Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Indonezja to nie tylko jedno z największych państw świata, zwane azjatyckim tygrysem, ale także zapierająca dech w piersiach mozaika języków, ludów i tradycji. Rozrzucona na ponad 13 tysiącach wysp oszałamia turystów kolorytem, gościnnością, różnorodnością, ale przede wszystkim niezwykłym sposobem bycia Indonezyjczyków.
Elisabeth Pisani przez blisko 25 lat była dziennikarką Reutersa i prowadziła w Indonezji badania dotyczące epidemii HIV. Zdobywała informacje od ulicznych sprzedzawców i transseksualistów, rozmawiała z członkami władz i elitami kraju. Przejechała ponad 26 tysięcy kilometrów, docierając do zapadłych wiosek, gdzie w cieniu drzew goździkowych wciąż wróży się z wnętrzności kur, gości zaprasza się na herbatę w towarzystwie zmarłej babci, a kobiety sprzedawane są mężowi za kilkanaście sztuk bydła.
Powstała fascynująca książka o jednym z najmniej znanych krajów świata.
"Indonezja itd." znalazła się na liście najlepszych książek non-fiction 2014 roku „The Economist” oraz „The Wall Street Journal”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 588
W serii ukazały się ostatnio:
Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii
Ewa Winnicka Angole
Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii
Grzegorz Szymanik Motory rewolucji
V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro
Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach
Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen
Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego
Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę
Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
Magdalena Kicińska Pani Stefa
Andrzej Muszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod redakcją Agnieszki Wójcińskiej
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)
Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)
Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
W serii ukażą się m.in.:
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Elizabeth Pisani
Indonezja itd.
Studium nieprawdopodobnego narodu
Przełożył Adam Pluszka
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Indonesia Etc.: Exploring the Improbable Nation
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Kemal Jufri / Panos / Czarny Kot
Copyright © by Elizabeth Pisani, 2014
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016
Copyright © for the Polish translation by Adam Pluszka, 2016
Redakcja Piotr Szcześniak
Konsultacja merytoryczna Sylwia Gil
Korekta Monika Pasek / d2d.pl, Ewa Polańska / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-254-7
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2016
WydanieI
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Prolog
1 Nieprawdopodobny naród
2 Więzy, które wiążą
3 Lepka kultura
4 Miejscowi obcy
5 Cesarz jest daleko
6 Szczęśliwe rodziny
7 Marnowanie ziemi
8 Zyski z lodu
9 Historia alternatywna
10 Odmieńcy
11 Sztuka tubylcza
12 Uzdrawianie wiarą
13 Inna Indonezja
Epilog
Podziękowania
Słowniczek
Źródła i dalsze lektury
Przypisy
Markowi
INDONEZJA Mapa przedstawia lokalizację kolejnych map
– Proszę pani! Niech pani wejdzie i pozna moją babcię!
Zaproszenie nadeszło jakieś dwadzieścia lat temu od uśmiechniętego chłopaka, który zauważył mnie, gdy wędrowałam pylistą drogą mało znanej wyspy, Sumby, położonej na północnym wschodzie Indonezji. Było gorąco jak na patelni, wszędzie unosił się kurz, a mnie strasznie chciało się pić. Babcia pewnie ma jakieś historie do opowiedzenia i niewątpliwie poczęstuje mnie jedną czy dwoma szklankami herbaty. Dlaczego nie? Wspięłam się po drabinie na bambusową werandę, gdzie młodzież robiła niemożliwy hałas na gongach i bębnach, przecisnęłam się przez niskie drzwi i stanęłam jak ociemniała w mrocznym pomieszczeniu bez okien. W końcu dzięki malutkim punkcikom światła przesączającym się przez bambusowe ściany dostrzegłam obrazek Jezusa z gorejącym sercem. Na bambusowym krześle leżała torba z brudnymi ubraniami. Poza tym pokój był opuszczony. Ani śladu babci.
– Momencik!
Chłopak zakręcił się wokół torby z brudami, odwiązał ją i zdjął z góry serwetkę. Moim oczom ukazała się babcia. Zmarła poprzedniego dnia i codziennie, aż do pogrzebu, który miał się odbyć za cztery dni, przyjmowała gości, jak nakazywał miejscowy zwyczaj.
– To dla niej zaszczyt, że może panią poznać – powiedział.
Po czym usiedliśmy i napiliśmy się herbaty.
Indonezja pełna jest takich nieprawdopodobnych chwil. W Indonezji kandydat na prezydenta, który nie tylko jest sułtanem, ale i chałturzy jako prezes izby handlowej, trzyma na swoim dworze grupę karłów albinosów – na szczęście. W Indonezji lokalny szef policji wyjaśni, jak zbierają się krokodyle i w jaki sposób te niewinne gady wskazują ludożercę, którego należy schwytać. To kraj, w którym można napić się piwa z generałem, a ten radośnie potwierdza, że przedłuża wojnę z partyzantką, aby zwiększyć swój budżet, kraj, w którym można wypić herbatkę ze zwłokami.
Bez dwóch zdań naród ten sam w sobie jest nieprawdopodobny – na trzynastu tysiącach czterystu sześćdziesięciu sześciu wyspach mieszka ponad trzysta sześćdziesiąt grup etnicznych, które porozumiewają się siedmiuset dziewiętnastoma językami[1]. Istnieje dziś, ponieważ kombinacja popiołu wulkanicznego i morskiego powietrza dała przyprawy, a przyprawy przyciągnęły Europejczyków. Europejczycy – niezadowoleni z handlu z lokalnymi książętami czy sułtanami, jak dotąd robili Arabowie, Hindusi i Chińczycy – wprowadzili monopol, ten zaś doprowadził do konfliktów, kolonizacji, kleptokracji i wojny o niepodległość. Dzisiejszy stan Indonezji wynika z powyższych zniszczeń.
Kiedy ojcowie założyciele ogłosili w 1945 roku niepodległość od holenderskich kolonistów, napisali w deklaracji:
My, naród Indonezji, niniejszym ogłaszamy niepodległość Indonezji. Sprawy dotyczące przekazania władzy itd. zostaną starannie ustalone najszybciej, jak to możliwe.
Indonezja od tamtego czasu opiera się na tym „itd.”.
Wiele państw starało się odkryć swoją raison d’être, która wykracza poza granice narysowane przez byłych kolonialistów. Ale niewiele z nich musiało połączyć w jedno tyle elementów co Indonezja. Współczesna Indonezja, rozciągająca się wzdłuż ziemskiego równika, to tyle co odległość z Londynu od Teheranu albo z Anchorage na Alasce do Waszyngtonu. Mieszkający w położonej na północno-zachodnim krańcu Sumatry prowincji Aceh malajscy muzułmanie, w których rysach można dostrzec arabskie pochodzenie, z dumą nazywają swoje ziemie „werandą Mekki”. Jakieś pięć tysięcy dwieście kilometrów na południowy wschód znajduje się prowincja Papua, obejmująca większość zachodniej części wyspy Papua-Nowa Gwinea, gdzie żyją ludzie o czarnej skórze, którzy w przeważającej mierze – gdy trafiłam tam po raz pierwszy – chodzili nago, nie licząc tykwy na penisie, i którzy wymyślili kilka niezwykle zaawansowanych technik uprawy ziemi. Mieszkańcy Papui i Acehu jedzą co innego, modlą się do innych bogów, grają inną muzykę i są innej rasy. Pomiędzy nimi kocioł innych kultur adaptuje starożytne tradycje do współczesnych czasów na bardzo wiele sposobów.
Dzisiejsza Indonezja jest domem dla co trzydziestego mieszkańca ziemi – czyli dla dwustu czterdziestu milionów ludzi, wedle ostatnich danych. Plasuje ją to na czwartym miejscu w grupie najbardziej zaludnionych krajów świata. Nie ma takiego miasta na ziemi, które tweetowałoby więcej niż Dżakarta. W Indonezji około sześćdziesięciu czterech milionów osób korzysta z Facebooka – to więcej niż populacja Wysp Brytyjskich. Ale osiemdziesiąt milionów (tyle co całe Niemcy) jest pozbawionych elektryczności, a sto dziesięć milionów (populacja Meksyku) żyje za mniej niż dwa dolary dziennie. Setki tysięcy osób nie ma dostępu do elektryczności, żyje za mniej niż dwa dolary dziennieijest na Facebooku.
Lista statystyk „największych na świecie”, „najlepszych” i „najbardziej efektywnych” jest tu długa. A jednak, jak powiedział John Riady, znawca Indonezji, jest to „prawdopodobnie najmniej widoczny kraj świata”.
Kiedy po raz pierwszy zostałam wysłana do Indonezji przez Reutera w 1988 roku, nie miałam zielonego pojęcia, dokąd tak naprawdę jadę. W 1983 jako dziewiętnastolatka łaziłam z plecakiem po Jawie i Bali i nawet zahaczyłam o Sumatrę Północną, żeby obejrzeć orangutany. Dostałam zestaw obrazków: Indonezja to przyjacielskie miejsce, ale w jakimś sensie schizofreniczne. Życie codzienne jest bezładne i nieprzewidywalne, na szczycie powszechnego chaosu znajduje się jednak boleśnie wyrafinowana kultura, a wyniośli tancerze w delikatnych batikach poruszają rękami do dźwięków gamelanu, zespołu muzyki tradycyjnej, w cieniu spektakularnego kompleksu świątynnego.
Te obrazki były ściśle jawajskie. W mojej głowie, podobnie jak w głowach większości obcokrajowców, którzy się nad tym zastanawiali, Indonezja pokrywała się z Jawą. Nie jest to pozbawione sensu. Wprawdzie wyspa zajmuje zaledwie siedem procent całego obszaru kraju, lecz mieszka na niej sześćdziesiąt procent wszystkich Indonezyjczyków. Sto czterdzieści milionów ludzi na terenie wielkości Grecji. Stolica kraju, Dżakarta, oczywiście znajduje się na Jawie. Jawajscy włodarze od XII wieku rozciągnęli swoje wpływy na wiele wyspiarskich królestw ze zmiennym powodzeniem. Kiedy Reuter poinformował mnie, zaledwie z dziesięciodniowym wyprzedzeniem, że przenoszę się z New Dehli do Dżakarty, na dobrą sprawę nic nie wiedziałam o setkach kultur, które tworzą indonezyjski naród. Potrafiłam przywołać obraz balijskich hindusek – kobiet wdzięcznie kołyszących się pod ciężarem świątynnych darów noszonych na głowie, dziwnej rafy koralowej (wschodnia Indonezja), parnej dżungli (Sumatra albo Kalimantan), czy też doskonałych dla surferów fal (daleki zachód). Ale nic więcej.
Przez kolejne dwa i pół roku, kiedy tylko mogłam, uciekałam od tyranii codziennych tekstów, zwiedzałam kraj i starałam się cokolwiek zrozumieć z tej Indonezji. Ganiałam za orangutanami i separatystami, odwiedzałam nielegalne kopalnie węgla i nielegalnych imigrantów. W samej Dżakarcie jadałam lunche z bankierami, gwiazdami filmowymi i byłymi więźniami politycznymi. Kiedy mój indonezyjski stawał się płynniejszy, rozmowy stawały się coraz bardziej interesujące. Ale wszystko, czego się dowiadywałam, uświadamiało mi, jak trudno poznać ten kraj. Indonezja zawsze potrafiła zwarzyć oczekiwania.
Wyjechałam w 1991 roku, poróżniwszy się z wojskiem na temat rzetelności moich reportaży, zwłaszcza tych, które dotyczyły kontynuowania wojny domowej w północno-zachodniej prowincji Aceh. Po moim wyjeździe rzecznik wojskowy, generał brygady Nurhadi Purwosaputro, przysłał mi odręcznie napisany list na papeterii hotelu Sheraton Towers w Brisbane:
Wydaje mi się, że nasze relacje zawsze cechowała pewna oficjalność (profesjonalizm) z racji Pani zawodu dziennikarki. Z tego też powodu powinienem Panią poinformować, z całym szacunkiem wynikającym z pełnienia funkcji rzecznika Sił Zbrojnych, że pracowała Pani i robiła swoje bardzo dobrze. Wykazała Pani głębokie zrozumienie narodu, państwa, rządu i prawdziwych problemów stojących przed Indonezją.
Obecnie Pani pozycja uległa zmianie. Jest Pani zwyczajnym człowiekiem, który ma wiele czułości do Indonezji.
W dalszej części listu zapraszał mnie do swojego domu, kiedykolwiek będę w Dżakarcie. Ten człowiek bezczelnie kłamał w kwestii brutalności, której jego koledzy dopuszczali się na Indonezyjczykach w objętych walkami prowincjach Acehu, Papui i Timoru Wschodniego, a także w innych częściach państwa. Robił to niechętnie, niemal niezgrabnie; czasami wymykał się z biura tylnymi drzwiami, żeby nie musieć odpowiadać na nasze pytania. Kiedyś oddzwonił długo po moim terminie oddania tekstu, aby przeprosić za to, że nie mógł na czas skomentować takiej drobnostki jak jakaś tam masakra. Wymówka? Święty sztylet Naczelnika Sił Zbrojnych sam z siebie wrócił do miejsca urodzenia szefa. Generał brygady był zajęty operacją dostarczenia sztyletu z powrotem do Dżakarty i nie miał czasu rozmawiać z dziennikarzami.
Podobne ściemnianie doprowadzało do szału. Ale bywało także niezwykle ujmujące, jak chociażby wtedy, gdy wyższy stopniem wojskowy opowiada zagranicznemu dziennikarzowi bajki o magicznych sztyletach, żeby uniknąć konieczności mówienia oczywistych kłamstw o okrucieństwie swoich kolegów. Każda taka sytuacja sprawiała, że chciałam ukręcić mu łeb, nie mogłam jednak odmówić mu uroku, o czym doskonale wiedział. Mimo parszywego zachowania wielu przywódców, czułam ogromną sympatię do Indonezji.
To ona przywiodła mnie do kraju w 2001 roku, trzy lata po tym, jak protestujący studenci zajęli budynek parlamentu i zakończyli trzydziestodwuletni okres rządów Suharty. Przez dekadę nie było mnie w Indonezji. Przekwalifikowałam się na epidemiologa i specjalizowałam się w wirusie HIV. Moja praca polegała na pomaganiu indonezyjskiemu Ministerstwu Zdrowia w monitorowaniu rozprzestrzeniania się epidemii, o której wolałoby nie wiedzieć, wśród ludzi, o których wolałoby myśleć, że nie istnieją: dilerów, osób transpłciowych, mężczyzn i kobiet uprawiających seks za pieniądze, gejów, więźniów. Wciąż sporo podróżowałam, lecz przez kolejne cztery lata patrzyłam na trochę inną Indonezję. Połowę czasu obracałam się wśród pracowników niższego szczebla na szkoleniach w trzygwiazdkowych hotelach w pomniejszych miastach. Był to świat protokołu, prezentacji w PowerPoincie i niekończących się pudełek z lepkimi ciastkami. Od środka indonezyjska biurokracja wyglądała na mniej niekompetentną, niż mi się wcześniej wydawało, co nie znaczy, że była mniej wyrachowana.
Większość czasu wolnego spędzałam, włócząc się bocznymi uliczkami wśród handlarzy narkotyków, spacerowałam z transpłciowymi prostytutkami albo siedziałam w połyskliwych klubach rodzącej się w kraju sceny gejowskiej. Przydarzały mi się nieprawdopodobne rzeczy. Wytatuowany ćpun, z którym rozmawiałam na obskurnym dworcu kolejowym, zafundował mi fantę.
– Zamierzaliśmy cię oskubać, paniusiu, ale całkiem śmieszna z ciebie babka – powiedział.
Zawarłam nieprawdopodobne przyjaźnie. Do dziś dostaję porady na temat zdjęć od ladyboya, który należał do najsławniejszych w stolicy pracowników seksualnych.
Po raz drugi wyjechałam z kraju w 2005. Ale co roku kombinowałam, żeby wpaść do Indonezji na kilka tygodni; zatrzymywałam się w tym samym domu, używałam tej samej komórki, wypożyczałam ten sam motor i przemierzałam prowincje z tymi samymi starymi przyjaciółmi. Zaczynałam odnosić wrażenie, że ten kraj jest jak wielki zły chłopak. Łaskocze zmysły i uelastycznia myślenie. Rozśmiesza, wyzwala to ciepłe, niewyraźne uczucie, które pochodzi z zażyłości i nieco żenującej poufałości. Ale potem zapomina o ważnych rocznicach, obraża przyjaciół i powtarza niekończące się kiepskie kłamstwa. Kiedy już ci się wydaje, że znasz go na wylot, ujawnia jakieś tajemnice albo zmienia się nie do poznania. Ze złymi chłopakami doskonale wiadomo, że wszystko skończy się we łzach, a mimo to wracasz po więcej.
Kolejna rzecz o złych chłopakach: nieważne, jak bardzo chcesz mu przywalić, zawsze oczekujesz od innych, że będą podziwiać tę dziką i egzotyczną bestię, pragniesz, żeby poznali go lepiej. A mimo to przez wszystkie te lata zdążyłam się przyzwyczaić do lekkiej paniki w oczach ludzi, którym na jakichś rautach w Londynie czy Nowym Jorku wspominałam o Indonezji. Widziałam, że myślą: „Mój Boże, Indonezja… to nowa nazwa Kambodży czy tam Wietnamu, tego czegoś blisko Tajlandii…?”.
Pod koniec 2011 roku postanowiłam przedstawić swojego złego chłopaka światu. Książka o Indonezji dałaby mi wymówkę, żeby spędzić tam więcej czasu, lepiej poznać kraj, spróbować zrozumieć, w jaki sposób – przez te wszystkie lata mojego nieraz kipiącego frustracją oddania – się zmienił. Odłożyłabym na później codzienną pracę związaną z konsultacjami zdrowia publicznego i ruszyła w teren. Pomyślałam, że zaczęłabym od południowego wschodu i pojechała mniej więcej ruchem przeciwnym do wskazówek zegara przez wschodnie wyspy. W najlepszym z możliwych światów skręciłabym w lewo i udała się na Celebes, Borneo i Sumatrę. Zamknęłabym okrąg, kierując się na Sumatrze na południowy wschód. Opuściłabym Jawę, wyspę zamieszkaną przez blisko dwie trzecie Indonezyjczyków, tę sztancę, na której większość ludzi opiera swoje myślenie o kraju, i ruszyłabym dalej, aż do końca.
Miałam jakiś mętny pomysł, że odnajdę pewnych ludzi, których poznałam w swoich wcześniejszych wcieleniach, podczas poprzednich podróży – może nawet tamtego chłopaka, który zaprosił mnie na herbatę z babcią. Chciałam także odwiedzić te rejony kraju, w których nie był żaden ze znanych mi Indonezyjczyków. Tak prezentował się ambitny plan. Tyle że planowanie w Indonezji jest dla frajerów. Promy przypływają spóźnione trzy dni albo nie zjawiają się wcale, samoloty zmieniają w powietrzu cel podróży, nowe rozporządzenia dotyczące wiz potrafią niespodziewanie rzucić człowiekiem w stronę granicy, zaskakujące spotkania z rozmachem zdejmują z kursu.
Był jeszcze jeden powód, żeby nie planować. Wiedziałam, że nie mam nawet co marzyć o tym, żeby dać pełny obraz tego kalejdoskopowego kraju, kraju, którego różnokolorowe fragmenty układają się w inny wzór przy każdorazowym wstrząsie historii czy pomniejszych zdarzeń. Choć chciałam uchwycić esencję „indonezyjskości”, spróbować znaleźć benang merah[2], „czerwoną nitkę”, która spaja te odmienne wyspy i kultury w jeden naród, wiedziałam, że kraj zmieni się, zanim zdążę go objechać. Starałabym się namalować portret narodu w ruchu, a mogłabym zobaczyć tylko jego wycinek w danej chwili.
Sięgnęłam więc do podstawowej zasady swojej codziennej pracy epidemiologa – reguły przypadkowej selekcji. Polega ona na tym, że jeśli nie można zbadać każdego, najlepszym sposobem, aby zyskać najpełniejszy obraz populacji, jest przedstawienie jej losowej próby. Zamiast więc ustalać, dokąd pojadę i z kim porozmawiam, po prostu uwierzyłam, że jeśli gdzieś trafię i spojrzę oczyma wystarczającej liczby ludzi w wystarczającej liczbie miejsc, będę w stanie ułożyć te kawałki i stworzyć kompletny obraz narodu, lepiej zrozumieć nitki wiążące wspaniałą różnorodność w jedno. Miałam także nadzieję, że kilka z tych nitek zszyje współczesne migawki w większy historyczny album i zobaczymy część głębokich i trwałych indonezyjskich zalet.
Przyjęłam tylko jedną zasadę: „Zawsze się zgadzaj”. Ponieważ Indonezyjczycy należą do najbardziej gościnnych ludzi na świecie, w grę wchodziło wiele zgód. Herbata z sułtanem?Tak,poproszę! Dołączenie do orszaku ślubnego?Cudownie! Odwiedzenie miejscowej kolonii trędowatych?Oczywiście! Spanie pod drzewem z rodziną nomadów?Dlaczegożbynie? Pies na obiad?Yyyyy,okej. Ta strategia zawiodła mnie na wyspy, o których w życiu nie słyszałam. Witano mnie w domach rolników i księży, policjantów i rybaków, nauczycieli, kierowców autobusów, żołnierzy, pielęgniarek. Podróżowałam głównie łodziami i rozklekotanymi, ale dającymi radę autobusami, w których ryczał indo-pop, a z sufitu dyndały torebki na wymioty. Czasami jednak szczęśliwie trafiał mi się samolot czarterowy albo gnuśna jazda na skórzanym siedzeniu samochodu z przyciemnianymi szybami. Na palcach jednej ręki mogę policzyć te sytuacje, w których nie doświadczyłam czyjejś uprzejmości. Także na palcach jednej ręki mogę policzyć te dni, kiedynie rozmawiałam o korupcji, niekompetencji, niesprawiedliwości czy strasznych zrządzeniach losu.
W sumie po archipelagu podróżowałam jakiś rok. Okazjonalnie ocierałam się o miejsca masowej turystyki: bar na balijskiej plaży zatłoczony przez słodziutkich Balijczyków oraz nieźle się trzymających, ale nieco szorstkich białych mężczyzn, dżakarcka restauracja świadcząca usługi cateringowe bankierom i maklerom, którzy wpadli na szybkiego drinka, zanim otworzy się giełda na Wall Street, a ich blackberry zaczną bzyczeć. Ale kiedy przemierzyłam dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów na motorze, autobusem albo łodzią i kolejne dwadzieścia tysięcy samolotem, okazało się, że podobnych spotkań było stosunkowo niewiele. W sumie odwiedziłam dwadzieścia sześć spośród ówczesnych trzydziestu trzech prowincji. Choć ta książka zaczyna się relacją na temat kilku poprzednich wcieleń archipelagu oraz kilkoma moimi wczesnymi sprawozdaniami dotyczącymi złego chłopaka, w przeważającej mierze jest historią Indonezji, którą odkryłam podczas tej ostatniej podróży. Naród przyprawiający o zawrót głowy swoją różnorodnością, ale także zjednoczony ściślej w sposób, jakiego się nie spodziewałam, okazał się inny od tego, o którym myślałam, że go znam.
Kiedy pewny siebie przywódca nacjonalistyczny Sukarno ogłosił niepodległość Indonezji, wyzwolił naród, który na dobrą sprawę nie istniał, i narzucił jedność niezwykle różnorodnym wyspom jedynie pozornie połączonym historią, a jeszcze mniej kulturą. Naprędce stworzona deklaracja (z tymi „itd.” i „najszybciej, jak to tylko możliwe”) pojawiła się zaledwie dwa dni po niespodziewanej kapitulacji Japonii w czasie II wojny światowej. Japonia najechała Holenderskie Indie Wschodnie w 1942 roku i wykopała z wysp holenderskich kolonistów. Indonezyjscy nacjonaliści świętowali; trzysta pięćdziesiąt lat holenderskiej kleptokracji sprawiło, że czuli głęboką nieufność do białych przywódców. Japońcy okazali się jednak równie źli, tyle że inaczej. Pospieszna deklaracja Sukarny i jego kolegów nacjonalistów miała trzymać zachłanne łapy obcych z dala od którejkolwiek wyspy.
– Ci Japończycy… trudno o nich zapomnieć.
Usłyszałam te słowa na wschodzie Indonezji od matki rybaka, u której zatrzymałam się na początku 2012 roku. Miała twarz pomarszczoną jak suszona śliwka, ale w młodości musiała być piękną kobietą.
– Taaaaacy okrutni – dodała. – Jedyne, czego chcieli, to zabrać niezamężne dziewczyny.
Temat wyskoczył, gdy spytałam, ile ma lat. Powiedziała, że nie wie dokładnie, ale była „już dorosła, kiedy pojawili się tu Japończycy”. Zapytałam, jak się wtedy żyło. Potrząsnęła głową.
– Kazali mężczyznom wykopać dół. Potem kazali dwóm stanąć nad tym dołem.
Kobieta, dręczona przez artretyzm, z trudem się podniosła, żeby zademonstrować.
– Zasłonili im oczy kawałkiem materiału, białym.
Pokazała, w jaki sposób siedemdziesiąt lat temu zawiązano opaskę, a w jej oczach jasno zabłysło wspomnienie tamtego widoku.
– A potem ciach, ciach! – Uderzyła się kantem dłoni w kark i pokuśtykała na swoje krzesło. – Ich głowy wpadły do dołu, a jedno z ciał jakby zawisło, aż któryś z Japończyków je popchnął, i ono także znalazło się w dole.
Kilkadziesiąt lat później japońska firma postawiła sobie nieopodal domu starszej pani perłową farmę; grupa menedżerów z Tokio pojechała na wycieczkę, żeby nieco zasmakować w lokalnym kolorycie.
– Siedziałam na targu i sprzedawałam ryby. Powitałam ich po japońsku i zaczęłam się z nimi targować. Ależ się zdziwili! Jakaś babcia na targu rybnym rozmawia po japońsku. Kupili ode mnie wszystkie. – Zaśmiała się. – Policzyłam im cztery razy drożej.
Europejczycy, którzy pojawili się przed Japończykami, przybyli na te wyspy w dużej mierze z powodu pereł i innych bogactw znalezionych na targach; dzisiejszą Indonezję przenika chciwość holenderskich kupców. Na długo przed Europejczykami arabscy i azjatyccy handlarze ubijali interesy na niezależnych lennach archipelagu i nie mieli potrzeby scalania go w jedno. Pomagały im wiatry, które przez wieki kierowały dalekomorskim handlem. Co pół roku wiatry wokół równika zmieniały kierunek. To zapewniało wygodny taśmociąg pomiędzy Chinami i Indiami, dwoma potęgami zarazem produkcji i konsumpcji. Wiały na południe z Chin między grudniem a marcem i zapewniały szybki transport do Indii od czerwca do sierpnia. Każdy, kto chciał przewieźć jedwab lub muślin, ceramikę lub wyroby żelazne, herbatę czy srebro, musiał albo przekroczyć Himalaje, albo przepłynąć po wodach, które dziś należą do Indonezji.
W miesiącach przejściowych wyspy nieruchomiały w kapryśnej ciszy równikowej. Te miesiące kupcy przeczekiwali w gwarnych portach, które dostosowały się do ich potrzeb. Wyładowywali towar i ładowali z powrotem, naprawiali statki i zaopatrywali się w prowiant, żenili się z miejscowymi dziewczynami w każdym porcie i rozstawali się z nimi na czas dostarczenia ładunku, aż do kolejnej wizyty. Z położonych na wschodzie Moluków pochodziły gałka muszkatołowa i goździki. Z drugiego krańca łańcucha wysp, sułtanatów Acehu i Sumatry, pochodził pieprz. Lokalni władcy prześcigali się w sposobach przyciągania kupców i kapitanów statków na swoje skrawki ziemi. Ten port oferował najlepszy dostęp do zapasów pieprzu, tamten słynął z bezpiecznych magazynów. W tym porcie były najniższe opłaty, a w innym najmniej grabieży. Marco Polo, o którym mówi się, że około 1290 roku pływał po tutejszych wodach w drodze z Chin do domu, tak opisywał zgiełk jawajskich portów: „Do wyspy tej zawijają liczne okręty i liczni kupcy po zakup rozmaitych towarów, na których mają wielki zarobek i wielkie zyski. Na wyspie tej znajdują się takie skarby, że nikt na świecie opisać ich i opowiedzieć nie zdoła”[3].
Jeśli przejdziemy się dziś po jakimkolwiek targu w indonezyjskim mieście kupieckim, pewnie poczuje się i zobaczy mniej więcej to samo, co czuł i widział Marco Polo ponad siedem wieków temu. Rozpadające się stragany – zmontowane ze starych skrzyń, wyrzuconych mebli, przypadkowych desek i (w dzisiejszych czasach) naddartych plakatów z minionych wyborów – włażą jeden na drugi. Nikt nie przejmuje się wyglądem swojego straganu, liczą się tylko dobra na ladzie. Na jednym z nich leży gigantyczny wulkan z chili usypany na białym płótnie. Obok znajduje się kostka Rubika drewnianych skrzyń, jedna pełna gałki muszkatołowej, inna pieprzu, trzecia goździków, a kolejne dwadzieścia dwie pękają od kurkumy i imbiru, galangi[4] i nasion kolendry, i wielu innych przypraw, które łatwiej rozpoznać po smaku niż wyglądzie. Na kamiennej płycie kraby ze związanymi rafią szczypcami puszczają bańki otworem gębowym. W rogu stoi odpowiednik starego sklepu wielobranżowego. Na słupkach wiszą kapelusze z liści palmowych do ochrony przed słońcem podczas pracy na polu ryżowym. Są tutaj także miotły zrobione z bambusa i kokosowych włókien, pękate garnki z terakoty, balansujące na niewielkich piecykach, w których szykuje się zupa na jutro.
W dzisiejszych czasach na targach można spotkać także wszelkiej maści sprzedawców wymyślnych medykamentów, otoczonych rekwizytami bardziej współczesnymi niż w czasach Marco Polo. Na jednym z odwiedzonych przeze mnie targów urzeczony tłum słuchał konowała, który przez trzeszczący wzmacniacz zachwalał zioła na wszelkie dolegliwości. Kupujących obserwował podzielony na dwie części model ludzkiej głowy: jedna połowa wyglądała młodo, druga składała się z samych mięśni, ścięgien i wybałuszonej gałki ocznej. Nieopodal cichutko siedziała kobieta i pochylała się nad pokrojonymi krążkami czegoś, co wyglądało jak szlam i miało nawtykane jakieś włókna. Przez chwilę myślałam, że to bulwa, później, że kupa błota, na końcu okazało się, że to mrowisko. Wysokiej jakości mrowisko wrzucone do gotującej się zupy uleczy cukrzycę i nadciśnienie, zapewniała. Obok niej starszy mężczyzna z małżowinami wielkimi jak ucha kubka i cienkim wąsem podzielił swój stragan na pół. Po prawej stronie sprzedawał butelki po coli wypełnione raja gunung, „królem gór”, kleistą czarną miksturą zrobioną z korzeni roślin rosnących wysoko na zboczach wulkanów wznoszących się wokół nas. To jest, wyjaśnił między ostrym kaszlem a głośnym charknięciem, lekarstwo na raka płuc. Lewą część straganu zapełniały kopczyki tytoniu i suszone liście palm, w które należało go zawijać.
Sprzedawcy do mnie i do innych potencjalnych klientów częściej mówili w urzędowym niż w lokalnym języku. Lingua franca tych wysp, czyli odrodzony z powodów politycznych w 1928 roku indonezyjski, jest w rzeczywistości odmianą malajskiego, którego przez wieki używali kupcy. Zagraniczni handlarze, przemierzając cieśniny, mijali wielojęzyczne społeczności; w VII wieku dominowali Persowie, lecz później przyćmili ich Arabowie. Tych z kolei wyparli Hindusi z Gudźaratu z zachodniego wybrzeża i mieszkańcy Wybrzeża Koromandelskiego ze wschodu, zaś od XII wieku coraz silniej zaczęli zaznaczać swoją obecność Chińczycy. Łączyło ich zamiłowanie do handlu. Wtedy, podobnie jak teraz, ludzie różnych kolorów i ras, którzy pochodzili z tych, a także z dużo dalej położonych wysp, targowali się po malajsku nad koszami z macicą perłową, wiązkami sandałowca, skrzynkami strelicji, workami pieprzu czy kopcami gumowatych strzykw. Ich dziedzictwo jest bardzo na rękę współczesnym podróżnikom. Mimo że prywatne rozmowy odbywają się w setkach lokalnych języków rozproszonych na poszczególnych wyspach, teoretycznie każdy mówi po indonezyjsku – to język dyskursu publicznego, używa się go w życiu codziennym w większych miastach, w których gromadzą się Indonezyjczycy o różnych korzeniach.
Handel ukształtował religię na archipelagu, a także jego język. Od VII wieku uczeni podróżujący z hinduskimi kupcami zaczęli zaszczepiać religie hinduistyczne i buddyzm w południowej części Sumatry, w królestwie Śriwidżaja, które stało się pierwszym miejscowym imperium. Władcy Śriwidżai wystarczająco wzbogacili się na handlu, aby stworzyć armię (żołnierzy rekrutowali w państwach lennych tak odległych jak południowa Tajlandia czy Kambodża) i podbić okoliczne wyspy, rozprzestrzeniając religię aż do Jawy. Równiny i wzgórza środkowej Jawy zaczęły rodzić wspaniałe świątynie. Borobudur, największa na świecie buddyjska świątynia, została wzniesiona w IX wieku. Rywalizująca dynastia odpowiedziała zapierającym dech w piersiach zespołem świątynnym Prambanan, gdzie modlili się hindusi.
Kolejna fala kupców to muzułmanie z Azji Południowej, południowych Chin i Środkowego Wschodu. Ponieważ wspólna religia oliwiła tryby handlu – ludzie mogli jeść i modlić się razem – kupcy z wysp jako pierwsi przyjęli islam. Z czasem jawajscy książęta porzucili swoje sanskryckie imiona i przybrali tytuły sułtana. Wraz z początkiem XVI wieku teoretycznie wszyscy władcy Jawy byli nawróceni; tylko Bali, tuż przy Jawie Wschodniej, zachowała hinduistyczny porządek i system kastowy.
Mieszkańcy różnych obszarów lennych na archipelagu nie myśleli o sobie jako o części jakiejś większej całości. Nieustanny ruch kupców wytworzył jednak wśród zwykłych ludzi otwartość i akceptację dla różnorodności, która przetrwała do dziś. Objawia się to niemal lubieżną gościnnością i sprawia, że zwiedzanie wysp potrafi uzależnić.
Ale otwartość ma także minusy. Przez nią Indonezja stała się bezbronna wobec ataku Europejczyków, którzy zmienili sposób prowadzenia interesów.
*
Kiedy w połowie XV wieku Konstantynopol podbili Turcy, chrześcijańscy kupcy nie mogli już z równą łatwością prowadzić interesów z muzułmanami. W tamtych czasach przyprawy były kluczowym składnikiem w kuchni bogatych Europejczyków – zanim wymyślono lodówki, przez wiele wieków używano ich do konserwowania mięsa i maskowania jego smaku, kiedy się nadpsuło. Jeśli Europejczycy chcieli więc podtrzymywać dostawy pieprzu, goździków czy gałki muszkatołowej, musieli udać się bezpośrednio na wyspy, na których te przyprawy uprawiano. Stało się to możliwe w 1497 roku, gdy portugalski poszukiwacz przygód Vasco da Gama opłynął Afrykę i „odkrył” szlak na wschód. Portugalczycy szybko odnaleźli drogę do Moluków, ojczyzny najcenniejszych przypraw. Najpierw dotarli na Ternate, wyspę wulkaniczną tonącą w goździkach. Leżące na pofałdowanym brzegu ruchliwe miasto chełpi się reliktami tamtej epoki: sułtańskim pałacem oraz dwoma portugalskimi fortami, które obecnie zajmowane są przez koszary oraz biura administracji państwowej. Żony żołnierzy wieszają pranie na starych armatach, a SUV-y na czerwonych blachach wożą umundurowanych urzędników przez łuki triumfalne do ich zrujnowanych biur. Pałac sułtana, który stoi na pagórku nad miejskim boiskiem do piłki nożnej, już nie jest taki imponujący, wygląda jak napuszona wiejska chata.
Pałac prezentował się kiedyś okazalej. Brytyjski kapitan Francis Drake opisał dwór sułtana w Ternate, gdy w 1579 roku zawinął do tamtejszego portu. Pobyt na wyspie był jednym z jego ostatnich przystanków w podróży dookoła świata. Mimo że ten licencjonowany pirat naoglądał się w życiu skarbów, był pod sporym wrażeniem sułtana („króla”), który – jak napisał – siedział owinięty od pasa w dół w złote szaty. Na nogach miał czerwone sandały, na szyi gruby łańcuch ze złota, a na sześciu palcach po pierścieniu: dwa z brylantami, dwa z turkusami, jeden z rubinem i jeden ze szmaragdem.
I oto siedział na swoim tronie, po jego prawicy stał paź z niezwykle kosztownym wachlarzem (bogato wyszywanym i zdobionym szafirami), którym machał i naganiał powietrze, aby odświeżyć króla, panował tam bowiem okrutny żar[5].
Ale w czasach Drake’a sułtański tron nie był już tak wygodny jak kiedyś. Portugalczycy, których działa zrobiły dziury w zasadach wolnego handlu, nie chcieliczęści przypraw, chcieli miećwszystko. Dla nich handel był grą o sumie zerowej, choć – jak się później okazało – nie oni byli w niej najlepsi.
Wedle Drake’a „Portugalczycy […] zamierzając ustanowić tyranię nad tymi ludźmi […], okrutnie zamordowali samego króla”. Ich plany przyniosły odwrotny skutek: mieszkańcy Ternate zbuntowali się i wykopali Portugalczyków. Potem jednak przypłynęli inni Europejczycy – Hiszpanie, Brytyjczycy i Holendrzy. Kiedy zaczęła się rywalizacja w kupowaniu przypraw na Molukach i sprzedawaniu ich w Europie, ceny na wyspach wzrosły, a zyski na Starym Kontynencie zmalały. Sponsorzy tych kosztownych wypraw nie kryli niezadowolenia. W 1602 roku kupcy z prowincji holenderskich postanowili coś z tym zrobić. Zjednoczyli się i stworzyli Kompanię Wschodnioindyjską – VOC.
Był to pierwszy na świecie koncern i zrzeszał tysiąc ośmiuset inwestorów. Szum wokół powstającej spółki sprawił, że po raz pierwszy w dziejach zaczęto handlować akcjami. Ci, którzy zainwestowali najwcześniej, wyprzedawali swoje udziały w kompanii powyżej ceny minimalnej, jeszcze zanim wypłynął jakikolwiek statek. Delegaci spółki, zwani siedemnastoma lordami, znaleźli się pod sporą presją akcjonariuszy żądnych jak największych zysków. Pierwszym krokiem w kierunku zwiększenia obrotów było zmonopolizowanie rynku przypraw i wyeliminowanie konkurencji z innych krajów europejskich. W tym celu stosowali łapówki, kooptację i przemoc.
W XVII wieku, podobnie jak teraz, wiele rodzin na północy Moluków w czasie zbiorów pracowało przy strącaniu różowych pączków goździkowca. Dzieci rozsypywały je na płaskich, okrągłych tacach plecionych z liści palmowych, a dorośli wnosili na kryte nipą dachy chat do wysuszenia. Po kilku dniach pączki, wysmażone na słońcu i owiane morską bryzą, kurczą się i ciemnieją, i zaczynają przypominać gwoździki o zaokrąglonym łebku, które wsypujemy do grzańca. Jeśli się żegluje z wiatrem wiejącym od którejś z mniejszych wysp Moluków w porze lipcowego suszenia goździków, można czasem poczuć zapach Wigilii, zanim jeszcze zobaczy się ląd.
VOC chciała kupić każdy jeden goździk, ale nie mogła. Niemal wszystkie rodziny na północy Moluków miały drzewa i przyprawę wolały sprzedawać muzułmańskim kupcom niż tym zarośniętym białym niewiernym. Wtedy siedemnastu lordów wpadło na pomysł, żeby zniszczyć goździkowce na wszystkich wyspach poza jedną – Ambonem. Szczodrze za to zapłacili lokalnym sułtanom, rozpoczynając tym samym zwyczaj przekupywania i kooptowania miejscowych przywódców, mający trwać niemal trzy wieki.
Łatwiejszy do okiełznania okazał się rynek gałki muszkatołowej, ponieważ rosła ona wtedy tylko w jednym miejscu na ziemi: na wąskich i położonych na uboczu wyspach Banda, które wyrastają z jednego z najgłębszych mórz na tej planecie, i ledwo je widać na mapach. Tam jednak holenderska strategia kooptowania zawiodła. Wyspy mają silną demokratyczną tradycję na poziomie wiosek i Holendrzy nie znaleźli tam scentralizowanej władzy, ani sułtana, ani króla, których mogliby przekupić albo zastraszyć. Mieszkańcy podpisali porozumienie z Holendrami, po czym sprzedali gałkę Brytyjczykom. Kiedy w 1609 roku zjawiły się oddziały VOC, aby wybudować na wyspach fort, mieszkańcy zastawili na nich zasadzkę i zamordowali holenderskiego admirała oraz trzydziestu trzech jego ludzi. Dwanaście lat później Holendrzy odpowiedzieli nieznaną tu wcześniej brutalnością.
Szwendając się po wyspach Banda w Nowy Rok 2012, wszędzie widziałam unoszące się widmo VOC. Nawę kościoła wybrukowano nagrobkami gubernatorów ustanowionych przez kompanię. W mieście, w okolicach zapiaszczonej bocznej drogi, za skrzydłami kutej żelaznej bramy ozdobionej logotypem kompanii, natknęłam się na opuszczony sad. Insygnia wyrzeźbione na płytach chodnikowych i ścianach, odbite na armatach, zdobią sklepienia wielu fortów rozsianych po wyspach. Najbardziej imponujący z nich, Fort Belgica, gniewnie puszy się w porcie, jakby ostrzegał przybijające statki: „Nie podskakuj Holendrom”. Trudno dziwić się tym, którzy spacerując po Banda Neira, dochodzą do wniosku, że VOC była bardziej przedsięwzięciem militarnym niż handlowym. To wrażenie wzmacnia obraz z tutejszego muzeum. Na jego środku widnieje muskularny samurajski najemnik, poza przepaską nagi, z kroplami krwi na nogach, jakby pomalował je Jackson Pollock. Stoi wśród ludzkich szczątków; jedną stopą dociska uciętą głowę, z której wyskakuje gałka oczna. Wężowe wnętrzności wypływają z rozpłatanych brzuchów, odcięte dłonie sterczą w kałużach krwi. Na dalszym planie nagie dziecko wdrapuje się na kolana łkającej matki, która ma na sobie mało prawdopodobne historycznie szaty islamskie, błaga o litość, podczas gdy samuraj o kamiennej twarzy przygotowuje się do zadania ciosu kolejnemu bohaterowi z wysp Banda. Holender macha strzelbą, zachęcając najemnika. Inny Holender kopie więźnia. Pięć nabitych na włócznie głów starszyzny w milczeniu patrzy w dół. Daleko w zatoce na okręcie wojennym VOC powiewa holenderska flaga.
Obraz niemal upaja się brutalnością, a przecież opowiada o potwornych wydarzeniach. Masakrze z 1621 roku przewodził Jan Pieterszoon Coen, ambitny nowy gubernator generalny VOC, który jako młody handlarz – dwanaście lat wcześniej – widział na własne oczy tamtą zasadzkę i mord swojego kapitana. Odpowiedział ludobójstwem. Jego ludzie zabili wszystkich, którzy ich zdaniem nie nadawali się na dobrych niewolników, pozostałych wywieźli, zmniejszając w ten sposób populację wyspy z piętnastu tysięcy do kilkuset dusz. Siedemnastu lordów zganiło Coena za nadmierne użycie siły i wypłaciło mu premię w wysokości trzech tysięcy guldenów.
Przez wiele dekad monopol na goździki i gałkę muszkatołową przynosił VOC nieproporcjonalnie wysokie zyski, ale i wydatki na utrzymanie monopolu nie należały do niskich. Kompania dała się wciągnąć w serię kosztownych wojen pomiędzy kłótliwymi jawajskimi książętami, urwał się także dochodowy handel z Chinami. VOC zaczynała tracić pieniądze; w 1798 roku zbankrutowała. Do tego czasu, na cztery lata przed dwusetną rocznicą powstania, zatrudniała pięćdziesiąt tysięcy ludzi i miała flotę składającą się ze stu pięćdziesięciu statków i dziesiątków okrętów wojennych. Powszechnie sądzono, że VOC jest zbyt wielka, by upaść. Korona holenderska przejęła mienie kompanii oraz jej długi. Następnie rządziła koloniami Holenderskich Indii Wschodnich aż do japońskiej inwazji sto pięćdziesiąt lat później.
Nie było jasne, co tak naprawdę składało się na Holenderskie Indie Wschodnie. Kompania, kiedy upadała, miała mniej więcej ustanowione władze na Jawie i na kilku wyspach Moluków produkujących przyprawy, kontrolowała ruchliwy port w Makasarze na Celebesie, a także utrzymywała placówkę lub dwie na Sumatrze. Korona holenderska przez kolejne półtora wieku stopniowo rozciągała swoje wpływy, jej macki sięgały coraz odleglejszych terytoriów. Podobnie jak VOC, bardziej interesowały ją pieniądze niż ludzie; zawsze napędzało ją bogactwo gleb. Żeby posadzić drzewa kauczukowe i kakaowce, wycięto dżunglę na Sumatrze, podobnie na Jawie, Celebesie i kilku innych wyspach, skąd postanowiono pozyskiwać kawę, herbatę, cukier i tytoń. Kopano w ziemi za cyną i złotem, drążono szyby naftowe. Jeśli jakaś wyspa albo region nie produkowały niczego, co leżałoby w kręgu zainteresowań holenderskich biznesmenów, kolonizatorzy zezwalali lokalnym książątkom sprawować rządy aż do lat osiemdziesiątych XIX wieku.
*
Kiedy się podróżuje po Indonezji – czy jest się miejscowym, czy obcokrajowcem – pierwszym usłyszanym pytaniem jest „Dari mana?”, czyli „Skąd jesteś?”. To zapewne normalne dla narodu kupców, próba wykalkulowania, co przybysz może zaoferować, co można od niego kupić, jak się wobec niego zachowywać. Daje to także ciekawy wgląd w to, co Indonezyjczycy myślą o innych narodach. W tym o byłych kolonizatorach.
Zwykle miałam problem z „Dari mana?”. Moja matka jest Szkotką, która wychowywała się w Anglii, ale ja trafiłam do Wielkiej Brytanii dopiero jako czternastolatka i mieszkałam tam tylko pięć lat z kolejnych trzydziestu pięciu. Mój ojciec jest wnukiem włoskiego imigranta, który wylądował w Nowym Jorku. Moi rodzice spotkali się w kolejce imigrantów, gdy ojciec podróżował autostopem dookoła świata, a matka wokół Europy. Urodziłam się na Środkowym Zachodzie w mieście, którego nazwę nieustannie przekręcam, i dorastałam w Niemczech, Francji i Hiszpanii. W zasadzie w Indonezji mieszkałam dłużej niż w którymkolwiek innym kraju. Ale niezliczoną ilość razy wszystko to brało w łeb, bo mówiłam: „Dari Inggris”, „jestem z Anglii”.
Kiedy pierwszy raz mieszkałam w Indonezji i wyznawałam: „Dari Inggris”, zazwyczaj słyszałam: „Wah!Inggris! Lady Di!”. W czasach niemal powszechnego dostępu do transmisji rozgrywek piłkarskich zmieniało się to na: „Wah!Inggris! Manchester United!”[6]. Ale wtedy tej pierwszej reakcji bardzo często towarzyszyło coś jeszcze: „Szkoda, że nie skolonizowali nas Anglicy, tylko Holendrzy”.
Na pytanie dlaczego udzielano mi jednego z poniższych wyjaśnień. Pierwsze: Holendrzy tylko brali, niczego nie dawali w zamian, podczas gdy Brytyjczycy budowali instytucje państwowe. (A co ze znakomitą robotą inżynieryjną? Systemami nawadniania, portami?, pytałam. Powstały tylko po to, żeby Holendrzy mogli wydajniej nas doić, odpowiadali Indonezyjczycy). Drugie: Holendrzy celowo trzymali miejscowych w ciemnocie, podczas gdy Brytyjczycy kształcili ludzi. Trzecie: Holendrzy przesuwali granice przepisów ustanowionych przez swoich delegatów, co zawsze uderzało w maluczkich, podczas gdy Brytyjczycy mieli niezależną jurysdykcję i każdy był równy wobec prawa.
Te opinie nie pochodziły od historyków czy wykładowców, ale od ludzi spotkanych na łodziach i przy budkach z kawą, od kierowców ciężarówek, rolników i akuszerek. Wydało mi się interesujące, że Indonezyjczycy, którzy uwielbiają obwiniać Holendrów o masę rzeczy, niewiele zrobili przez ostatnie siedem dekad, aby je zmienić. Moja teoria jest taka: Holendrzy, gdy zjawili się na wyspach, tylko wykorzystali od dawna istniejące na nich wzorce postępowania.
Europejczycy zmienili zasady gry w handlu, to prawda, i sprawili, że plantacje oraz przemysł wydobywczy stały się bardziej wydajne. Ale wielu wyspiarskich królów i sułtanów na długo przed pojawieniem się Europejczyków wyciskało z chłopstwa podatki i korzystało z ich pracy, żeby finansować swoje niekończące się wojny. Edukacja w czasach przedkolonialnych w zasadzie ograniczała się do wędrownych nauczycieli z Indii, Środkowego Wschodu i ułamka krajów, z którymi współdziałali. Sprawiedliwość zależała zaś od kaprysu władcy. W samym sercu Jawy nowi koloniści potrafili skonsolidować władzę, podkupując i zmieniając skłóconych arystokratów w biurokratów. Jawajscy szlachcice wciąż mogli puszyć się przed swoim ludem, poruszać się w ogromnych orszakach w cieniu wirujących złotych parasoli, tupać nogą, odgrywać władców i zbierać podatki, zupełnie jak kiedyś. Ale kiedy wracali do swoich pałaców, oddawali podatki królowi Holandii, by w zamian otrzymać pensję.
Im bardziej holenderscy szefowie byli wymagający, tym bardziej szlachta stawała się opresyjna. Od lat osiemdziesiątych XIX wieku rolnicy, którzy dotąd uprawiali, co im się żywnie podobało – zwykle jedzenie dla swoich rodzin – teraz musieli zarezerwować część swojej ziemi pod uprawę rynkową, której owoce władza skupowała po ustalonych cenach. Musieli także odpracować określoną liczbę dni na plantacjach komercyjnych, napełniając tym samym skarbiec państwa. W tamtym okresie połowa dochodu narodowego Holandii pochodziła z Indonezji. Na początku XX wieku politycy holenderskich partii lewicowych wprowadzili „Politykę etyki”. Głosiła ona, że rząd Holenderskich Indii Wschodnich ponosi odpowiedzialność za los trzydziestu czterech milionów ludzi, którzy wtedy teoretycznie żyli pod panowaniem holenderskim. Koloniści zostali zobowiązani do stawiania szkół dla dzieci bardziej uprzywilejowanych „tubylców”. Nowa etyka jednakże nie powstrzymała władz w stolicy kolonii Batawii (dziś Dżakarta) przed prowadzeniem wojny przeciw innym miejscowym.
Na Jawie i jeszcze kilku wyspach z plantacjami w ciągu tych wszystkich lat dochodziło do buntów przeciwko Holendrom, a niezliczone akty nieposłuszeństwa obywatelskiego robiły wyłomy w znienawidzonym systemie pracy przymusowej. Koloniści zawsze odpowiadali siłą. W ostatnich dekadach XIX wieku stali się także mniej tolerancyjni wobec quasi-autonomicznych lenn, które uchowały się na pozostałych wyspach. Batawia rozpoczynała ofensywy, by dzięki nim o wiele ściślej narzucać swoją wolę na łańcuchu wysp, lokalni przywódcy zaś się bronili. Władcy Bali, która znajduje się w odległości zaledwie kilku pociągnięć wiosłem od zdecydowanie holenderskiej Jawy, opierali się jarzmu królowej Wilhelminy aż do 1908 roku. W Acehu, na wschodnich krańcach wysp, stawiano opór Holendrom do 1903 roku. Po drugiej stronie, w dżunglach „Holenderskiej Zachodniej Papui”, obecność kolonistów okazała się jeszcze bardziej domniemana. Papua znajdowała się na takich rubieżach, że nie stała się częścią Indonezji po uzyskaniu przez nią niepodległości. A na wschodniej części Timoru Holendrzy nawet nie postawili nogi. Portugalczycy osiedlili się na Timorze Wschodnim po tym, jak w XVI wieku zostali przepędzeni z Ternate. Pozostał on portugalską enklawą do 1975 roku, kiedy – w wyniku rewolucji socjalistycznej – Lizbona straciła wyspę. Indonezja szybko wysłała oddziały i „zintegrowała” Timor Wschodni jako dwudziestą siódmą prowincję kraju.
Jak na ironię, mająca jak najlepsze intencje polityka etyki stała się źródłem prawdziwie antykolonialnego ruchu. Po raz pierwszy młodzi „tubylcy” mogli się kształcić, a dzięki znajomości jakiegoś europejskiego języka mieli dostęp do książek i gazet pełnych nowych idei o suwerenności i sprawiedliwości społecznej. Po raz pierwszy młodzi ludzie z archipelagu spotkali się w głównych miastach Jawy i znaleźli wspólnego wroga, przeciw któremu mogli się zjednoczyć. To właśnie w ich umysłach zakiełkowało pojęcie Indonezji. Spełniło się ono w 1928 roku, kiedy na zjeździe młodych z całego archipelagu przysięgali, w imię „synów i córek Indonezji”, że będą walczyć o „jedną Ojczyznę: Indonezję. Jeden Naród: Indonezję. Jeden Język: Indonezyjski”.
Stało się to okrzykiem bojowym nacjonalistów w walce przeciwko holenderskiej dominacji. Krzyczących za głośno Holendrzy zsyłali w zapomniane rejony kraju, gdzie nie mogli wyrządzić żadnej szkody.
*
Banda, niegdyś centrum holenderskich interesów, w latach trzydziestych XX wieku zmieniła się w zwyczajny zaścianek. Na końcu jednej z bocznych uliczek natknęłam się na pomnik poświęcony politycznym wichrzycielom, których zsyłano tutaj przez wszystkie te lata. Dwóch najważniejszych było liderami indonezyjskiego ruchu nacjonalistycznego: Sutan Syahrir, pierwszy premier, i Mohammad Hatta, pierwszy wiceprezydent, który podpisał deklarację niepodległości wraz z pierwszym prezydentem Sukarną.
Każdy Indonezyjczyk datę uchwalenia niepodległości – 17 sierpnia 1945 roku – ma wyrytą w pamięci: 17 sierpnia jest świętem narodowym. Mieszkańcy wsi robią triumfalne bramy z bambusa i malują na nich rocznicowe INDONEZJO, GRATULACJEZOKAZJI 67-LECIA! Nawet w dżakarckich slumsach ludzie malują zużyte plastikowe kubki na czerwono-biało i naciągnięte na sznurku rozwieszają nad śmierdzącymi rynsztokami; własnoręcznie wykonane flagi narodowe w 3D.
Ale w Bandzie zaskoczył mnie pomnik, który sugerował inny mit założycielski: „Wzniesiony przez mieszkańców Bandy, aby uczcić niepodległość i suwerenność Zjednoczonej Republiki Indonezji: 27.12.1949”.
Gnana myślą, że może dowiem się więcej na temat tego nieortodoksyjnego spojrzenia na indonezyjską niepodległość, poszłam odwiedzić miejsce, w którym, będąc na wygnaniu, mieszkał Mohammad Hatta. Przerobiony na muzeum dom jest typowym bungalowem w stylu Banda: troje drewnianych drzwi z żaluzjowymi osłonami wychodzi na długą werandę. Nikogo nie było w pobliżu, ale drzwi stały otworem, więc weszłam. W jednym rogu głównego pomieszczenia znajdowała się dwuosobowa kanapa z bogato rzeźbionymi elementami, której oryginalną aksamitną tapicerkę zastąpiła surowa wiklina. Umieszczono ją za drewnianym stolikiem do kawy, a po obu jej stronach ustawiono dwa wiklinowe krzesła. Na stole drewniana tabliczka informowała: „Stół i zestaw krzeseł”. Pod nimi walało się kilka pustych butelek po napojach bezalkoholowych. W szklanej narożnej szafie mieściły się garnitur, koszula, okulary, buty. Był tam też stolik z maszyną do pisania. I tyle. Żadnej notki, dlaczego Hatta został zesłany na Bandę, nie mówiąc już o informacji na temat dziwnych dat.
Przedział pomiędzy ikonicznym 1945 i rzadko wspominanym 1949 to w istocie czas, jakiego Holendrzy potrzebowali na przyznanie się, że stracili swoje kolonie.
Przez całe lata trzydzieste XX wieku – z zachętą ze strony holenderskich partii lewicowych – indonezyjski ruch narodowościowy rósł w siłę. Ale także się rozwidlał. Jedna grupa myślała, że młoty i sierpy robotników i chłopów wygnają kolonistów. Druga wierzyła, że Koran jest najsilniejszą bronią, jaką można przeciwstawić Holendrom. Prawdopodobnie kłóciliby się między sobą w nieskończoność, gdyby nie przerwała im II wojna światowa.
Tak naprawdę japońska okupacja stała się katalizatorem indonezyjskiej niepodległości. Japończycy, pozbywając się Holendrów, roztrzaskali mit o wyższości Europejczyków, opowiadając się zaś za „Azją dla Azjatów”, zachęcili Sukarnę i innych nacjonalistów do tego, aby przygotowali się do stworzenia autonomii w azjatyckiej wspólnocie. A ponieważ spodziewali się alianckiej inwazji, postarali się o uzbrojenie Indonezyjczyków i wyszkolenie młodych ludzi w zakresie używania broni oraz walki partyzanckiej.
Potem przyszły Hiroszima, kapitulacja Japonii i pospieszna deklaracja niepodległości. Pierwszą pozycją na długiej liście indonezyjskich etceterów była zwyczajna chęć upewnienia się, że dawne władze kolonialne nie powrócą. Australijskim, brytyjskim i amerykańskim oddziałom, które odebrały Indonezję pokonanym Japończykom, nie uśmiechało się oddawanie jej w ręce Holendrów. Ale w obliczu nieprzekazania zwierzchności alianci uważali Holandię za prawowitą władzę na archipelagu. A Holendrzy chcieli swoją kolonię z powrotem.
Nacjonaliści nie byli zgodni, jak temu zapobiec. Wielu liderów uważało, że to negocjacje pomogą uzyskać niepodległość. Ale Sukarno, zdecydowanie najbardziej charyzmatyczny spośród młodych przywódców, opowiadał się za walką, zamierzał bowiem opanować wyspy na drodze powstania zbrojnego. I nastąpiły cztery lata sporadycznych walk i kiepskiej dyplomacji.
Podobnie jak ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych pod koniec XVIII wieku, młodzi przywódcy indonezyjscy nie mogli dojść do porozumienia w kwestii najlepszego ustroju politycznego rodzącego się państwa: czy ma być federacją, czy państwem unitarnym z silną władzą centralną. Hatta i Syahrir, którzy mieli zostać odpowiednio wiceprezydentem i premierem, pochodzili z Sumatry Zachodniej. Obawiali się, że w państwie unitarnym jawajscy kolonizatorzy zwyczajnie zastąpią holenderskich i narzucą pozostałym wyspom swoją wolę i kulturę. Sukarno, późniejszy prezydent, wierzył, że państwo można utrzymać w całości wyłącznie dzięki silnemu centrum. Odwoływał się do mitycznej przeszłości, w której królestwa Śriwidźaja i Madźapahit sprawowały władzę nad obszarami zdominowanymi później przez Holendrów. W rzeczywistości prekolonijne imperia były o wiele mniejsze, niż twierdził, strefa ich wpływów opierała się głównie na zawodnym systemie trybutów. Ale nawiązanie do historii nie tylko pozwoliło usprawiedliwić odebranie imperium kolonizatorom, lecz także umożliwiło przekształcenie go w republikę i rządzenie nim centralnie z dworu na Jawie.
Sukarno nie od razu dopiął swego: odmówiono mu miejsca przy stole, przy którym negocjowano z Holendrami oficjalne przekazanie władzy, podejrzewano go bowiem o współpracę z Japończykami. Kiedy Holendrzy zaproponowali autonomię siedmiu stanom federalnym w ramach Zjednoczonej Republiki Indonezji, aczkolwiek pod ścisłą opieką korony holenderskiej, Hatta i Syahrir na to poszli. Jednakże federacja w ciągu roku się rozpadła i Sukarno wrócił do gry, by skierować państwo na tory unitaryzmu kierowanego z Dżakarty.
Był demagogiem, a jego przepis na sukces polityczny składał się w jednej trzeciej z populizmu, w trzech czwartych z teatralności, szczypty niesnasek i dużej porcji charyzmy. Był przebiegły i wiedział, jak krucha jest idea Indonezji. Miał świadomość – co podkreślały bunty na Molukach, Sumatrze Zachodniej, Jawie Zachodniej i Celebesie na początku lat pięćdziesiątych XX wieku – że nie wszyscy „Indonezyjczycy” podzielali jego scentralizowaną wizję.
Sukarno zaproponował filozofię polityczną, która w jego unitarnym państwie powinna stwarzać przestrzeń każdemu obywatelowi. Znana jest jako Pancasila, pięć filarów, i cechuje ją indonezyjska skłonność do mętnego rozumowania używanego, by uzasadnić cokolwiek. Zawiera w sobie następujące zasady:
„Wiara w jedynego Boga” – bez określenia w którego. Dla Sukarny była to tarcza chroniąca prawo do wolności religii. Dla Suharty, jego następcy na stanowisku prezydenta, człowieka znajdującego się na przeciwległym biegunie politycznym, był to antykomunistyczny falochron.„Sprawiedliwy i cywilizowany humanizm” – mgliste pojęcie podkolorowane przez jawajską ideę oświeconego i szczodrego władcy, podpartą wieloma władcami, którzy tacy nie byli.„Jedność Indonezji” – w interpretacji Sukarny obrona przed federalizmem; w rozumieniu Suharty usprawiedliwienie wplatania wojska w każdy aspekt życia codziennego.„Demokracja kierowana przez wewnętrzną mądrość jedności wynikającej z rozmów przedstawicieli” – w intencji Sukarny ochrona przed zachodnim stylem konfrontacyjnej demokracji, w wykonaniu Suharty zabezpieczenie przed jakimikolwiek przejawami demokracji.„Sprawiedliwość społeczna dla wszystkich Indonezyjczyków” – dla socjalisty Sukarny oznaczała państwową interwencję, a dla kapitalisty Suharty politykę wolnego rynku i wspieranie teorii skapywania[7].Każdy Indonezyjczyk mógłby powtarzać Pancasilę, tak jak niepraktykujący katolik Ojcze nasz, lecz nie wyzwoliłby tym ducha patriotyzmu. Sukarno, aby pobudzić jedność narodową, potrzebował wspólnego wroga, którym zastąpiłby Holendrów, skupił się więc na kanonierkach i przechwałkach. I zabrał się do wojen podjazdowych.
W rzeczywistości to właśnie niedokończone sprawy z Holendrami zapewniły pierwszy przedmiot sporu. Holandia wstecznie wyłączyła bogatą w minerały Papuę Zachodnią z terytoriów oddanych w ręce narodowców. To nasze, powiedział Sukarno i zwrócił się do Narodów Zjednoczonych, co było śmiałym, jak na nowo utworzone państwo, posunięciem. Większość krajów w ONZ trzymała stronę ekstrawaganckiego poligloty, niewystarczająco jednak, by zmusić kraje członkowskie do działania. To pozwoliło Sukarnie podtrzymać jego nacjonalistyczną bojowniczość. W 1961 roku wysłał spadochroniarzy na Papuę, aby rozpocząć proces odzyskiwania tego, co należało się – zdaniem większości Indonezyjczyków i kilku Papuańczyków – republice[8].
Po tym Sukarno zaczął się napinać i spoglądać na północ, w stronę byłych kolonii brytyjskich, które starały się zjednoczyć w postaci nowego państwa – Malezji. Znów wykorzystał ONZ, tym razem grożąc odseparowaniem Indonezji od świata w proteście przeciwko włączeniu Malezji do Rady Bezpieczeństwa.
Mimo że indonezyjski patriotyzm głęboko wrył się w świadomość świata ówczesnego pokolenia, teatralność Sukarny nie mogła odwrócić uwagi od upadającej gospodarki kraju i słabości struktur politycznych. Republiką rządziło czternaście kolejnych gabinetów od chwili ogłoszenia deklaracji niepodległości do pierwszych wyborów ustawodawczych w 1955 roku, w wyniku których do parlamentu weszło dwadzieścia osiem partii. Nacjonalistyczna partia Sukarny zaledwie o włos pokonała partie islamskie, które zajęły drugie i trzecie miejsce. Choć komuniści – poprzez serię źle zaplanowanych powstań – wraz z raczkującą armią republiki stracili na popularności, nieźle sobie poradzili przy urnach, i zgarniając co szósty głos, trafili na czwarte miejsce. Wybory nieznacznie przyczyniły się do stabilizacji; znacząco zaś do wzrostu kłótliwości parlamentu.
Ostatecznie nieprzewidywalny Sukarno stracił cierpliwość. Nigdy nie należał do szczególnych zwolenników konfrontacyjnej polityki parlamentarnej. Mówił, że o wiele lepiej odwołać się do wiejskiej tradycji Jawajczyków, polegającej na dochodzeniu do porozumienia podczas dyskusji, której przewodzi mędrzec z wioski – czwartego filaru filozofii Pancasili. W 1957 roku ogłosił, że sam zostanie mędrcem narodu. Miał smykałkę do tworzenia eufemizmów, jakże charakterystyczną dla Jawy, nazwał więc swoją dyktaturę „demokracją sterowaną”.
Sukarno był śmiałym myślicielem i prawdziwym wizjonerem i do dziś w widoczny sposób pozostaje popularny. Kierował jednak polityką, jakby był Cecilem B. De Mille’em. Chciał, żeby wszyscy Indonezyjczycy statystowali w politycznym spektaklu w jego reżyserii, nieważne jak drogim. Scenariusz opierał się na antykolonializmie; ponieważ Holendrzy rządzili tak, aby się wzbogacić, bycie antykolonialistą stało się synonimem antykapitalisty. Konstytucja z 1945 roku wyraźnie nie sprzyjała sektorowi prywatnemu i mówiła otwarcie, że państwo musi kontrolować wszelkie bogactwa naturalne i strategicznie istotne gałęzie gospodarki.
Ludzie na zewnętrznych wyspach, którzy żyli i oddychali handlem, bez względu na ich sytuację materialną, poczuli niepokój. Jawie to także nie służyło. W czasie gdy obumierała gospodarka i rosło bezrobocie, młodzi Jawajczycy coraz częściej włączali się w polityczny spektakl Sukarny, gromadząc się i maszerując w demonstracjach. Kiedy muzułmańska młodzież spotykała na ulicach młodych komunistów, Sukarno, który stanowczo chciał, aby Indonezja pozostała świecka, wspomagał tych drugich. W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku Komunistyczna Partia Indonezji (Partai Komunis Indonesia, PKI) twierdziła, że zrzesza od dwóch do trzech milionów członków, dzięki czemu jest trzecią – po chińskiej i rosyjskiej – pod względem wielkości partią na świecie.
Konserwatywne do szpiku kości wojsko, które podało pomocną dłoń „demokracji sterowanej”, nie lubiło ani komunistów, ani politycznych przejawów islamu. Generałowie z przerażeniem patrzyli na pogłębiający się chaos. W nocy 30 sierpnia 1965 roku sprawa stanęła na ostrzu noża. Oficjalna wersja wydarzeń – przez lata akceptowana publicznie – opiera się logice. Zgodnie z ową wersją grupa oficerów razem z PKI opracowała zamach stanu przeciw Sukarnie. To mało prawdopodobne; armia otwarcie wyrażała niechęć do PKI, podczas gdy Sukarno przejawiał wielkie poparcie dla komunistów. „Zbuntowani” oficerowie zabili sześciu generałów i przejęli państwową rozgłośnię radiową. Suharto, wtedy już dowódca Rezerwy Strategicznej, wkroczył, aby uratować sytuację, usuwając zdrajców, przywracając pokój i zapewniając bezpieczeństwo prezydentowi Sukarnie – tego właśnie uczą się uczniowie. Nie mówi się im jednak, że Suharto zamknął później swojego poprzednika w areszcie domowym.
Innych teorii jest na pęczki, większość z nich została opublikowana przez obcokrajowców: Suharto sam zaplanował zamach, a przynajmniej wiedział o wszystkim wcześniej; był to wewnętrzny spór armii, Suharto zwyczajnie zaś znalazł się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, dzięki czemu wykonał większość roboty; pomysł dokonania przewrotu został uknuty przez CIA, brytyjskie MI6, albo jedno i drugie.
Jakakolwiek jest prawda, wydarzenia tamtej nocy wywołały propagandowe tsunami skierowane przeciwko PKI, doszło do zabójstw w odwecie, najpierw w strukturach wojska. Wielu zwykłych Indonezyjczyków z zapałem się przyłączyło. Różne grupy wykorzystały tę orgię przemocy, żeby załatwić swoje porachunki. Na Jawie Wschodniej muzułmanie odegrali się na swoich wieloletnich komunistycznych rywalach. Najwięcej w Indonezji zginęło Balijczyków, co dwudziesty mieszkaniec wyspy. Hinduistyczna retoryka skierowana przeciwko komunistom podkreślała niebezpieczeństwa związane z ateizmem, w istocie jednak chodziło o to, że działalność PKI zagrażała przywilejom arystokracji i ich majątkom, nie zaś ich pobożności. Na północy Sumatry gangi wspomagane przez biznesmenów utworzyły specjalny oddział, który garotą mordował komunistów próbujących organizować robotników plantacji w związki. Dajakowie z Borneo Zachodniego wykorzystywali rzekomą perfidię PKI, aby wyprzeć mniejszość chińską z wyspy.
Rzeź zmiotła z powierzchni ziemi całe pokolenie społecznie zaangażowanych aktywistów i wyrwała korzenie, z których mogliby się odrodzić. Okaleczyła rozwijającą się debatę polityczną i sprawiła, że Indonezyjczycy zaczęli się wystrzegać politycznej lojalności. A to służyło Suharcie wyśmienicie.
Najbardziej ekskluzywny hotel w Dżakarcie, Cztery Pory Roku, znajduje się na środku jeziora okresowego, niczym pałac na jeziorze w Udajpurze. Przed portierem w liberii, na wodzie obmywającej obszar od skraju autostrady aż do podwyższonego wejścia do hotelu, podskakiwały dwa kontenery na brudną bieliznę. Siedzieli w nich goście, bardzo szacowni i nieco podenerwowani, którzy wleźli do nich po drabince zwędzonej z działu napraw i konserwacji. W Dżakarcie znów była powódź i przedsiębiorczy personel hotelowy zorganizował nieformalną przeprawę promową na suchy ląd. Opłatę – niewliczoną w cenę pokoju (dwieście pięćdziesiąt dolarów za noc) – czasem renegocjowano na środku wody.
Trudno kochać Dżakartę, ogromną, chaotyczną, samolubną, nieznającą umiaru, ten irytujący pomnik ambicji i konsumpcji. Miasto jest przeludnione, zanieczyszczone i głośne, zbudowano je na bagnach, więc co roku zdarzają się podtopienia. Niemniej mieszkańcy Dżakarty mają niepowtarzalny talent do zmieniania jej niestałości w zaletę. A mieszkańców ma wielu. Kiedy wyjechali Holendrzy, stała się domem dla sześciuset tysięcy ludzi. Ale w kolejnych latach rozsadziła swoje granice i rozlała się na ponad sześciuset sześćdziesięciu jeden kilometrach kwadratowych, z czego czterdzieści procent znajduje się poniżej poziomu morza. Kiedy w 2011 roku zaczynałam swoją podróż, mieszkało w niej siedemnaście razy więcej ludzi niż w dniu uzyskania niepodległości, a metropolia wchłaniała pobliskie miasta. Wielka Dżakarta jest dziś domem dla dwudziestu ośmiu milionów ludzi – to druga pod tym względem miejska aglomeracja na świecie, zaraz po Tokio. W tym samym czasie budowano szlaki wodne i kanały drenażowe oraz ściśnięte drapacze chmur, a także marmurowe promenady; w nieużywanych kanałach rzędem stoją lepianki bezdomnych oraz walają się śmieci.
W przeciwieństwie do Tokio Dżakarta nie posiada transportu publicznego, korki są więc legendarne. Najbogatsi z łatwością obchodzą ten problem, na przykład jeden z moich znajomych jako dziecko był codziennie podrzucany do przedszkola rodzinnym helikopterem. Wszyscy pozostali muszą jednak cierpieć. Niższa klasa średnia przepycha się łokciami w rzadko kursujących i coraz starszych pociągach oraz nędznych autobusach albo dryfuje przez chaos ruchu ulicznego na motocyklach, marząc o dniu, w którym wsiądzie do własnego samochodu. Każdego roku wyjeżdża na ulice kolejne dwieście tysięcy nowych aut, co oznacza więcej korków i dłuższy dojazd do pracy. Prowadzone przez szofera gabloty bogaczy wyposażone są w przenośne biura, ci mogą więc bardziej produktywnie wykorzystać czas spędzony na zatkanych drogach. Kilka lat temu władze miasta zdecydowały, że zlikwidują przeciążony ruch na głównych arteriach poprzez wprowadzenie przepisu, na mocy którego w czasie godzin szczytu w każdym samochodzie muszą znajdować się co najmniej trzy osoby. I znów nieskończenie kreatywni dżakartczycy przeszli samych siebie. W ciągu kilku dni chodniki bocznych dróg zaroiły się od bezrobotnych, którzy wynajmowali się jako dodatkowi pasażerowie do wymuskanych i klimatyzowanych limuzyn.
Właśnie tego rodzaju pomysłowość każe mi wbrew sobie kochać to miasto. Kiedy po raz pierwszy zamieszkałam w Dżakarcie pod koniec lat osiemdziesiątych, stolica miała już całkiem sporo zakorkowanych autostrad oraz połyskujących biurowców, które dla wygody tłoczyły się w jednym miejscu, kilka wysp skrępowanego modernizmu w morzu cynowych dachów i ruder, poplątanych uliczek i gryzących w oczy targów. We wczesnych post-Suhartowskich latach, kiedy pracowałam przy Ministerstwie Zdrowia, wyspy się rozrastały, a morze cofało. Ale kiedy jechałam motocyklem na przełaj przez nisko zabudowane miasto, skracając sobie drogę między jednym a drugim atolem klimatyzowanych biur, wciąż kątem oka widziałam duszę i serce Dżakarty, które kochałam najbardziej. Ucznia pochylonego nad książką, zatykającego sobie uszy dłońmi przed hałasem sprzeczającej się trójki rodzeństwa, z którymi dzieli pokój. Młodego ojca myjącego na ulicy swoją pociechę w wiadrze. Przejeżdżającego obok krawca, który do bagażnika swojego roweru ma przyspawaną maszynę Singera, a do kierownicy przyczepiony znaczek LEVI’S.
Teraz pozostał zaledwie cień tamtej Dżakarty. Widziałam obwoźnego krawca, kiedy biegałam po Dżakarcie w 2011 roku i przygotowywałam się do podróży. Jechał jedną z moich byłych tras przełajowych, wciąż z singerem, wciąż ze znakiem Levi’sa. Jednak wąskie uliczki i ludzie, którzy wypełniali je życiem, zniknęli. Tamten człowiek pedałował powoli na autostradzie między giełdą papierów wartościowych a lasem pięciogwiazdkowych hoteli, z każdej strony wyzywany od najgorszych przez zastępy biznesmenów w luksusowych SUV-ach, którym – w drodze ku kolejnemu interesowi – nie starczało cierpliwości, by wyminąć reliktowego krawca. Melancholijny widok.
Obecnie stolica Indonezji to miasto centrów handlowych, apartamentowców, fastfoodowych restauracji oraz Indomaretów – koszmarnych, przesadnie chłodnych sklepów ogólnospożywczych, które czają się na każdym rogu, pławiąc się w wyziewach ledwo ciepłych hot dogów z kurczakiem. To miasto drogich knajp sushi i krzykliwych klubów nocnych, połyskujących drapaczy chmur, wyprostowanych i pewnych siebie latarni morskich dobrobytu. Podobnie jak McDonald’s, Indomarety oraz zamknięte osiedla zajęły wąskie uliczki miasta, które rozrosło się w sposób niemal dziki. Pod koniec 2011 roku, kiedy się przez nie przedzierałam na motorze, starając się wyśledzić godziny odpływania promów i znaleźć – zanim wykupi je całe miasto – moskitierę na moją wyprawę, Dżakarta okazywała się coraz bardziej antypatyczna. Zdawała się zupełnie inna niż ta, którą poznałam dwadzieścia pięć lat wcześniej. A wszystkie te przeobrażenia brały się z jednej fundamentalnej zmiany: u władzy nie było już Suharty.
*
Przyjechałam do Dżakarty pracować dla Reutera w 1988 roku, gdy Suharto od dwudziestu jeden lat sprawował władzę, ale kiedy weszłam do newsroomu – ponurego, szarego pomieszczenia pełnego nędznych, czarnych ekranów z migającym zielonym tekstem – rzadko o nim słyszałam. Niesamowitość Suharty w porównaniu z innymi dyktatorami polegała na tym, że zupełnie niczym się nie wyróżniał: cicha, metodyczna osoba, która żyła skromnie i jako pierwsza zaprowadziła porządek. Sukarno występował na masówkach jako wizjonerski zbawca ludu, Suharto pojawiał się w klinikach planowania rodziny jako zatroskany wujek. Sukarno zwoływał liderów postkolonialnego świata i inicjował neutralne zmiany, Suharto zwoływał rolników i inicjował kampanie zmierzające do wyplenienia szczurów z pól ryżowych. Skłonność Sukarny do flirtów oraz jego cztery małżeństwa, z czego ostatnie z nastoletnią hostessą poznaną w japońskim barze, nieustannie dostarczały materiału do plotek. O trwającym pięćdziesiąt lat małżeństwie Suharty z Ibu Tien niewiele dałoby się powiedzieć.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] Liczby te trudno zweryfikować. W 2012 roku Indonezyjski Urząd Statystyczny mówił o 17 504 wyspach uznawanych przez rząd. Jednakże badania Systemu Informacji Geograficznej przeprowadzone we współpracy z Organizacją Narodów Zjednoczonych wskazują, że wyłączywszy atole ukazujące się tylko w czasie odpływu, można mówić o 13 466 wyspach. Sześć lub siedem tysięcy jest niezamieszkanych przez cały rok.
[2] Wyrazy i zwroty w języku indonezyjskim pozostawiono w zapisie oryginalnym z wyjątkiem niektórych nazw geograficznych i słów, które weszły na stałe do języka polskiego, np. dżilbab (jilbab id). Należy zapamiętać, że „j” czytamy jak „dź” (jamu – dźamu), „c” jak „ć” (cari – ćari), „y” jak „j” (kebaya – kebaja), „sy” jak „sz” (syekh – szekh) (przyp. red.).
[3] M. Polo, Opisanie świata, przeł. A. L. Czerny, Warszawa 2010, s. 318.
[4] Galanga (galangal) – bulwiasta roślina z rodziny imbirowatych wykorzystywana w kuchni i medycynie tradycyjnej, jedna z popularniejszych w Indonezji to kencur (kaempferia galanga) (przyp. red.).
[5] F. Drake, The World Encompassed by Sir Francis Drake […] Collected Out of the Notes of Master Francis Fletcher […] and Compared with Divers Others [sic!] Notes That Went in the Same Voyage, ed. F. Fletcher, London 1652.
[6] Międzynarodowy marketing Manchester United dopadł indonezyjskie serca i portfele. Na przykład miejscowy Bank Danamon wypuścił karty kredytowe Man-U „dla fanów sportu, którzy żyją nowocześnie”.
[7] Teoria, zgodnie z którą pozostawienie bogatym większej ilości pieniędzy przyczyni się do pośredniej poprawy dobrobytu, ponieważ dobra te skapują na resztę społeczeństwa, na przykład przez inwestycje i zwiększanie zatrudnienia (przyp. tłum.).
[8] W 1962 roku Holendrzy zgodzili się, by Papua wróciła pod panowanie Indonezji po przejściowym okresie administracji ONZ i pod warunkiem, że mieszkańcy Papui dostaną kiedyś możliwość wybrania swojej przyszłości. Indonezja przejęła władzę w 1963 roku i ustanowiła „prawo samostanowienia narodów” w 1969 roku. Garstka starszyzny plemiennej, zachęcona obecnością uzbrojonych po zęby indonezyjskich wojsk, głosowała za integracją i terytorium stało się prowincją Indonezji.
Papuańczycy, rasowo i kulturowo różni od mieszkańców wysp na wschód od nich, od tego czasu spierają się o tę „integrację”. Kwestia – która okazuje się coraz bardziej skomplikowana przez niedawne ekonomiczne i polityczne posunięcia – wciąż ropieje.