Interwencja delfinów  - Anita Szczecińska - ebook

Interwencja delfinów ebook

Szczecińska Anita

5,0

Opis

 

Interwencja delfinów” to druga część historii rozpoczętej w “Zostawcie delfiny w spokoju”. Anna, założycielka i właścicielka fundacji Ultio victimarum, doprowadziła do ukarania tych, którzy w przeszłości ją skrzywdzili. Okazało się jednak, że były komendant policji, który lata temu w zamian za łapówkę zamiótł sprawę pod dywan, ma nagrania kompromitujące pięciu bardzo wysoko postawionych polityków i duchownych. Anna postanawia pomóc ich ofiarom. Fundacja łączy siły z działającym w tajemnicy gabinetem cieni utworzonym przez ruchy obywatelskie. Ta współpraca doprowadza do ujawnienia innych, niż znane z nagrań byłego komendanta brudnych sprawek ministra sprawiedliwości, pewnego europosła, a także lidera partii rządzącej, co w konsekwencji doprowadza do przewrotu politycznego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anita Szczecińska

Interwencja delfinów

Interwencja delfinów

ISBN 978-1-7381386-0-9

©Anita Szczecińska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane kopiowanie i rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Wykorzystanie całości lub fragmentu niniejszej publikacji bez zgody autorki, przez programy, platformy i inne narzędzia bazujące na AI jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi za naruszenie praw autorskich.

WYDAWCA: Anita Szczecińska

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Uderz na wroga z taką szybkością, jak jastrząb spada na swą zdobycz. Spada on dokładnie nakark ofiary, ponieważ wybrał precyzyjnie moment uderzenia.

Sun Tzu - “Sztuka Wojny”

Tym, którzy są wkurzeni na rzeczywistość Wszystkie postacie i zdarzenia są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do faktów jest zupełnie przypadkowe.

Niektóre osoby znane Czytelnikowi z “Zostawcie delfiny w spokoju”: Anna Berger – założycielka i właścicielka Fundacji Ultio victimarum Weronika Mrozowska – żona Anny

Mirosław i Danuta– rodzice Anny

Grażyna Mrozowska – mama Weroniki

Dawid Reymer – szef polskiego oddziału Ultio victimarum

Jacek – chłopak Dawida

Piotr – pracownik Fundacji Ultio victimarum, były dziennikarz

Patryk – brat Anny

Marek – pracownik Fundacji Ultio victimarum, były policjant

Stanisław Ciumak – były komendant policji w Miławie, obecnie minister spraw wewnętrznych Krzysztof Lubicki – burmistrz Miławy

Magda – żona Krzysztofa Lubickiego, dentystka

Natalia – prawniczka, była dziewczyna Weroniki

Justyna - dziewczyna Natalii

Xianmei – Chinka prowadząca firmę w Polsce

Norbert - gej

Piotr Dulka – były burmistrz Miławy

Paweł Dulka – syn byłego burmistrza

Zygmunt Lichocki – były właściciel fabryki okiem Miławianka

Andrzej Lichocki – syn Zygmunta Lichockiego

Tomasz – były pracownik polskiego biura Ultio victimarum, szef biura w Australii Pat – szefowa biura Fundacji Ultio victimarum w Toronto

Mat (Mateusz) – autystyk pracujący dla Fundacji Ultio victimarum Sabina – koleżanka Weroniki, właścicielka restauracji “Kuchnia babci Jadzi”

Iza – jedna z osób ćwiczących tai chi

Prolog

Rok 1970

Ostre światło lampy skierowano wprost na twarz młodego mężczyzny, który odruchowo zmrużył oczy. Siedzący za biurkiem naprzeciwko niego esbek, a może milicjant - tego nie wiedział -

pokazał zdjęcie, na którym widać było grupę młodych mężczyzn. Zakreślił twarze trzech z nich i zapytał:

- Kim są ci trzej?

- Nie wiem, pierwszy raz ich widziałem. Nie znam ich.

- A może nie pamiętasz? Przypomnimy ci - po czym skinął na stojącego przy drzwiach drugiego z oficerów. Ten podszedł i uderzył przesłuchiwanego w twarz.

- No co? Przypomniałeś już sobie? - zapytał przesłuchujący.

- Ja naprawdę ich nie znam. Widziałem ich wtedy pierwszy raz.

- Nie kłam gnoju, albo inaczej z tobę porozmawiamy.

- Ale panowie, ja mówię prawdę...

- Panowie to byli za sanacji. My jesteśmy towarzyszami, ale nie dla ciebie, ty parówo –

powiedział pierwszy z oficerów, a drugi znowu walnął przesłuchiwanego pięścią w twarz, po czym kazał mu wstać i zaczął na oślep okładać pięściami gdzie popadło. Z nosa i ust mężczyzny popłynęła krew.

- Teraz już sobie przypomniałeś? - zapytał przesłuchujący.

- Nie znam ich. Mówiłem już, że wtedy widziałem ich pierw... – przesłuchiwany nie dokończył

słowa, bo potężny cios w podbrzusze zwalił go z nóg. Ból był nie do wytrzymania. Z gardła wydobył

się jęk. Stracił przytomność. Po chwili ocknął się, gdy poczuł, że ktoś polewa go wodą. Otworzył oczy.

Ten, który go pobił lał teraz na niego wodę z wiadra.

- Teraz już będziesz z nami szczery? - zapytał oficer przesłuchujący i pokazał kolejne zdjęcie

przedstawiające przesłuchiwanego w intymnej sytuacji z jednym z facetów, którego twarz była zakreślona na pierwszym zdjęciu. - To co, zdecydowałeś się mówić, czy mamy to zdjęcie pokazać władzom uczelni, twoim rodzicom, sąsiadom i znajomym?

Teraz już nie mógł zaprzeczyć. Nie chciał wylecieć z uczelni – do skończenia studiów został mu zaledwie rok. Sąsiedzi też nie mogli się dowiedzieć – nie miałby życia – ani on, ani jego rodzice. Nikt przecież nie chce mieć za sąsiada pederasty. Bał się. Tak bardzo się bał. I był gotów zrobić wszystko, żeby nikt nie odkrył jego tajemnicy.

- Czego chcecie? - zapytał drżącym głosem.

- Na początek te trzy nazwiska – odpowiedział oficer.

Rozdział 1

Obecnie

Po naszej ostatniej akcji rozpętało się piekło. Nie istne piekło, po prostu piekło, burza z gradem i piorunami, potop, a potem było już tylko coraz bardziej dramatycznie. Stanisław Ciumak, czyli minister spraw wewnętrznych został nie tylko zdymisjonowany, ale też aresztowany. Władza nie mogła zamieść sprawy pod dywan, ani jej zignorować, bo w internecie wszyscy mogli zobaczyć na filmie jak jeden z bandziorów, który próbował wymusić haracz na Xianmei, Chince prowadzącej firmę w Polsce, informuje, że szefem całego procederu był nie kto inny, tylko Ciumak. Opinia publiczna domagała się ukarania faceta, który zamiast stać na straży prawa, sam je łamał. A że sprawa dotyczyła jednego z członków rządu, stała się głośna nie tylko w kraju, ale i za granicą. No fakt, z reagowaniem rządów na grzechy ministrów bywa różnie i niekoniecznie zgodnie z oczekiwaniami, ale tym razem było zgodnie i Ciumak poszedł na dno.

Z naszego punktu widzenia sprawa była zakończona. Rodzina człowieka, którego Ciumak przejechał kiedyś samochodem, dostała pieniądze, które wprawdzie nie wskrzeszą męża i ojca, ale bardzo pomogą finansowo, a były już minister na parę ładnych lat będzie miał zapewniony dach nad głową i wyżywienie w którymś z zakładów karnych. W dodatku, o czym w Polsce nikt poza nami chyba nie wiedział, jego kuzyn z Vancouver też miał duże kłopoty. Nim samym i jego biurem nieruchomości zajęły się nie tylko kanadyjska policja i urząd imigracyjny, ale też, co było dla niego chyba najgorsze - urząd skarbowy. Jednym słowem facet miał totalnie przechlapane. Niszcząc Ciumaka zakończyliśmy proceder nielegalnej imigracji Chińczyków do strefy Schengen i do Kanady. Nie mieliśmy złudzeń, że w ogóle, ale przynajmniej ten przewał umożliwiany przez niego. Zaś ja zakończyłam rozliczenia ze swoją przeszłością. Wszyscy ci, którzy mnie skrzywdzili, zapłacili cenę, wysoką cenę. Zostali nie dość, że bez środków do życia, to w dodatku z bardzo marnymi widokami na przyszłość. Krótko mowiąc: posprzątane.

No prawie posprzątane, bo przy okazji wyszła sprawa Norberta i jemu podobnych. Dzięki nagraniom robionym przez Ciumaka dowiedzieliśmy się o istnieniu kolejnej grupy przestępczej na najwyższych szczeblach. Chichotem przewrotnego losu był fakt, że filmy, które Ciumak nagrywał, by

zapewnić sobie nietykalność, znalazły się w naszych rękach zanim był w stanie zrobić z nich użytek.

Teraz tylko od nas zależało co z nimi zrobimy.

Jeśli chodzi o mnie, to najchętniej wróciłabym do Kanady. Weronika zresztą też. Obie miałyśmy po dziurki w nosie śmierdzącej spalinami, wiecznie zakorkowanej Warszawy. Z drugiej jednak strony nie znoszę zostawiać niedokończonych spraw. A to byłaby właśnie taka niedokończona sprawa. Powrót do Kanady trzeba więc na trochę odłożyć. Trudno. Bez naszej interwencji chyba się nie obejdzie.

Przez następnych kilka dni pracownik naszej Fundacji - Dawid ze swoim partnerem Jackiem, dziesiątki razy oglądali filmy nakręcone przez Ciumaka. Jacek oczywiście nieco dorywczo, bo po powrocie z pracy. Pomagał im Piotr, kolega Jacka. Piotr był - byłym już - dziennikarzem, działaczem na rzecz praw osób LGBT. Kilka miesięcy wcześniej został wyrzucony z pracy właśnie za poglądy.

Jego orientacja seksualna nie pasowała do profilu redakcji. Dwa miesiące temu zatrudniliśmy go w założonej przeze mnie prawie sześć lat temu Fundacji Ultio victimarum. To była trafiona decyzja –

facet, nie dość, że świetnie orientował się w polityce, to w dodatku znał mnóstwo osób. Poza tym był

naprawdę pracowity. Teraz więc siedział razem z Dawidem i dopasowywali twarze z filmów do konkretnych osób. Oczywiście twarze tych starszych facetów, a nie młodych chłopaków. Właściwie nie pięciu tylko dwóch, bo facjaty trzech były, jak twierdzili, powszechnie znane. Po trzech dniach mieli już pełną krótką listę kandydatów do kolejnego sprzątania. Pięć nazwisk, a obok każdego z nich krótka informacja o osobie i zajmowanym stanowisku. Albowiem bohaterami filmów Ciumaka byli wyłącznie faceci z pierwszych stron gazet.

- O cholera, ale jaja – powiedziała Weronika spojrzawszy na listę, którą podał nam Dawid.

Rzuciłam okiem na kartkę. Dobrze, że panowie dodali informacje o stanowiskach, bo mnie cztery z pięciu nazwisk kompletnie nic nie mówiły. Kojarzyłam tylko jedno. Trudno było nie wiedzieć o kogo chodzi. Nawet komuś, kto polską polityką specjalnie się nie interesował.

- No to dziatki drogie dziatki, od poniedziałku bierzemy się ostro do roboty – powiedziałam.

- Obalamy rząd, cały system, czy trochę bardziej wybiórczo i we fragmentach? – zapytał

Dawid.

- Najpierw to obalimy kilka flaszek, bo przecież jutro jedziemy do Krzyśka i Magdy –

odpowiedziałam.

Spotkanie u Krzyśka i Magdy uzgodniliśmy zaledwie tydzień temu. Jak towarzystwo

dowiedziało się, że nie wracamy jeszcze do Kanady, uznało, że trzeba to uczcić. Stanęło na Miławie leżącej mniej więcej w połowie drogi między Warszawą, a miasteczkiem, w którym mieszkały Natalia i Justyna. To dzięki Natalii rozpracowaliśmy nielegalną działalność Ciumaka i jego kuzyna z Vancouver.

Zarówno Krzysiek i Magda, jak i dziewczyny, chcieli poznać szczegóły sprawy. Poza tym była to świetna okazja do ponownego spotkania.

W piątek późnym popołudniem całe towarzystwo dotarło do Miławy. Jacek, który wcześniej uzgodnił z Magdą, które z nich co ugotuje, teraz wnosił ogromne torby z garami do kuchni. W ślad za nim podążał Dawid niosąc owinięte pergaminem dwie wielkie blachy z ciastem. Przyglądający się z nami temu pochodowi Krzysztof powiedział:

- Chyba tym razem nie mamy co liczyć na tort makowy.

Dostaliśmy ataku śmiechu. Tylko Natalia i Justyna stały z lekko zafrasowanymi minami nie wiedząc o co chodzi. Opowiedziałam im więc czym prędzej historię, jak to przy okazji jednej z poprzednich wizyt Jacek przywiózł upieczony przez siebie tort makowy. Na miejscu okazało się, że Magda, żona Krzyśka też upiekła tort makowy i to w dodatku według tego samego przepisu. Teraz śmieliśmy się już wszyscy.

Magda tym razem postanowiła nie sadzać nas przy stole, tylko zrobić szwedzki bufet. Sprytne posunięcie. Dzięki temu miała znacznie mniej roboty i biegania między kuchnią a stołem. Gdy już wszyscy nałożyliśmy sobie jedzenie na talerze i rozsiedliśmy się wygodnie, zażądała:

- A teraz opowiadajcie. Umieram z ciekawości. Tylko bez nadmiernych skrótów – dodała, na co Krzysiek, Natalia i Justyna tylko pokiwali aprobująco głowami. No cóż, wiedziałam przecież, że tak będzie. Po to między innymi spotkaliśmy się wszyscy w Miławie. Przełknęłam więc ostatni kęs pieroga z kapustą i grzybami i zaczęłam swoją opowieść.

- Właściwie pierwszą kluczową informację otrzymaliśmy od ciebie – powiedziałam zwracając się do Magdy.

- Ode mnie? - zapytała zdumiona.

- Dokładnie tak. To ty opowiedziałaś nam, że jakaś twoja pacjentka, kuzynka Ciumaka, mówiła, że kupił on dom w miejscowości Grabina. Od razu poprosiłam naszego człowieka, żeby pojechał do tej Grabiny i powęszył. Węszył, węszył, a potem pojawił się punkt drugi. Drugim punktem było wyczajenie pojawiania się Ciumaka na lotnisku po grupy przybyszów z Chin. Udało nam się stwierdzić, że jego szwagier wywozi ich do swojego, a właściwie jego żony, gospodarstwa, a stamtąd

do innych krajów strefy Schengen. Większość z nich leci potem do Kanady. Nadal jednak nie mieliśmy żadnych konkretnych dowodów przeciwko Ciumakowi i dreptaliśmy w miejscu. Dopiero po telefonie od Natalii i rozmowie z Xianmei, czyli Chinką, która zwróciła się do Natalii z prośbą o pomoc, sprawa ruszyła z miejsca. I tu i w Vancouver, gdzie mieści się siedziba Valdi Real Estate. Ten Valdi lub – jak czasem pisze o sobie - Waldi, czyli Waldemar Martyniuk jest ciotecznym bratem Ciumaka. Dzięki małżeństwu z Chinką urodzoną w Kanadzie udało mu się pozyskać chińskich klientów chcących kupować domy w kraju klonowego liścia. Wielu z nich to osoby powiązane z chińskim rządem lub szefowie państwowych firm. Ostatnim punktem zwrotnym była informacja od Jacka. Ale niech on opowie, a ja tymczasem dołożę sobie jeszcze coś do zjedzenia – powiedziałam nakładając na talerz nieco spaghetti.

Jacek opowiedział więc o dwóch chłopakach, którzy rozpoznali jednego z „owych miłych panów”, do których woził ich Ciumak. Dawid, widząc, że jeszcze jem, postanowił opowiedzieć ciąg dalszy. Posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie, gdyż spaghetti było naprawdę wyśmienite. W

odpowiedzi uśmiechnął się do mnie i zaczął mówić. Opowiedział o naszej wizycie u Ciumaka i znalezieniu pendrivów i dyskietek z filmami. Nie omieszkał też wspomnieć o tym jak znokautował

byłego już ministra. Gdy skończył zapadła wielce wymowna cisza. Zarówno gospodarze, jak i Natalia z Justyną, byli pod wrażeniem tego co usłyszeli. Pierwszy odezwał się Krzysztof.

- Ale bagno! Szkoda, że nie dałeś mu mocniej w mordę i nie wybiłeś mu wszystkich zębów.

Mogłeś mu zrobić dupę z gęby wybijając wszystkie zęby – zarymował.

- Stałem pod złym kątem, żeby wyprowadzić prawy prosty. Dostał więc tylko sierpowym i od razu upadł. Słabowity jakiś się okazał – usprawiedliwił się Dawid.

- To się nazywa Silny Pedał – powiedziała ze śmiechem Natalia. - Przyznaj się, to ty wtedy napisałeś ten list o podłożonej bombie.

- Wtedy to ja nawet czasu nie miałem, bo zakuwałem do matury – odpowiedział Dawid.

- O ile pamiętam, to wieść gminna niosła, że całą akcję na zlecenie tego załupieżonego dziada przygotował jakiś dowódca, czy były dowódca jakiejś elitarnej dość jednostki wojskowej czy policyjnej. Chodziło o to, by ludzie zaczęli uważać, że geje są be – przypomniał Jacek.

Nie miałam zielonego pojęcia o czym mówią. Jaki Silny Pedał? Jaka bomba?

- Że co? Mówcie jaśniej, bo nic nie rozumiem – zażądałam.

- Faktycznie, przecież ciebie nie było wtedy w Polsce – zreflektował się Jacek i opowiedział mi

o wydarzeniach sprzed kilkunastu lat. O tym, jak zamknięto centrum Warszawy, ponieważ ktoś wysłał

do ratusza list z informacją o podłożonej bombie, czy bombach. Podpis pod listem brzmiał: Silny Pedał.

- Jaja sobie ze mnie robisz? To brzmi jak scenariusz jakiejś niskobudżetowej komedii. Sam podpis brzmiał jak z filmów klasy B – powiedziałam.

- Nie robi sobie jaj. Tak rzeczywiście było – Natalia stanęła w obronie Jacka.

Nie miałam powodu im nie wierzyć, aczkolwiek w głowie mi się nie mieściło, że ktoś mógł

wpaść na tak idiotyczny pomysł. A może tylko mnie się wydawało, że idiotyczny? Może idiotyczny z punktu widzenia Kanadyjczyka? Może tu wcale nie tak idiotyczny, jak mi się wydaje? W końcu ktoś kiedyś powiedział „kłamstwo powtórzone sto, czy tysiąc razy staje się prawdą” i „kłamcie, kłamcie, zawsze coś z tego zostanie”. Te metody powtarzają także ci, których szczupły niewątpliwie Goebbels wysłałby do obozu koncentracyjnego w try miga. No w końcu i u nas w Kanadzie macherów od głupiego gadanego na pęczki, wliczajac w to przynajmniej dwoje kandydatów na merów w ostatnich latach i różnych tam od Rebel News.

Dziwne? Niekoniecznie. Przecież nadal niektórzy wierzą, że Ziemia jest płaska. Ciekawa jestem zresztą jak wyobrażają sobie układ słoneczny. Biegał taki mem po social mediach z planetami okragłymi oczywiście na orbitach dokoła słońca z wyjątkiem Ziemi, która była płaska od morza do morza. Ale też w tajemniczy sposób krążyła po orbicie.

A tam, ich kraj, ich wybór. Ja, a właściwie ja i Weronika, jesteśmy tu tylko przejazdem. Tylko po to, by załatwić jeszcze jedną sprawę, która wypłynęła przy okazji udupiania Ciumaka. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Weroniki:

- To wiecie już wszystko. Teraz trzeba pomyśleć jak dobrać się do tych zboków.

Zapadła cisza.

- Wy tu myślcie, a ja idę zapalić. Bez nikotyny jakoś koślawo mi się myśli – powiedziałam i wyszłam na zewnątrz. Była wyjątkowo ciemna noc, Księżyc w nowiu, w dodatku pogoda pochmurna.

Lampa przy drzwiach oświetlała tylko niewielki kawałek przy wejściu. Zapaliłam, zrobiłam nie więcej niż cztery kroki i wyszłam z kręgu światła. Odeszłam kawałek gdy otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich Natalia. Błysnął płomień zapalniczki, a później widziałam już tylko żar papierosa zbliżający się w moją stronę. Po chwili była koło mnie. Zupełnie nieświadomie zaczęłyśmy iść w stronę ogrodu najbardziej zarośniętą drzewami i krzakami. Dogasiłyśmy papierosy i bez słowa, tak po prostu

zaczęłyśmy się całować. Natalia podobała mi się, więcej – bardzo mi się podobała, od pierwszej chwili gdy ją zobaczyłam przy sprawie Xianmei. Gdyby nie to, że byłam związana z Weroniką, z pewnością zaciągnęłabym ją do łóżka. Teraz wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Całowała świetnie. Po chwili poczułam jej ręce pod bluzką. Gdy palcami dotknęła moich sutków, nogi się pode mną ugięły.

Moje dłonie też błądziły po jej piersiach. Fakt, że kiedyś była kochanką Weroniki tylko dodawał

pikanterii.

- Marzyłam o tym od chwili gdy tylko cię zobaczyłam – wymruczała.

- Ja też – odpowiedziałam, czując, że za chwilę zupełnie odpłynę. Natalia właśnie rozpinała suwak moich dżinsów. W ostatnim chyba przebłysku świadomości złapałam ją za rękę i powiedziałam:

- Ja też cię pragnę, ale zapomnijmy o tym. Nie chcę zepsuć swojej relacji z Weroniką, a tobie z Justyną też jest chyba dobrze. Nie ma co ryzykować i rozpieprzać sobie udanych związków.

Natalia odsunęła rękę od suwaka.

- Wiesz, chyba masz rację, ale nie mogłam się powstrzymać. Przepraszam.

- Nie masz za co przepraszać. Ja też miałam i mam na ciebie ochotę – odpowiedziałam czując, że między nogami zrobiło mi się mokro. Trzeba ochłonąć. Wyjęłam z kieszeni papierosy. Zapaliłyśmy i wolnym krokiem skierowałyśmy się w stronę domu. Gdy weszłyśmy do salonu zapytałam:

- Jakieś pomysły? - starałam się, żeby mój głos zabrzmiał zwyczajnie. Nie było to proste. Na wargach czułam smak ust Natalii, a w myślach wyobrażałam sobie co bym teraz robiła, gdybym nie odsunęła jej ręki. Wyobraźnia podsuwała mi takie obrazy, że musiałam mocno się wysilać, aby choć w minimalnym stopniu skupić się na rozmowie. Pierwszy odezwał się Dawid.

- Jak doświadczenie uczy, już wszystko obmyśliłaś.

- Żebyś się nie zdziwił. Nie tym razem – powiedziałam.

Nie była to tak do końca prawda. Pewien plan już miałam. Raczej zarys planu, albo jak kto woli zarys zarysu. Żeby mieć gotowy plan miałam jeszcze za mało danych i potrzebna mi była opinia innych osób. Taka mała burza mózgów czasami może być bardzo pomocna. Wiedziałam tylko, że uderzymy w same szczyty władzy. Tylko że mnie nie chodziło o polityczny przewrót, który zgodnie ze wszelkimi zasadami powinien potem nastąpić. No, przynajmniej przyspieszone wybory. W każdym razie, jakie to będzie miało skutki, jak zmieni scenę polityczną, mało mnie obchodziło, a ściślej – nic mnie nie obchodziło.

- Przecież to będzie afera nie tylko obyczajowa, ale też, a może przede wszystkim, polityczna –

powiedziała Justyna.

- Ona ma rację. Elektorat może się od nich odwrócić. Nawet jeśli w publicznej telewizji będą trąbić, że to wszystko nieprawda. Pamiętajcie, że ich elektorat nie tylko ogląda tę ich telewizję, ale z upodobaniem czytuje też brukowce. A brukowce na pewno rzucą się na ten temat jak stado hien na ścierwo – zauważył Jacek. Po czym złośliwie dodał: - Ale wiecie, jak w ostatecznym rozrachunku elektorat tylko obrazi się na brukowce, to też nieźle, niech zginą, sczezną w swej nieczystej masie i spłyną do dziennikarskiego piekła na wieki wieków amen.

- Tylko jak się do tego zabrać? Chyba nie wystarczy wrzucić te filmy do sieci? - zastanowiła się Magda.

- To mogłoby być za mało. Film bez odpowiedniej reklamy się nie sprzeda. Hierarchia kościelna nie zareaguje, a partia rządząca wymieni najwyżej swojego lidera – powiedziała Weronika. -

Trzeba coś wymyślić. Ruszcie więc łaskawie swoimi mózgownicami, bo jak my tego nie załatwimy, to nikt za nas tego nie zrobi. I zostaniecie sobie z obecną władzą na kolejną kadencję. Chociaż pamiętajcie, nie robimy rewolucji, tylko reklamujemy aktorów najnowszego serialu – dodała motywując nieco towarzystwo. Pierwszy odezwał się Dawid:

- Ale, ale... Przecież jeśli nam się uda...

- Nie jeśli, tylko kiedy – wpadłam mu w słowo.

- Okej, no to kiedy już nam się uda, to potrzebny będzie nowy premier, a nie wiadomo, czy i nie prezydent – dokończył.

- Kandydata na prezydenta przecież już mamy – odpowiedziała Weronika wskazując na Krzysztofa.

- Po pierwsze to jestem za młody. Aby kandydować musiałbym mieć trzydzieści pięć lat. Na szczęście brakuje mi jeszcze półtora roku. Na wasze nieszczęście nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się polityką ogólnokrajową. Wystarczy mi działanie lokalne.

- A w ogóle to mowy nie ma. Najpierw musiałby się ze mną rozwieść – Magda pośpieszyła mężowi na pomoc .

- Słyszeliście moją szefową? Nie zgadza się. Szukajcie sobie innego jelenia – powiedział

śmiejąc się Krzysztof.

Ten śmiech udzielił się nam wszystkim. Taki odskok od myślenia zawsze jest dobry. Później się

po prostu lepiej myśli. I tym razem najwyraźniej zadziałało. W ciągu następnych dwudziestu minut zdążyliśmy wymyślić rząd z piekła rodem, przygotować kilka aktów oskarżenia, po których sąd mógłby tylko przyklepać wnioski prokuratorskie, postawić kilka więzień, nakręcić kilka seriali klasy B

oczywiście, napisać wstęp do szopki noworocznej, zmienić gospodarkę światową na całkowicie pozbawioną chłopców i dziewczynek z niskim czółkiem, no, trochę tego było.

- Może udało by się zidentyfikować też tych chłopaków. Tych pozostałych oczywiście, bo z Norbertem i tamtymi dwoma mamy przecież kontakt. Bo gdyby dało się jakoś wyrwać kasę od tych zboków, to chłopaki mogliby dostać trochę grosza. Tak w ramach choć częściowej rekompensaty –

zastanowił się Jacek po zakończeniu wymyślania mąk piekielnych dla tabloidów. Jeszcze się uśmiechał

na myśl o ćwiczeniach stylistycznych we władaniu językiem polskim oraz ćwiczeniach z logiki. I słyszał w wyobraźni jęki i wycia auuu!

- Tylko najpierw musimy się zastanowić w jaki sposób dobrać się do tych zboków –

przypomniałam.

- Moim zdaniem to trzeba będzie gadać z każdym z nich z osobna, bo jakby się zorientowali, że jest ich więcej, to zaraz podnieśliby krzyk, że ktoś jakąś nagonkę na nich robi. Poza tym dobrze by było, żeby ci hierarchowie kościelni odcięli się publicznie od poczynań partii rządzącej i jej lidera –

zasugerował Krzysztof.

- On ma rację – stwierdził Jacek. - Bo oni kryją jedni drugich. Partia rządząca finansuje kościół, a ten zapewnia jej elektorat, wskazując w kazaniach na kogo mają głosować - wyjaśnił.

- No to mamy problem – stwierdził Krzysztof. - Nie mamy żadnych dojść do tych biskupów, których nagrał Ciumak. A bez numerów ich telefonów komórkowych nic nie zrobimy. Przecież nawet jeśli zadzwonilibyśmy do Kurii, to nie połączą nas z biskupem. No fucking way!

Po słowach Krzysztofa w pokoju zapadła cisza. Wszyscy zdaliśmy sobie sprawę z tego na jak trudne zadanie się porywamy.

- Kochani, nie ma załamywania rąk. Coś w końcu musimy wymyślić. Moja mama odkąd pamiętam mówiła mi, że tylko jedna rzecz na świecie jest niemożliwa do wykonania – powiedziała Weronika.

- Jaka? - zainteresowała się Magda.

- Włożyć parasol w dupę i wyjąć otwarty – odpowiedziała moja żona.

Znów wybuchnęliśmy śmiechem. Wszyscy wiedzieliśmy, że mama Weroniki jest chyba

najbardziej znanym profesorem filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, słynącą z niezależnych poglądów i wyjątkowo ciętych wypowiedzi. Po chwili jednak znów zapadła cisza. Każdy kombinował

jak można poradzić sobie z problemem. Pierwsza odezwała się Justyna:

- Słuchajcie, chyba jest sposób na zdobycie telefonów tych tam w czarnych kieckach.

Spojrzeliśmy na nią z zaciekawieniem. Ona tymczasem wstała, podeszła do lodówki i wyjęła butelkę piwa. Otworzyła, po czym pociągnęła spory łyk, z wyraźną przyjemnością przedłużając oczekiwanie. W końcu Natalia, znająca siłą rzeczy Justynę najlepiej, prawie wysyczała:

- No gadaj wreszcie o co chodzi.

Justyna spokojnie wypiła kolejny łyk, po czym poinformowała:

- Bo syn mojego takiego przyszywanego wujka jest księdzem i pracuje w episkopacie. Nie, nie jest nikim ważnym, za młody jest zresztą na to. Mówi o sobie, że jest podsekretarkiem podsekretarza.

Odwala papierkową robotę i łączy telefony. Z pewnością na dostęp do numerów prywatnych komórek wszystkich biskupów.

- Ale czy będzie chciał pomóc? - zastanowił się Dawid.

- Jak się ostatnio widzieliśmy, to mówił, że ma już tej pracy serdecznie dosyć, ale musi jeszcze trochę wytrzymać, żeby mieć szanse na wyjazd na stałe do Watykanu. Mówi o sobie, że jest zwykłym urzędnikiem, tyle że w sutannie. Zresztą tylko w godzinach pracy. Poza pracą biega w cywilnych ciuchach, nawet koloratki nie zakłada. W Kościół, jak twierdzi, przestał wierzyć jeszcze w seminarium.

Jak zapytałam dlaczego nie odejdzie, odpowiedział, że musi odłżyć trochę kasy, a tu ma w miarę stałą i dobrze płatną robotę. Nawet nie próbowałam mu tłumaczyć, że jest skurwielem, bo sam to poniekąd przyznał, mówiąc, że nie odpuści i musi sobie odbić za te lata upokorzeń w seminarium i zabicie jego idealistycznej wizji roli księdza.

- O, drugi Konrad Wallenrod – wtrącił Jacek.

- A skąd, raczej wyjątkowa szuja zdolna do każdego świństwa – uściśliła Justyna.

- Pytanie brzmi czy będzie chciał dać ci te numery telefonów – powiedziała Magda.

- Nie bój bidy, da. Nie ma wyjścia, wiecie, on od kilku lat wynajmuje ode mnie mieszkanie w Warszawie, bo ma taką prawie żonę. Prawie, bo przecież nie może wziąć ślubu. Tylko ja o tym wiem, a on chyba chciałby, żeby tak zostało. Więc bez obaw, da mi te numery telefonów. Poza tym on doskonale zdaje sobie sprawę, że ja wiem, kto siedem lat temu podpieprzył jego matce biżuterię –

wyjaśniła Justyna.

- No to faktycznie wyjątkowa szuja z niego – zauważyła Weronika.

- Wyjątkowe bydlę – przyznała Justyna.

- Najważniejsze, że będziemy mieć te numery telefonów – powiedziałam.

- A swoją drogą to jakaś zupełna paranoja. Przecież ci trzej politycy są z PeWueN, czyli Partii Wolności Niepodległej, która wydając wojnę środowisku LGBT, zapomniała o swoich własnych gejach żyjących w szafie – zauważyła Magda.

- Oni nie są gejami, tylko kryptociotami – sprostował Dawid. - Nie należy mylić tych pojęć –

dodał.

- Mnie tam PWN zawsze się kojarzył i nadal kojarzy się z nazwą wydawnictwa. Moja babcia, zaraz po studiach, pracowała w redakcji Wielkiego Słownika Języka Polskiego, najpierw w Wydawnictwie Wiedza Powszechna, a od 1963 roku w Paśtwowym Wydawnictwie Naukowym, której szefem był profesor Doroszewski. Opowiadała jak trzeba było dać przykład zdania ze słowem kurwa.

Wszystkie dziewczyny, zresztą byłe studentki profesora, płoniły się ze wstydu i żadna nie wiedziała co zrobić. Wtedy profesor własną ręką, bo to były czasy jeszcze przedkomputerowe przecież, dopisał

„kurwa kurwie łba nie urwie”. Albo jak profesor odpowiadał na listy czytelników „Życia Warszawy”.

Ktoś zapytał jak się pisze wyraz kurwa. Profesor odpisał mu, że kurwa pisze się wprawdzie przez „u”, ale radziłby pisać „Szanowna pani”. Używanie skrótu PeWueN jako skrótu nazwy partii uważam po prostu za niesmaczne - powiedziała Weronika. - Nawet jak dodaje się małe litery. W języku mówionym nie ma żadnej różnicy. Zupełnie jak z Pekao i PKO. Jak się nie doprecyzjue czy BP, czy SA, brzmi identycznie – dodała.

Roześmieliśmy się wszyscy i zakończyliśmy rozmowy na tak zwane tematy poważne. Reszta wieczoru, podobnie jak i sobota, upłynęła nam na beztroskim pogadywaniu i wlewaniu w siebie kolejnych porcji alkoholu. Wiadomo, czasem trzeba wyluzować. Tym bardziej, że od poniedziałku czekała nas intensywna praca. Jeśli o mnie chodzi, to powinnam powiedzieć „upłynęłaby”, gdyby nie to, że od piątkowego wieczoru cały czas myślałam o Natalii. Zastanawiałam się co by było gdybym nie powstrzymała jej ręki. Przecież też jej pragnęłam odkąd po raz pierwszy ją zobaczyłam. Widziałam jak spogląda na mnie ukradkiem. Ja też nie mogłam się powstrzymać, żeby od czasu do czasu na nią nie spojrzeć. Od piątkowego wieczora wielokrotnie łapałyśmy swoje spojrzenia. Wiedziałam, że teraz ruch należy do mnie, ale nie wiedziałam jaki. Przecież nie zapytam Weroniki: - „moja nadroższa żono, czy nie masz nic przeciwko temu, żebym przespała się z twoją byłą kochanką?”, bo rozwód miałabym

gwarantowany. A rozstania z Weroniką sobie nie wyobrażam, zbyt mocno ją kocham. Z jednej strony nie chcę zranić Weroniki, a z drugiej zrezygnować z przygody z Natalią. Biłam się więc z myślami, czy lepiej grzeszyć i żałować za grzechy, czy żałować, że się nie grzeszyło. Czy po prawie sześciu latach udanego przecież związku, należy mi się jakiś płodozmian, czy też nie. Wiedziałam, że gdyby to Weronika mnie zdradziła – nie wybaczyłabym jej. Wiedziałam również, że i Weronika nie wybaczy mi zdrady. A jednak czułam, że dla siebie samej muszę się przespać z Natalią. Tylko co będzie później, czy nie będę tęsknić za Natalią? Czy będę w stanie normalnie żyć w związku z Weroniką? Czy nie rozleci się nasze małżeństwo? Przecież przysięgałam jej wierność. A może formułkę przysięgi małżeńskiej należałoby zapdejtować? Pytania, pytania i jeszcze raz pytania, na które odpowiedzi nie znałam.

Znałam jednak siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż jak postąpię wbrew sobie, winą obarczę w przyszłości nie siebie, lecz Weronikę, a wtedy nasz związek z całą pewnością się rozleci. Chociaż wybór miałam jak między dżumą a cholerą, wiedziałam, że muszę coś wymyślić. W głowie powoli krystalizował mi się plan.

W sobotę po obiedzie trzeba było iść do lasu, żeby pozbierać chrust na wieczorne ognisko i przygotować coś na kolację. Podzieliliśmy się na dwie grupy – jedna miała nosić chrust, druga –

działać w kuchni. Zaproponowałam, żeby każda para wydelegowała jedną osobę do kuchni, a drugą do lasu. Gospodarzy litościwie zwolniliśmy z tych zajęć. Weronika, wiedząc doskonale, że ja bym w kuchni raczej przeszkadzała niż pomagała, zgłosiła się do przygotowywania jedzenia. Justyna też. To, że Dawid pójdzie po chrust było oczywiste. W kuchni nie byłoby z niego żadnego pożytku. Krzysiek, chociaż nie musiał, też postanowił dołączyć idących do lasu. Zrobiliśmy całą grupą ze dwa kursy. Przy trzecim odbiłam trochę w bok wypatrując jakiejś większej kłody. Po chwili znalazłam to, czego szukałam. Zawołałam resztę grupy.

- To byłoby lepsze – powiedziałam wskazując na leżące na ziemi dwa powalone przez wiatr drzewa. - Przecież chrust pali się błyskawicznie. Dobry jest na rozpałkę, ale później przydałoby się coś grubszego. Tylko jak to dociągnąć – zastanowiłam się.

- Zaraz wezmę wózek i piłę spalinową. Z Dawidem potniemy to na małe kawałki i zawieziemy do nas. Na raz raczej na pewno się nie zabierzemy, więc trzeba będzie obrócić kilka razy. Ale też zrobi się niezły zapas drewna – ucieszył się nasz gospodarz.

- No to my pozbieramy jeszcze trochę chrustu – poinformowałam.

- Przyda się wam w przyszłości na rozpałkę – dodała Natalia.

Panowie poszli w stronę domu po piłę i wózek, a my weszłyśmy głębiej w las. Gdy już byłam w

stu procentach pewna, że jak wrócą, to nas ani nie zobaczą, ani nie usłyszą, przyciągnęłam Natalię do siebie i zaczęłam ją całować, jednocześnie wkładając ręce pod jej bluzkę i sweter. Po chwili czułam pod opuszkami palców twardniejące sutki. Miałam nadzieję, że tym razem to ona nie odsunie mojej ręki. Nie odsunęła. Podniosła natomiast moją bluzę i zaczęła całować moje piersi. Ja w tym czasie sięgnęłam do suwaka jej dżinsów. Po chwili moja ręka dotknęła cudownie mokrego miejsca. Natalia na chwilę zesztywniała, by po chwili wyszeptać:

- Jeszcze, o tak, jeszcze.

Oczywiście z przyjemnością spełniłam jej prośbę. Moja ręka poczynała sobie coraz śmielej.

Natalia nie pozostawała dłużna. Już od dobrej chwili czułam w sobie jej palce. Doszłyśmy jednocześnie. Nie było nam dane powolne odkrywanie swoich ciał. To było jakieś pierwotne, dzikie, zwierzęce prawie pożądanie.

- Nawet nie miałam czasu spróbować jak smakujesz – stwierdziła Natalia.

- Ja też mam wielką ochotę sprawdzić jak smakujesz. Trzeba będzie coś wymyślić –

odpowiedziałam.

- Za trzy tygodnie w środę i czwartek będę w Warszawie na konferencji. Może wtedy? Byśmy miały dwie noce dla siebie - zasugerowała.

- Może. Muszę tylko pomyśleć jak to zorganizować, ale spoko, coś wykombinuję. Mam wielką ochotę na ciebie – odpowiedziałam.

- To kombinuj, bo ja na ciebie też. Zresztą po tym, co przed chwilą się stało nawet większą.

Jeszcze płynę.

- Sprawdzę – powiedziałam wsuwając rękę między jej nogi. - Umm, faktycznie mokro. Lubię to

- stwierdziłam. Więcej nic już nie udało mi się powiedzieć, bo poczułam dłoń Natalii dotykającą mojego najczulszego miejsca. Chwilę później obie zupełnie odpłynęlyśmy. Gdy już nieco oprzytomniałyśmy, doszłyśmy do wniosku, że najwyższy czas wracać. Po drodze dla zachowania pozorów zebrałyśmy trochę gałęzi. Gdy rzuciłyśmy je na stertę chrustu Dawid spojrzał na nas uważnie i puścił do mnie oko. Skurczybyk domyślił się co się przed chwilą stało. Na szczęście nie musiałam się martwić, że powie Weronice. Zbyt dobrze wiedział, do kogo należy Fundacja i jego miejsce pracy.

Poza tym był dobrym kumplem. Odciągnął mnie na bok i zapytał:

- Mogę ci jakoś pomóc?

- Tak, zabierzesz gdzieś Weronikę za trzy tygodnie w środę i czwartek. Byle nie było jej w

Warszawie.

- W porządku. Masz to jak w banku. Pojedzie ze mną do Wrocławia. I tak miałem ją o to prosić z tym, że tydzień później. Wyjedziemy w środę rano, a wrócimy w sobotę wieczorem. Wystarczy?

- W zupełności. Dzięki Dawid – powiedziałam.

- Oj, Anka, tylko nie przegnij, żeby sobie życia nie spieprzyć – dodał.

- Dzięki za radę ekspercie od skoków w bok – powiedziałam i roześmieliśmy się oboje.

- Z czego się śmiejecie? - zapytała Natalia, która właśnie do nas podeszła.

- Anka ci wyjaśni. Ja idę pomóc Krzyśkowi układać drewno – odpowiedział Dawid i spojrzał na zegarek. - Z godzinę nam tu jeszcze zejdzie – dodał, ponownie puścił do mnie oko i poszedł w stronę rosnącej obok Krzysztofa sterty pniaków.

- No to załatwione. Weronika pojedzie w środę rano z Dawidem do Wrocławia. Wrócą w sobotę wieczorem – wyjaśniłam.

- Super. Szybka jesteś. No to co, idziemy przynieść jeszcze trochę chrustu? - stwierdziła raczej, niż zapytała.

Skierowałyśmy się w stronę lasu. Odeszłyśmy znacznie dalej niż przedtem, aż znalazłyśmy małą polankę ze zwalonym pniem drzewa. Zdjęłam bluzę i położyłam ją na pniu. Rozpięłam jej dżinsy, zsunęłam i posadziłam na bluzie. Nie miałam najmniejszej ochoty czekać jeszcze ponad dziesięć dni na coś, co mogłam mieć już teraz. Cofnęłam język dopiero, gdy jej ciałem wstrząsnął potężny ograzm.

Zamieniłyśmy się miejscami. Teraz ja siedziałam na zwalonym pniu drzewa. Nie wiem, czy to fakt, że owoc zakazany smakuje najlepiej, czy że Natalia była świetną kochanką, sprawiło, że dosłownie eksplodowałam. To było przeżycie metafizyczne. Miałam wrażenie, że dosłownie każda cząstka mojego ciała wiruje oddzielnie w jakimś opętańczym tańcu. Gdy już troszkę ochłonęłam i zapaliłyśmy, Natalia powiedziała:

- Już nie mogę się doczekać przyjazdu do Warszawy. I wiesz co? W cholerę z konferencją.

Wpadnę na sam początek, żeby wziąć materiały, a później od razu idziemy się kochać. Co ty na to?

- Jestem za. Nie wiem tylko jak wytrzymam te trzy tygodnie – stwierdziałam.

- Ja też nie wiem. Chyba jeszcze nigdy nie odpłynęłam tak jak przy tobie.

- A ja przy tobie. Jeszcze wszystko się we mnie trzęsie i drga – odpowiedziałam, po czym spojrzałam na zegarek. Minęła prawie godzina. Najwyższy czas wracać. Z niechęcią podniosłyśmy się

z pnia i skierowałyśmy w stronę domu. Parę minut później byłyśmy na miejscu. Panowie prawie skończyli układać ognisko. Dawid spojrzał na nas i powiedział:

- Usiądźcie sobie na chwilę i zapalcie. My w tym czasie akurat skończymy. Jeszcze tylko naostrzymy patyki, żeby było na co nadziać kiełbaski do pieczenia – Byłam zupełnie pewna, że domyślał się co robiłyśmy w lesie. Zdaje się, że wystarczyło na nas spojrzeć. Obie cały czas jeszcze byłyśmy rozdygotane, co Dawid oczywiście od razu zauważył. Na szczęście Krzysztof aż tak spostrzegawczy nie był. A może mu pewne rzeczy do głowy by nie przyszły?

Z przyjemnością skorzystałyśmy z propozycji i zapaliłyśmy. Dawid podał nam butelki z wodą mówiąc cicho:

- Dziewczyny ogarnijcie się trochę, bo seksem aż ociekacie. Weronika z Justyną zaraz zauważą.

Napijcie się wody i ochłońcie. Ja tu jeszcze Krzyśka trochę przetrzymam z tym ostrzeniem patyków.

- Dzięki stary - powiedziałam i wzięłam butelkę. Natalia tylko się uśmiechnęła z wdzięcznością biorąc wodę.

Dawidowi rzeczywiście udało się opóźnić powrót do domu. Przy ostrzeniu patyków strasznie marudził, że a to za krótkie, a to za cienkie, a to nie takie. Krzysiek patrzył na niego jak na wariata, ale widać uznał, że nie nie ma o co kopii kruszyć, i usiadł koło nas mówiąc:

- Ależ z niego pedant. Dla mnie to ganc pomada, czy kijek do pieczenia kiełbasy jest trochę cieńszy, czy trochę grubszy, trochę dłuższy czy krótszy. Byleby się nie złamał i w ręce nie parzyło.

- No wiesz, każdy ma swojego mola, co go gryzie, ale i tak w pedanterii nie ma co się nawet mierzyć z Weroniką – odpowiedziałam starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej naturalne brzmienie, co nie było wcale łatwe w stanie, w jakim się znajdowałam.

Jakieś pół godziny później Dawid oznajmił, że kijki do pieczenia gotowe. Faktycznie stały w równiutkim szeregu oparte o ścianę szopy. Wyglądały identycznie, jakby wyszły spod fabrycznej sztancy. My z Natalią też już jakoś zdążyłyśmy ochłonąć. Poszliśmy do domu.

- Nareszcie, już mieliśmy po was iść. Czy wyście zbierali chrust na ognisko, czy na trzy stosy do palenia czarownic? - zapytała Magda.

- Dziewczyny znalazły dwa zwalone drzewa. Trzeba było je pociąć, drzewa znaczy się nie dziewczyny, wrócić po wózek i przywieźć pieńki. Dlatego tak długo nam zeszło – wyjaśnił Krzysztof.

- Za jakąś godzinę trzeba będzie zanieść żarcie, żeby po ciemku nie biegać. Zresztą wtedy

zacznie się już robić ciemno. Mamy więc czas, żeby przebrać się w coś cieplejszego, bo noce są już dość zimne – poinformowała Magda.

Rozeszliśmy się.

- Strasznie się zgrzałam przy tym noszeniu chrustu, wskoczę więc szybko pod prysznic –

powiedziałam, gdy weszłyśmy z Weroniką do pokoju, w którym spałyśmy. Wzięłam rzeczy na zmianę i poszłam do łazienki. Weszłam pod prysznic. Na wszelki wypadek umyłam także włosy. Nie mogłam pozwolić, żeby Weronika poczuła zapach, który doskonale znała. A niektórych zapachów się przecież nie zapomina. Na to, że akurat Weronikę ogarnie amnezja węchowa nie miałam co liczyć.

Gdy już się ogarnęłam, zeszłyśmy na dół. W salonie brakowało tylko Jacka.

- Zaraz przyjdzie, musi się tylko zdecydować czy do niebieskich dżinsów założyć skarpetki niebieskie, czy granatowe – poinformował nas poważnym głosem Dawid.

- A co za różnica? Przecież i tak będzie ciemno – zdziwiła się Justyna.

- Ten typ już tak ma. Wszystko musi idealnie pasować. Nawet gacie – wyjaśnił Dawid.

- Mnie obgadujecie? - spytał Jacek, który w tym momencie wszedł do salonu. - Sorki, ale musiałem kolorystycznie dobrać skarpetki.

- Do spodni, czy do gaci? - zapytała złośliwie Justyna.

- I do tego i do tego – odpowiedział ze stoickim spokojem Jacek. Pod tym względem był jak Weronika. Ona również musiała mieć idealnie dobrane wszystkie części garderoby. Ja takich problemów na szczęście nie miałam. Po prostu kupowałam przeważnie czarne ciuchy, rzadziej szare czy białe. Czyli wszystko pasowało do wszystkiego.

Zabraliśmy jedzenie i postawiliśmy wszystko na stołach stojących nieopodal ogniska, żeby uniknąć niepotrzebnego biegania do domu. Alkohole oczywiście też. Mogliśmy zacząć tak zwaną imprezę plenerową. Prawdopodobnie ostatnią tego sezonu w tym gronie. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że nie miałam wymówki, żeby wyjść na papierosa. Natalia też nie.

Rozdział 2

W poniedziałek wszyscy zabraliśmy się energicznie do pracy. Dawid z Piotrem zgrywali na pendrivy twarze chłopaków, żeby później Jacek mógł popytać w środowisku, czy przypadkiem ktoś ich nie zna, a Marek - spróbować ich zidentyfikować poprzez swoje kontakty. Nikt z nas nie miał pewności czy te działania przyniosą efekty, ale należało przynajmniej spróbować. My zaś buszowałyśmy w necie szukając wszelkich informacji na temat głównych bohaterów filmów Ciumaka. Tu każda, nawet z pozoru zupełnie błaha wzmianka, mogła okazać się ważna. Weronika sprawdzała w Krajowym Rejestrze Sądowym wszelkie spółki, spółeczki i fundacje, w których pojawiało się jakiekolwiek interesujące nas nazwisko. Wokół niej rosło pięć stert pedantycznie ułożonych, starannie zapisanych karteczek. Po mniej więcej trzech godzinach powiedziała:

- Anka, chodź tu i popatrz. Chyba zaczyna mi się coś składać.

Podeszłam. Weronika zaczęła tłumaczyć:

- Zobacz. Tu wypisałam wszelkie spółki i fundacje, w których pojawia się nazwisko tego jednego biskupa, a tu tego drugiego. Między nimi nie ma żadnych zbieżności, no może z wyjątkiem faktu, że jeden i drugi pozakładali masę firm i należących do nich fundacji i są we władzach ich wszystkich. Tu z kolei są fundacje i spółki, w których władzach zasiada ten załupieżony dziad.

Schemat podobny do tamtych dwóch, ale na znacznie większą skalę. W dodatku na pierwszy rzut oka wygląda, że końcowy użytkownik to partia, ale jak się dobrze poszuka, to wychodzi na to, że tak naprawdę należą wyłącznie do dziada. Już z tego pierwszego sprawdzania wyszło mi, że gdyby partia postanowiła wybrać sobie innego lidera, to zostałaby bez grosza i bez siedziby, bo całą kasę i majątek zawłaszczył sobie kurdupel cały czas gadający o uczciwości.

- Co chcesz? Sprawiedliwość rzecz względna, jak Kali ukraść krowę to dobrze, ale jak Kalemu to źle – rzuciłam.

- Ty mi tu nie wyjeżdżaj Sienkiewiczem z listy lektur. Na razie mam dość. Tych dwóch posprawdzam dokładniej później. Teraz muszę coś zjeść – oświadczyła Weronika.

Ja również co nieco zgłodniałam. Bestie najwyraźniej też, bo usiadły koło swoich miseczek i zaczęły znacząco pomiaukiwać. Nakarmiłyśmy koty i wyszłyśmy z mieszkania. Mogłyśmy wprawdzie zrobić sobie coś do jedzenia w domu, ale obie wiedziałyśmy, że lepiej gdzieś wyjść i pomyśleć zupełnie o czymś innym. Odpalając silnik jeepa zapytałam:

- Dokąd jedziemy?

- A może do Babci Jadzi? Miło będzie znów zobaczyć się z Sabiną.

Na Ursynów dojechałyśmy w rekordowym tempie. Bez problemu znalazłyśmy też miejsce parkingowe niedaleko restauracyjki „Kuchnia babci Jadzi”. Weszłyśmy do środka i rozejrzałyśmy się w poszukiwaniu wolnego stolika. Cholera jasna, wszystkie zajęte. Ale, ale tam pod oknem chyba się zwalnia. Faktycznie jakaś para wstawała i kierowała się do wyjścia. Po chwili zjawiła się młoda dziewczyna i posprzątała stolik. Gdy tylko usiadłyśmy dziewczyna podała nam karty. Menu od naszej poprzedniej wizyty niewiele się zmieniło. Zauważyłyśmy, że przybyło dań wegańskich i bezglutenowych. Zdecydowałyśmy się na zupę pomidorową z ryżem i gołąbki. Jedno i drugie wegetariańskie.

- Cześć dziewczyny, jak fajnie, że wpadłyście – Sabina pojawiła się obok nas.

Przywitałyśmy się z nią. Gdy usiadłyśmy Weronika raczej stwierdziła niż zapytała:

- Zatrudniliście kelnerkę?

- Nawet trzy. Studentki. Dziewczyny łączą pracę z nauką, więc nie ma mowy, żeby któraś pracowała na pełny etat. I kucharkę. Miałyście świetny pomysł, żeby poszukać kobiety na co dzień gotującej obiady dla rodziny. Rozwiesiliśmy ogłoszenia i zgłosiła się do nas, nie zgadniecie, pani Jadzia. Jest tuż po pięćdziesiątce, rozwódka, dzieci dorosły i wyjechały na stałe za granicę, a ona stwierdziła, że ma dosyć siedzenia w domu. W dodatku musi za coś żyć. Nie chciała zatrudniać się jako pomoc domowa, bo – jak mówi - gosposiom płacą śmieszne pieniądze, a roboty tyle, że nie wiadomo w co najpierw ręce włożyć. Więc jak zobaczyła nasze ogłoszenie to natychmiast przybiegła. Te dania wegańskie i bezglutenowe to był zresztą jej pomysł. Temat doskonale przerobiła, bo córka ma celiakię więc musiała nauczyć się dla niej gotować. Syn jeszcze na początku szkoły średniej zdecydował się przejść na weganizm. Pani Jadzia i jej pomysły to strzały w dziesiątkę. Prawie od razu przybyło nam klientów.

- Super, zapewne zaraz otworzycie kolejną knajpkę – powiedziała Weronika.

- Mowy nie ma! Najwyżej powiększymy ten lokal, żeby dostawić jeszcze kilka stolików. Zależy

nam na jakości i na tym, żeby potrawy były świeże. Pani Jadzi przecież nie sklonujemy, a sami też nie zamierzamy zapieprzać bez wytchnienia. Ten etap mamy już za sobą – odpowiedziała Sabina.

Przy stoliku pojawiła się kelnerka stawiając talerze z zupą. Zaczęłyśmy jeść. Pomidorowa była naprawdę doskonała. Gdy uporałyśmy się z gołąbkami, Sabina zaproponowała:

- Napijmy się kawy. Kilka dni temu kupiliśmy nowy ekspress. Włoski. Kawa z niego jest świetna. To co, cappuccino może być?

Chyba czytała w naszych myślach. Obie po dobrym jedzeniu lubiłyśmy się napić właśnie tego specjału.

- Pewnie, że tak. Z największą przyjemnością – odpowiedziałam. Sabina skinęła na kelnerkę.

Gdy ta podeszła, powiedziała:

- Aga, zrób nam cappuccino, proszę.

Gdy dziewczyna odeszła od stolika, wyjaśniła:

- Dzisiaj rano uczyłam ją obsługi ekspressu. Mam nadzieję, że skutecznie.

Kelnerka postawiła przed nami filiżanki z kawą. Pianka ze wzorkiem w listki na wierzchu wyglądała apetycznie. Spróbowałyśmy. Kawa naprawdę była wyśmienita.

- Nawet bardzo skutecznie. Smakuje jak w słonecznej Italii – powiedziałam.

Następnego dnia znów szperałyśmy w necie w poszukiwaniu wszystkiego, co tylko dawało się znaleźć na temat pozostałych dwóch klientów Ciumaka. Wiedziałyśmy o nich tylko tyle, co napisał

Piotr przy nazwiskach, czyli, że jeden z nich jest ministrem i wicepremierem, a drugi europosłem.

Weronika zajęła się sprawdzaniem wicepremiera, a ja europosła. Już po przeczytaniu jego życiorysu wiedziałam, że coś jest nie tak, że coś tu śmierdzi i to bardzo. Facet, jak na polityka, jest jeszcze bardzo młody. Ma tytuł doktora, jednak nie wiadomo jakie studia ukończył i gdzie. W poprzedniej kadencji rządu był wiceministrem w resorcie kierowanym przez gościa, którego Weronika właśnie sprawdza.

Zbieg okoliczności? Możliwe, aczkolwiek trudno uwierzyć w taki przypadek.

Nie ma co się zastanawiać, trzeba dalej szukać w necie - pomyślałam i zabrałam się do przeglądania kolejnych stron. Im więcej znajdowałam informacji na temat tego faceta, tym bardziej włosy jeżyły mi się na głowie. Zaledwie kilka lat temu chłoptaś był zwykłym kibolem i chuliganem.

Dość wcześnie związał się z młodzieżówką faszystowską. Na jednym ze zdjęć było widać jak stoi z

podniesioną w charakterystycznym geście ręką. Na innym – trzyma flagę ze swastyką i promiennie się uśmiecha. Zadawałam sobie pytanie jak to możliwe by ktoś taki był wiceministrem, a później europosłem reprezentującym kraj, który tyle wycierpiał przez miłośników jednego wodza i jednej rzeszy.

Nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie i nie mając czasu na badania socjologiczne, zabrałam się znów za przeglądanie netu. Z informacji uzyskanych z KRS-u wynikało, że facet jest członkiem tylko jednej rady nadzorczej spółki należącej do Skarbu Państwa. Zainteresowało mnie natomiast zupełnie coś innego. Z wpisów na jednym z forów dyskusyjnych wynikało, że rozpoczął

studia zaoczne zaledwie dwa i pół roku temu. Jakichś dwóch studentów wymieniało między sobą mocno złośliwe uwagi na temat, że oni nie zawalając ani jednego egzaminu są dopiero na trzecim roku, a tamten już ma nawet doktorat. W jaki sposób obecny europoseł zdołał ukończyć studia, zrobić magisterium i jeszcze doktorat w tak krótkim czasie? W dodatku pracując jako wiceminister. - Coś tu mocno brzydko pachnie - powtarzałam sobie kulturalnie pod nosem.

W miarę przeglądania kolejnych stron coraz bardziej rzucał mi się w oczy fakt, że facet od wielu lat poruszał się po orbicie wokół obecnego wicepremieroministra. Najpierw pracował w jego biurze poselskim, potem jako jego sekretarz, a jeszcze później jako wiceminister. Nie zdziwiłam się więc, gdy zobaczyłam zdjęcia sprzed prawie dziesięciu lat, na których obaj panowie biorą udział w jakiejś imprezie młodzieży faszystowskiej. Internet to wspaniały wynalazek. Można w nim znaleźć wszystko, o ile wie się jak szukać i ma się co nieco cierpliwości. Fakt, mnie wyszukiwanie informacji w sieci zajmowało mniej czasu niż przeciętnemu użytkownikowi internetu. Ojciec, genialny informatyk, już dawno nauczył mnie kilku przydatnych sztuczek. Poszperałam w necie jeszcze trochę, ale na nic, oprócz kilku następnych zdjęć z jakiejś kolejnej imprezy, nie trafiłam. Ale jakich zdjęć!

Widać było na nich jak obaj panowie ubrani w czarne spodnie typu bojówki i w czarne koszule stoją w grupie tak samo jak oni „umundurowanych” młodych ludzi. Wszyscy mają ręce uniesione w geście hitlerowskiego pozdrowienia.

Weronika wstała z fotela i przeciągnęła się.

- Masz coś? - zapytała.

- Wygląda na to, że obaj nasi klienci to członkowie, a przynajmniej byli członkowie, jakiejś faszystowskiej młodzieżówki, i że ten twój holuje za sobą tego mojego. A ty co masz?

- Wygląda na to, że - powtórzyła moje słowa - w odróżnieniu od szefa swojej partii żyje tylko z pensji. Nie ma go w biznesie. Nawet w żadnej radzie nadzorczej nie zasiada. Ideowiec pieprzony. Tacy

są najgorsi. Przecież przez takiego jednego druga wojna światowa wybuchła. Moim zdaniem facet chce stanąć na czele partii. Na razie w resorcie, którym kieruje, wymienił większość pracowników, a dyrektorów wszystkich i pozatrudniał na ich miejsce jakichś smarkaczy tuż po studiach, albo wręcz studentów. Od razu mówię - nie było żadnych konkursów. Nawet ich nie ogłoszono.

- Przecież to niezgodne z prawem – zauważyłam.

- I co z tego? Pan minister sam jest w tym kraju prawem. Kto mu coś zrobi? Może mu najwyżej na kant dupska naskoczyć.

- To znaczy, że pracujemy pro publico bono i w ramach tych szczytnych ideałów nie bierzemy ani centusia? - zapytałam.

- Mowy nie ma! - zaoponowała Weronika. - Za to, że zamiast pływać sobie kajakiem po kanadyjskich rzekach muszę siedzieć tutaj i pracować, ktoś musi zapłacić. I nawet wiem kto – dodała z uśmiechem triumfu na ustach .

Spojrzałam na nią pytająco.

- Z tego skurwiela i jego kolesia nic, albo prawie nic wprawdzie nie wydusimy, ale z tamtych trzech to i owszem, i to nawet więcej niż mogło się nam wydawać. Bo zapomniałam ci chyba powiedzieć, że tak przy okazji sprawdziłam dobra należące do obu diecezji. Nawet sobie nie wyobrażasz ile ziemi do nich należy. Tylko z pobieżnych wyliczeń wychodzi mi, że przynajmniej dwadzieścia pięć procent terytorium diecezji. Wyobrażasz sobie, że nawet miasta im płacą za prawo korzystania z parków miejskich i szpitali? Sukienkowi chcieli, to państwo im dało. A teraz jeszcze płaci za prawo użytkowania – wyjaśniła.

- No to trzeba będzie pomyśleć jak załatwić zarówno tego wicepremiera, jak i tego europosła. I to tak, żeby ich naprawdę zabolało – powiedziałam.

- Bez pomocy Marka i jego ludzi raczej się nie obejdzie – zauważyła Weronika. - To co?

Odprawa jutro o dziesiątej? - zapytała.

- Chyba nie ma innego wyjścia – odpowiedziałam sięgając po komórkę, żeby poinformować Dawida, Piotra i Marka o jutrzejszym spotkaniu.

Spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta. Najwyższa pora coś zjeść i trochę poćwiczyć.

- Kierunek Zielnik? - zapytałam.

- Zgadza się. Też zgłodniałam – odpowiedziała Weronika.

Zanim nakarmiłyśmy koty i zebrałyśmy się do wyjścia minęło dobre pół godziny. Weronika w zbieraniu się do wyjścia narzuciła sobie tempo wręcz olimpijskie. Na ogół aby być gotowa potrzebowała co najmniej godziny i to tylko wtedy gdy naprawdę się śpieszyła. A takie sytuacje nie zdarzały się zbyt często. Zawsze musiała być elegancko ubrana i mieć starannie zrobiony makijaż.

Mnie zebranie się do wyjścia zajmowało najwyżej kilka minut, no bo ile może trwać założenie dżinsów, koszulki, bluzy i martensów. Weronice samo zdecydowanie się jakie buty założyć zajmowało czasem dziesięć minut. Ja z decyzją jakie buty wybrać nie miałam problemu, gdyż od jakiegoś roku nosiłam głównie martensy. Kiedyś w grę wchodziły też blundstone's, ale od czasu gdy obcas mi się w jednym bucie rozkruszył, a w drugim pękła podeszwa, a producent nie uznał reklamacji, twierdząc, że to wina użytkownika, przyrzekłam sobie, że już nigdy butów tej firmy nie kupię. Tym razem szybkie zebranie się Weroniki wynikało z tego, że wiedząc, że mamy jeszcze w planie tai chi, nie robiła makijażu.

Przed piątą dotarłyśmy do Zielnika. O tej godzinie nie było wprawdzie jeszcze bardzo tłoczno, ale i tak prawie wszystkie stoliki były zajęte. Na szczęście PRAWIE. Usiadłyśmy przy jednym z nielicznych wolnych. Po chwili pojawiła się kelnerka z kartą dań. Zamówiłyśmy. Już przy deserze Weronika powiedziała:

- Ale z nas idiotki! Przecież ten świat kręcił się długo przed naszymi narodzinami.

- A tak detaliczniej?

- Przecież ten dziad nie zawsze był politykiem – wyjaśniła ściszając głos prawie do szeptu. -

Nie żył w próżni: chodził do liceum, później był na studiach. Muszą istnieć więc jakieś zdjecia, być jacyś świadkowie. Moim zdaniem Jacek i Piotr powinni popytać wśród starszego pokolenia.

- Wiesz, że masz rację. Przecież moi dziadkowie mieli masę zdjęć z czasów studenckich. Z jakiś wyjazdów, z jakiś imprez... Moi starzy zresztą też mają całe pudła starych zdjęć. Może to być jakiś trop. Trzeba będzie to sprawdzić – odpowiedziałam.

Najedzone wróciłyśmy do domu, żeby się przebrać w ciuchy bardziej odpowiednie do ćwiczenia tai chi. O siódmej zaczynały się zajęcia. Gdy weszłyśmy na salę zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na nas jakby zobaczyli ducha. Trudno się im było dziwić. Przecież zaledwie dziesięć dni temu żegnałyśmy się z nimi przed powrotem do Kanady. Nie mieli pojęcia, że plany nam się nieco zmieniły.

Pierwsza rzuciła nam się na szyję Iza. A potem ktoś powiedział:

- Jak dobrze, że jesteście. Już tydzień temu poplątał się nam ciąg z szablą.

Faktycznie, po naszym przyjeździe do Polski ćwiczyłyśmy z grupą przede wszystkim lok hup ba fa i ciąg z mieczem. Ciągu z szablą grupa zaczęła się uczyć zaledwie miesiąc temu. Nic dziwnego, że im się poplątało. Ciąg niby tylko trzy minuty z groszami, ale szczegółów dużo. W dodatku to i owo podobne do miecza, ale tak niezupełnie, to i owo podobne do lok hup ba fa, ale jeszcze trzeba nad szablą zapanować. Iza z uśmiechem ulgi przekazała nam prowadzenie zajęć.

Na początek zrobiliśmy ciąg tai chi, potem lok hup. Po krótkiej przerwie na złapanie oddechu zajęliśmy się szablą. Grupa znała już kolejne ruchy, a teraz tylko musiała jak najwięcej ćwiczyć, by sobie ciąg utrwalić. Ciąg z szablą jest krótki, więc powtórzyliśmy go kilka razy, wracając potem do kilku ruchów, z którymi grupa miała największe kłopoty. Jak tu na przykład ze stania na lewej nodze zrobić obrót o 270 stopni kończąc na kroku w przód prawą nogą? No właśnie. Tak duże obroty wymagają dobrej orientacji w przestrzeni. Na koniec zajęć zrobiliśmy jeszcze jeden ciąg tai chi.

- I do zobaczenia w czwartek – powiedziałam, wyżymając włosy w ręcznik.

Wróciłyśmy do domu. Jak zawsze po ćwiczeniu tai chi byłyśmy straszliwie głodne.

- To co, zamawiamy pizzę – zapytała Weronika.

- Z różnymi serami i pieczarkami, czy z warzywkami? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

- Oczywiście, że z serami i pieczarkami – powiedziała Weronika wybierając numer telefonu malutkiej pizzerii dwa domy od nas.

Czekając na dostawę zrobiłyśmy sobie herbatę. Pomedytowałyśmy nad czajnikiem, który zawsze spowalnia złośliwie pracę, kiedy gotuje się woda, a my na niego patrzymy, podobno jest nawet jakieś naukowe wytłumaczenie tego zjawiska, ale nie mogłyśmy sobie przypomnieć. W końcu woda zawrzała, zalałyśmy herbatę, i rozległ się dźwięk domofonu. Chwilę później zajadałyśmy się pizzą.

- Tylko nie mów Jackowi, ale ta pizza jest równie dobra jak jego – powiedziałam.

Weronika mając usta pełne pizzy tylko skinęła głową.

Rozdział 3

Musiałyśmy zdążyć do biura Fundacji na dziesiątą. Piętnaście po ósmej zadzwonił budzik.

Spojrzałam na śpiącą obok Weronikę. Dźwięk budzika nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Spała mocno z kołdrą naciągniętą na głowę. Swoją drogą nigdy nie wiem, jak ona tak może oddychać. Ale kot może to i ona może też? Może, może – dużo tych może. Wstałam i poszłam zrobić nam kawę, po czy wróciłam do sypialni obudzić Weronikę.

- Wstawaj śpiochu, kawa zaraz będzie gotowa – powiedziałam odsuwając kołdrę z jej głowy.

- Jeszcze pięć minut... - poprosiła.

- Mowy nie ma. Wstawaj, bo się spóźnimy.

Ten argument zadziałał. Żadna z nas nie lubi się spóźniać. Nie znosimy też gdy inni się spóźniają. Spóźnienia oznaczają dla nas brak szacunku dla drugiej osoby. Zdaje się, że w niektórych krajach nie miałybyśmy szans na przeżycie, szlag by nas trafił po dwóch dniach prób przytosowania się.

Weronika podniosła się z łóżka, mruknęła pod nosem „kierunek łazienka”. Poranny rytuał: najpierw mycie zębów, potem kawa, papieros, śniadanie, drugi papieros i dopiero wtedy prysznic i ubieranie się.

Kilka minut później siedzimy na kanapie i pijemy poranną kawę. Ja z mlekiem, Weronika czarną. Obie mamy na sobie za duże t-shirty. Tym razem ja z Myszką Miki, a Weronika z kropkami –

pięć kropek przerwa, trzy kropki.

Sięgam po paczkę papierosów. Weronika idzie do kuchni po popielniczkę. Zapalamy i zaciągamy się z lubością. Pierwszy papieros sprawia, że mam wrażenie, iż zwoje mózgowe zaczynają mi się fałdować. Tak, ja wiem, palenie szkodzi. Za to jadamy porządne śniadania. Kanapki, jajecznica, pomidorki w sezonie, paciaja owocowo-jogurtowa. Weronika posuwa się czasem nawet do gotowania czegoś gęstego i warzywnego, najbliżej temu do łagodnego curry z podręcznych warzyw i czerwonej soczewicy. Tak dzieje się, gdy ma fazę na bardzo zdrowe żywienie i trzyma się tybetańskich

wytycznych, by rano jeść zupę. Ja zupek warzywnych na śniadanie stanowczo odmawiam. Po prostu mi nie wchodzą.

Po śniadaniu czas na drugiego papierosa. Później nie wiadomo kiedy będzie można znów zapalić. Być może dopiero wieczorem po powrocie do domu. Teraz pora, żeby wskoczyć pod prysznic, potem trzeba jeszcze wysuszyć włosy i ubrać się.

Chwilę przed dziesiątą zjawiamy sie w siedzibie Fundacji. Wszyscy już są na miejscu. Gdy tylko usiedliśmy w sali konferencyjnej, jak na użytek klientów nazwała ten niewielki pokoik pani Stenia, czyli nasza sekretarka, pojawiła się pani Stenia właśnie z czterema kawami i jedną zieloną herbatą. W tym towarzystwie tylko Marek nie pijał kawy.

Marek był prawdziwym skarbem dla Fundacji. Miał pecha, że ukończył szkołę milicyjną zbyt wcześnie i przez dwa miesiące pracował w milicji. Obecnej władzy to wystarczyło, by uznać go za wroga systemu i wywalić z roboty w policji, w której pracował ponad dwadzieścia lat. To, że był

doskonale wyszkolonym gliniarzem nikogo nie obchodziło. W zasadzie byłam nawet wdzięczna tej partii, bo właśnie dzięki niej Fundacja zyskała Marka.

Ze względu na niego, bo był jedyną osobą w tym pokoju, która nie znała sprawy, szybko streściłam o co chodzi i czego dowiedziałyśmy się z Weroniką z internetu. Następnie Dawid dał

Markowi pendriva z twarzami chłopaków prosząc, by ten swoimi kanałami spróbował ustalić ich tożsamość. Widząc pytające spojrzenie Marka, wyjaśniłam:

- Chcemy mieć na nich namiary, żeby móc przekazać im jakieś zadośćuczynienie pieniężne.

Oczywiście jak już wyrwiemy kasę od tych zboków. Teraz musimy sie zastanowić jak to zrobić.

Zauważyłam, że Marek daje mi dyskretny znak, że chce pogadać na osobności. Zarządziłam więc krótką przerwę na papierosa. Wyszłyśmy z Weroniką przed budynek. Marek podążył za nami.

Przeszliśmy przez boczną furtkę i weszliśmy na podwórko, a właściwie niewielki placyk na tyłach budynku. Z reguły nikt tam nie zaglądał. I tak było tym razem. Byliśmy sami, nikt nie mógł usłyszeć o czym rozmawiamy. Zapaliliśmy, a właściwie zapaliłyśmy, bo Marek nie palił.

- Nie chciałem mówić przy wszystkich, bo to wy musicie podjąć decyzję – wyjaśnił, doskonale wiedząc, że Fundacja należy do mnie.

Spojrzałam na niego z zaciekawieniem.

- No to mów co ci chodzi po głowie – ponagliłam.

- Bo widzicie, tylko musicie mi obiecać, że gdybyście nie były sprawą zainteresowane, to

nikomu o niej nie powiecie.

- Masz na to moje słowo – powiedziałam.

- Moje też – dodała Weronika.

Muszę przyznać, że zaintrygował mnie. Byłam ciekawa, co to za tajemnica, bo brzmiało jak ściśle tajna instrukcja z gatunku tych, które przed przeczytaniem należy spalić.

- Od kilku lat w tym kraju działa, że tak powiem państwo podziemne. No, powiedzmy, że trochę przesadzam, ale ładnie brzmi. Między sobą mówimy po prostu Ruch Niepokornych. Jest trochę struktur. Mamy swoje wojsko, policję, rząd, a ostatnio zorganizowały się sądy, a właściwie cały wymiar sprawiedliwości.

- Coś na zasadzie gabinetu cieni? – zapytałam.

- Niezupełnie. Na początku faktycznie był to gabinet cieni opracowujący własne projekty ustaw, trochę w ramach odreagowania, trochę w ramach ćwiczeń polowych dla prawników. Trochę była to zabawa dla właścicieli kancelarii prawnych, którzy testowali nowe nabytki. Z biegiem czasu zrobiło się poważniej i przekształciliśmy się w równoległe państwo. No niech będzie, że to pozytywistyczna praca u podstaw. Szukamy sensu na przyszłość.

- I to ty zorganizowałeś – domyśliła się Weronika.

- Nie ja, tylko mój przyjaciel. To był jego pomysł – wyjaśnił Marek.

- Ile osób jest w to zaangażowanych? – chciała się dowiedzieć Weronika.

- Około trzech milionów. Nie wszyscy oczywiście bezpośrednio. To znaczy osób, które wiedzą o co chodzi, czyli żeby wygrać wybory, jak się da, a jak się nie da – żeby walić w mordę największych palantów i szkodników, jest kilka tysięcy. Reszta to rodziny, sympatycy lokalnych inicjatyw, bo tych mamy dużo, od obrony drzew przed wycięciem do miłośników prężnie działającego koła gospodyń, są też zaprzyjaźnione firmy, łącznicy między środowiskami, organizatorzy forów wymiany myśli między teoretykami rolnictwa ekologicznego i zaprzyjaźnionymi gospodarzami na dziesięciu hektarach, no i co tam jeszcze chcecie.

- A co ma z tym wspólnego Fundacja? - zapytałam.

- Mamy te same cele. Poza tym mamy tony materiałów kompromitujących tych facetów, którymi Fundacja się teraz zajmuje. Oczywiście nie mamy filmów Ciumaka, ale inne materiały owszem. Też chcemy odsunąć tych gości od władzy. I nie tylko ich. Wiesz, nikt nie myśli o przewrocie,

bo to byłoby niezgodne z prawem. Ale szykować się na przyszłość – warto. Mój przyjaciel taki ideowiec jest.

Spojrzałam pytająco na Weronikę. Ta skinęła głową. Błyskawicznie podjęłam decyzję.

- W porządku. Możemy współpracować, ale pod warunkiem, że Fundacja będzie pozostawać w cieniu – powiedziałam.

- Nie ma sprawy – zapewnił Marek.

- No to jeszcze trochę i Fundacja cię straci, bo jakimś ministrem zostaniesz – zauważyła Weronika.

- Co to to nie, zbyt sobie cenię swobodę działania pracując dla was, żeby jakimś ministrem zostawać – odpowiedział nasz superagent, a ja odetchnęłam z ulgą. Wprawdzie nie ma ludzi niezastąpionych, ale odejście Marka byłoby dużym ciosem dla Fundacji. Poza tym zwyczajnie polubiłam tego faceta. I bardzo ceniłam za skuteczność i wytrwałość.

- No to wracamy na górę. Chcę, żeby Dawid też się wypowiedział, jakie jest jego zdanie na ten temat – zarządziłam.

Kiedy już ponownie usiedliśmy w salce konferencyjnej, zwróciłam się do Marka:

- No to mów od początku, tylko z detalami.

Marek zażądał od Dawida i Piotra przyrzeczenia dochowania tajemnicy, po czym zaczął swoją opowieść. Powiedział o tym, jak cztery lata temu rozmawiał ze swoim przyjacielem, byłym wojskowym, absolwentem West Point, wyrzuconym z armii tak jak Marek z policji. Rozmawiali o sytuacji, w której się znaleźli. Obaj byli bez pracy i bez pieniędzy. I wtedy kumpel opowiedział

Markowi o swoim pomyśle. Pomysł narodził sie po spotkaniu z dziadkami, byłymi powstańcami.

Dziadek był w Grupach Szturmowych Szarych Szeregów, potem w oddziale wykonującym wyroki na faszystach i zdrajcach. Później walczył w Powstaniu Warszawskim. Babcia w czasie okupacji była w Koniczynach, czyli żeńskim harcerstwie, a w czasie Powstania – łączniczką. I to właśnie babcia w pewnym momencie zwróciła się do dziadka:

- To znaczy, że znów nam przyjdzie malować kotwice na murach.

Dziadek uśmiechnął się pod wąsem i dolał jeszcze oliwy do ognia mówiąc:

- Pomyśl Zofio, my w porównaniu do absolwentów West Point byliśmy zupełnymi amatorami, o strategii i taktyce nie mieliśmy prawie wcale pojęcia, a jednak walczyliśmy.

- Ale nie o taką Polskę – zauważyła babcia, mrucząc kilka słów brzydkich.

- Zofio!

- No czego, żeby mi teraz jakiś palant kotwice na gaciach wycierał patriotycznie?

Dziadek nie strzymał i zarechotał złowieszczo. Kumpel Marka zobaczył błysk w oku dziadka i razem z babcią usiedli do wieczornego układania planów, po czym następnego dnia kumpel pognał do Marka na pierwsze plotki. I tak to się zaczęło,

Bo właśnie wtedy kumpel Marka, genialny strateg, doszedł do wniosku, że schodzi do podziemia. Normalnie idzie w ślady dziadków. Zaczął obmyślać wstępny plan, a po kilku dniach spotkał się znów z Markiem i przedstawił mu swój pomysł.

- Ja znam ludzi, których te gnoje wywaliły z wojska, a ty wywalonych z policji. Zbierzmy się do kupy i zacznijmy działać. Razem. Nie możemy się poddać bez walki – powiedział.

I tak zaczął organizować się ruch antyrządowy, choć w pełni legalistyczny. Powoli dołączali do niego przedstawiciele innych zawodów – nauczyciele, lekarze, sędziowe, dziennikarze, a także pracownicy naukowi i profesorowie wyższych uczelni. Powstał gabinet cieni, potem regularny rząd z premierem na czele, pojawiły się władze poszczególnych uczelni, a już zupełnie niedawno sądy. No może nie strzyżemy na łyso, wyroków śmierci oczywiście nie wykonujemy, ale... - opowiadał Marek.

W pokoju zapadła cisza. Pierwszy odezwał się Dawid:

- A kto jest premierem, jeśli można wiedzieć?

- Profesor Lisiewicz.

- Ten spec od zarządzania? - chciał się upewnić Dawid.

- Ten sam.

- Łebski gość i wyjątkowo uczciwy - powiedziała Weronika.

- Znasz go? - zapytał Marek

- Od dziecka. To przyjaciel moich rodziców.

Nie miałam bladego pojęcia o kim mowa, ale moi rozmówcy najwyraźniej mieli o tym kimś dobre zdanie. W dodatku przyjaciel rodziców Weroniki, więc musiał być w porządku. Z byle kim się nie kolegowali. A jeżeli...? - zadałam sobie w myślach pytanie. Weronika chyba pomyślała o tym samym, bo wzięła komórkę i wyszła na chwilę z pokoju. Gdy wróciła powiedziała do mnie szeptem:

- Jak stąd wyjdziemy, to od razu jedziemy do moich starych. Kiwnęłam głową na znak, że się zgadzam.