Inseminarium - Sandra Brzózka - ebook

Inseminarium ebook

Sandra Brzózka

0,0

Opis

Czy w ciemnych zakamarkach rzeczywistości czai się coś, co nie powinno istnieć?
Czy legendy o morskich bestiach, przeklętych domach i miejscach, z których się nie wraca,
to tylko wytwory ludzkiej wyobraźni, czy może ostrzeżenie przed siłami, których lepiej nie budzić?
„Inseminarium” to zbiór opowiadań, które przekraczają granice znanej nam rzeczywistości.
Każda historia to osobna podróż w nieznane, w której normalność jest tylko cienką fasadą skrywającą to,
co pierwotne, nieokiełznane i przerażające. Bohaterowie stają twarzą w twarz z zagadkowymi siłami,
które wykraczają poza ludzkie pojmowanie – i często płacą za to najwyższą cenę.

Atlantyk kryje więcej niż niemieckie U-Booty.
Poddasze starego dworku naznaczone jest starą klątwą.
Badacz zjawisk paranormalnych stawia czoła tajemnicy, którą mieszkańcy miasteczka ukrywają od pokoleń.
Kiedy rzeczywistość i magia zaczynają się zacierać, gra świateł odsłania coś, co nigdy nie powinno ujrzeć ludzkich oczu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 80

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




4

5

6

W 1943 roku pracowałem na frachtowcu Mercy, którym transportowaliśmy zaopatrzenie ze Stanów Zjednoczonych do obleganej przez nazistów Wielkiej Brytanii. Cała zało-ga była świadoma, że na Atlantyku grasują wilcze stada – grupy okrętów podwodnych, które chętnie atakowały wszystkie napotkane statki. Codzienne wyglądanie wszel-kich śladów na horyzoncie stawało się rutyną. Kolejne kur-sy mijały bezproblemowo, ale nie znaczyło to, że nasz strach i stres się zmniejszał. Niepewność jutra doprowadziłaby nas wszystkich do szaleństwa, gdyby nie wieczorne odprawy, podczas których nasz dowódca starał się podnosić morale poprzez niewielkie porcje grogu, nucenie szant i odsłuchi-wanie starych płyt na leciwym gramofonie. Wychodziłem z tych spotkań krótko po zakończeniu ich oficjalnej części. Wolałem bowiem przechadzać się po pokładzie, i wpatry-wać się w nocny ocean. U pozostałych członków załogi wy-woływał on pewien rodzaj strachu. Nie trudno zresztą im

7

się dziwić, ponieważ w bezksiężycowe noce niemożliwym było dostrzec, gdzie kończy się morze, a zaczyna niebo. Dla mnie jednak, nawet w tak ciemne noce, był to kojący widok. Do czasu.

Słyszeliśmy plotki, że naukowcy po obu stronach ekspery-mentują z nowymi technologiami, które miałyby położyć szybki kres tej wojnie. Lotnictwo, pojazdy opancerzone, okręty, rakiety, potężne bomby, działa o zasięgu dziesiątek kilometrów – to wszystko znajdowało się jednak na brzegu i tu nie miało znaczenia. Nie, dla nas, na środku Atlantyku, jedynym strachem były tylko u-booty, atakujące niespo-dziewanie spośród fal.

Wachtowy właśnie wybił kolejną szklankę – godzina 24:00, a to oznaczało, że rozpoczął się kolejny dzień – 17 lipca, moje urodziny. Skończyłem dopiero 30 lat, z czego 3 po-święciłem służbie na tym statku. Dorobiłem się stopnia mata, odpowiednika kaprala w wojskach lądowych, co oznaczało pierwszy stopień podoficerski. Może nie miałem tylu przywilejów, co normalni oficerowie, ale mogłem swo-bodnie przechadzać się po pokładzie, a że przy okazji prze-czesywałem horyzont? To tylko dodatkowy plus. Dziwne, że dziś nikt nie chciał mi towarzyszyć, ponieważ ta noc była piękna. Na niebie nie było żadnej chmury, morze było gład-kie, a nad nim unosiła się niewielka mgła. Pełnia księżyca nie tylko wspaniale wszystko oświetlała, ale też sprawiała, że cały obraz wyglądał niczym namalowany przez artystę.

W 1943 roku pracowałem na frachtowcu Mercy, którym transportowaliśmy zaopatrzenie ze Stanów Zjednoczonych do obleganej przez nazistów Wielkiej Brytanii. Cała zało-ga była świadoma, że na Atlantyku grasują wilcze stada – grupy okrętów podwodnych, które chętnie atakowały wszystkie napotkane statki. Codzienne wyglądanie wszel-kich śladów na horyzoncie stawało się rutyną. Kolejne kur-sy mijały bezproblemowo, ale nie znaczyło to, że nasz strach i stres się zmniejszał. Niepewność jutra doprowadziłaby nas wszystkich do szaleństwa, gdyby nie wieczorne odprawy, podczas których nasz dowódca starał się podnosić morale poprzez niewielkie porcje grogu, nucenie szant i odsłuchi-wanie starych płyt na leciwym gramofonie. Wychodziłem z tych spotkań krótko po zakończeniu ich oficjalnej części. Wolałem bowiem przechadzać się po pokładzie, i wpatry-wać się w nocny ocean. U pozostałych członków załogi wy-woływał on pewien rodzaj strachu. Nie trudno zresztą im

8

Przechadzałem się po pokładzie już kolejną godzinę. Spora część załogi spała, na stanowisku pozostało jedynie kilka osób, w tym sternik, radiooperator i jeden oficer wachtowy, który czuwał nad wszystkim w imieniu kapitana. Pod po-kładem, w maszynowni, działało jeszcze kilka osób, między innymi zastępca mechanika i dwóch palaczy, którzy nie-strudzenie dorzucali węgiel do kotła.

Mercy była starym, liczącym sobie prawie 20 lat parowcem, ale dzięki O’Brien’owi – głównemu inżynierowi – sprawiała się nie gorzej, niż nowsze jednostki. Ten stary Irlandczyk traktował statek niczym dziecko – znał każdy jego centy-metr, od stępki po czubek masztu. Dlatego też często moż-na było go spotkać, gdy chodził po każdym jego zakamarku nasłuchując i doglądając pracy każdego elementu. Tak było i tym razem, bo spotkałem go na rufie. Wychylał się przez barierkę obserwując kilwater – ślad, który zostawiliśmy za sobą. Na ogół unikałem rozmów z nim, bo zdarzało mu się zachowywać niczym szaleniec. Spędził na statkach całe ży-cie, znał wszystkie morskie legendy i nieraz opowiadał je, gdy za dużo wypił. Oczywiście wszyscy się z nich śmiali-śmy, gdy nie było go w pobliżu, ale i tak respektowaliśmy jego wiedzę i doświadczenie. Gdy do niego podszedłem, dostrzegłem jego czerwony nos. Tak… znowu był podpi-ty. Miał na to swoje wytłumaczenie: „Kiedy łajba przechyla się w lewo, on przechyla się w prawo i wszystko się znosi”. I tym razem postanowił opowiedzieć mi legendę o Krake-

9

nie – mitycznej bestii, która miała zamieszkiwać Cieśninę Gibraltarską, ale czasem ponoć zapuszczała się na ocean. Oczywiście nikt nie wierzył w te bajki, w końcu mieliśmy już XX wiek. Ten wtedy zawsze ripostował, że w każdej le-gendzie kryje się ziarno prawdy. Och, jak żałuję, że okazało się, iż miał rację.

Kiedy tak staliśmy i obserwowaliśmy hipnotyzujące fale jakie zostawiał nasz statek, coś mignęło mi w świetle księ-życa. Długi i gruby cień przewinął się na tle tarczy naszego naturalnego satelity. Pierwsza nasza myśl była oczywi-sta – peryskop. Pobiegliśmy do najbliższego alarmu, które zamontowane były w wielu miejscach na naszej jednostce i miały być uruchamiane w przypadku dostrzeżenia czego-kolwiek podejrzanego. Nim jednak zdążyliśmy dobiec do przełącznika, jednostka zatrzęsła się, jakby w coś uderzyła. Wibracja ta była tak silna, że poprzewracaliśmy się na po-kład. O dziwo jednak, nie dało się słyszeć eksplozji, która towarzyszyłaby torpedzie. Z drugiej jednak strony, odbicie się jej od kadłuba nie wywołałoby takiego wstrząsu. Nim zdążyliśmy wstać, znowu coś w nas uderzyło, jednocześnie wydając przeraźliwy ryk. O’Brien błyskawicznie poderwał się na nogi, a w jego zamroczonych alkoholem oczach zobaczyłem błysk przerażenia. Z jego trzęsących się ust wy-dobył się tylko cichy szept – „Kraken”.

Oczywiście nie uwierzyłem mu, bo przecież takie rzeczy jak potwory morskie nie istnieją. Kiedy sam się podniosłem,

10

szybko dopadłem do dźwigni alarmu, który po chwili roz-brzmiał na całej jednostce. W takiej sytuacji osoba urucha-miająca syreny miała niezwłocznie stawić się na mostku, a pozostała załoga zajmować swoje stanowiska, więc zosta-wiając mechanika popędziłem do sterówki. Tam czekali już oficerowie i kapitan. Ci też nie rozumieli, co się dzieje, ale nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, odczuliśmy kolejne uderzenie, o wiele mocniejsze od poprzednich. Złożyłem kapitanowi raport z tego, co widziałem i dlaczego urucho-miłem alarm. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, powie-trze rozdarł przeraźliwy ryk. Kiedy wypadliśmy na balkon otaczający sterówkę, dojrzeliśmy w świetle księżyca przera-żający widok.

Kilka potężnych macek wyłoniło się z oceanu i zalśniło w blasku księżyca. Zamarliśmy wpatrując się w ten obraz, aż w końcu kapitan wybełkotał krótki rozkaz – „cała na-przód!”. Brzęk telegrafu maszynowego wydawał się rozdzie-rać uszy, a po krótkiej chwili cała jednostka zadrżała, kiedy silniki wkręcały się na obroty. Kątem oka zobaczyłem, jak O’Brien zbiega po schodach prowadzących w głąb statku, do maszynowni. Poruszał się z nadzwyczajną jak na swoje lata i swój stan zwinnością. Kiedy ponownie odwróciłem się w kierunku wystających z wody macek, tych już tam nie było, ale wiedziałem, że to nie koniec.

Kapitan wyjął klucz, który zawsze nosił przy łańcusz-ku na szyi i otworzył jedną z szafek na mostku. Każdemu

11

z obecnych wydał stary karabin, pamiętający jeszcze czasy Wielkiej Wojny i garść amunicji, po czym porozstawiał nas na obu burtach i rufie statku. Tam każdy załadował broń i w ciszy przeczesywał horyzont. Mi przypadło pilnowanie tyłu jednostki, więc nerwowo wypatrywałem jakiegokol-wiek śladu kolejnego zagrożenia.

Przez kilka chwil kompletnie nic się nie działo, aż ponow-nie usłyszeliśmy potężny, ale przytłumiony ryk. Gdy się w niego wsłuchałem, przypominał mi odgłos rogów mgiel-nych, które były czasem używane na wybrzeżach Anglii. Ich donośne trąbienie było słyszalne z odległości wielu mil, dzięki czemu nawet w największej mgle statki wiedziały, w którą stronę lepiej nie płynąć, jeśli nie chciały uderzyć o skały. W końcu jednak tajemniczy właściciel tych macek wynurzył się z głębi i wtedy go ujrzałem. Jego rozmiary były porażające, mimo, że zapewne większość jego cielska wciąż kryła się pod powierzchnią wody. Na nocnym morzu trudno jest oszacować odległość, ale na oko był kilka dłu-gości naszego statku od nas. Mimo to jego ogrom i długość jego macek były jednocześnie imponujące i przerażające. W dodatku, cielsko zdawało się do nas zbliżać. W końcu ponownie skryło się w wodzie, ale wiedzieliśmy, że to do-piero początek.

Nerwowo wypatrywałem jego ponownego wynurzenia się, ale przerwał mi to kolejny wstrząs. Padłem na pokład, gubiąc broń, a gdy wstawałem opierając się o barierkę,

12

zobaczyłem, że ślad po naszej śrubie zniknął. Właściwie, to nie dało się dostrzec żadnego kilwateru, jakbyśmy stali w miejscu.

Kiedy tak nerwowo patrzyłem w dół rufy, dostrzegłem rosnący pod wodą cień. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, z wody wynurzyły się potężne macki. Dopiero teraz mo-głem przyjrzeć się im z bliska. Wyglądały niczym u ośmior-nicy, z przyssawkami wielkości ludzkiej głowy i pazurem na końcu każdego z ramion. Gwałtownie opadły na pokład, zgniatając barierki i niewielkiego żurawia, którego wyko-rzystywaliśmy w portach do przenoszenia lżejszych ładun-ków. Tuż koło mnie z impetem wylądował wielki kawał metalu, który po bliższych oględzinach okazał się właśnie naszą śrubą napędową. Bestia nie tylko zatrzymała ją, kiedy ta wirowała z pełną prędkością, ale też wyrwała ją z końca wału, unieruchamiając nas permanentnie.

Kadłub jękliwie zaskrzypiał, a cała jednostka zanurzyła się pod naporem macek. Stwór ewidentnie próbował się po-dźwignąć i wynurzyć jeszcze mocniej. Nawet nie wiem, kiedy dobiegła do mnie reszta załogi i zaczęła ostrzeli-wać bestię. Ta nic sobie nie robiła z dziurawiących ją kul i w końcu ukazała nam swoje cielsko. Jej świecące na żół-to ślepia miały w sobie pewną hipnotyzującą moc, która sprawiła, że wszyscy opuścili broń i otępiale patrzyli prosto w nie. Nagle pojawił się rozbłysk i ogarnęła mnie ciemność.

Ocknąłem się w pustce, otoczony przez mrok. Pod butami