszych mustangów, a ludzie tylko trochę się dziwili, że tak rychło wróciliśmy, i to bez żadnej, zwierzyny.
- Nic nie ubiliście? Żadnego zwierza? - pytano zrazu.
- Zwierza żadnego - odpowiadał Czarny Jastrząb, musnąwszy mnie z daleka porozumiewawczym spojrzeniem.
Kilka miesięcy później zamarły nasze uśmiechy na długie tygodnie, gdy w roku 1875 prezydent Grant, Wielki Biały Ojciec, dopuścił się czarnej zdrady wobec nas, Nezpersów w Wallowie. Zresztą było to nie pierwsze i nie ostatnie amerykańskie łamanie traktatów w dziejach Indian. Grant po prostu cynicznie odwołał wszystko, co nam przyrzekł tak uroczyście przed dwoma laty, i pozbawił nas - na razie na papierze - posiadania doliny Wallowa.
Przybywały srogie komisje, by ustalić tryb wyrzucenia nas z doliny. Wódz Józef zakładał ostre sprzeciwy, powoływał się na to, że ojczysta ziemia była naszą najświętszą rzeczą i że ani ojciec jego, ani on sam nigdy nikomu nie sprzedawał nawet cząstki Wallowy, nigdy nic nie podpisywał.
- Nieprawda! - żachnęli się Amerykanie. - Podpisano! Mamy wyraźny kontrakt sprzedaży Wallowy.
- To niemożliwe!
- A przecież mamy i podpisy, i akt sprzedaży!
- To nonsens! Kto podpisywał? Kiedy?
- W roku 1863 w Waszyngtonie wodzowie Lawyer, Timothy i Jason zrzekli się doliny Wallowa i innych terenów należących dotąd do Nezpersów, a tym samym sprawa ubita!
- O, nie! Nie ubita! - Wódz Józef stanął okoniem. - Wallowa nie ich, lecz naszą wyłącznie była i jest własnością. Lawyer ani ci inni nie mieli prawa sprzedawać!
- A jednak sprzedali. Wszakże oni są tacy sami Nezpersowie jak wy wszyscy w Wallowie...
Indianie północnoamerykańscy wiedzieli, jak ważna była zgoda i jednomyślność wobec wroga, ale ich wybujały pęd do niezależności często, niestety, zamieniał się w swawolę, rozbrat i niesforność. Tak samo było i w naszym szczepie. Ci ustępliwsi zgodzili się na markotny żywot w rezerwacie i z zazdrości odtąd nieprzychylnie odnosili się do nas w Wallowie i do ziomków nad rzekami Łososiową, Salmon River i Clearwater, Indian jeszcze wciąż niezawisłych.