Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda kobieta wyrusza do Maroka, aby poznać siebie i innych, przesuwać granice i pokonywać kulturowe bariery. W miasteczku Khenifra w Atlasie Środkowym żyje pod jednym dachem z rodziną berberyjską, którą kocha jak swoją własną. Ludzie ci otwierają dla niej dom i serce, dzielą się chlebem, potrawami tajine, lokalną whisky pitą na potęgę. Tam snuje się opowieści, zwierza się ze zmartwień i fetuje radości. Tam się marzy. Cierpi. Kocha. Przeżywa. Nie ma dwóch podobnych do siebie dni. Tam rzeczy się dzieją, a historia sama się pisze.
W tym miejscu dziećmi opiekuje się organizacja pozarządowa Hannan, która prowadzi przedszkole i pomaga egzystować najbiedniejszym. Autorka, jako wolontariuszka, włącza się aktywnie w pracę organizacji pozarządowej i życiowe perypetie tych, którym pomaga. To jej sposób na udane życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
„Dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota, i co do wszechświata nie jestem pewien” (Albert Einstein).
Pożegnałam się z Europą dokładnie dwa tygodnie temu. Nie skarżyłam się na nic, ale od czasu do czasu tęskniłam za tym, co dobre: za prysznicem, wanną, radiową czwórką BBC, szczególnie w niedzielne poranki, za kinem i rozmowami z przyjaciółmi przy lampce Bordeaux lub Côte de Lyon. Biorąc pod uwagę popularność, jaką tu zdobywałam, zastanawiałam się nad napisaniem własnej książki telefonicznej.
Dwóch młodych mężczyzn poznanych w publicznym ogrodzie próbowało zwabić mnie w swoje sieci – banalnie, nieelegancko, odpychająco. I mimo że wyglądali na starszych, to zachowywali się jak nastolatkowie. Jeden, dwudziestoośmioletni ochroniarz, miał w zanadrzu kilka zdań po angielsku i francusku; drugi, Said, nie był szczególnie utalentowany. Chwileczkę. Zapomniałam o dwóch istotnych rzeczach: piciu i paleniu. Jeśli nie sączył whisky ukrytej w wewnętrznej kieszeni kurtki, to palił haszysz, a na dokładkę popalał Marlboro. Przystojny, a głupi jak but. W rzeczywistości obaj nie świecili przykładem.
– A co powiesz na spacer wzdłuż rzeki? – zadawali pytania, rozbierając mnie wzrokiem.
– Gdzie dokładnie? – zapytałam.
– W góry – odpowiedzieli.
– Są dość daleko – podejrzliwie zerknęłam w ich stronę.
– Moglibyśmy zatrzymać się w domu Saida, jak się zmęczymy – zasugerował ochroniarz.
Chociaż nie było powodu do paniki, stawałam się coraz bardziej czujna. Energia, jaką emanowali – brudna, obraźliwa, tania i odpychająca – zaniepokoiła mnie.
Gdy się ich pozbyłam, wzięłam głęboki oddech. I być może był to zbieg okoliczności, że kolejny mężczyzna zwrócił na mnie uwagę i zaproponował odprowadzenie mnie do domu. Niespodziewanie Said i jego przyjaciel zjawili się tuż za nami, udając, że w ogóle mnie nie znają. Gdy dotarliśmy do La Scierie, odprężyłam się.
– Proszę, zadzwoń do mnie. Chciałbym cię zabrać na kawę – powiedział i dodał: – Jeśli tego nie zrobisz, przyjdę po ciebie, teraz wiem, gdzie mieszkasz.
Zaśmiał się i zniknął. Ta bezsensowna uwaga nauczyła mnie dziś jednego: nigdy więcej nie zdradzę obcemu facetowi swojego miejsca zamieszkania.
Fadma, najlepsza przyjaciółka Hakimy, wyciągnęła mnie za rękę z domu i zaprowadziła do swojego. – Aji, aji!1 – krzyczała, dodając: – Hrira… koul! Poziom mojego głodu był zerowy, ale przyjemność z zaproszenia większa niż apetyt. Fadma, jak każdy z nas, miała swoje dwie strony. Jedna – stopniowo ujawniająca cechy muzułmańskiej konserwatystki, druga – sentymentalna i nad wyrazczuła. Dzieci ją kochały, a ona odwzajemniała się ciepłem i bliskością. W rzeczywistości ciepło generowane przez tę rodzinę było jedyną formą ogrzewania w całym domu – nie posiadał ani pieca, ani grzejnika gazowego. Tu, jak w każdym innym domu, telewizor był bezcennym dobytkiem, formą utrzymywania kontaktu z rzeczywistością – lepszą, bogatszą, śmieszniejszą, ogłupiającą; rzeczywistością, w której dominowały seriale i piłka nożna – narodowa obsesja, którą dziewięćdziesiąt pięć procent mężczyzn śledziło nieustannie, gapiąc się godzinami w ekrany telewizorów.
Muszę się do czegoś przyznać: hrira była jedyną zupą, której nie lubiłam. Bez względu na to przez kogo była przygotowana i w jaki sposób przyprawiona, kombinacja ciecierzycy, drobnego makaronu i sosu pomidorowego po prostu mi nie smakowała. Niemniej jednak, z grzeczności i wdzięczności za jedzenie, zjadałam wszystko, co było na talerzu.
– Fadma… dziecko… – powiedziała Hakima, wskazując na brzuch przyjaciółki.
– Jesteś w ciąży? Gratulacje! A gdzie jest ojciec dziecka?
Ojciec ponoć często wyjeżdżał do pracy i tylko raz w miesiącu zjawiał się na dzień lub dwa w domu, rozpieszczając Fadmę i chłopców. Mając dwóch synów, desperacko pragnęła córki.
– Jak będzie dziewczynka, to nazwie ją po tobie – zaśmiała się Hakima.
Przenikliwy ból głowy zmieniający się w migrenę zjawił się tuż po zjedzeniu zupy. Zaszyłam się więc w swoim pokoju, aby uciąć sobie krótką drzemkę, gdy po chwili krzyki dochodzące z dołu wyrwały mnie z błogiego wypoczynku. Co się dzieje? Kto tak wrzeszczy? Pośpieszyłam na dół i zobaczyłam ojca kuzyna Lahcena, jednego z braci Papy Mohameda, stojącego naprzeciwko Papy z pianą w ustach, jakby gotowego do ataku. Szybko usiadłam, myśląc, że uratuję sytuację, że pewnie zrobi się nieśmiały, widząc obcą mu twarz, że się uspokoi i przywróci do porządku, ale tak szybko jak usiadłam, równie szybko musiałam się podnieść. Papa Mohamed wyprostował się jak struna, którą z furią naciągał ojciec Lahcena. Zamachnął się, gdy nagle na równe nogi poderwała się babcia Halima i stanęła pomiędzy rywalami, wymachując swoimi kościstymi ramionami i piszcząc jak myszka. Do bijatyki na szczęście nie doszło, ale awantura nie ustawała i czym cichszy stawał się Papa Mohamed, tym głośniejszy był jego brat. Cokolwiek zostało wykrzyczane tego wieczoru, wywołało gorącą debatę po tym, jak wściekły ojciec Lahcena zniknął z domu, a jego syn w pokojowy już sposób próbował przywrócić emocjonalną równowagę.
1 Aji [ażi] – chodź, przyjdź.
Z korespondencji do Hannah.
Omar i Karim zmobilizowali się i przyprowadzili do szkoły prawie wszystkie dzieci. Jeden z uczniów, Mohamed Oulabi, przyszedł ze swoją mamą prosić o pomoc. Musiało upłynąć trochę czasu, odkąd chłopak złamał rękę, ale ona wciąż wygląda okropnie. Ponoć potrzebują dziesięciu tysięcy dirhamów na operację. Czy mogłabyś to nagłośnić? Ja mogę przekazać sto funtów, które John mi przesłał.
Natychmiast otrzymałam odpowiedź. To jest trudny temat. Zasadniczo musieliśmy zaprzestać pomocy medycznej, ponieważ zbyt wielu było potrzebujących. Gdy zrobisz coś dla jednej osoby, tysiące innych zgłasza się i prosi o pomoc. Dosłownie przed naszym domem była kolejka, a baba Lahcen powiedział, że zamierza postawić Halimę pod drzwiami, żeby sprzedawała bilety.
Zapłacili za operację chłopca, który miał zdeformowane stopy, pokryli koszty usunięcia zaćmy z oka mężczyźnie z zespołem Downa i doprowadzili do udanej operacji usunięcia wielkiego guza z twarzy trzyletniego chłopca. Trzy lata zajęło im znalezienie lekarza, który mistrzowsko wykonał operację i do dziś, wciąż finansowo wspierany przez Hannah i Hmada, chłopiec czuje się doskonale.
Stowarzyszenie boryka się również z prawdziwym problemem: jak zaufać wszystkim ludziom, którzy przychodzą do nich i proszą o niewyobrażalnie duże sumy pieniędzy bez formalnej weryfikacji lekarskiej? Ludzie muszą dostarczyć dokument, łatwy do uzyskania, który mógłby udowodnić koszt operacji i zdiagnozować problem. Niestety nigdy tego nie robią.
Dzień, jak co dzień, rozpoczął się od przejażdżki taksówką wokół miasta. Tym razem dzieliłam ją z mamą Halimy i czterema innymi ciekawskimi pasażerami, którzy rozmawiali na mój temat, uśmiechając się i poklepując mnie po ramionach.
W drodze powrotnej z El Borja siedziałam w wygodnym nowiutkim samochodzie terenowym. Kierowca zatrzymał się, oferując podwózkę do domu. Ubrany w djellabę mężczyzna za kółkiem przedstawił się jako emerytowany oficer wojskowy i sołtys El Bojra, z którego to stanowiska chciał zrezygnować w 2014 roku.
– Biurokracja jest zbyt denerwująca – narzekał.
Bogaty i wygodnicki brzmiał tak samo zepsucie jak ludzie, o których opowiadał. Gdy wspomniałam o nauczaniu francuskiego, bombardował mnie pytaniami o dyplomy i miażdżył mój entuzjazm.
– Wszystko musi być autoryzowane – warknął. „Co za błazen” – pomyślałam, tłumacząc niepotrzebnie, że dyplomy nie mają nic wspólnego z umiejętnościami i wiedzą, a jedynie z biurokracją, której tak nienawidził. Przyglądałam się jemu i jego terenówce, zastanawiając się, do jakiego stopnia moralnym jest afiszowanie swego bogactwa w miejscu, gdzie jest go jak kot napłakał. A gdyby tak sprzedał swój samochód i pomógł biedocie?
Późnym popołudniem, gdy zbierałam się do wyjścia, w drzwiach minęłam się z mężczyzną, który wpadł na krótką chwilę, aby zaprosić nas do siebie. Podziękowałam i, mimo iż pogoda nie sprzyjała spacerom, wybiegłam do „Omegi” – kafejki, która z czasem stała się jedną z moich ulubionych. Tam pracowałam, czytałam, rozmyślałam, słuchałam audycji radiowych, łączyłam się ze znajomymi. Lubiłam, kiedy podawano mi herbatę w tradycyjnym imbryku i moment, w którym rozlewałam ją do maleńkiej szklanki.
Kelnerzy, a było ich dwóch, popisywali się. Simo – swoim numerem telefonu, a Zouhir – obietnicą zabrania mnie na Saharę i przedstawienia swojej rodzinie. Oczywiście skinęłam głową i uśmiechnęłam się.
– Cześć Madaleine, jestem twoim sąsiadem.
Młody mężczyzna w okularach, ubrany w długi ciemny i dość modny płaszcz, stanął przede mną.
– Bardzo się cieszę – powiedziałam, a on zniknął.
Kilka minut później powrócił, usiadł przy mnie i próbował dowiedzieć się kilku istotnych informacji na mój temat. Jako że rozmowa się nie kleiła, a winę za to ponosił jedynie nieudolny język, który plątał się, zlepiając niezdarnie długo rozważane słowa, zniknął ponownie, a chwilę potem stanął przede mną ze swoim kolegą.
– Czy obaj jesteście studentami? – zapytałam, ale zamiast odpowiedzi zobaczyłam skonfundowane twarze, a chłopacy w tym samym czasie gotowi byli opuścić lokal.
Jak tylko pomyślałam, że dał sobie spokój i już nie wróci, kątem oka zobaczyłam go ponownie na schodach w towarzystwie innego znajomego. Podeszli, przywitali się i usiedli. Tym razem płynnie i bez jakichkolwiek językowych problemów przeszliśmy przez zestaw standardowych pytań, aczkolwiek sam dialog – dojrzały, gładki, zabawny – kolosalnie różnił się od poprzednich. Najbardziej zaskoczyła mnie jego normalność. Nie pytali, czy jestem mężatką, czy chciałabym wyjść za mąż ani też nie interesował ich mój wiek. Chociaż opowiadali nieco o sobie – Ali, mój sąsiad, był bezrobotny i od roku szukał pracy, a Mohamed studiował księgowość – to skupili się raczej na doświadczeniach i przeżyciach, które zaprowadziły mnie do tego właśnie konserwatywnego miejsca, jakim jest Khenifra.
Pomimo iż głodna byłam dialogu i czysto ludzkiego kontaktu opartego na rozmowie, z której rodziło się coś więcej niż tylko pozdrowienia, ostrzeżenia, czy słowa nawołujące do jedzenia, pożegnałam się z Mohamedem, a razem z Alim przespacerowaliśmy się w stronę naszej dzielnicy.
Gdy doszliśmy do naszej ulicy, Ali zaprosił mnie do siebie. Po stromych schodach weszłam do jego domu, bardziej przytulnego, bo skurczonego do rozmiarów eleganckiego apartamentu, w którym dominowały dwie typowo marokańskie kanapy ustawione pod ścianą, telewizor, stół, dość intymna kuchnia, pokój Alego oraz salon i sypialnia, które widziałam z daleka. Przywitała mnie jego mama, Mina, która przygotowała dla nas herbatę i boucheyary. Piękna, ciepła, przyjazna kobieta, a na dodatek znakomita kucharka – jej boucheyary były doskonałe! Ali podsunął mi album ze zdjęciami rodzinnymi, które zastąpiły nieporadne słowa. Śmiech wypełnił ciszę, a herbata i boucheyary zapełniły pusty żołądek.
Mina podarowała mi prezent: parę kolczyków z naszyjnikiem. Nalegała i nie przyjmowała odmowy. Kochałam ją i jej bezinteresowną matczyność, jej schludną osobowość i silne uściski; przytulała tak, jakby mocno kochała. Potrzebowałam jej. Umówiłyśmy się jutro na kawę, a teraz nadszedł czas, by wrócić do domu i podzielić się nowinami z moją rodziną.
– Poznałam Alego, jego mamę i Mohameda – krzyknęłam z radości, jak gdybym po raz pierwszy w życiu spotkała żywą istotę.
Meryam i Hakima spojrzały po sobie i nie odezwały się ani słowem, a na kolczyki i naszyjnik nie chciały nawet spojrzeć. Czy to zazdrość? Czy to forma kontroli? Czy może kombinacja obu? Mimo że moje wnętrze wciąż bulgotało z radości, zewnętrzna zgaszona forma usiadła w pokoju i zachowywała się tak, jakby do niczego nie doszło.
*
Nie było określonego czasu na spanie, czy pobudkę. Wieczorne dyskusje trwały, dopóki wszyscy nie zmęczyli się rozmową; mogła to być północ, druga nad ranem, a czasem moje wrażliwe i obolałe od zatyczek uszy słyszały je przez całą noc. Te głosy nie spały, tylko czuwały.
Hakima budziła się o siódmej rano, robiła śniadanie dla Achrafa i Moada, i odprawiała ich do szkoły. Chleb trzeba było upiec, herbatę zaparzyć, dziadków nakarmić. Podczas gdy ona wyrabiała ciasto na boucheyary i chleb, i przygotowywała obiad, obydwie Fadmy przychodziły rankiem na plotki. Nie skarżyła się, czasem wzdychała, gdy była zmęczona. Za mąż wyszła, gdy miała osiemnaście lat i od tego momentu jej życie kręciło się wokół gotowania, pieczenia, sprzątania, robienia zakupów i opieki nad wszystkimi – dziećmi, dziadkami, mężem. Oto poranna procedura: Hakima parzyła herbatę, robiła kawę, podgrzewała mleko, podawała do stołu boucheyary albo ciasto, a jeśli nie, to chleb z oliwą lub lekko podsmażane kawałki starego chleba zmieszanego z cukrem i oliwą.
Bez względu na to, jak smaczny był chleb, mój żołądek nie mógł strawić więcej niż kilka małych kawałków dziennie, więc rankiem zawsze z nadzieją czekałam na boucheyary podawane z miodem. Faktem było, że każdy na nie czekał, a szczególnie Papa Mohamed, który – choć żartem – już dzień wcześniej dawał Hakimie do zrozumienia, czego oczekuje na śniadanie.
– Jutro, Hakima, Inshallah…