Inna niż wszystkie - Meredith Adamo - ebook + książka

Inna niż wszystkie ebook

Adamo Meredith

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy śliczna, miła Maddie Price zwierza się dawnej przyjaciółce, Jo-Lynn Kirby, że wpadła w kłopoty, Jo uznaje to za żart. Przecież od paru miesięcy, odkąd wyciekły jej nagie fotki, Jo jest wyrzutkiem społecznym, a całe otoczenie uważa, że zasłużyła na swój los. Nie ma mowy, by koleżanka zwróciła się o pomoc akurat do niej.

Lecz potem Maddie nagle znika.

Wszyscy bez wahania uznają, że dziewczyna po prostu uciekła, jednak Jo nie może wyzbyć się wrażenia, że za jej zniknięciem kryje się coś więcej. By dojść prawdy, musi znów zacząć się obracać w kręgu ludzi, którzy ją odrzucili, a jedyna droga powrotna wiedzie przez Hudsona Harpera-Moore’a, chłopaka, z którym kiedyś flirtowała. Hudson też ma powody, by odnaleźć Maddie, proponuje więc Jo, że będą udawać parę, dzięki czemu dziewczyna ponownie zyska możliwość wstępu do grona znajomych. Jednak ten powrót oznacza, że będzie musiała stawić czoło wszystkiemu, o czym wolałaby zapomnieć: kumplom, którzy ją zdradzili, opiniom, że sama jest sobie winna, i tajemnicom, które zniszczyły jej przyjaźń z Maddie. Próbując odkryć, dlaczego przyjaciółka zniknęła, Jo zaczyna się zastanawiać, kogo tak naprawdę szuka: Maddie czy może dziewczyny, którą sama kiedyś była.

INNA NIŻ WSZYSTKIE to rewelacyjny debiut Meredith Adamo, która wnikliwie analizuje to, jak traktujemy młode kobiety i ich traumatyczne przeżycia przez pryzmat losów dwóch dziewcząt: jednej, która zaginęła, i drugiej, która próbuje się odnaleźć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 462

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

– 1 –

Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja…

Tak przy oka­zji, to tekst mojej matki. Daj­cie tej kobie­cie podwójną whi­sky po dłu­gim dniu w sta­cji tele­wi­zyj­nej, a trzy minuty póź­niej będzie sie­działa po turecku na pod­ło­dze w kuchni z pudłem zdjęć, wygrze­bu­jąc moje naj­lep­sze fotki.

Jojo w wieku czter­na­stu lat, z apa­ra­tem na zębach, ale mimo to piękna, w dia­de­mie na spło­wia­łych od słońca wło­sach.

Joey pięt­na­sto­let­nia, świeżo upie­czona prze­wod­ni­cząca dru­giej klasy, oszo­ło­miona swoją spek­ta­ku­larną wygraną.

Szes­na­sto­let­nia Joles, naj­lep­sza sprze­daw­czyni czerwca w lodziarni Costello, pozu­jąca nieco zbyt dum­nie z cze­kiem bonu­so­wym.

Nie­za­leż­nie od tego, jak czę­sto powta­rzamy tę scenę – a może­cie mi wie­rzyć, robimy to czę­sto – matka ni­gdy nie odbiega od sce­na­riu­sza.

– Mój Boże, Jo-Lynn, spójrz tylko na sie­bie – mawia, a alko­hol pod­kre­śla jej śpiewny akcent z Ten­nes­see. – Zobacz, kim mogła­byś być, gdy­byś się posta­rała.

Cza­sami się bun­tuję, odpo­wia­da­jąc na przy­kład:

– To doprawdy wielka strata, że się nie reali­zuję w kon­kur­sach pięk­no­ści, samo­rzą­dzie szkol­nym oraz prze­my­śle lodziar­skim.

Naj­czę­ściej jed­nak zno­szę jej wyrzuty w mil­cze­niu, aż matka w końcu wzdy­cha, nie ze zło­ścią, tylko z roz­cza­ro­wa­niem, i stwier­dza:

– Nie posta­rasz się. Ni­gdy tego nie robisz. Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ty…

Ma na myśli nie­grzeczne dziew­czyny. Zuchwałe. Trudne pan­nice, które pyskują i się obi­jają, kpią z uło­żo­nych chło­pa­ków, mają­cych uło­żoną przy­szłość, i pry­chają lek­ce­wa­żąco – nie­ko­niecz­nie wred­nie, ale też nie­zbyt miło – gdy inne dziew­częta odważą się zabrać głos na jakiś temat. Wystar­czy dowolny syno­nim do „złej”, taką wła­śnie dziew­czyną jestem.

To zna­czy byłam. Czas prze­szły. Sta­ram się – naprawdę sta­ram – popra­wić albo przy­naj­mniej być mniej paskudna. Lecz pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja polega na tym, że z nie­zwy­kłą łatwo­ścią wszystko zawa­lają.

– Spo­koj­nie – mówię do sie­bie na głos w swoim pokoju. – Wszystko jest dobrze.

Nie pani­kuję. Jesz­cze nie. Nie, teraz pró­buję być wie­lo­za­da­niowa: wci­skam się w czarne leg­ginsy, prze­ko­puję kosz na brudy w poszu­ki­wa­niu w miarę czy­stego swe­tra, dzwo­nię do Milesa Met­calfa, uży­wa­jąc tele­fonu z klapką. (Nie z wyboru, żeby było jasne; to jest „kon­se­kwen­cja moich poczy­nań”). Roz­lega się jeden sygnał. Drugi. Przy trze­cim wycze­suję pal­cami koł­tun z mokrych, splą­ta­nych wło­sów. Przy czwar­tym wyj­muję z kosza golf, buro­zie­lony i dwa roz­miary za duży.

Przy pią­tym wzdy­cham z iry­ta­cją.

– Mój Boże, Miles, możesz ode­brać?

Nie odbiera. Rzu­cam tele­fon na łóżko i słu­cham powi­ta­nia na poczcie gło­so­wej: „Hej, tu Miles Met­calf. Prze­pra­szam, że nie ode­bra­łem, ale skon­tak­tuję się, gdy tylko będę mógł”.

– Elo, tu Jo. – Prze­ci­skam głowę przez golf. – Pil­nie potrze­bu­jesz nowego tek­stu, ziom. „Skon­tak­tuję się”? Co ty, masz dzie­więć­dzie­siąt lat? – Milknę. Pró­buję się uspo­koić. Biorę tele­fon do ręki i dodaję: – Wiem, że pew­nie jesteś już w szkole albo w dro­dze do niej czy coś, ale pil­nie potrze­buję pod­wózki. Zosta­niesz moim boha­te­rem na wieki wie­ków, pozdro, pa.

Zamy­kam tele­fon, a gło­śny stuk klapki nie­po­koi moją kotkę Bazy­lię. Spo­gląda, nie mru­ga­jąc oczami, ze swo­jej grzędy na oknie. Jesz­cze nie zauwa­żyła, że war­stewka lodu pokryła szybę, zasła­nia­jąc widok na zaśnie­żoną ulicę. Bazy­lia jest piękna, ale pod kopułą ma wyłącz­nie biały szum.

Celuję w nią pal­cem.

– Nie osą­dzaj mnie, kocico.

Pani­kuję i mio­tam się tak z powodu zepsu­tego budzika.

No dobra, jest zepsuty w takim sen­sie, że zapo­mnia­łam go wczo­raj nasta­wić, mimo że nagry­zmo­li­łam: „NASTAW BUDZIK!!!” na wście­kle różo­wej kar­teczce i przy­kle­iłam ją do lustra w łazience. Gdy szczot­ko­wa­łam zęby, mia­łam przed oczami to przy­po­mnie­nie i oczy­wi­ście pomy­śla­łam: „Aha, muszę to zro­bić”. A potem tego nie zro­bi­łam.

Ale nie pani­kuję, pamię­ta­cie? Sma­ruję korek­to­rem ogromny pryszcz na bro­dzie, dźwi­gam ple­cak z pod­łogi i wypa­dam na kory­tarz. Bazy­lia śmiga obok mnie na dół po scho­dach, lecz ja za nią nie idę. Naj­pierw muszę zali­czyć naj­waż­niej­szy przy­sta­nek.

– Lee! – Pukam do drzwi pokoju mojego brata. Mate­rac skrzypi, ale nikt nie odpo­wiada. Łomo­czę moc­niej. – Hej, debilu, wiem, że nie śpisz. Potrze­buję pod­wózki do szkoły – szep­czę.

– Co?

– Spóź­ni­łam się na auto­bus – wyja­śniam gło­śniej i otwie­ram drzwi. Wytę­żam wzrok w zaska­ku­ją­cej ciem­no­ści: rolety są opusz­czone, do tego na kar­ni­szu wisi wybla­kły pola­rowy koc. Mru­gam, pró­bu­jąc przy­zwy­czaić wzrok. – Kur­czaki, leżysz na łożu śmierci?

– Boli mnie głowa – odpo­wiada, jakby mówie­nie też spra­wiało mu ból. Jak­bym była zbyt tępa, żeby zauwa­żyć na noc­nym sto­liku otwartą flaszkę naj­lep­szego bour­bona taty. Zie­wa­jąc i się prze­cią­ga­jąc, mój brat dodaje: – Ale prze­żyję.

– To super, bo musimy jechać. – Zer­kam na jego budzik: cztery minuty po siód­mej. To ozna­cza, że mam dwa­dzie­ścia sześć minut do pierw­szego dzwonka, po któ­rym lepiej, żebym już sie­działa w pra­cowni kom­pu­te­ro­wej u pana Cho­pry, bo ina­czej… Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. – Natych­miast.

– Poproś tatę.

– Porzu­cił nas.

– Na zawsze?

– Gorzej. – Opie­ram się o fra­mugę. – Na śnia­da­nie.

To taka tra­dy­cja. Raz na dwa mie­siące tato i jego dawni kum­ple, sze­fo­wie kuchni, spo­ty­kają się w knaj­pie Flo­wer City na cześć minio­nych dni chwały, kiedy to wyta­czali się pijani ze swo­ich restau­ra­cji o pią­tej nad ranem i ruszali na poszu­ki­wa­nie czar­nej kawy i nale­śni­ków.

– Poproś swo­ich przy­ja­ciół – pro­po­nuje Lee. – To zna­czy przy­ja­ciela, w licz­bie poje­dyn­czej.

Nie­grzeczne, ale praw­dziwe.

Nie­stety Miles, jak zawsze nadam­bitny, codzien­nie mel­duje się w szkole godzinę przed cza­sem. Naj­czę­ściej rano wypeł­nia testy na zaję­cia z nauk ści­słych lub ćwi­czy gamy na sak­so­fo­nie bary­to­no­wym. W pozo­stałe dni jada śnia­da­nie – baj­giel jago­dowy na zimno z masłem – w towa­rzy­stwie dyrek­tor Lund.

Ot tak, dla roz­rywki.

Zapewne dzięki temu, że jest liży­dupą, zagwa­ran­tuje sobie pozy­cję naj­lep­szego ucznia i pięt­na­ście tysięcy dola­rów sty­pen­dium „ufun­do­wa­nego dzięki hoj­nemu wspar­ciu Sto­wa­rzy­sze­nia Absol­wen­tów Liceum Culver oraz obser­wa­to­rów takich jak wy, dzię­ku­jemy”, a ja… nie.

Rzecz w tym, że:

– Miles nie wcho­dzi w rachubę. Nie możesz choć raz cze­goś dla mnie zro­bić, Lee? Ni­gdy o nic nie pro­szę. – Szybko dodaję: – Poza pod­wózką od czasu do czasu.

– Nie ma mowy. – Kła­dzie się na brzu­chu. – To nie moja wina, że jesteś…

– Jaka jestem? – odpo­wia­dam, jak­bym rzu­cała mu wyzwa­nie. „No dawaj, spró­buj”.

Lee pod­nosi głowę powol­nym, zbo­la­łym ruchem. Przy­gląda mi się przez chwilę. Pia­skowe włosy ma przy­klap­nięte z jed­nej strony, a jego oczy błysz­czą szkli­ście w mroku sypialni. Po chwili znów składa głowę na poduszce.

– Zamknij za sobą drzwi, pro­szę.

Mogła­bym się z nim kłó­cić. Powie­dzieć: „Nie uda­waj, że na­dal jestem jedyną porażką w tej rodzi­nie”. Ale mam za mało czasu. Wycho­dzę, uno­sząc środ­kowe palce i zosta­wia­jąc drzwi sze­roko otwarte. Wołam jesz­cze z pode­stu scho­dów:

– Na szczę­ście mam plan awa­ryjny!

Dobrze, że nie wie, na czym ten plan polega. Wpa­dam do kuchni, w któ­rej wisi gęsty gorzki aro­mat poran­nej kawy taty, i zgar­niam z blatu klu­czyki do samo­chodu Lee. To, że czte­ro­krot­nie obla­łam egza­min na prawko, nie ozna­cza, że nie potra­fię pro­wa­dzić auta. Ozna­cza tylko, że nie jestem w tym zbyt dobra. Głów­nie w par­ko­wa­niu rów­no­le­głym i skrę­tach w lewo, ale komu to potrzebne?

Z całą pew­no­ścią dam radę prze­je­chać trzy kilo­me­try do Culver.

Bazy­lia wycho­dzi za mną do przed­po­koju i miau­czy, jakby kpiła: „Taaa, jasne”.

– Dam radę, kocie. – Kładę klu­czyki na kon­soli obok por­tre­to­wego zdję­cia Lee wyko­na­nego na zakoń­cze­nie liceum. Wygląda jak praw­dziwy złoty chło­pak: nie­ska­zi­telny smo­king, błysk w oku i lśniący biały uśmiech, uka­zu­jący dołki w policz­kach.

Za to mój por­tret nie nadaje się do wysta­wie­nia. Trzy­mam jego kopię w szu­fla­dzie biurka, czę­ściowo ukrytą pod gar­ścią spi­na­czy, trzema prze­ter­mi­no­wa­nymi kon­do­mami i pomiętą torebką zioła, którą wysę­pi­łam od Cody’ego For­sy­the’a zeszłej jesieni, kiedy jesz­cze z nim roz­ma­wia­łam.

Kiedy w ogóle z kim­kol­wiek roz­ma­wia­łam.

– Wszystko dobrze… – zapew­niam się cicho.

Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja: powta­rzamy sobie kłam­stwa, aż zaczy­nają brzmieć jak prawda. Sznu­ruję buty: wszystko jest dobrze. Zapi­nam kurtkę pod brodę, a sztuczne futerko łasko­cze mnie w nos: wszystko dobrze. Otwie­ram drzwi i moim oczom uka­zuje się… śnieżny zimowy pora­nek?

– O kurde!

Śnieg pada wiel­kimi, cięż­kimi płat­kami, a niebo wygląda jak żół­to­czarny siniak – jest rów­no­cze­śnie jasne i ciemne. Boże broń, by wła­dze okręgu ogło­siły dzień wolny z powodu śnie­życy. To efekt uboczny sro­gich zim w Roche­ster – jeste­śmy na nie zbyt dobrze przy­go­to­wani. Pługi śnieżne, pia­skarki, nie­za­słu­żona pew­ność sie­bie za kół­kiem…

Bazy­lia znów miau­czy: „No to powo­dze­nia, kre­tynko!”.

Ale jakie mam wyj­ście? Zadzwo­nić do Milesa jesz­cze z milion razy? Albo gorzej jesz­cze, do mojej matki do Chan­nel 12 i przy­znać, że znowu zawa­li­łam, potwier­dza­jąc, że jestem dokład­nie taką dziew­czyną, za jaką mnie uważa?

Mowy nie ma.

Ruszam i szyb­kim ruchem się­gam po klu­czyki. Za szyb­kim. Spa­dają na pod­łogę, a ja z roz­pędu wycho­dzę z pustymi rękami. Wzdy­cham, klnąc pod nosem, ale kiedy się odwra­cam…

– Tego szu­kasz? – Lee podzwa­nia klu­czy­kami trzy­ma­nymi w ręku. Choć jego twarz ma odcień zie­lon­ka­wej bieli, udaje mu się krzywo uśmiech­nąć, gdy stwier­dza: – Spryt­nie, Jo.

A potem zatrza­skuje mi drzwi przed nosem.

Siła ude­rze­nia wstrząsa witra­żo­wym oknem. Klapka we wrzutce na pocztę unosi się i po chwili opada. A mnie ogłu­sza tak, że nawet nie prze­myka mi przez myśl, by się­gnąć do gałki w drzwiach, dopóki nie roz­lega się głu­chy stuk zamy­ka­nego rygla.

Walę czo­łem w szybę.

– No to klops.

– Dasz radę!

Odchy­lam głowę do tyłu. Każ­dego innego dnia mogła­bym zażar­to­wać z tej sytu­acji. „Rany, ale bły­ska­wiczna akcja, ha, ha”. Ale nie dziś. Dziś wypusz­czam powie­trze z płuc, a mój oddech for­muje obłok na mro­zie, i robię jedyną rzecz, któ­rej sta­ram się ni­gdy, przeni­gdy nie robić: spo­glą­dam na drugą stronę ulicy.

Niczym obiek­tyw, wyostrza­jący się na wła­ści­wym punk­cie, mój wzrok pada na śliczną, miłą Mad­die Price.

Stoi pod ostat­nią włą­czoną latar­nią uliczną, a złoty pro­mień oświe­tla ją i – co naj­waż­niej­sze – jej durną białą toyotę prius. W jed­nej okry­tej ręka­wiczką dłoni trzyma zmiotkę do śniegu, drugą przy­ci­ska tele­fon do ucha.

– Prze­cież się zgo­dzi­łam. – Jej słowa led­wie sły­chać, ale ton ma ostry. Może jest ziry­to­wana.

Chrza­nić to. Teraz chi­cho­cze. Pew­nie roz­ma­wia z Codym. Cho­dzą ze sobą od trzech mie­sięcy? Czte­rech? Tak się prze­chwala, że jest naj­lep­szym chło­pa­kiem na ziemi, jakby była pierw­szą dziew­czyną, która się kie­dy­kol­wiek zako­chała. Nie­ważne, że ani jedno jej słowo nie jest prawdą.

Wierz­cie mi, znam praw­dzi­wego Cody’ego For­sy­the’a. Pew­nego dnia Mad­die też go pozna.

Lecz teraz mówi:

– Do zoba­cze­nia nie­długo.

I, koń­cząc roz­mowę, uśmie­cha się z roz­ma­rze­niem.

Dosko­nała oka­zja, by zawo­łać:

– Mad­die!

Zasko­czona szybko zerka w moją stronę, ale rów­nie szybko odwraca wzrok. Gdy­bym miała zga­dy­wać, powie­dzia­ła­bym, że pomy­ślała: „Eee, a ta czego chce?”. Pędzę w jej stronę po zaśnie­żo­nym chod­niku.

Staje do mnie ple­cami, zmia­ta­jąc ostat­nią war­stwę puchu z przed­niej szyby. Pew­nie chęt­nie by mnie igno­ro­wała przez całą wiecz­ność, ale nie­stety śli­zgam się na lodzie i z impe­tem wpa­dam w bagaż­nik jej auta, nie­mal się wywra­ca­jąc, co obiek­tyw­nie jest zabawne, ale ona się nie śmieje. Ani nie uśmie­cha. Nawet nie mruga.

Kiwam do niej głową, łapiąc pion.

– Co sły­chać?

– Zgu­bi­łaś się? – Strząsa pła­tek śniegu z policzka, jakby już się mną znu­dziła.

– Och, nie. Miesz­kam tu. – Wska­zuję kciu­kiem za plecy.

– Żar­to­wa­łam.

– Jasne. Ja też żar­to­wa­łam. – Par­skam wymu­szo­nym śmie­chem. Ona nie jest wcale roz­ba­wiona. – Widzisz, żart polega na tym, że jeste­śmy sąsiad­kami, więc…

– Chcesz cze­goś, Jo? – Mad­die krzy­żuje ramiona na piersi. Wstrząsa nią dreszcz. Mroźne powie­trze zabar­wiło jej twarz na bole­sny różowy kolor. Koniuszki uszu ma jesz­cze ciem­niej­sze. Jej dzi­siej­szy strój – dopa­so­wane spodnie, botki do kostek, miękki kre­mowy swe­ter pod roz­pię­tym weł­nia­nym płasz­czem – wygląda zarówno mod­nie, jak i prak­tycz­nie.

– Wyglą­dasz jak z cho­ler­nego kata­logu L.L. Bean – wyrywa mi się.

– To chcia­łaś mi powie­dzieć?

– Tak. A wła­ści­wie nie. Mogę się z tobą zabrać? Zamie­rza­łam zwę­dzić samo­chód brata, ale…

Mówię w ten spo­sób: „Jesteś moją jedyną nadzieją”. Mad­die też o tym wie. Zna na pamięć roz­kład jazdy auto­bu­sów z cza­sów przed praw­kiem, więc rozu­mie, że bez jej pomocy się spóź­nię. Wzdy­cha z roz­draż­nie­niem, ale dała­bym sobie głowę uciąć, że nie­chęć w tych lodo­wa­to­błę­kit­nych oczach top­nieje. Zde­cy­do­wa­nie jej ciało się roz­luź­nia. Jestem pewna, że…

– Nie.

Tak jakby par­skam śmie­chem.

– Słu­cham?

Mad­die robi wielki krok w moją stronę. Sto­imy tak bli­sko, że widzę w kąciku jej ust smugę różo­wego błysz­czyka. Czuję per­fumy o zapa­chu kwiatu poma­rań­czy. Jest dobre dwa­na­ście cen­ty­me­trów wyż­sza ode mnie, ale się nie kulę. Co to to nie.

Nawet gdy oświad­cza z uśmie­chem tak sze­ro­kim, że nie­mal dzieli jej twarz na pół:

– Nie, Jo. Ni­gdy.

Sto­imy tak – w mil­cze­niu i bez­ru­chu – wyda­wa­łoby się, że przez całą wiecz­ność. W końcu zakła­dam zamar­z­nięty lok za ucho i stwier­dzam:

– Strasz­nie to podłe.

– Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łaś. – Mad­die z tru­dem otwiera drzwi auta, wal­cząc z podmu­chem wia­tru, który poru­sza jej deli­kat­nie falo­wa­nymi wło­sami. – Nie żebym była wredna, ale dla­czego mia­ła­bym ci w czym­kol­wiek poma­gać?

– Dla­tego, Mad­die.

Jestem bez­wstydna. Zmu­szam ją, by przy­po­mniała sobie, jak ta sytu­acja – my dwie, razem, gada­jące na chod­niku – wyda­wała się zupeł­nie nor­malna led­wie kilka lat temu. Wiem, że ona też to pamięta.

Przez sekundę się waha – jej zło­śliwy uśmiech bled­nie, a mię­dzy brwiami poja­wia się lekka zmarszczka.

W końcu to śliczna, miła Mad­die Price. Nie chcia­łam, by to okre­śle­nie do niej przy­lgnęło. Prze­śla­do­wało ją aż do ostat­niej klasy. Ale nie zruj­no­wało jej życia i nie jest kłam­liwe. Dziew­czyna ma dosko­nałą fre­kwen­cję, świetne oceny, nie­mal zagwa­ran­to­wane przy­ję­cie na NYU1. Dodajmy do tego chło­paka, który jest gwiazdą fut­bolu, i popu­lar­nych przy­ja­ciół, a ujrzymy obraz dokład­nie odpo­wia­da­jący ocze­ki­wa­niom.

Nikt się dwa razy nie zasta­na­wia nad taką dziew­czyną.

Mad­die potrząsa głową, jakby pró­bo­wała pozbyć się tej wła­śnie myśli, i opada na fotel kie­rowcy.

– Powo­dze­nia z szu­ka­niem trans­portu.

– Mad­die, pocze­kaj. – Blo­kuję drzwi nogą. – Wiesz, że nie mogę się spóź­nić. Po pro­stu nie mogę.

Wygina usta.

– A to dla­czego?

Pyta­nie reto­ryczne. Od sze­ściu tygo­dni jestem na warun­ko­wym i jakoś wszy­scy o tym wie­dzą. A spóź­nie­nie ozna­cza dodat­kowy tydzień do mojego wyroku, który powi­nien się skoń­czyć jutro, gdy ukażą się oceny za pierw­szy semestr, więc naprawdę nie mogę się spóź­nić.

– Na Boga, Mad­die, chcesz, żebym bła­gała? Pro­szę bar­dzo. – Opa­dam na kolana i sze­roko roz­kła­dam ramiona. – Wiesz, że ni­gdy bym nie pro­siła, gdy­bym nie była zroz­pa­czona, ale nie mam…

Trza­ska drzwiami. Dźwięk nie­sie się echem po ulicy i prze­nika mnie aż do kości.

Czyli tak to się skoń­czy: Mad­die odje­dzie, ja zostanę sama.

Ale naj­pierw otwiera okno i wysta­wia przez nie głowę, wokół któ­rej wście­kle wiruje śnieg.

– Ani tro­chę ci nie współ­czuję – oznaj­mia ze śmier­telną powagą. – Sama jesteś sobie winna.

Znów par­skam śmie­chem, ale tym razem to boli. Mocno. Obda­rzyw­szy mnie ostat­nim uro­czym uśmie­chem, Mad­die rusza spod kra­węż­nika.

Coś gorą­cego szczy­pie mnie pod powie­kami. Nie będę pła­kała. Ja ni­gdy nie pła­czę. Nawet wtedy, gdy mia­łam dzie­więć lat, potknę­łam się na chod­niku, upa­dłam i oblu­zo­wa­łam przed­nie zęby, a usta wypeł­niła mi krew. Ani w cza­sie zeszłych waka­cji, kiedy prze­bi­łam sobie stopę zardze­wia­łym gwoź­dziem, ani wcze­śniej­szego lata, gdy chłopcy się upili i powie­dzieli, że to oni wydra­pali kie­dyś moje imię na pisu­arze, i dla­czego nie wylu­zuję, prze­cież to tylko żart, no nie?

Zatem nie. Przez Mad­die Price też się nie roz­kleję.

Zamiast tego wstaję. Otrze­puję top­nie­jący śnieg z mokrych, zmar­z­nię­tych kolan.

I z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn przy­po­mi­nam sobie kolejne zdję­cie – to, któ­rego moja mama nie może ni­gdy zoba­czyć.

Zostało zro­bione ostat­niej jesieni, pod koniec paź­dzier­nika. W noc ogni­ska na plaży w parku Durand East­man. Na tej fotce jestem ubrana w obci­słe dżin­sowe szorty, zno­szone białe trampki i czarną bluzę na zamek, która nie należy do mnie. Wystar­czyłby spo­sób, w jaki prze­chy­lam głowę, pre­zen­tu­jąc malinkę na łuku szyi, ale znacz­nie gor­szy jest mój uśmiech. Prze­korny. Kokie­te­ryjny. Jak­bym już wtedy wie­działa wię­cej, niż nie­które dziew­czyny się kie­dy­kol­wiek dowie­dzą.

A gówno wie­dzia­łam.

Zwłasz­cza tego, że gdy nocne niebo wypełni się gwiaz­dami, gdy ogni­sko będzie z sykiem doga­sało, a we wszyst­kich tele­fo­nach roz­le­gnie się dźwięk powia­do­mie­nia: SZEŚĆ NOWYCH ZDJĘĆ, nagle stanę się naj­gor­szą wer­sją sie­bie: sie­dem­na­sto­let­nią Jo, wyrzut­kiem.

Ale pew­nie na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja. Zawsze dostają to, na co zasłu­gują.

Rozdział 2

– 2 –

Po nie­ca­łych pię­ciu minu­tach tracę czu­cie w pal­cach. Minutę póź­niej śnieg wsy­puje mi się do butów. Po kolej­nych dwóch skrę­cam na rogu koło sklepu ryb­nego i wpa­dam w poślizg na lodzie, dla rów­no­wagi chwy­ta­jąc się znaku na przy­stanku auto­bu­so­wym i szep­cząc:

– Kur­de­kur­de­kurde.

Nie muszę szep­tać. W pobliżu nikogo nie ma. Nawet plac po dru­giej stro­nie ulicy jest opu­sto­szały, od ban­ko­matu aż po 7-Ele­ven, gdzie wraz z chło­pa­kami – kiedy jesz­cze byli moimi kum­plami – wpa­da­li­śmy po prze­ką­ski. Zawsze kupo­wa­łam ten sam zestaw: kra­kersy, paczkę suro­wych cyna­mo­no­wych bułe­czek i kar­ton socz­ków Capri Sun.

Czuję ukłu­cie w sercu. Bra­kuje mi takich dro­bia­zgów. Tego, jak opróż­nia­łam sześć socz­ków jeden po dru­gim. Jak otwie­ra­li­śmy opa­ko­wa­nie bułe­czek i zgar­nia­li­śmy lukier pal­cami. Jak nie­mal się dła­wi­li­śmy, pró­bu­jąc powstrzy­mać śmiech, bo byli­śmy głupi, upa­leni i zupeł­nie nic nie mogło nas dotknąć.

Cyfrowy wyświe­tlacz na banku zmie­nia się z minus sied­miu stopni na siódmą dwa­dzie­ścia jeden.

Ukłu­cie w sercu staje się moc­niej­sze. Pełne zło­ści. Prze­dłu­że­nie okresu warun­ko­wego jest już pewne, podob­nie jak satys­fak­cja Mad­die. Oczyma wyobraźni widzę, jak zarzuca ramiona na pie­go­watą szyję Cody’ego i szep­cze, muska­jąc ustami jego ucho: „Jo łatwo pada na kolana, co nie?”.

Za moim ple­cami roz­lega się klak­son. Wyj­muję rękę z kie­szeni, gotowa poka­zać środ­kowy palec, ale klak­son znów robi „biiip-biiip”. Przy­go­to­wana na awan­turę zaglą­dam w otwarte okno i widzę…

– Mój boha­te­rze!

Miles Met­calf uśmie­cha się, wci­ska­jąc język w prze­rwę mię­dzy gór­nymi jedyn­kami.

– Pochle­biasz mi.

– Tylko gdy na to zasłu­żysz, a zasłu­gu­jesz, ziom.

Wzru­sza ramio­nami, lekko zawsty­dzony.

– Posy­py­wa­łem solą chod­nik przed domem sąsia­dów. To starsi, sym­pa­tyczni ludzie. Ale odsłu­cha­łem twoją wia­do­mość przed wyjaz­dem i domy­śli­łem się, że zapo­mnia­łaś tele­fonu, więc poje­cha­łem trasą… – Milk­nie na widok mojej miny. – Prze­pra­szam. Za dużo paplę. Wsia­daj!

Cią­gnę za klamkę i z samo­chodu wypa­dają dwie puste puszki po red bullu. Na pod­ło­dze leży kolej­nych dzie­sięć, a na sie­dze­niu kil­ka­na­ście poła­ma­nych cukier­ków w kształ­cie serc.

– Prze­pra­szam za bała­gan. – Zgar­nia okru­chy na dłoń, a potem się gapi, jakby pytał: „Co mam zro­bić z gar­ścią poła­ma­nych serc?”. W końcu rzuca je na tylne sie­dze­nie.

– Bez urazy – mówię, wsia­da­jąc i roz­ko­pu­jąc stertę puszek – ale czy twój samo­chód kie­dyś wyglą­dał ina­czej?

Marsz­czy brwi, lecz nie opo­nuje. Nie mia­łoby to sensu. Jego orga­nizm funk­cjo­nuje na cukrze i kofe­inie. Miles nosi w kie­sze­niach kilka paczek kwa­śnych żel­ków, a napoje ener­ge­tyczne żło­pie jak wodę. Jeśli coś może pod­nieść mu tętno i/lub zabar­wić język na nie­bie­sko, na pewno to pochło­nie.

Z uchwytu na kubek wyj­muję cukierka Star­burst, odwi­jam z papierka i wsu­wam do ust.

– Jedź szybko – pona­glam. Czeka, aż zapnę pas, i rusza z pośli­zgiem, zaci­ska­jąc pobie­lałe palce na kie­row­nicy, która nie­mal wyrywa mu się z rąk. Ner­wowo łapię za uchwyt nad drzwiami. – Ale też bez­piecz­nie…

– Sorki, sorki, sorki. – Wci­ska pul­sa­cyj­nie hamu­lec, dopóki opony znów nie odzy­skują przy­czep­no­ści, i wypusz­cza powie­trze z płuc. – Nie­źle jak na pierw­szy raz, co?

Kradnę kolej­nego star­bur­sta.

– Pierw­szy raz?

– Pierw­szy raz w takich warun­kach pogo­do­wych. Zima była łagodna, więc… – Miles milk­nie i się czer­wieni. Chło­pak ma kosz­marną skłon­ność do rumień­ców. Pro­wo­kują go naj­mniej­sze dro­bia­zgi: zła odpo­wiedź na teście, rude dziew­czyny z grzywką, sama wzmianka o seksie.

Gdy czy­ta­li­śmy Romea i Julię w dzie­wią­tej kla­sie, pan Hardy pozwo­lił nam obej­rzeć adap­ta­cję fil­mową pod warun­kiem, że zacho­wamy spo­kój w tej mili­se­kun­dzie, w któ­rej widać piersi Julii. Więk­szość chło­pa­ków śli­niła się w ocze­ki­wa­niu na tę scenę. Ale nie Miles. Ner­wowo kiwał nogą, stu­ka­jąc w ławkę, i ści­skał ołó­wek w mor­der­czym chwy­cie, nie­mal łamiąc go na pół.

Tuż przed sceną, gdy w ocze­ki­wa­niu pochy­li­li­śmy się na krze­słach, Cody mruk­nął:

– Już po wszyst­kim, gościu.

I Miles uniósł wzrok ide­al­nie we wła­ści­wym (niewła­ści­wym?) momen­cie. Natych­miast spu­ścił głowę, total­nie zaże­no­wany, ale nie dość szybko. Zoba­czył.

Gorzej – wszy­scy widzie­li­śmy, że zoba­czył.

Zgo­to­wa­li­śmy mu pie­kło. Chło­paki chi­cho­tały, kopały jego krze­sło, prze­rzu­cały się jego ołów­kiem. Ja postu­ka­łam go pal­cem w ramię i spy­ta­łam teatral­nym szep­tem:

– O mój Boże, sta­nął ci?

Pró­bo­wał coś powie­dzieć, wydu­sić zaprze­cze­nie, ale z jego ust nie wydo­był się żaden dźwięk. Jak nazywa się głę­boka czer­wień? Pur­pura? Szkar­łat? Tak mocno pło­nęła mu twarz. A my wszy­scy – ja i chło­paki, moje chło­paki, któ­rych uwa­ża­łam za kum­pli – śmia­li­śmy się do roz­puku z bied­nego, nie­śmia­łego, nie­win­nego Milesa.

A teraz pro­szę bar­dzo! Oto ja i on, który jako jedyny pozo­stał przy mnie, kiedy ostat­niej jesieni wszystko się ryp­nęło. Mój przy­ja­ciel, w licz­bie poje­dyn­czej.

Szczy­pię go w poli­czek.

– Czuję się zaszczy­cona, że twój pierw­szy raz odbył się ze mną.

– Taa, jasne. – Odtrąca moją rękę. – Uwa­żasz, że jesteś zabawna, prawda?

– Bo jestem. Szkoda, że wszy­scy nie są tacy zabawni jak ja.

Miles par­ska śmie­chem. Odgar­nia loki, przy­kle­pane przez weł­nianą czapkę. Chyba chciałby coś powie­dzieć, ale słowa zamie­rają mu na ustach. To mu się czę­sto zda­rza: nasze prze­ko­ma­rza­nie rwie się, co i rusz prze­cho­dząc w smutną, przy­gnę­bia­jącą ciszę.

– Buuu – buczę z roz­cza­ro­wa­niem. I to jest żart. Serio.

Mil­cze­nie wisi mię­dzy nami, gdy Miles wjeż­dża do tunelu. Kiedy wyła­niamy się po dru­giej stro­nie, w oddali rysuje się kon­tur mia­sta, postrzę­piony i szary na tle ciem­niej­szego nieba. Śnieg wkrótce straci swój urok, ale teraz wygląda to cał­kiem pięk­nie.

To zna­czy na­dal nie zno­szę Roche­ster. Zawsze miesz­ka­łam tylko tu i bar­dzo chcę się stąd wyrwać. Z całego serca.

Ale cza­sami sobie wyobra­żam, jak by to było zostać.

Wtedy myślę o śniegu pada­ją­cym powoli w zimowe poranki takie jak ten, kiedy wydaje się, że świat zamarł. Tak jak­bym mogła po pro­stu… ode­tchnąć. A potem przez sześć mie­sięcy niebo jest bez­u­stan­nie szare albo sły­szę, jak ktoś mówi: „Widzisz tę dziew­czynę? To jej gołe fotki…”.

Mój wzrok pada na zegar na tablicy roz­dziel­czej.

– Miles, muszę cię o coś popro­sić.

Jego gęste brwi uno­szą się odro­binę, a ja pró­buję uśmiech­nąć się uro­czo, nawet bez­rad­nie.

Wska­zuję na pręd­ko­ścio­mierz i suge­ruję:

– Możesz tro­chę przy­ci­snąć?

Kosz­tuje go to co naj­mniej dzie­sięć lat życia, ale pędzi, prze­kra­cza­jąc dopusz­czalny limit o całe osiem kilo­me­trów na godzinę, prze­jeż­dża­jąc nie na jed­nym, ale dwóch żół­tych świa­tłach, by dowieźć nas do Culver minutę przed cza­sem.

Wyska­kuję, nim samo­chód się cał­kiem zatrzyma.

– Jesz­cze­raz­dzię­ki­za­po­dwózkę!

– Co? – Miles wal­czy z zapię­ciem pasa. – Pocze­kaj!

Nie mam czasu na cze­ka­nie. Bie­gnę przez oblo­dzony dzie­dzi­niec i wpa­dam do szkoły przez wyj­ście ewa­ku­acyjne obok sali muzycz­nej. Przy­tłu­miony hałas – bęb­nie­nie w pia­nino, zawo­dze­nie skrzy­piec, ośli­niony jęk puzonu – ozna­cza, że nikt się tu nie będzie krę­cił.

Świet­nie, uniknę spo­tka­nia z dyrek­tor Lund. Co rano wita stu­den­tów przy głów­nym wej­ściu w towa­rzy­stwie innych pra­cow­ni­ków z trzesz­czą­cymi krót­ko­fa­lów­kami przy­pię­tymi do pasków. Założę się, że gdyby mnie teraz zoba­czyła, posła­łaby mi ten chłodny, pewny sie­bie uśmiech i rzu­ciła:

– Suge­ruję, żebyś się pospie­szyła, Kirby.

Spie­szę się, spie­szę.

Skrę­cam w lewo, w skrzy­dło dla ostat­nich klas, i wpa­dam do pra­cowni kom­pu­te­ro­wej w tej samej sekun­dzie, w któ­rej roz­lega się dzwo­nek. Byłoby to impo­nu­jące doko­na­nie, gdy­bym gło­śno nie łup­nęła drzwiami o ścianę. Pan Cho­pra zerka na mnie znad oku­la­rów bez opra­wek, przy­ci­ska­jąc mar­ker do bia­łej tablicy.

Cichutko zamy­kam za sobą drzwi.

– Prze­pra­szam.

– Dzię­kuję, że zaszczy­ci­łaś nas swoją obec­no­ścią – komen­tuje nauczy­ciel i wraca do ryso­wa­nia swo­jego auto­por­tretu. – Usiądź. I posta­raj się nie zro­bić sobie krzywdy, dobrze?

Strze­lam do niego z palca jak z pisto­letu, mru­żąc oko i klą­ska­jąc języ­kiem, a potem wcho­dzę pro­sto w sto­lik z dru­karką. Nikt nie jest na tyle uprzejmy, by uda­wać, że tego nie zauwa­żył. Nie bliź­niaki, Kyle i Tyler Spen­cer z iden­tycz­nymi uśmie­chami na twa­rzach. Nie April Kirk, która prze­szywa mnie złym wzro­kiem spod ogni­sto­ru­dej grzywki.

Nie Hud­son Har­per-Moore.

Śle­dzi każdy mój krok w stronę ostat­niego rzędu ławek, w któ­rym sie­dzimy prze­dzie­leni pustym krze­słem. Prze­żuwa pla­sti­kowe mie­sza­dełko z kawy na wynos, ale bez­sprzecz­nie pró­buje ukryć uśmiech. Spo­sób, w jaki mie­rzy mnie wzro­kiem, jak unosi kącik ust…

Poru­szam war­gami, żąda­jąc bez­gło­śnie: „Prze­stań”.

Ale on nie prze­staje.

Odchyla się na tyl­nych nogach krze­sła i mówi tak, bym tylko ja usły­szała:

– Mocne wej­ście…

Kładę rękę mię­dzy jego łopat­kami i naci­skam w dół. Udaje mu się wypro­sto­wać, nim się wywróci, ale krze­sło gło­śno stuka meta­lo­wymi nogami o lino­leum.

Pan Cho­pra odsuwa się od tablicy.

– Dla­czego na­dal sto­isz, Jo?

– To nie ja!

– Dla­czego na­dal sto­isz? – powta­rza. Sia­dam. Nauczy­ciel wygląda dokład­nie tak jak jego kre­sków­kowy por­tret: ramiona sple­cione na piersi, usta zaci­śnięte w cienką linię, ponury, ale nie groźny. – Wszystko w porządku?

– Tak, pora­dzi­łam sobie. – To nie miał być żart, ale Hud­son przy­kłada wierzch dłoni do ust, tłu­miąc śmiech. Zrzu­cam kurtkę z ramion, bo nagle robi mi się gorąco. – Zamknij się, Hud­son.

Chło­pak wyciąga ramię i wspiera je o opar­cie pustego krze­sła.

– Prze­pra­szam, czy ja coś mówi­łem?

– O, nie. Nie zamie­rzam pro­wa­dzić z tobą tej gry.

– Jakiej gry? – Prze­krzy­wia głowę, ucie­le­śnie­nie nie­win­no­ści, a pasmo ciem­nych dłu­gich wło­sów wymyka mu się zza ucha. Pod tym kątem dosko­nale widzę jego twarz – piegi roz­sy­pane na nosie, cie­płe brą­zowe oczy ze zło­ci­stymi plam­kami, małą bli­znę na gór­nej war­dze.

A potem ma czel­ność się do mnie uśmiech­nąć.

Hud­son nie jest wcale okropny. Miło się na niego patrzy i to w grun­cie rze­czy przy­zwo­ity gość, ale się nie przy­jaź­nimy. Już nie. No dobra, być może raz (albo dwa) przy­jaź­ni­li­śmy się dość bli­sko, ale ogni­sko, nudesy, wszel­kie przy­kre następ­stwa szyb­ciutko wszystko mię­dzy nami zabiły.

Choć on ni­gdy nie sta­wiał mnie pod prę­gie­rzem jak reszta tych dup­ków.

Ale mimo to jest cho­ler­nie iry­tu­jący.

– Wiesz co? – Pro­stuję oba środ­kowe palce. – Jesteś trze­cią osobą, któ­rej dziś to poka­zuję, ale teraz robię to z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Dzięki. – Po raz kolejny maskuje uśmiech, tym razem popi­ja­jąc kawę, jakby wygrał tę rundę gry, w któ­rej podobno w ogóle nie bie­rze udziału. Tej, dzięki któ­rej doro­bi­li­śmy się jako para tytułu Naj­go­ręt­szego Flirtu.

Tej, w któ­rej ja już nie mogę uczest­ni­czyć.

Kładę dło­nie pła­sko na bla­cie stołu i prze­ka­zuję mu wia­do­mość ruchem warg. Krztusi się kawą i wypluwa resztki do kubka. Wycie­ra­jąc brodę, zwraca się do nauczy­ciela:

– Panie pro­fe­so­rze, Jo wła­śnie kazała mi się p…

– Dwie minuty. – Cho­pra ści­ska nasadę nosa. – Zostały tylko dwie minuty.

– Co jest za dwie…? – zaczy­nam.

Hud­son obraca moni­tor w moją stronę.

NIE ZAPO­MNIJ!! Dziś ostatni dzień skła­da­nia apli­ka­cji na staż uczniow­ski.

Poda­nia otrzy­mane po 11:59 pią­tego lutego zostaną zwró­cone bez roz­pa­trze­nia. Bez wyjąt­ków i dodat­ko­wych ter­mi­nów!

W celu uczcze­nia tego eks­cy­tu­ją­cego wyda­rze­nia dyrek­tor Lund zapra­sza ostat­nie klasy do sali gim­na­stycz­nej pod­czas pierw­szej prze­rwy na SPE­CJALNĄ NIE­SPO­DZIANKĘ ufun­do­waną przez absol­wen­tów-men­to­rów! Zostaną podane lek­kie prze­ką­ski.

Obec­ność obo­wiąz­kowa ☺

Osu­wam się na krze­śle, aż mój tyłek wystaje poza sie­dzi­sko.

– Ten uśmie­szek ze mnie szy­dzi.

– Ze mnie też – mam­ro­cze Hud­son.

Staż uczniow­ski to doroczny pro­gram men­tor­ski, w któ­rym dobiera się w pary absol­wen­tów Culver oraz naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych mło­dych lide­rów. (Ow­szem, ścią­gnę­łam tę frazę z ulotki przy­kle­jo­nej we wszyst­kich kabi­nach toa­le­to­wych w budynku). Od „bez­cen­nego doświad­cze­nia zawo­do­wego” po cudne, słod­kie nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów ten pro­gram to mokry sen naj­lep­szych uczniów naj­lep­szej szkoły w rejo­nie.

Choć mimo wytłusz­czo­nych KAPI­TA­LI­KÓW oraz dwóch (!!) wykrzyk­ni­ków rze­czy­wi­ście zapo­mnia­łam o osta­tecz­nym ter­mi­nie – ale mia­łam słuszny powód.

A mia­no­wi­cie taki, że gówno mnie to obcho­dzi.

– Dobra, dzie­ciaki – mówi Cho­pra po spraw­dze­niu obec­no­ści i jakimś cudem brzmi to jak zakoń­cze­nie zajęć. Roz­lega się szu­ra­nie krze­seł i zapi­na­nie zam­ków bły­ska­wicz­nych. A potem jakby po namy­śle nauczy­ciel dodaje: – Jo, możesz chwilkę zostać?

– A muszę? – pytam. Jego mina ozna­cza, że tak. Gdy sala pusto­szeje, pod­cho­dzę do jego biurka, biorę dłu­go­pis i rysuję rzą­dek smut­nych buziek na liście obec­no­ści. – Co to za spe­cjalna nie­spo­dzianka?

– Spo­tka­nie i przy­wi­ta­nie z men­to­rami – wyja­śnia. Ostat­niej smut­nej buźce dodaję zmarsz­czone brwi i jest teraz naj­smut­niej­sza i naj­bar­dziej wście­kła ze wszyst­kich. Pan Cho­pra zabiera mi dłu­go­pis. – Jo, spóź­niasz się z lay­outem.

– Jakim lay­outem? – Udaję, że nie wiem, o czym mówi. Cho­dzi mu oczy­wi­ście o lay­out księgi pamiąt­ko­wej dla ostat­nich klas, mój pro­jekt zali­cze­niowy w tym seme­strze. Moż­liwe, że mia­łam go oddać dwa tygo­dnie temu.

– I jesteś mi winna sześć mini­pro­jek­tów. Sześć. Musia­łem… – Cho­pra milk­nie i stuka dłu­go­pi­sem w kla­wia­turę. – Conti popro­sił o twoje port­fo­lio.

Żołą­dek mi się skręca ze stra­chu.

– Co? Dla­czego?

Wiem dla­czego. Pan Conti, zastępca dyrek­tora i wrzód na tyłku, spra­wuje nad­zór nad moim okre­sem warun­ko­wym. Przez ostat­nie sześć tygo­dni prze­strze­ga­łam wszel­kich usta­leń i zasad. Żad­nych spóź­nień, zosta­wa­nia po lek­cjach, inter­wen­cji admi­ni­stra­cyj­nych. Jutro mamy się spo­tkać w spra­wie zakoń­cze­nia mojej kary.

Zakoń­cze­nia jej!

– Powie­dzia­łem mu, że muszę prze­kon­wer­to­wać for­mat pliku, by go wysłać, ale że dostar­czę go do środy. – Każde słowo wyma­wia powoli i sta­ran­nie. Z naci­skiem. Dodaje cicho: – Nie mogę cię dłu­żej kryć, Jo.

– Nie, wiem. Wiem. – Ruszam do drzwi. – To będzie naj­lep­sze port­fo­lio, jakie pan…

– Zmy­kaj – prze­rywa mi.

Chęt­nie sto­suję się do pole­ce­nia.

Rozdział 3

– 3 –

Pro­blem w tym, że nie skoń­czę port­fo­lio do środy. Ponie­waż nie zro­bi­łam nic z mniej­szymi pro­jek­tami i pra­wie nic z lay­outem księgi pamiąt­ko­wej. Zaczę­łam, ale zre­zy­gno­wa­łam, kiedy ktoś w rubryce doko­nań wpi­sał „Naj­więk­sza Dziwka Roku: Jo-Lynn Kirby” – trzy­na­ście razy.

Wyrwa­łam wszyst­kie wpisy, a strzępy wrzu­ci­łam do kosza, jakby mnie to nic nie obcho­dziło.

I nie obcho­dzi.

Kolejny pro­blem: wola­ła­bym wal­nąć głową w ścianę niż iść na pozna­nie i powi­ta­nie absol­wen­tów. Staż uczniow­ski zupeł­nie mnie nie inte­re­suje. Po pro­stu nie jestem na tyle zde­spe­ro­wana, by udo­wad­niać, że jestem naj­lep­sza z naj­lep­szych. By robić, co należy w celu zdo­by­cia tego, czego chcę.

Dla mnie jest to nie­wy­obra­żalne. Skąd inni wie­dzą, czego chcą? Ja nawet nie mam poję­cia, co chcę zjeść na śnia­da­nie. Bekon, jajka i seza­mowy baj­giel z serem? Płatki? A może nic, skoro zanim się zde­cy­duję, będzie już pora obiadu?

– Wszystko dobrze – mru­czę pod nosem. Moje kroki dud­nią zsyn­chro­ni­zo­wane z ude­rze­niami serca.

– Gadasz do sie­bie?

– Daj mi spo­kój, Hud­son. – Przy­spie­szam, ale on z łatwo­ścią mnie doga­nia. To nie­spra­wie­dliwe. Jest tak wysoki, że jeden jego krok równa się trzem moim. – Nie powi­nie­neś już być na spo­tka­niu i powi­ta­niu? – odgry­zam się.

– Popsuł­bym nie­spo­dziankę. – Wyso­kim łukiem rzuca pusty kubek po kawie do kosza na śmieci, nawet nie muska­jąc kra­wę­dzi. – Po pierw­sze, chciało mi się siku. Po dru­gie, nie jestem naj­moc­niej­szym kan­dy­da­tem, więc…

– Aha. Racja. – Wła­ści­wie o tym wie­dzia­łam.

Naj­moc­niej­szy kan­dy­dat ma rozum, ambi­cję, a do tego kon­kretne plany na stu­dia.

Zeszłej jesieni wybuchł praw­dziwy skan­dal, kiedy gruch­nęła wieść, że Hud­son Har­per-Moore – zaj­mu­jący dru­gie miej­sce w ran­kingu, mający wygło­sić mowę na zakoń­cze­nie szkoły i dostać dzie­sięć tysięcy dola­rów, które są w pakie­cie – nie zło­żył poda­nia na żadną uczel­nię.

A naprawdę paskud­nie się zro­biło, gdy jakaś ano­ni­mowa grupa uczniów zażą­dała, by zrzekł się swo­jego miej­sca. Zamie­ścili nawet list otwarty w szkol­nej gazetce, doma­ga­jąc się, by „postą­pił wła­ści­wie” i „pomy­ślał o kole­gach”, czyli „o ich przy­szło­ści”. A co z jego przy­szło­ścią?

Tam­tym uczniom zależy tylko na pozy­cji w ran­kingu, pie­nią­dze nic dla nich nie zna­czą. (Ni­gdy nie pyta­łam, ale jakoś prze­czu­wam, że dla Hud­sona mogą wiele zna­czyć). Gazeta wyco­fała list po tym, jak Lund inter­we­nio­wała, prze­sy­ła­jąc mail o etyce czy coś, ale mleko już się roz­lało.

– No i tak to – dodaje Hud­son. Nie­zręczna cisza nie­sie nas do otwar­tych drzwi sali gim­na­stycz­nej.

Jed­nak nie wcho­dzimy do środka.

Sala ocieka czer­nią i sre­brem, bar­wami naszej szkoły. Z belek zwi­sają flagi i wypeł­nione con­fetti balony, a pod ścianą stoi bufet. Śmie­tanka Culver ota­cza kil­ka­na­ście skła­da­nych sto­li­ków roz­sta­wio­nych na par­kie­cie, usta­wia­jąc się w kolej­kach po dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osób.

Oto Jack Par­ker, naj­bar­dziej nie­zno­śny dzie­ciak na zaję­ciach z eko­no­mii dla zaawan­so­wa­nych, toruje sobie łok­ciami drogę przez try­buny, jakby się spóź­nił na spo­tka­nie Mło­dych Repu­bli­ka­nów. Dalej Daniele de Palma, przez jedno „l”, znana oso­bi­stość i szkolna foto­grafka, cyka fotki chęt­nym dziew­czę­tom z orkie­stry, bły­ska­jąc fle­szem.

Brzę­cze­nie napię­tych ner­wów, gło­śne bicie dwóch setek serc uczniów ostat­niej klasy – to dla mnie zbyt wiele.

Opie­ram się bez­wład­nie o ścianę.

– Nie chcę tam wcho­dzić.

– Ja też nie. – Hud­son chwilę mil­czy. – To… może nie wchodźmy.

Uno­szę wzrok i spo­glą­dam na niego. Gwał­tow­nie wcią­gam powie­trze. Dokład­nie w takiej pozie uchwy­ciła nas w ostat­nim seme­strze Daniele Przez Jedno L na zdję­ciu, dzięki któ­remu otrzy­ma­li­śmy swój tytuł Naj­go­ręt­szego Flirtu: ja wci­śnięta w szafkę, Hud­son pochy­lony nade mną z leni­wym pół­u­śmiesz­kiem i łok­ciem wspar­tym nad moją głową.

Gdy­bym chciała – ale wcale nie chcę – mogła­bym ide­al­nie wpa­so­wać się w krzy­wi­znę jego ciała. Sta­nąć na pal­cach, żeby dokład­nie mnie widział, gdy się uśmie­cham, kusząco i miło, ale nie za miło.

Mogła­bym kokie­te­ryj­nie wzru­szyć ramio­nami i zapy­tać:

– A co innego pro­po­nu­jesz?

Hud­son mruga gwał­tow­nie.

– Co?

– Co? – Przy­ci­skam rękę do ust. „Co innego pro­po­nu­jesz?”?

Na chwilę wcie­li­łam się w dziew­czynę, którą kie­dyś byłam, i te słowa mimo­wol­nie mi się wymknęły. Widzi­cie, ist­nieje bar­dzo cienka gra­nica mię­dzy Naj­go­ręt­szym Flir­tem a Naj­więk­szą Dziwką. A ja nie mia­łam poję­cia, że ist­nieje, dopóki jej nie prze­kro­czy­łam.

Oble­wam się rumień­cem i odpo­wia­dam:

– Nie­ważne.

A potem daję nura do sali.

– Jo! – woła za mną, ale nie­mal w tej samej chwili ktoś krzy­czy:

– Hud­son!

Cody For­sy­the. Roz­po­zna­ła­bym ten głos wszę­dzie – szorstki i schryp­nięty, jakby po nie­do­le­czo­nym zapa­le­niu krtani. Cody stoi pod koszem z Benem Sul­ki­nem, naj­lep­szym mio­ta­czem, drugi w kolejce do siwo­wło­sego men­tora z opa­le­ni­zną natry­skową. Na tabliczce wid­nieje napis: „Frank Hatch, Finanse”.

– Tutaj, stary! – woła Cody, przy­kła­da­jąc ręce do ust.

Hud­son się waha. Prze­suwa wzro­kiem po ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach chło­pa­ków, potem zerka na swój strój: czarne dżinsy, nie­chlujne trampki, dżin­sową kurtkę narzu­coną na białą koszulkę. Gdy znów pod­nosi głowę, spo­gląda nie na kole­gów, lecz na mnie – i teraz Cody też mnie dostrzega.

Wnętrz­no­ści mi się skrę­cają, gdy unosi wargę. Do dzie­sią­tej klasy cho­dzi­li­śmy do tego samego orto­donty, ale zgryz Cody’ego się popra­wił w ciągu roku. Teraz Cody wła­ści­wie się nie uśmie­cha, tylko obnaża zęby.

Posy­łam Hud­so­nowi zdaw­kowy uśmiech.

– Miłej zabawy z kum­plami!

Znów mnie woła, ale ja już kryję się w pod­eks­cy­to­wa­nym tłu­mie, sta­ra­jąc się nie myśleć, że to kie­dyś też byli moi kum­ple. Z naci­skiem na „byli”.

Nogi niosą mnie w stronę bufetu. Pew­nie mogła­bym odszu­kać Milesa, ale to by ozna­czało towa­rzy­stwo jego dur­no­wa­tych kum­pli, któ­rzy uwa­żają mnie za bez­mó­zgą blon­dynę. (Daj­cie spo­kój, prze­cież widać, że to jest ciemny blond). Przy­naj­mniej z tyłu przy bufe­cie ode­tchnę, mimo że powie­trze prze­sy­cone jest zapa­chem lakieru i potu. Tam mogę pobyć sama.

Poza tym wia­domo – sło­dy­cze.

Prze­glą­dam ofertę: racu­chy z jabł­kami, tar­tinki wiśniowe, cro­is­santy z posypką z ciem­nej cze­ko­lady. Wycią­gam rękę po papie­rowy tale­rzyk, ale w tej samej chwili sięga po niego jakaś kobieta.

– Sorki, że się wci­nam – mówi – ale jestem tak głodna, że zaraz zacznę zże­rać samą sie­bie. – Kła­pie szczyp­cami do nabie­ra­nia niczym pasz­czą potwora. – Czuję się winna. Na co masz ochotę?

– Hm, na bułeczkę z kar­me­lem – odpo­wia­dam. Kobieta kła­dzie ją na tale­rzyku i gestem wska­zuje, żebym go wzięła. – Jest pani jedną… z nich? – Macham w kie­runku sto­li­ków dla men­to­rów.

– Wyglą­dasz na zasko­czoną.

Bo nie tak ich sobie wyobra­ża­łam. Po pierw­sze kobieta jest młoda, chyba nawet przed trzy­dziestką. Włosy ma upięte w nie­dbały kok, nosi powy­cią­gany swe­ter, a w raj­sto­pach od kolan do kostek pole­ciały jej oczka. Na obu nogach.

Czy­ta­jąc mi w myślach, wyja­śnia:

– Przy­szłam tu tylko dla jedze­nia. – Wbija zęby w trój­kąt z cia­sta fran­cu­skiego, a lukier osy­puje się na jej dżin­sową sukienkę. – Dla­czego nie pod­li­zu­jesz się jak wszy­scy inni?

Jak na dany znak głos Cody’ego wznosi się ponad hałas. Chło­pak wyraź­nie zła­pał flow. Ben Sul­kin też. (Wygląda na to, że Hud­son się już pod­dał). Chło­paki roz­luź­niają kra­waty, śmieją się niczym człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia stu­den­tów wspo­mi­na­jący dawne, dobre czasy, a Frank Hatch, Finanse wszystko to łyka.

Men­torka kiwa głową w ich stronę.

– To twoi przy­ja­ciele?

Chyba żar­tuje. Na pewno nie ocze­kuje, że potwier­dzę. Pró­buję zoba­czyć sie­bie jej oczami: przy­gar­bione ramiona, dłu­gie splą­tane włosy, za duże ubra­nia, mające ukryć moje ciało. Tak jak­bym chciała cał­ko­wi­cie znik­nąć.

Kręcę głową.

– Dawni przy­ja­ciele.

– Tak? A co się stało?

Nie spo­dziewa się chyba, że wyznam prawdę, a wła­ści­wie to co w ogóle mia­ła­bym powie­dzieć? „Och, jasne, kum­plo­wa­łam się z tymi kole­siami, ale wku­rzy­łam tego niskiego – Cody’ego, oczy­wi­ście, wiem, że ma na imię Cody – więc wysłał moje nagie fotki do wszyst­kich na swo­jej liście kon­tak­tów”.

Takiej histo­rii raczej nie opo­wiem.

Więc od nie­chce­nia wzru­szam ramio­nami. Obo­jęt­nie.

– Kie­dyś byłam spoko, ale już nie jestem, więc mnie nie lubią. – Spo­glą­dam na swój talerz. – Wła­ści­wie to oka­zuje się, że ni­gdy mnie nie lubili.

– A to dla­czego?

– Nie wia­domo. – Pod­no­szę bułeczkę i wgry­zam się w nią łap­czy­wie. Dodaję z peł­nymi ustami: – Mam taką ujmu­jącą oso­bo­wość.

Nie roz­ma­wiamy przez jakieś dzie­sięć sekund. Odli­czam. W jede­na­stej kobieta popra­wia na nosie oku­lary w meta­lo­wych opraw­kach, jakby chciała mi się dokład­niej przyj­rzeć.

– Nie dosły­sza­łam two­jego imie­nia.

– Bo go nie poda­łam. Jestem Jo.

– Jo i co dalej?

– Myśl­nik Lynn Kirby.

Kiwa głową raz, potem drugi i wyciąga rękę.

– Tess Spra­dlin – przed­sta­wia się.

Gapię się na nią – to zna­czy na Tess – i jej wycią­gniętą rękę. Hm, czy to wła­śnie jest nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów? Szansa, bym miała prawo ubie­gać się o staż, będąc na warun­ko­wym, jest bli­ska zeru, a poza tym nawet gdy­bym mogła, to nie wiem, czy w ogóle bym chciała. Mam ogromny poten­cjał, ale nie umiem go wyko­rzy­stać. To znak fir­mowy Jo-Lynn Kirby.

Już mam powie­dzieć: „Ja też tu przy­szłam tylko dla jedze­nia”, ale gryzę się w język i ujmuję jej dłoń.

– Przy­kro mi, że prze­szka­dzam… – No nie, Maddie. Tuż obok mnie, z wymu­szo­nym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy.

Nara­sta we mnie coś w rodzaju śmie­chu, gorz­kiego i nie­przy­jem­nego.

– Tobie jest przy­kro? Serio?

A ona nadaje nie­zra­żona, jak­bym się w ogóle nie ode­zwała:

– To dla mnie zaszczyt, że mogę panią poznać, panno Spra­dlin. Nazy­wam się Mad­die Price. – Robi pauzę, jakby się spo­dzie­wała, że Tess roz­po­zna jej nazwi­sko. – Ja, hmm, cze­ka­łam w kolejce do pani, ale moje przy­ja­ciółki…

Spo­gląda na try­buny, na któ­rych sie­dzą te jej przy­ja­ciółki.

Pta­szyny.

Doro­biły się tego przy­domka przez pana Foksa, naszego nauczy­ciela histo­rii w dru­giej kla­sie. Na każ­dej lek­cji, gdy chi­cho­tały, szcze­bio­tały i uci­szały się nawza­jem: „Ciii, ciii”, stu­kał dłu­go­pi­sem w brodę, zosta­wia­jąc na skó­rze nie­bie­skie plamki tuszu, i mówił:

– Czyż­bym nie zamknął okna? Wygląda na to, że dziś pta­szyny gło­śno świer­golą.

A teraz Kath­leen O’Mara przy­ciąga resztę Pta­szyn bli­żej do sie­bie, jesz­cze bli­żej, i szep­cze coś wred­nego. Poznaję po spo­so­bie, w jaki Sara Caruso się uśmie­cha, wygi­na­jąc swoje ide­alne brwi. Po tym, jak Micha­ela Rus­sell ude­rza Kath­leen w ramię, ale też nie może powstrzy­mać uśmieszku. Jed­nak dopiero gdy odwra­cają się w naszą stronę, wszyst­kie naraz, uświa­da­miam sobie, że uwaga nie tylko była wredna, ale też doty­czyła mnie.

Gorący rumie­niec wypełza na moją twarz. Zmu­szam się, by spu­ścić wzrok. Patrzeć gdzie­kol­wiek, tylko nie na nie. Inne dziew­czyny ni­gdy za mną nie prze­pa­dały, a Pta­szyny szcze­gól­nie.

Przy­naj­mniej anty­pa­tia jest wza­jemna.

– Ja, hm… – Mad­die się jąka, jakby pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć zda­nie wyczy­tane w książce. Nie żeby nor­mal­nie try­skała pew­no­ścią sie­bie, ale to wygląda dziw­nie. Nie­mal jakby miała tremę w obli­czu gwiazdy ekranu. – Nie mogłam prze­pu­ścić oka­zji, by poznać panią oso­bi­ście, panno Spra­dlin.

– Czym się zaj­mu­jesz, Tess? – pytam, odgry­za­jąc kolejny kęs bułeczki.

– Jest napi­sane w pro­gra­mie. – Mad­die pod­nosi ulotkę z bufetu i wci­ska mi ją do ręki.

Taka pomocna, taka oczy­wi­sta ta Mad­die Price. Zer­kam na stronę z bio­gra­mami men­to­rów.

TESS SPRA­DLIN jest kie­row­niczką redak­cji w „ROC Weekly”. Absol­wentka pre­sti­żo­wego Insty­tutu Dzien­ni­kar­stwa im. Arthura L. Car­tera na Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim, przez kilka lat pra­co­wała jako fre­elan­cerka w Nowym Jorku, zanim wró­ciła do Roche­ster. Jej arty­kuły uka­zy­wały się w takich cza­so­pi­smach jak „The City”, „Chirp” i inne.

Rów­nie dobrze mogli dodać zastrze­że­nie, że nikt, kto nie jest Mad­die Price, nie może ubie­gać się o staż u niej.

I chyba mniej wię­cej to wła­śnie teraz wyja­śnia. Mówi coś o „Soko­lim Wzro­kiem”, szkol­nej gazetce, którą rzadko kiedy czy­tam. Coś o tym, że ona też wybiera się na NYU. (Nie, to nie jest jesz­cze potwier­dzone, ale zło­żyła poda­nie przed ter­mi­nem, więc wkrótce powinna dostać odpo­wiedź).

– Uwa­żam, że ide­al­nie do sie­bie pasu­jemy – stwier­dza i nawet ja to kupuję.

– Ty też piszesz?

Dopiero po sekun­dzie uświa­da­miam sobie, że Tess zwraca się do mnie, ale w tej wła­śnie sekun­dzie wpy­cham w sie­bie resztę bułki. Wska­zuję na pełne usta, a potem prze­żu­wam, prze­żu­wam i prze­żu­wam, aż w końcu udaje mi się wymam­ro­tać:

– Nie.

– Z nas dwóch to raczej ja jestem pisarką. – Mad­die bły­ska swoim naj­bar­dziej sztucz­nym uśmie­chem, muska­jąc pal­cami deli­katny naszyj­nik z gra­na­tami, pre­zent na osiem­nastkę od Cody’ego.

Wyrzu­cam tale­rzyk do śmiet­nika.

– Z całą pew­no­ścią, Mads.

Tess tak­suje nas wzro­kiem, zachwy­cona, choć udaje, że wcale nie. Jak­by­śmy z Mad­die były kolej­nym mate­ria­łem do opi­sa­nia.

– Prze­pra­szam, jesz­cze jedno pyta­nie. – Tess wska­zuje na mnie paznok­ciem pokry­tym odra­pa­nym czar­nym lakie­rem. – Nie piszesz, ale potra­fisz?

– Chyba potra­fię skle­cić zro­zu­miałe zda­nie.

– W takim razie będę zachwy­cona, jeśli zło­żysz apli­ka­cję na staż, Jo.

Przy ostat­nim sło­wie – szyb­kim, jed­no­sy­la­bo­wym ude­rze­niu mojego imie­nia – twarz Mad­die się zapada. Marsz­czy się jak kawa­łek papieru zmięty w dłoni. Już mam się wyco­fać („Przy­kro mi, ale nie jestem zain­te­re­so­wana”), gdy Mad­die z nie­do­wie­rza­niem cicho par­ska śmie­chem i wypo­wiada jedno pro­ste słowo:

– Nie.

Trzy litery, pełne zda­nie.

Nikt mi nie będzie dyk­to­wał, co mam robić.

Płyn­nym ruchem wyry­wam ser­wetkę ze sto­jaka, wyj­muję dłu­go­pis z torby i pochy­lam się, by napi­sać: „Mówi­łam, że umiem skle­cić zda­nie”.

– Pro­szę. – Zama­szy­stym gestem podaję Tess ser­wetkę. – Możesz to uznać za moją apli­ka­cję.

A potem odwra­cam się do Mad­die i tuż przed odej­ściem robię coś naprawdę pod­łego: pusz­czam do niej oko.

Wiem, że nie jestem bez winy. Draż­nię ją. Pro­wo­kuję. Ale już mnó­stwo razy pró­bo­wa­łam się wyplą­tać z tego bała­ganu, wyja­śnić, że z nią nie rywa­li­zuję. Ani teraz, ani wtedy, ani ni­gdy. Cza­sami mogła­bym przy­siąc, że nasz kon­flikt trwa wyłącz­nie dla­tego, że ona nie potrafi odpu­ścić.

Choć przy­pusz­czam, że ja też nie, więc nie powin­nam się wymą­drzać.

Rozdział 4

– 4 –

To się cza­sami zda­rza. Zapo­mi­nam, że już nie jestem dziew­czyną, która może mówić lub robić, co chce, i ucho­dzi jej to na sucho, zapo­mi­nam, że mam tylko jeden jedyny cel: wypier­da­lać stąd.

Stąd, czyli z liceum Culver. Stąd, czyli z Roche­ster w sta­nie Nowy Jork.

Zatem daję za wygraną. Nie wychy­lam się i trzy­mam buzię na kłódkę. Odli­czam dni do zakoń­cze­nia szkoły, co oka­zuje się nie­zno­śnie przy­gnę­bia­jące. Posta­na­wiam więc sku­pić się na jutrze. Jesz­cze tylko jeden dzień. Powta­rzam ten zwrot w myślach aż do zakoń­cze­nia lek­cji.

– Jesz­cze tylko jeden dzień, co? – Miles nie­zdar­nie zapina guziki kurtki. – A potem będziesz wolna!

– Miejmy nadzieję. – Szu­kam karty biblio­tecz­nej w szafce. Zgod­nie z zasa­dami warun­ko­wego powin­nam spę­dzać cztery godziny tygo­dniowo w biblio­tece, ponie­waż Conti chyba liczy na to, że będę odra­biała zada­nia domowe.

Spo­iler: Nic z tego.

– Myśl pozy­tyw­nie! – Miles opiera się o sąsied­nią szafkę, ale natych­miast się odsuwa.

Chyba sobie przy­po­mniał, do kogo należy: do April Kirk.

Widzi­cie, Miles i April cho­dzili ze sobą przez krótką chwilę. Sprawa była na tyle poważna, że nawet wybrali się razem na bal, ale nie na tyle poważna, by zwią­zek prze­trwał waka­cje, które dziew­czyna spę­dziła na obo­zie muzycz­nym. Ni­gdy nie dopy­ty­wa­łam się o powód zerwa­nia, ponie­waż nic mnie to nie obcho­dzi, sorki, ale April zwró­ciła się prze­ciwko mnie na długo przed tym, zanim zro­biła to cała reszta: posy­łała mi zło­wiesz­cze spoj­rze­nia i trak­to­wała mnie tak ozię­ble, że nie­mal naba­wi­łam się odmro­żeń.

Nawet nie wiem, co jej zro­bi­łam.

– Świę­tujmy jutro. – Miles pró­buje stuk­nąć ramie­niem w moje ramię, ale nie tra­fia. Tak jak Bazy­lia, kiedy chce się otrzeć o moje nogi, ale prze­strzela i skręca całe ciało. – Świę­tujmy twoje uwol­nie­nie. To zna­czy koniec warun­ko­wego.

Zatrza­skuję drzwi szafki.

– Zoba­czymy, czy nie obleję, dobrze?

– Nie oble­jesz.

– A jeśli? – To ma być żart, ale… Wszystko jest moż­liwe.

Po sła­wet­nym ogni­sku moje stop­nie pogar­szały się z każ­dym testem, do któ­rego się nie przy­go­to­wa­łam, z każ­dym spóź­nio­nym lub nie­od­da­nym ese­jem – a ja obser­wo­wa­łam to wszystko niczym widz w teatrze swo­jego wła­snego życia. Pozwa­la­łam, by to się działo.

Przed feriami zimo­wymi Conti wezwał mojego ojca, by omó­wić „pewne nie­po­ko­jące kwe­stie”. Tato kiwał głową we wła­ści­wych momen­tach. Marsz­czył brwi, gdy zapa­dała cisza. A potem, gdy Conti oznaj­mił, że do końca seme­stru będę na okre­sie warun­ko­wym, powie­dział:

– No cóż, jestem pewien, że Jo bar­dzo się stara.

– Nie oble­jesz – powta­rza Miles, wyglą­da­jąc przez okno na dzie­dzi­niec. Śnieg pada nieco rza­dziej, ale niebo pociem­niało. Przy­ci­ska rękę do szyby. Cie­pło jego dłoni roz­cho­dzi się pro­mie­ni­ście. – Mogę ci pomóc, wiesz. Jeśli potrze­bu­jesz.

Dzwo­nek brzmi na tyle gło­śno, że mogę uda­wać, iż nie dosły­sza­łam jego słów.

Dwie minuty póź­niej wkra­czam do biblio­teki. Jestem w fatal­nym nastroju. Jesz­cze jeden dzień i tak dalej, ale mam ser­decz­nie dość. Podaję kartę dyżur­nej pierw­szo­kla­si­stce, młod­szej sio­strze Kath­leen O’Mary. Irlandz­kie geny są silne: dziew­czyna ma duże zie­lone oczy, jasną cerę i bar­dzo ciemne włosy.

Pod­bija moją kartę i pod­suwa mi ją z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Pro­szę, Jo-Lynn.

– Jo. – Popra­wiam ją odru­chowo.

– Och… Prze­pra­szam.

– Nie! Nie prze­pra­szaj. Dzię­kuję… hm, Clare – odpo­wia­dam. Uśmie­cha się wzru­szona, że zapa­mię­ta­łam jej imię. (Nie zapa­mię­ta­łam, nosi iden­ty­fi­ka­tor). Nie­zdar­nie macham ręką i idę do kąta ze słow­ni­kami, gdzie opa­dam na wypeł­nione kul­kami sie­dzi­sko. Sztruk­sowy pokro­wiec jest wytarty i popla­miony. Wolę nie wie­dzieć czym.

Odgry­wam rolę pil­nej uczen­nicy: roz­pi­nam ple­cak i wyj­muję zeszyt. Fizyka. Rzyg. Tylko Miles, praw­do­po­dob­nie przy­szły stu­dent MIT2, zapi­sał się na roz­sze­rzone zaję­cia u pana Holta. Nikt, kto nie jest takim geniu­szem jak on, ni­gdy nie dostał oceny wyż­szej niż trója. Od cza­sów mojego ide­al­nego brata i jego god­nej zazdro­ści czwórki z minu­sem.

Z zeszytu wypa­dają nie­do­koń­czona kart­kówka i zale­głe zada­nie domowe, ale nie szko­dzi. Wszystko jest dobrze.

Poza tym, że wiszący pod kratką wen­ty­la­cyjną pla­kat z hasłem „DASZ RADĘ!” się marsz­czy, jakiś czy­ta­jący mangę dzie­ciak siąka nosem, a ponadto nie podoba mi się, jak wygląda „J”, gdy zapi­suję swoje imię, więc gwał­tow­nie zamy­kam zeszyt, a potem rów­nież oczy. Jedyne, o czym chcę teraz myśleć, to nie­my­śle­nie.

Spo­kój trwa mak­sy­mal­nie dwie minuty.

Nawet z zamknię­tymi powie­kami wyczu­wam, że ktoś staje mię­dzy mną a górną lampą, zasła­nia­jąc świa­tło niczym chmura nasu­wa­jąca się na tar­czę słońca. Wstrzy­muję oddech i nie ruszam się, bo jeśli będę uda­wała mar­twą, to…

– Jo?

– Nie. – Cisza trwa dwie, trzy, cztery sekundy, a potem otwie­ram oczy. Leni­wie uno­szę głowę. I posy­łam mój naj­bar­dziej pro­mienny uśmiech Mad­die Price. – Nie­za­leż­nie od tego, czego chcesz, odpo­wiedź brzmi „nie”.

– Liczy­łam na to, że poroz­ma­wiamy.

– Liczy­łaś na to, że poroz­ma­wiamy – powta­rzam. Nie, nie jestem wredna, to jej wła­sne słowa i into­na­cja, ale Mad­die się wzdryga. Sia­dam pro­sto, a wor­kowy fotel zapada się pode mną. – Cho­dzi o tę durną ser­wetkę? Napi­szę mail do tej całej Tess, jeśli ty…

– Nie, nie. To zna­czy, potrze­buję tego stażu, Jo, więc powin­naś się wyco­fać, ale… – Mad­die gło­śno wypusz­cza powie­trze, prze­cze­su­jąc ręką przy­pró­szone śnie­giem włosy. – Nie cho­dzi o to.

– No dobra, spoko, w takim razie czego chcesz ode mnie?

I nagle, ot tak po pro­stu, Mad­die Price pęka. Zakrywa twarz sza­li­kiem, ale szloch wydziera się z jej gar­dła, jakby miał szpony i kły.

– Ekhm. – Tylko tyle udaje mi się wydu­kać. Dźwi­gam się z podu­chy i pod­cho­dzę do niej powoli, jakby była dzi­kim kotem w pułapce. Nikt jesz­cze nie zwró­cił na nas uwagi i wolę, żeby tak pozo­stało.

Nie mogę – nie chcę – zostać obwi­niona o to, że dopro­wa­dzi­łam ją do łez.

Znów.

Z tru­dem oddy­cha­jąc, dziew­czyna szep­cze:

– Prze­pra­szam… Bar­dzo przep…

– Cicho bądź – odpo­wia­dam i ujmuję ją za rękę, po czym pro­wa­dzę mię­dzy rega­łami do nie­czyn­nej toa­lety dla per­so­nelu. Ogrze­wa­nie nie działa, a woda ze spłuczki pły­nie dopiero po trzy­krot­nym naci­śnię­ciu klapki.

Gdy drzwi są już bez­piecz­nie zamknięte, Mad­die opiera się rękami o umy­walkę w kolo­rze nie­mow­lę­cego błę­kitu. Smarki z jej nosa spły­wają na usta. Pró­buje ode­tchnąć, ale dławi się powie­trzem.

– Fuj, Mad­die. – Wrę­czam jej papie­rowy ręcz­nik z podaj­nika.

Wydmu­chuje nos.

– Prze­pra­szam.

– Prze­stań prze­pra­szać.

– Ja… – Bie­rze gwał­towny drżący wdech, a potem wypusz­cza powie­trze na kilka razy.

Jakoś nie­tak­towne wydaje mi się obser­wo­wa­nie, jak pró­buje odbu­do­wać w sobie osobę, którą zawsze uda­wała. Sku­piam się więc na wszyst­kim poza nią: na pira­mi­dzie rolek papieru toa­le­to­wego, na kręgu różo­wego mydła zaschnię­tego wokół odpływu umy­walki, na cięż­kim łomo­cie swo­jego serca. Bije w szyb­kim, nie­rów­nym ryt­mie. Aż w końcu oddech Mad­die się uspo­kaja.

Postę­puję kro­czek w jej stronę.

– Mad­die?

Gło­śno wzdy­cha, wpa­tru­jąc się w swoje oczy w zapa­ro­wa­nym lustrze. I mówi:

– Chyba wpa­dłam w kło­poty.

W sys­te­mie ogrze­wa­nia roz­lega się syk, a z kratki wen­ty­la­cyj­nej dola­tuje powiew lodo­wa­tego powie­trza. Po moich ple­cach prze­biega dreszcz.

– Ty… co?

– Chyba wpa­dłam w kło­poty – powta­rza, już opa­no­wana – ale myślę, że możesz mi pomóc.

– Ja? – Zmu­szam się do śmie­chu. – Ech, nie. Nie ma mowy.

– Pro­szę, Jo. Nie mogę się zwró­cić do nikogo innego. Ani do przy­ja­ció­łek. Ani do…

– Nie. – Cofam się, ude­rza­jąc łok­ciem w umy­walkę, a ból prze­szywa moje ramię. – Co to w ogóle zna­czy? Jakie kło­poty? – Obra­cam to słowo w myślach, a potem wcią­gam powie­trze tak gwał­tow­nie, że nie­mal krztu­szę się wła­sną śliną. – O mój Boże, jesteś w ciąży?

– Co? Nie! To by było…

– Nie­po­ka­lane poczę­cie?

Rumieni się.

– Nie musisz tego tak ujmo­wać.

To, że Mad­die jest dzie­wicą, nie powinno mnie wcale zaska­ki­wać. Cody jest jej pierw­szym chło­pa­kiem. Moż­liwe, że pierw­szym wszyst­kim. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek się cało­wała przed tą nocą na plaży, gdy chło­pak, któ­rego kochała, odwza­jem­nił jej zain­te­re­so­wa­nie – choć tylko dla­tego, że był z pew­nych wzglę­dów zde­spe­ro­wany.

Sły­sza­łam, jak powie­dział: „Ta dziew­czyna zrobi dla mnie wszystko”.

Czyli jed­nak nie zro­biła wszyst­kiego.

Mad­die prze­suwa dło­nią po lep­kiej od łez twa­rzy.

– Wyja­śnię ci wszystko, obie­cuję, tylko… nie tutaj. Może pój­dziemy na kawę?

– Jestem uzie­miona do trze­ciej.

– W takim razie spo­tkajmy się o trze­ciej. Przy sto­jaku na rowery?

– Jesz­cze się nie zgo­dzi­łam. – „Jesz­cze”. Mad­die też zwraca na to uwagę. Ścią­gam wodze. Odzy­skuję kon­trolę. – Nie żebym była wredna, ale dla­czego mia­ła­bym ci w czym­kol­wiek poma­gać?

Może to nik­czemne z mojej strony, że powta­rzam jej okrutne słowa z dzi­siej­szego poranka.

Świeże łzy zbie­rają się w kąci­kach jej oczu.

– Dla­tego, Jo.

W jakimś sen­sie to brzmi jesz­cze okrut­niej.

„Nie”. Trzy litery, jedno pełne zda­nie. Tak nie­wia­ry­god­nie łatwo to powie­dzieć – „nie”, ot tak, po pro­stu – i nie rozu­miem, dla­czego ni­gdy mi to nie wycho­dzi. Nie rozu­miem, dla­czego zamiast tego mówię:

– Dobra.

Mad­die podąża za mną mię­dzy rega­łami.

– Trze­cia, tak? – upew­nia się, nadep­tu­jąc mi na piętę. Zatrzy­muję się, by popra­wić but, a ona kie­ruje się do nie­strze­żo­nego wyj­ścia awa­ryj­nego. Zatrzy­muje się przy drzwiach i posyła mi ten swój śliczny, miły uśmiech.

Nie zamie­rzam odpo­wia­dać tym samym.

– To brzmi, jak­byś mnie wra­biała, wiesz?

Nie jestem pewna w co. Nazwijmy to prze­czu­ciem.

Mad­die marsz­czy brwi.

– Ni­gdy bym ci tego nie zro­biła.

Tyle że zro­biła. I to wiele razy. Mogła­bym jej przy­po­mnieć naj­więk­sze hity. Impreza nad base­nem? Koniec dzie­wią­tej klasy? Jak kaza­łaś mi zapro­sić chło­pa­ków i wmó­wi­łaś swo­jej mamie, że to był mój pomysł? A jak powie­dzia­łaś Cody’emu o mnie i o…?

– Do zoba­cze­nia, Jo. – Mad­die popy­cha drzwi, ale przy­staje w progu. Zasta­na­wiam się, czy czeka, aż ode­zwie się alarm. I zosta­nie zła­pana. Ale gdy znów się do mnie odwraca, z jej twa­rzy nie da się niczego wyczy­tać. Jakby w ogóle nie pła­kała. – Nikt ni­gdy nie może się o tym dowie­dzieć.

Zapiera mi dech w piersi.

– Co ty powie­dzia­łaś?

Raczej cho­dzi mi o: „Dla­czego to powie­dzia­łaś?”.

Te słowa w tej wła­śnie kolej­no­ści, te czy­ste nie­bie­skie oczy…

Ale Mad­die już nie ma, wyszła na mróz, idzie, pochy­la­jąc się pod napo­rem wia­tru, jak cień na świe­żej war­stwie śniegu.

Rozdział 5

– 5 –

Cze­kam na Mad­die przy sto­jaku rowe­ro­wym z rękami głę­boko w kie­sze­niach i sza­li­kiem nacią­gnię­tym do połowy twa­rzy. Spod warstw ubrań wystaje tylko pasek mojej skóry: oczy, kości policz­kowe, nasada nosa.

Mimo to mróz mocno mi doskwiera.

O trze­ciej, tak? Pew­nie jest już pięć po. Ostatni ucznio­wie spie­szą do auto­bu­sów, któ­rych zużyte sil­niki war­ko­czą i dud­nią. Czarny dym unosi się z rur wyde­cho­wych.

– Pospiesz się, Mad­die. – Prze­stę­puję z nogi na nogę. – Pospiesz się, pospiesz.

Roz­glą­dam się po par­kingu dla naj­star­szych klas, szu­ka­jąc bia­łego priusa. I dziew­czyny w czar­nym weł­nia­nym płasz­czu. (Jakby to nie był opis połowy uczen­nic Culver w zimie). Jakaś laska zmie­rza w tę stronę, ale to nie Mad­die, i nie jest sama. Mrużę oczy, pró­bu­jąc dostrzec coś przez śnieg, po czym rzu­cam się za naj­bliż­szy kubeł na śmieci, śli­zga­jąc się na zamar­z­nię­tej kałuży jakie­goś paskudz­twa i tłu­miąc odruch wymiotny.

Tylko Pta­szyny mogły mnie zmu­sić do cze­goś takiego.

Kath­leen O’Mara jak zawsze idzie na czele.

– Możemy się pospie­szyć? Dzięki!

Nie daj­cie się zwieść: Kath­leen jest naj­gor­sza, zło­śliwa, poważna i bar­dzo, bar­dzo kato­licka. Ni­gdy nie widzia­łam, by się uśmie­chała, i to nie jest żart.

Choć chyba jest tego bli­ska, gdy Sara wywija orła na lodzie.

– Zbie­raj się, Caruso – war­czy. Nie umiem stwier­dzić, czy naprawdę się wścieka, czy nie. Pomo­głoby, gdyby wyka­zy­wała się czymś choćby zbli­żo­nym do poczu­cia humoru.

Nie­ważne. Sara jest zawsty­dzona. Chi­cho­cze, odrzu­ca­jąc głowę do tyłu, a jej szkar­łatne usta kon­tra­stują z bielą śniegu.

– Zła­ma­łam sobie dupę! – krzy­czy. Jej schryp­nięty głos na mro­zie brzmi jesz­cze bar­dziej chro­po­wato.

Pew­nego dnia w zeszłym roku na jakiejś impre­zie, gdy Miles się wsta­wił kiep­skim piwem, wyznał mnie i Cody’emu, że jej głos wydaje mu się – serio – ero­tyczny. Dokład­nie tego słowa użył. Ero­tyczny. Rycza­łam ze śmie­chu tak gło­śno, że się zsu­nę­łam ze stołka, a Cody wyce­dził:

– Koleś, ktoś cię tu w ogóle zapro­sił?

Zaru­mie­niony Miles odpo­wie­dział:

– Hm, ty.

Choć wcale nie o to cho­dziło.

Sara na­dal skarży się na ból tyłka, a Micha­ela Rus­sell przy­klęka obok niej.

– Zostań ze mną! – woła, przy­ci­ska­jąc rękę do czoła przy­ja­ciółki. – Zaraz ci pomogę. Jestem lekarką.

– Nie jesteś lekarką… – syczy Kath­leen.

– Pro­szę się odsu­nąć. Potrze­bu­jemy dostępu do świe­żego powie­trza.

– Jeste­śmy na dwo­rze. Pełno tu powie­trza.

– Czy mam pani podać środki uspo­ka­ja­jące? – Micha­ela pró­buje zacho­wać powagę, ale po sekun­dzie pęka. Ze wszyst­kich Pta­szyn ona jest naj­zno­śniej­sza. W zeszłym roku były­śmy jedy­nymi dziew­czy­nami na zaję­ciach z roz­sze­rzo­nej bio­lo­gii, więc uparła się, żeby­śmy pra­co­wały w parze. Gada­ły­śmy o jej prak­ty­kach w lokal­nym Archi­wum Dzie­dzic­twa Histo­rycz­nego Czar­nych, o naszej sła­bo­ści do kiep­skich musi­cali fil­mo­wych i o tym, jak Hud­son obcina mój tyłek, gdy się pochy­lam nad mikro­sko­pem.

– Hej, to ja. – Sara unosi rękę. – Czy to moż­liwe, że rze­czy­wi­ście zła­ma­łam tyłek?

Micha­ela pod­nosi ją, ale sama też z tru­dem utrzy­muje rów­no­wagę. Dziew­czyny pisz­czą, wcze­pia­jąc się w sie­bie, a Kath­leen zaga­nia je do samo­chodu. Obra­ca­jąc klu­czyk na palcu, pyta:

– A tak w ogóle, co Mad­die chce uczcić?

– To nie­spo­dzianka. – Micha­ela zerka w tele­fon. – O cho­lera, już jest na miej­scu.

W mojej piersi wzbiera furia, gorąca i ciężka. Jeśli Mad­die już jest na miej­scu, to zna­czy, że tu jej nie ma, co zna­czy, że mnie cho­ler­nie wysta­wiła. Wysta­wiła mnie… na co dokład­nie?

– Jedźmy, zanim się wściek­nie – nalega Kath­leen. – Nie jestem w nastroju na te…

– Ukry­wasz się?

Poty­kam się i padam pro­sto na tyłek, dokład­nie tak jak Sara. Hud­son, tłu­miąc śmiech, wyciąga rękę. Odtrą­cam ją i wstaję, wska­zu­jąc głową jego kubek z kawą.

– Kofe­ina to nar­ko­tyk, wiesz?

– Dzięki za tro­skę. Co robisz?

– Cze­kam na… – Zaska­kuje mnie wyraźny głos Mad­die w mojej gło­wie: „Nikt ni­gdy nie może się o tym dowie­dzieć”. Wci­skam zmar­z­nięte ręce do kie­szeni. – Na kogoś.

– Ale jesteś tajem­ni­cza.

– Wcale nie. Prze­pra­szam, ale muszę zdą­żyć na auto­bus.

– Cze­kaj! – Wyciąga rękę, żeby chwy­cić mnie za ramię, ale rezy­gnuje, jakby się bał, że cofnę się przed jego doty­kiem. (I ma rację, zro­bi­ła­bym to). Otwiera swo­jego SUV-a z gło­śnym „blip-blip”. – Pod­rzu­cić cię?

Boże, jakież to kuszące. Nie cier­pię jazdy auto­bu­sem – tego, jak się chy­bo­cze, peł­znąc po oblo­dzo­nych uli­cach, wiszą­cej w środku stę­chłej woni ogrze­wa­nia i spo­co­nych pierw­szo­kla­si­stów. Prze­jażdżka na pewno wywoła u mnie atak cho­roby loko­mo­cyj­nej. Jak zawsze w taką pogodę.

Ale z Hud­so­nem to zbyt ryzy­kowne. Zbyt jakieś. Już sły­szę te szepty: „Widzia­łaś, że Jo wsia­dła do samo­chodu Hud­sona? Cie­kawe, dokąd poje­chali. Cie­kawe, co robili”.

Rumieńce palą moje policzki. Cofam się o krok, byle dalej od niego.

– Podzię­kuję – odpo­wia­dam i odcho­dzę, nie mówiąc nic wię­cej i ani razu się nie oglą­da­jąc.

Gdy brnę do domu, lampy uliczne migo­czą w zapa­da­ją­cym zmroku niczym poma­rań­czowe kule. Pra­wie zwy­mio­to­wa­łam w auto­bu­sie. Chłód liże moje wil­gotne dło­nie.

Ale wewnątrz pło­nie ogień. Tli się tuż pod powierzch­nią skóry, wyci­ska­jąc kro­pelki potu na karku. Powin­nam była wie­dzieć, że nie należy ufać Mad­die Price, ale to wszystko – łzy, drżące usta, nale­ga­nie, że „nikt ni­gdy nie może się dowie­dzieć” – wydaje się zbyt bez­względne nawet jak na nią.

W domu po dru­giej stro­nie ulicy włą­cza się świa­tło.

Roz­pro­mie­niona pani Price mija okno w wyku­szu, trzy­ma­jąc tele­fon w wycią­gnię­tej ręce. Roz­mowa wideo? Pew­nie z Mad­die. Nikt nie budzi w niej takiej rado­ści jak córeczka. Kobieta pod­cho­dzi do włącz­nika i zwięk­sza natę­że­nie świa­tła z żyran­dola: jaśniej, jaśniej, a potem ciem­niej.

Nagle się zatrzy­muje. Marsz­czy brwi. Powoli unosi dłoń do ust.

– Nie pod­glą­daj sąsia­dów.

Pod­ska­kuję.

– Jezu!

Moja mama śmieje się, sto­jąc na scho­dach z papie­ro­sem w ustach. Pozwala sobie na dwa tygo­dniowo. „Paskudny nałóg”, mawia. To jedyna paskudna rzecz w niej. Nawet w takim sta­nie, bez maki­jażu, z wło­sami zebra­nymi w nie­dbały kucyk, spodniami do jogi wetknię­tymi w buty z owczej skóry, jest nie­spra­wie­dli­wie piękna.

Matki na kon­kur­sach pięk­no­ści roz­tkli­wiały się nad naszym podo­bień­stwem. „Te oczy!” (Ona ma osza­ła­mia­jąco cha­browe, ja po pro­stu… nie­bie­skie). „Te włosy!” (Jej są złote i jedwa­bi­ste, moje kilka odcieni ciem­niej­sze i wiecz­nie splą­tane). Sto­so­wały taki chwyt, żeby zwró­cić uwagę Katie Lynn Sprin­ger, byłej Miss Nasto­la­tek Ten­nes­see, jakby ich córki mogły wchło­nąć jej zwy­cię­stwo przez samą bli­skość.

Śmiech na sali. Ja wyszłam z jej łona i skoń­czy­łam z banem na lokalne kon­kursy.

Matka wska­zuje głową dom naprze­ciwko.

– Co ta rodzina ma prze­ciwko zasło­nom?

To nie jest praw­dziwe pyta­nie, tylko kolejna pozy­cja na jej liście zaża­leń do Price’ów. Pozo­stałe doty­czą: koloru ich domu w odcie­niu piany mor­skiej, sta­rego psa, Tan­nera, który cierpi na lęk sepa­ra­cyjny i ujada jak najęty, czte­ro­oso­bową rodzinkę kra­snali pod żywo­pło­tem, na­dal w kom­ple­cie, choć zeszłego lata pan Price prze­pro­wa­dził się do loftu w cen­trum.

– Ci ludzie po pro­stu chcą być oglą­dani – dodaje, gasząc papie­rosa w kubku po kawie.

Dym snuje się za nami do domu, a wła­ści­wie nie, wręcz prze­ciw­nie – wydo­bywa się z niego. W holu wisi szara mgła, a detek­tor zaczyna wyć.

Zarzu­cam sza­lik na kratkę wen­ty­la­cyjną.

– Tato coś pie­cze?

Z kuchni dobiega stek prze­kleństw, co uznaję za odpo­wiedź twier­dzącą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. NYU, New York Uni­ver­sity (ang.) – Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski. [wróć]

2. MIT, Mas­sa­chus­setts Insti­tute of Tech­no­logy (ang.) – Insty­tut Tech­no­lo­gii w Mas­sa­chus­setts. [wróć]