Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znakomity kryminał retro
Warszawa, rok 1964. Czasy Gomułki, wszechobecnych szpicli, totalitaryzmu wgryzającego się w każdą dziedzinę życia. Ale też czasy szalonych imprez w oparach wódki i papierosowego dymu, czasy jazzu i wielkości polskiego kina.
Zygmunt Weber, wybitny reżyser i pupilek reżimu trzęsący polską kinematografią, zostaje znaleziony martwy na planie swojego najnowszego filmu. Była to egzekucja z zimną krwią. Milicja odkrywa, że nikt w środowisku filmowym nie tęskni za zamordowanym - z tak wpływową osobą niemal każdy miał na pieńku. I niemal każdy odetchnął z ulgą po jego śmierci.
Do współpracy zostaje zwerbowana Irma Rawska, młoda aktorka o słabo rozwiniętej karierze, mocno rozwiniętym pociągu do morfiny i skomplikowanym życiu miłosnym. Aktorka zanurza się w słabo jej znany świat filmu, pełen romansów i intryg.
Tymczasem milicja odkrywa, że również Irma miała powody, by nie lubić Zygmunta Webera...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
CZĘŚĆ I
CZAS ŚMIERCI
SALON DOKTORA WALEWSKIEGO
— Cięcie!
Ekipa filmowa zastygła w bezruchu. Włodzimierz Skalski, ucharakteryzowany na Adama Mickiewicza, odkleił twarz od brzucha Marty Wiktorzak, grającej Ksawerę Deybel. Spojrzeli na Zygmunta Webera.
Reżyser siedział nieruchomo na swoim krześle. Ubrany był w jasne flanelowe spodnie, uprasowane w ostry jak brzytwa kant, i angielską marynarkę. Biała koszula, rozpięta pod szyją, ukazywała błękitny fular, pasujący kolorystycznie do oczu Webera. Prawą nogę reżyser oparł na kolanie, eksponując zamszowe półbuty i bordowe skarpetki.
Była to poza człowieka zrelaksowanego. Zygmunt Weber był jednak daleki od relaksu.
— Kurwa mać, ludzie, czy ja tu jestem jedyny, który wie, co robi?
Pomimo zwrotu „ludzie”, wszyscy wiedzieli, że adresatem jest Skalski, odtwórca głównej roli.
— Przepraszam, panie Zygmuncie, ja…
— Na cholerę mi twoje przeprosiny, kurwa, Skalski! Kolejną scenę próbujesz spierdolić swoją nieudolnością! Marnujesz mój czas, czas tych ludzi tutaj, a co gorsza, marnujesz taśmę filmową, która jest cennym dobrem rzadkim, kupionym dzięki ciężkiej pracy polskiego proletariatu!
Ktoś odważny mógłby zauważyć, że jeżeli ktokolwiek tu marnuje taśmę filmową, to właśnie Zygmunt Weber przez swoją obsesję doskonałości i zadręczanie ludzi bezsensownymi dublami. Na hali zdjęciowej jednak odważnych nie było.
— Przepraszam, panie reżyserze, ja… — Skalski dalej próbował się usprawiedliwiać. Nie wstał z klęczek.
— No co?
— Ja…
— No, jakie ja?
Weber wyciągnął papierosa ze srebrnej papierośnicy i postukał nim o jej wieko. Robił to z namysłem, jakby rozwiązywał równanie z dwiema niewiadomymi. Wetknął papierosa w kącik ust i wyciągnął zapałki. To był znak dla Skalskiego. Teraz mógł mówić.
— To ta spódnica — powiedział Skalski, gdy Weber zapalał papierosa.
— Suknia — poprawiła Marta Wiktorzak.
— Zbyt cienki materiał, wchodzi mi do ust, kiedy mówię. Po prostu wdycham go, gdy mówię, bo jest za lekki.
Weber zaciągnął się i wydmuchał w powietrze smużkę dymu. Uspokajał się.
— Proszę nie skarżyć się na lekkość sukni. — Mimo słowa „proszę” brzmiało to jak rozkaz. — To jedwab najlepszego gatunku. Nawet nie wie pan, jak się Marcin namęczył, żeby ją zdobyć.
Mówiąc to, Weber skinął głową w stronę Marcina Hagemajera, kierownika produkcji. Stał przy jednym z reflektorów, trzymając ręce w kieszeniach starych sztruksowych spodni. Był to czterdziestopięcioletni, opalony mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach i pomarszczonej twarzy, która wyglądała jak wyrzeźbiona w spróchniałym drewnie.
— Ja nie przeczę, że… — plątał się Skalski.
Gniew uleciał już z Webera. Teraz reżyser musiał poprawić sobie humor.
— Wystarczy odsunąć nieco twarz od sukni. Nie wtulać się tak. To chyba proste, prawda?
— Tak, panie reżyserze.
— To dlaczego pan o tym nie pomyślał? Podnieca pana bliskość pani Wiktorzak?
W innych okolicznościach zabrzmiałoby to jak żart. W ustach Webera stanowiło poważny zarzut.
— Może nie miał pan nigdy kobiety, więc taka bliskość jest dla pana krępująca? — Weber mówił głośno i wyraźnie. Niech usłyszy go jak najwięcej ludzi. — Proszę się nie wstydzić, nic, co ludzkie, nie jest nam obce.
Weber uśmiechnął się. Mógł powiedzieć wszystko. Nikt mu się nie odgryzie. Nawet Włodzimierz Skalski, wybitny aktor filmowy i teatralny, który po każdym występie zastawał w garderobie bukiet kwiatów.
— Szekspir określił kiedyś to sekretne miejsce kobiety jako gniazdo aromatu. Może to aromat pana onieśmiela? Ma pan aż tak wrażliwy węch?
Kilka osób na planie zachichotało. Skalski zbladł. Marta Wiktorzak oblała się rumieńcem. Przez moment wydawało się, że wybuchnie płaczem.
Zarumieniona, na swój sposób wygląda całkiem sexy, pomyślał Weber i uśmiechnął się do swoich myśli. Dobrze, że kręcą czarno-biały film, nie trzeba będzie czekać, aż rumieńce Marty znikną.
Spojrzał na papierosa. Był wypalony do połowy.
— Więc jak, panie Skalski? Ma pan wrażliwy węch?
Skalski zrozumiał, że musi odpowiedzieć. Zastanowił się. Nie chciał, by odpowiedź sprowokowała Webera do ciągnięcia tej gry. Wprawdzie reżyser wyglądał na nasyconego, ale lepiej nie ryzykować.
— Nie sądzę, aby mój węch znacząco odbiegał od średniej, panie reżyserze — powiedział grzecznie Skalski.
Weber zaciągnął się jeszcze raz, zdecydowanym ruchem, który zwiastował koniec zabawy.
— To doskonale. A zamiast tulić się do łona demonicznej Ksawery, mógłby pan się nieco odsunąć, popatrzeć na jej dumne, semickie oblicze. Bardzo ładne oblicze. Proszę nie myśleć o niej jako o kobiecie. Ksawera Deybel nie jest kobietą. To demoniczna bogini, którą czci się poprzez seks.
— Tak jest — przytaknął Skalski.
Weber rozejrzał się za popielniczką. Nie było. Spojrzał gniewnie na Jerzego Kiepela, swojego asystenta. Drobny kędzierzawy brunet w mig zrozumiał, w czym rzecz.
— Już — rzucił przestraszony i pobiegł poszukać popielniczki.
Weberowi nie chciało się czekać. Przechylił się przez poręcz krzesła i wdusił papierosa w podłogę. Potem powrócił do swojej wcześniejszej pozycji.
— Gotowi? — spytał.
— Tak — odpowiedział Skalski.
— Marto?
— Tak.
— Nie słyszę.
— Tak — odpowiedziała głośniej.
Wszyscy wiedzieli, że Weber usłyszał już za pierwszym razem. Trafiła się kolejna okazja, by pokazać, kto tu rządzi.
— Zaczynamy.
— Chwileczkę — odezwał się Henryk Lipiński, operator kamery, z okiem przylepionym do obiektywu. Był ogromnym, łysiejącym facetem o masywnej szczęce i głębokim głosie.
— Marta, taka malutka, kurwa, prośba, czy mogłabyś się przesunąć troszkę w prawo? Tak, kurwa, rozumiesz, tyci, tyci — mimo przekleństw ton Lipińskiego był bardzo uprzejmy, wręcz błagalny.
— Tak wystarczy?
— Wspaniale. Wołodia, a ty, żebyś ty tak, kurwa, ruszył swoją szanowną dupę dosłownie o centymetr. Dosłownie.
— Tak?
— Doskonale. — Lipiński zwrócił się do Webera: — Panie reżyserze, możemy zaczynać.
Weber kiwnął głową.
— Światła! Kamera! Akcja!
Klapser wykrzyczał tytuł filmu — Miłosne życie wieszcza — numer sceny i ujęcia. Wykonał klaps i usunął się z pola widzenia kamery.
Nadbiegł Kiepel z popielniczką. Zauważył, że Weber skończył już palić. Asystent rozejrzał się za niedopałkiem, podniósł go i wrzucił do popielniczki.
Tymczasem Adam Mickiewicz powiedział do Ksawery Deybel, klęcząc przed nią i obejmując ją w talii:
— Kocham cię. Jesteś dla mnie najcenniejszą istotą, jaka kroczy po tym świecie. Pragnę uczynić cię światłem mojego życia. Jego treścią, wszystkim tym, co moje życie wypełnia. Chcę zatracić się w tobie, znaleźć azyl w twych ramionach i być jedynie przy tobie…
Ten dzień zdjęciowy skończył się o siódmej wieczorem. Wyjątkowo, ponieważ był to dzień ostatni.
— Panie i panowie, mamy to — oznajmił Zygmunt Weber, gdy zrobiono ujęcie. — Zdjęcia do filmu Miłosne życie wieszcza uważam za zakończone.
Ostatnie zdanie utonęło w burzy oklasków. Weber pozwolił swoim podwładnym na ten entuzjazm. Nawet jeśli oklaskiwali samych siebie.
Reżyser odczekał kilka sekund. Wstał i uniósł rękę. Brawa zgasły jak po naciśnięciu guzika.
— Panie i panowie, praca na planie Miłosnego życia wieszcza była dla mnie nie lada wyzwaniem — powiedział Weber. — Porywanie się na życiorys Adama Mickiewicza, twórcy naszej narodowej epopei, wymaga od twórcy talentu, by ukazać jego życie tak, jak nasz najwybitniejszy poeta na to zasługuje, a także odwagi, by zmierzyć się z tą fascynującą biografią. Nie brak mi ani jednego, ani drugiego. Jednak każdy artysta, nawet najwybitniejszy, jest niczym, jeżeli nie ma sprawnych narzędzi. Tymi narzędziami jesteście wy, panie i panowie. Chciałbym wam podziękować za pracę przy tym filmie.
Weber zawiesił głos na całą sekundę. W hali zdjęciowej zapadła pełna oczekiwania cisza.
— Bardzo bym chciał, ale zamiast tego przypomnę wam, że nawet najlepsze narzędzie jest tylko martwym przedmiotem, dopóki nie znajdzie się w ręku wielkiego twórcy.
Weber przerwał. Pomyślał chwilę na tym, co powiedział.
— Powinniśmy chyba być szczęśliwi, że na siebie trafiliśmy. To wszystko. Dziękuję.
Weberowi odpowiedziały anemiczne oklaski z odległych kątów hali. Nie zwracał na nie uwagi.
Ekipa zaczęła się rozchodzić. Włodzimierz Skalski z ulgą ściągnął perukę imitującą bujną grzywę Mickiewicza i poszedł do swojej garderoby. Marta Wiktorzak zrobiła to samo. Na plan wszedł scenograf ze swoimi asystentami i rzemieślnikami, by rozmontować dekoracje.
— Panie Zacharzewski, chwileczkę. — Weber wywołał niskiego, energicznego szatyna koło trzydziestki. Ten dał ręką znak swoim ludziom, by przerwali pracę, i podszedł do reżysera.
— Słucham, mistrzu.
— Nie rozbierajcie dekoracji. Przydadzą się na wypadek dokrętek.
Ktoś inny spytałby, dlaczego taki wybitny i dobrze zorganizowany reżyser miałby potrzebować dokrętek. Daniel Zacharzewski był jednak na tyle inteligentny, by odpowiedzieć:
— Jak mistrz sobie życzy.
Potem odwrócił się do swoich ludzi i zarządził:
— Koniec roboty, panowie. Rozejść się.
Weber zapalił papierosa. Z boku natychmiast wyrósł Kiepel i podsunął mu popielniczkę, ale Weber tylko machnął ręką.
— Zadzwoń do Michała Sobczaka — powiedział. — Przekaż mu, że zakończyliśmy zdjęcia. Niech napisze jakąś dobrą notkę, że proces tworzenia największego dzieła narodowej kinematografii jest na ostatniej prostej.
— Ale naród może być spokojny, ponieważ pieczę nad filmem sprawuje wybitny reżyser, Zygmunt Weber.
— Właśnie tak — odpowiedział Weber poważnym tonem. — Ruszaj.
Kiepel stał w miejscu, dręczony dylematem, czy zostawić swojego palącego mistrza bez popielniczki, czy natychmiast wypełnić jego polecenie. W końcu znalazł rozwiązanie — postawił popielniczkę na pobliskim stole i odszedł.
Weber, paląc, obserwował krzątaninę na planie. Potem rzucił papierosa na podłogę i przydeptał go. Przesunął dłonią po zaczesanych do góry ciemnych włosach i ruszył w stronę damskiej garderoby.
*
Marta Wiktorzak siedziała przed lustrem. Uwijająca się wokół niej charakteryzatorka zmyła z twarzy aktorki makijaż i kończyła doprowadzać jej fryzurę do bardziej współczesnego stanu. Jedynie suknia Ksawery Deybel łączyła Martę Wiktorzak z niedawno zagraną rolą.
Marta nie mogła się doczekać, aż ją z siebie zrzuci.
Zygmunt Weber wślizgnął się do pomieszczenia. Stanął przy drzwiach i zaczął się przyglądać aktorce, która zagrała jedną z ważniejszych drugoplanowych ról w filmie. Przygotowując się do filmu, Weber widział nieliczne zdjęcia Ksawery Deybel. Marta Wiktorzak była od niej młodsza, wyższa i ładniejsza. Miała jednak ciemne długie włosy, rysy twarzy, które można było uznać za semickie, a także, jeżeli się postarała, potrafiła wykrzesać z siebie tę iskrę diabolicznego seksualizmu, dzięki której można było zrozumieć, dlaczego Ksawera Deybel omotała Adama Mickiewicza i innych członków koła towiańczyków. O tak, Weber dokonał trafnego wyboru. Oczywiście mógł znaleźć jakąś inną aktorkę i popracować nad nią. Zabrałoby to jednak więcej czasu, a efekt mógł nie być tak bliski ideału.
Poza tym zwyczajnie się Weberowi podobała.
Odczekał, aż Marta zacznie bardziej przypominać siebie niż kochankę wieszcza. Chrząknął znacząco. Charakteryzatorka zrozumiała wiadomość. Przerwała pracę i bez słowa opuściła pomieszczenie.
Marta nie odwróciła się. Patrzyła na odbicie Webera w lustrze. Nie odwróciła nawet głowy, gdy stanął obok niej, opierając się o stolik. Nic nie mówiła.
— Bardzo dobrze się spisałaś — powiedział w końcu Weber.
— Dziękuję.
— Jesteś znakomitą aktorką — pogłaskał ją wierzchem dłoni po policzku.
Marta zmusiła się, by nie zadrżeć z obrzydzenia.
— Czeka cię wielka kariera — mówił dalej Weber — może nawet międzynarodowa, jeżeli odpowiednio nią pokierujesz.
— Zobaczymy.
— Jestem tego pewien. Pomogę ci, jeśli tylko będę mógł.
— Ten film chyba już mi pomoże, prawda? — Wreszcie na niego spojrzała.
Uśmiechnął się. Czuł, że udało mu się przełamać jej opór.
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale powiem ci, że praca nad nim mocno mnie zmęczyła. To było jednak wyczerpujące dzieło.
Marta mruknęła w odpowiedzi. Niech on wreszcie powie, po co tu przyszedł.
— A ty nie jesteś zmęczona? — spytał.
— Trochę.
— Widać. Skóra nieco zbyt blada, policzki zapadnięte.
— To nie rola tak mnie zmęczyła.
Weber zignorował przytyk.
— Przydałby ci się odpoczynek — rzekł.
Marta nie odpowiedziała.
— Może pojedziesz ze mną na weekend do mojej daczy na Mazurach? Postaram się, żebyśmy oboje dobrze wypoczęli.
— Dziękuję — spojrzała mu prosto w oczy — ale preferuję inne formy wypoczynku.
Weber zaśmiał się drwiąco.
— Za pierwszym razem nie miałaś obiekcji.
— Za pierwszym razem nie znałam cię tak jak teraz. I chciałam dostać tę rolę.
— No i dostałaś. Źle ci było?
— To były najgorsze dwa tygodnie mojego życia. Jesteś degeneratem, zasługujesz jedynie na pogardę.
Weber uśmiechnął się. Poczuł ten rodzaj satysfakcji, jaką czuje człowiek oglądający po raz dziesiąty ten sam film i odczuwający tę samą przyjemność z ulubionej sceny.
— Takie słowa… Jesteś bardzo odważna. — Weber nachylił się nad Martą. Nie uśmiechał się.
— Gdzie była twoja odwaga przed rozpoczęciem zdjęć? Kiedy żebrałaś o jakąkolwiek rolę u mnie? Albo kiedy spełniałaś moje warunki?
— Już je spełniłam… — wtrąciła Marta.
Weber mówił dalej:
— Myślisz, że jesteś bezpieczna? A dlaczego zakazałem rozbierać scenografię? Dlaczego kazałem trzymać kostiumy w gotowości? Nie muszę nawet zmieniać scenariusza. Po ulicach chodzi mnóstwo chłopców i dziewcząt, którzy wezmą ode mnie nawet ochłap, i to za półdarmo. A ciebie mogę wyciąć i załatwić, że będziesz mogła występować tylko w domu kultury w Koziej Wólce.
Weber wyprostował się i spojrzał na Martę z góry. Uśmiechał się. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej twarz. Wiedział, że wygrał.
— To kiepski interes pójść z kimś do łóżka za rolę w filmie, a potem głupio z niej zrezygnować — powiedział spokojniejszym tonem. — Marto, możesz mnie nienawidzić, ale nie bądź idiotką.
Opuściła wzrok.
— Mam plany.
— To zmień je.
— A co powiem mężowi?
Weber uśmiechnął się. Zapomniał, że ona ma męża. Ma męża, a mimo to zgodziła się pójść do łóżka za rolę. A teraz, po zdjęciach, nagle przypomniała sobie, że jest czyjąś żoną. Co za kobieta…
— Mąż robi w filmie?
— Tak.
— To powiedz mu prawdę. Zaręczam, że nie będzie miał nic przeciwko.
Włodzimierz Skalski przejrzał się w lustrze. Charakteryzatorka zmyła mu makijaż. Aktor przebrał się, a kostium wieszcza odwiesił do szafy. Teraz miał na sobie zwykły ciemnoszary garnitur, białą koszulę i krawat w prążki.
Przeczesał mocno siwiejące włosy. Lubił na siebie patrzeć. Był przystojny, pomimo pięćdziesiątki na karku dobrze się trzymał. Może trochę za bardzo wychudł, a worki pod oczami zrobiły się nieco bardziej widoczne, ale mimo wszystko…
Za wychudnięcie i worki odpowiadał Zygmunt Weber. Tyle udręki, tyle upokorzeń… Ale to już ostatni raz. Skalski nigdy nie zagra w jego filmie, choćby nie wiadomo jaki sukces mu wróżono. Z tym postanowieniem wygładził marynarkę, zabrał wiszący na krześle płaszcz i wyszedł z garderoby. Spojrzał na imitujące paryski dom Mickiewicza dekoracje, wśród których — Jezu, jak się cieszył! — nigdy już nie będzie musiał przebywać, i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze wyjął papierosa. Zaczął macać się po kieszeniach. Do diabła, gdzie zapalniczka?
Wciąż przeszukując kieszenie, wyszedł z hali. Tam jakiś uczynny człowiek podsunął mu zapaloną zapałkę.
— Dziękuję. — Skalski zapalił papierosa i zaciągnął się. Za płonącą zapałką zobaczył Marcina Hagemajera.
— Nie ma sprawy, maestro. — Hagemajer machnięciem ręki zgasił zapałkę. Rozejrzał się za koszem. Żadnego nie znalazł, ukrył więc zapałkę w dłoni. Wyrzuci ją później.
— Jak tam, Wołodia? — spytał stojący obok Henryk Lipiński. Szczerzył w uśmiechu wielkie pożółkłe zęby. — Kurwa mać, wyglądasz, jakby cię pod kilem przeciągnęli.
— Przeciągali. Codziennie przez półtora miesiąca.
Lipiński i Hagemajer roześmiali się.
— No nie pierdol już, bidoku! — Lipiński poklepał Skalskiego po ramieniu, aż tamten omal się nie przewrócił.
— Gdybyś tak przy każdym filmie z Zygmuntem musiał pracować, to dopiero byś wyglądał — powiedział Hagemajer. — Żegnajcie, siwe loczki, witajcie, łysino, zmarszczki i chora wątrobo.
Skalski pokręcił głową. Łysina, zmarszczki i chora wątroba to nie są rzeczy, które mogą w życiu spotkać jednego z najwybitniejszych aktorów Teatru Dramatycznego.
— A poważnie, człowiek pocierpi, ale mu się opłaci — kontynuował Hagemajer. — Jak Weber coś skręci, to staje się to zaraz sławne na całą Europę. Co najmniej. A z Weberem zyskują ci, którzy przy filmie pracują.
— Facet jest chujem — dodał Lipiński — ale jak przyjdzie co do czego, to pozwala, aby inni grzali się w świetle jego sukcesu.
— Tak więc nie martw się, Włodek, może zobaczysz Cannes. Pięknie tam jest w maju.
Skalski nie wydawał się przekonany. I słusznie, bo Hagemajer zaraz dodał:
— Ale festiwal w Cannes jest za miesiąc, a film, jak wszystko dobrze pójdzie, będzie miał premierę na jesieni.
— Jak nie będzie startował do Cannes, to gdzie? — zapytał Lipiński.
Hagemajer zmarszczył brwi w zamyśleniu. Po chwili powiedział:
— Hollywood. Pokażemy, że kinematografia socjalistyczna przewyższa kapitalistyczną.
— Czyli Zachodnie Wybrzeże zamiast Riwiery. — Lipiński pokiwał głową. — Też nieźle. Też słońce, woda, kurwa, piasek.
Skalski skończył papierosa. Rzucił niedopałek na chodnik i przygniótł butem. Zignorował karcące spojrzenie Hagemajera.
— Myślicie, że Amerykanom się ten film spodoba? — spytał.
— A dlaczego nie? — spytał Hagemajer. — Bo zakłamany i na wskroś komunistyczny?
— No, przypuśćmy — powiedział Skalski ostrożnie.
— Przecież Amerykanie nie wiedzą nic o życiu Mickiewicza, to można powiedzieć im wszystko.
— Może lepiej sprawdziłby się Chopin, ale film o nim to już Ford zrobił — wtrącił Lipiński.
— A scenariusz to był strasznie zakłamany.
— A skąd ty taki ekspert od Mickiewicza, Włodek? — spytał Hagemajer.
— Ze szkoły pamiętam. W tym filmie to kłamstwo na kłamstwie i kłamstwem pogania.
Hagemajer wzruszył ramionami.
— Taki jest Baumgart, napisze, co mu każą. Chciałbym kiedyś zobaczyć, jak każą mu wychwalać kapitalizm, co on by wtedy pisał.
— Wyszłaby z tego lektura obowiązkowa w General Motors. — Lipiński wyrzucił peta.
— Panowie, możecie tu nie śmiecić? — Hagemajer stracił cierpliwość.
— Marcin, nie pierdol. — Lipiński machnął ręką.
— Tak czy inaczej dla mnie to ostatni raz u Webera — oświadczył Skalski.
— Współpraca mogłaby przynieść ci światową sławę — zauważył Hagemajer.
— Renoma ogólnopolska w zupełności mi wystarcza.
— Dobra, panowie, mu tu gadu-gadu, a czas zapierdala — powiedział Lipiński zdecydowanym tonem. — „Kameralna”? SPATiF? Coś innego?
— „Kameralna” — powiedział Hagemajer. — Na razie dość mam przebywania wśród ludzi filmu w większych ilościach.
— Dobrze, że to doprecyzowałeś, bo takiej obrazy to bym, kurwa, nie zdzierżył. — Lipiński dał Hagemajerowi żartobliwego kuksańca.
Z hali wyszli Jerzy Kiepel i Daniel Zacharzewski.
— O, grono nam się powiększa — ucieszył się Hagemajer.
— Jak to? — Kiepel sprawiał wrażenie, jakby nie proponowano mu picia, tylko podróż do piekła w jedną stronę.
— Idziemy do „Kameralnej” oblać zakończenie zdjęć — wyjaśnił Lipiński. — Idziesz z nami, Jurek?
— Tak — odpowiedział Kiepel tonem człowieka zbłąkanego na pustyni, któremu zaproponowano wodę.
— Daniel, a ty?
— Co ja?
— No, idziesz z nami pić czy nie?
— Chodź, nie pierdol. Trzeba odreagować. — Lipiński klepnął go w plecy. Klepnięcie zachwiało Zacharzewskim. Uśmiechnął się.
— Człowiek nie jest w stanie tyle wypić.
Cała piątka, rozmawiając i śmiejąc się głośno, opuściła teren Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Za bramą mężczyźni się rozdzielili.
— Na pewno nie idziesz? — spytał Hagemajer.
— Daniel, kurwa, nie daj się prosić — nalegał Lipiński.
Zacharzewski spojrzał na zegarek.
— Wybaczcie, panowie, mam inne zobowiązania. — Uśmiechnął się tak wymownie, że natury swoich zobowiązań nie musiał nikomu wyjaśniać.
Hagemajer, Lipiński, Kiepel i Skalski poszli na postój taksówek. Zacharzewski skierował się na przystanek, by złapać jakiś autobus jadący w stronę centrum.
Pięćdziesiąt minut później Daniel Zacharzewski wchodził na czwarte piętro okazałej kamienicy na Powiślu. Spieszyło mu się, ale kolejne stopnie pokonywał ostrożnie. Nie chciał robić niepotrzebnego hałasu. Znalazłszy się na czwartym piętrze, podszedł do drzwi z tabliczką „L. Walewski. Lekarz”. Zapukał.
Czekał długo. Nie zdziwiło go to. Po kilku minutach usłyszał ciche kroki za drzwiami. Poczuł na sobie spojrzenie z judasza. Potem usłyszał odgłos zamka. Drzwi uchyliły się i na Zacharzewskiego padło spojrzenie intensywnie niebieskich oczu ukrytych za okularami.
— Przyszedłem na umówioną wizytę, panie doktorze — powiedział scenograf.
— Późno — stwierdził doktor Walewski surowym tonem.
— Sprawy służbowe. — Zacharzewski uśmiechnął się przymilnie. — Najmocniej przepraszam.
Walewski kiwnął tylko głową i wpuścił Zacharzewskiego do środka.
— Nikt pana nie śledził, prawda? — zapytał.
— Przy takim bałaganie w komunikacji miejskiej? Kto by się odważył? — zaśmiał się Zacharzewski.
Walewski nie podzielał jego wesołości, ale nic nie powiedział. Wziął od Zacharzewskiego zamszową kurtkę i powiesił na wieszaku w szafie.
— Wszyscy są już po… hm… zabiegu? — zapytał scenograf.
— Tak. Dokonałem iniekcji wszystkim przed pańskim przyjściem — odpowiedział Walewski.
Był od swojego gościa starszy, lepiej wychowany, lepiej wykształcony, bogatszy i z pewnością bardziej szanowany w społeczeństwie. Mimo to traktował Zacharzewskiego tak, jak kamerdynerzy traktują swoich panów.
— Proszę za mną.
Zacharzewski znał drogę, ale pozwolił się zaprowadzić. Idąc długim, jasnym korytarzem, przypomniał sobie swoją młodość. Poznawał wtedy teoretyczne założenia socjalistycznej gospodarki i nie potrafił zrozumieć, po co w komunizmie ludziom potrzebne są pieniądze. Przecież wszystko jest uspołecznione. Jest albo zaraz będzie. Po co więc ludzie ganiają za pieniędzmi? Poznawał odpowiedź w miarę stawiania kolejnych kroków w stronę dorosłości, a potem kiedy studiował na Akademii Sztuk Pięknych i pokonywał kolejne szczeble w karierze plastyka i scenografa. Wagę pieniędzy w pełni uzmysłowił sobie dopiero wtedy, gdy zaczął bywać u Ludwika Walewskiego.
Niby wszystko jest uspołecznione, ale czy bez odpowiednich pieniędzy udałoby się jednej osobie załatwić wielkie, trzypokojowe mieszkanie bez dokwaterowania? Czy bez pieniędzy możliwe byłoby udekorowanie go takimi wytwornymi meblami? A przede wszystkim czy bez pieniędzy możliwe byłoby korzystanie z dobrodziejstw serwowanych przed doktora Walewskiego?
Na wszystkie te pytania Daniel Zacharzewski odpowiadał przecząco. Nawet gdyby jakimś cudem rewolucja proletariacka ogłosiła ogólnoświatowe zwycięstwo, pieniądz zawsze będzie w użyciu. I im więcej się go ma, tym lepiej.
Dotarli do przestronnego salonu. Zacharzewski, zanim przekroczył próg, przyjrzał się znajdującym się w środku gościom. Ten sam czwartkowy zestaw, znał ich wszystkich. Wszyscy pogrążeni w śnie morfinicznym.
W fotelu naprzeciwko wejścia siedział tęgi czterdziestolatek w workowatym garniturze, prawdopodobnie członek KC, a na pewno ktoś z kręgów władzy. W drugim siedziała dojrzała kobieta w prostej sukni, elegancka i wytworna, w wieku trudnym do określenia. Mogła mieć równie dobrze trzydzieści pięć, jak i pięćdziesiąt lat. Bez wątpienia należała do wyższych sfer. Była kobietą z towarzystwa, która wyszła dobrze za mąż, za kogoś, kto obecnie jest ministrem lub ambasadorem czekającym na przydział do nowej, prestiżowej placówki. Dzieci odchowane lub ich brak i jedyne, co pozostało w życiu domniemanej pani ambasadorowej lub ministrowej, to bywanie na salonach o podejrzanej reputacji.
Na kanapie siedziało blisko siebie dwóch mężczyzn. Obaj już niemłodzi, ale wciąż młodzieńczy, w apaszkach, pulowerach, okularach, spodniach i butach, których nie dostanie się w polskich sklepach ani nie wyłapie na ciuchach po długim polowaniu. Wyglądali na przedstawicieli kręgów artystycznych, ale takich, do których władza jest nastawiona przychylnie i z wzajemnością. Wzbudzali w Zacharzewskim instynktowną nieufność.
Na kocu pod półką z książkami leżała Irma. Wybrała dla siebie to miejsce, ponieważ spanie na siedząco było dla niej niewygodne i bała się mogących wyniknąć z tego problemów z kręgosłupem. Zacharzewski uważał te obawy za mocno przesadzone. Irma miała dwadzieścia siedem lat. W tym wieku nie ma się problemów z kręgosłupem.
Zresztą mało prawdopodobne, by kobieta o takiej urodzie miała jakiekolwiek problemy ze swoim ciałem. Brązowe włosy, tak ciemne, że prawie czarne, sięgające do szyi, gęste i ruchliwe. Alabastrowa, delikatna skóra. Ukryte teraz za powiekami wielkie brązowe oczy. Ładnie wykrojone drobne usta — usteczka, myślał o nich Zacharzewski — o intensywnie czerwonych wargach. Wzrost średni, szczupłe, dziewczęce ciało. Któryś ze znajomych scenografa powiedział, że Irma Rawska ma urodę jak z kostnicy. Cholera, może i tak, pomyślał wtedy Zacharzewski. Ale w tym wypadku chętnie zostanę nekrofilem.
Dzisiaj zrobiła się na egzystencjalistkę, choć może to tylko on odniósł takie wrażenie. Drobne piersi ukryte były pod zwykłym ciemnym swetrem. Smukłe stopy o drobnych palcach wystawały z nogawek luźnych spodni, sięgających nieco powyżej kostek. Obok leżały pantofle na płaskim obcasie. Irma nigdy nie dodawała sobie centymetrów. Pasowało to mężczyznom, Zacharzewskiemu w szczególności — był od niej kilka centymetrów wyższy. Nie widział okularów, Irma pewnie schowała je do torebki.
— Przyniosę krzesło. — Głos Walewskiego przywołał Zacharzewskiego do świata żywych.
— Nie będzie potrzebne.
Zacharzewski ruszył w stronę Irmy, przyglądając się jej. W rozgorączkowanej głowie mieszały mu się obrazy, myśli, wspomnienia.
*
Poznali się trzy lata temu. Ona przyjechała do Warszawy, by rozpocząć pracę w Teatrze Dramatycznym, on, po latach starań i wykonywania poleceń wyżej postawionych artystów, dopiero zaczynał pracę jako samodzielny scenograf teatralny i filmowy. Z początku po prostu oboje wiedzieli o swoim istnieniu. Mówili sobie „dzień dobry”, potem jednak zaczęli wymieniać kurtuazyjne uwagi o pogodzie, ostatnich filmach czy przeczytanych książkach. Zwykłe koleżeństwo. Irma wprawdzie podobała się Zacharzewskiemu — trudno, aby było inaczej — ale wydawała się osobą całkowicie skupioną na pracy. Sam Zacharzewski w tamtym czasie nie narzekał na nudę w życiu intymnym.
Potem stracili się z oczu. Ona odeszła z Teatru Dramatycznego i zaczęła występy w Akademickim Teatrze Miniatur, on zawodowo związał się z Zygmuntem Weberem po tym, jak jego poprzedni etatowy scenograf przeszedł na zasłużoną emeryturę. Ponownie spotkali się w grudniu w „Stodole” na balu na powitanie Dziadka Mroza, imprezie, której poza nazwą i dekoracjami nie wyróżniało nic. Zespół jazzowy grał ostro i szybko, aż chłopakom prawie zaczęły krwawić palce. Zacharzewski w połowie zabawy wyłowił Irmę z tłumu.
— Co taka piękność robi w takim paskudnym miejscu? — zapytał, szeroko się uśmiechając.
Nie odpowiedziała, bo muzyka zagłuszyła pytanie. Zaproponował wódkę, niemal krzycząc Irmie wprost do ucha. Potem zatańczyli. Potem trochę porozmawiali. Znów wódka. Znów taniec. W głowie Zacharzewskiego powoli układał się scenariusz na resztę wieczoru.
— Co ci jest, Irma? — zapytał, kiedy zrobili sobie przerwę i wyszli z sali tanecznej. — Wyglądasz na zmartwioną.
— Wiesz, jak brzmi to stare słynne chińskie powiedzenie. Życie jest jak gówno na kole, raz jest na górze, a raz na dole.
Nigdy dotąd nie słyszał wulgaryzmów z jej ust. Chyba już trochę wypiła. To dobrze.
— Teraz jest na dole?
— A tak wyglądam?
Pomyślał chwilę.
— Wiem, czego ci trzeba.
— Każdy mężczyzna mi to mówi. Jesteście jasnowidzami?
— Nie. Ale ja naprawdę znam takie miejsce, że jak je odwiedzisz, to poprawi ci się humor.
— Dziękuję, wyrosłam już z chodzenia do cyrku.
Roześmiał się.
— To nie cyrk. Nie znam nikogo, komu by się to nie spodobało.
— Co to? Orgia z hurysami?
— Zobaczysz. Zaufaj mi.
Niedługo później siedzieli już na tylnym siedzeniu taksówki. Zacharzewski był podniecony rozwojem wypadków, onieśmielała go jednak obecność kierowcy, więc nawet nie próbował dobierać się do Irmy. Nie trzeba było bezsensownie przyspieszać. Wszystko nieuchronnie szło w odpowiednim kierunku.
Salon doktora Walewskiego nie był zorganizowany tak jak obecnie. Nie trzeba było się umawiać, nikt nie miał wyznaczonych wizyt. Kiedy przyszli Irma i Zacharzewski, u doktora było dwóch innych „pacjentów”, których potem żadne z nich nigdy nie widziało.
Zacharzewski dokonał prezentacji:
— Irma Rawska. Doktor Ludwik Walewski.
Walewski z galanterią ucałował jej dłoń.
— Co panią do mnie sprowadza? Nieznośne bóle egzystencjalne, które wymagają natychmiastowego uśmierzenia?
— Tak. Właśnie to — odpowiedziała Irma po chwili zastanowienia.
— Zapraszam więc do salonu. Zaraz zaaplikuję odpowiednie lekarstwo.
Zacharzewski zaprowadził tam Irmę. Po drodze próbował jej wyjaśnić, że będą brać morfinę. Cokolwiek trapiło aktorkę, było na tyle dokuczliwe, że nieszczególnie interesowało ją, jakie lekarstwo przyjmie, by zapomnieć o swoich zmartwieniach.
Z ochotą przyjęła niewielką dawkę, a gdy się obudziła następnego ranka, wciąż miała lekko ociężały umysł. Ale to nie dlatego zgodziła się pójść na dokończenie imprezy, Zacharzewski był tego pewny. Po prostu morfina pomogła jej w przełamaniu pewnych barier. Pojechali taksówką do jego mieszkania. Przez całą drogę nie odzywali się do siebie. Irma wydawała się nie do końca przekonana, ale nie chciała też się wycofywać. Może honor jej nie pozwalał albo nie chciała wyjść na niezdecydowaną. Nieważne. Niuanse duszy Irmy czy jakiejkolwiek innej kobiety niespecjalnie interesowały Zacharzewskiego. Był zbyt nagrzany.
Rzucił się na nią tuż po zamknięciu drzwi. Z początku opierała się, zaskoczona, potem zaczęła odwzajemniać pocałunki, nie mogła jednak nadążyć za swoim partnerem. Ręce i usta Zacharzewskiego pracowały, jakby chciał zasłużyć na Order Budowniczych Polski Ludowej. Wszystko szło świetnie do momentu, gdy trzeba było przejść do bardziej zaawansowanych spraw.
Po kilku minutach daremnych pieszczot Irmę rozbolał nadgarstek. Spojrzała na Zacharzewskiego.
— Weź jeszcze trochę — wydyszał.
Irma spróbowała, a potem Zacharzewski wziął sprawę we własną rękę. Bezskutecznie. Zrezygnowany i nagi opadł na łóżko obok Irmy.
— Cholera — powiedział.
Przez chwilę leżeli i nie odzywali się do siebie. Potem Irma wstała i zaczęła się ubierać.
— Pójdę już — powiedziała.
— Zostań. To tylko przemęczenie.
— Mam parę spraw do załatwienia.
Zacharzewski obserwował Irmę z niepokojem. Ubierała się w pośpiechu, jakby zdała sobie sprawę z poważnego błędu, który jeszcze da się naprawić.
— Spotkamy się jeszcze?
— Nie mówię nie. Na razie. — Irma uśmiechnęła się przelotnie i wyszła.
Przez kilka następnych dni Zacharzewski zastanawiał się, jak potoczy się jego znajomość z Irmą i czy w ogóle można tu mówić o znajomości. Racjonalna część jego umysłu podszeptywała, że okazja jeszcze się trafi, w końcu wiedział, jak działa morfina. O wiele częściej jednak wyrzucał sobie, że nie posunął się tak daleko, jak mógł, przez co tamtego dnia bielizna Irmy pozostała na swoim miejscu. Tymczasem parę dni przed Wigilią Irma sama do niego zadzwoniła i spytała, czy mogliby powtórzyć (po tym słowie ekscytacja Zacharzewskiego urosła do rozmiarów Czomolungmy) spotkanie u tamtego doktora (tu ekscytacja opadła, ale tylko trochę).
Zacharzewski powiedział, że oczywiście, i tak zaczęła się przyjaźń Irmy Rawskiej i doktora Ludwika Walewskiego. Co do Zacharzewskiego, to cały czas zapraszał Irmę do siebie albo na śniadanie, albo na kolację lub wspólne wyjście w niedalekiej przyszłości. Uśmiechała się i mówiła, że nie odmawia, ale po prostu ma obecnie mnóstwo spraw na głowie.
Odmowy tylko potęgowały determinację mężczyzny. Kiedyś mi się uda, myślał za każdym razem.
Może uda się teraz, pomyślał, patrząc na Irmę leżącą na podłodze salonu doktora Walewskiego. Notował w pamięci każdy szczegół jej wyglądu. Czerwony lakier na paznokciach rąk i stóp. Niewielki pieprzyk na prawym policzku. Górujące nad tułowiem dwa wzgórza piersi. Zacharzewski przypomniał sobie, że wtedy tak bardzo się spieszył, że nawet nie zdjął jej stanika. Nie widział jej sutków. Jakie były? Pewnie takie jak usta, drobne i jasnoróżowe. Chciał, żeby takie były. Biała skóra, prawie czarne włosy, różowe usta i sutki, pieprzyk. Jezu, co za połączenie…
— Jest pan gotowy? — spytał Walewski. Stał obok Zacharzewskiego ze wszystkimi akcesoriami.
— Tak — niemal wydyszał Zacharzewski. Położył się obok Irmy tak, by ich dłonie niemal stykały się ze sobą.
— Proszę podwinąć rękaw.
Mężczyzna wykonał polecenie. Podczas gdy Walewski zajmował się wyszukiwaniem żyły, Zacharzewski patrzył na leżącą obok kobietę. Patrzył i skupiał na niej wszystkie swoje myśli.
Kto wie, pomyślał, może spotkamy się we śnie?
Poczuł cienką zimną igłę przekłuwającą mu skórę. Oczami wyobraźni widział przekrój swojego ciała jak w atlasie anatomicznym, z zaznaczoną siatką żył, w których zaczyna krążyć morfina. Wizja ta zaczęła mieszać się z wizerunkiem Irmy, coraz mniej ubranej, a w końcu nagiej, Irmy uśmiechniętej, o nieruchomej twarzy, w ekstazie.
Jego umysł stawał się coraz cięższy w miarę upływu kolejnych minut. W końcu Daniel Zacharzewski zamknął oczy, a jego myśli rozpoczęły podróż do miejsc, które znał tylko on sam.
Irma Rawska otworzyła oczy. Przetarła je i przez jakiś czas — może kilka sekund, może minut — wpatrywała się w sufit. Dopiero teraz poczuła czyjąś obecność obok. Obróciła głowę i zobaczyła śpiącego Daniela Zacharzewskiego. Głowę miał przechyloną w jej stronę, z wpółotwartych ust wypływała strużka śliny, która tworzyła na podłodze niewielką kałużę. Obrzydliwe. Śmieszne i obrzydliwe.
Irma uniosła się i przeciągnęła.
— Dzień dobry — powitała ją siedząca w fotelu kobieta w trudnym do ustalenia wieku.
— Dzień dobry — odpowiedziała Irma. W pokoju było tylko ich troje, co oznaczało, że kobieta za chwilę wyjdzie. Wszyscy uczestnicy spotkania, zgodnie z zasadami ustalonymi przez Walewskiego, wychodzili w dziesięciominutowych odstępach. Nie byłoby dobrze, gdyby taka grupa była widziana razem na ulicy. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia.
Irma wstała. Znów się przeciągnęła. Zrobiła kilka skłonów, potem kilka skrętów tułowia. Zesztywniałe stawy strzeliły cicho.
— Czy ta podłoga jest wygodna? — spytała kobieta.
— Na pewno lepsza niż spanie na siedząco w fotelu — odpowiedziała Irma. — Nie męczy to pani?
Kobieta wstała i z ulgą się przeciągnęła. Wyglądała, jakby dopiero dzięki rozmowie z Irmą odkryła, że siedzenie w fotelu nie jest jedyną opcją.
— Nie jest to najwygodniejsze. Ale kanapę zarezerwowali już tamci dwaj panowie.
— Niech pani zawalczy.
— Kanapa dla jednej osoby? Cóż za egoizm — zaśmiała się kobieta. Pomysł walki o kanapę nawet jej się spodobał.
— Zawsze pozostaje podłoga. Jest tu dużo miejsca.
— Mojemu mężowi mogłoby się to nie spodobać.
— Nie?
— Na pewno powiedziałby, że kupił mi suknię do chodzenia, a nie do wycierania podłóg. Oczywiście, gdyby wiedział, gdzie bywam. — Kobieta uśmiechem dała do zrozumienia, że cokolwiek mówi swojemu mężowi, jest to naprawdę wyrafinowane kłamstwo.
Spojrzała na zegarek.
— Czas na mnie. Do zobaczenia.
— Do widzenia.
Kobieta wyszła, trzasnęły drzwi. Chwilę później zaczął się budzić Zacharzewski. Mlaskał, przeciągał się i jęczał. W ruchach przypominał wyrwanego ze snu kota, tylko bez tych wszystkich cech, które powodują, że ludzie chcą koty tulić i głaskać. Wstał, przetarł oczy i oparł się rękami o podłogę, jedną z dłoni kładąc w kałuży swojej śliny. Skrzywił się z obrzydzenia i wytarł wszystko rękawem. Potem ziewnął przeciągle, przetarł oczy i spojrzał na Irmę.
— Cześć, mała — spróbował przybrać swój najbardziej uwodzicielski głos. Nie było to łatwe dwadzieścia po szóstej.
— Cześć, Daniel. — Irma uśmiechnęła się do niego. Z rozbawienia, nie z sympatii. Zacharzewski pewnie zinterpretuje to inaczej, ale nie obchodziło jej to.
— Jezu, jak ty możesz na tym spać? — Z trudem podźwignął się na nogi. — Jakby mnie z krzyża zdjęli.
— To chyba kwestia różnic fizycznych między kobietami a mężczyznami.
Zacharzewski uśmiechnął się.
— Rozwiń to. Wiesz, że interesują mnie fizyczne różnice między kobietami a mężczyznami.
Irma zerknęła na zegarek. Obecność Zacharzewskiego zawsze ją męczyła, a teraz jeszcze bardziej niż zwykle.
— Po prostu kobiety są jak koty, a mężczyźni jak psy. Jesteśmy bardziej elastyczne.
— Jak psy, co? — Zacharzewski podrapał się po głowie.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie.
— Weber skończył wczoraj swój film. — Scenograf spróbował pociągnąć temat.
— Doprawdy?
Irma nie była zainteresowana, ale Zacharzewski mówił dalej.
— To chyba będzie prawdziwe arcydzieło. Facet wycisnął z nas siódme poty. Zwłaszcza z Marty Wiktorzak, która grała kochankę Mickiewicza. Ale ona z nim miała, bidulka.
— Z Mickiewiczem?
Zacharzewski roześmiał się.
— Z Weberem, głupolu. W ogóle to nie wiem, dlaczego ją zaangażował. Ty byś się nadawała. Byłabyś idealna.
— Tak uważasz?
— Tak. Nie wierzę, żeby Weber ci tego nie proponował. Odmówiłaś?
— Nie odmówiłam. Uwierz mi, że nie proponował. Podejrzewam, że nawet nie byłam rozważana — powiedziała Irma. Z całego serca pragnęła teraz, aby stało się coś, dzięki czemu nie musiałaby kontynuować tej rozmowy.
Wszedł Walewski — ogolony, uczesany, z rękami w kieszeniach jedwabnego szlafroka, pod którym miał również jedwabną pidżamę. Wszystko produkcji zagranicznej.
— Dzień dobry, Irmo. Panie Zacharzewski.
— Dobry, doktorze.
Walewski spojrzał na zegarek.
— Zaraz wpół do siódmej. To które z państwa zbiera się najpierw?
Teraz była kolej Irmy, ale wstrzymała się od odpowiedzi. Udzielił jej Zacharzewski.
— Pierwsza chyba ma iść Irma. Ale może wyjdziemy razem. W końcu co w tym dziwnego, że facet i kobitka idą razem na śniadanie, co nie? — Uśmiechnął się do Irmy.
— Nie dzisiaj, Daniel, wybacz. — Irma odpowiedziała takim tonem, jakby wspólne śniadania były ważną częścią ich znajomości. — Pan doktor cię ubiegł.
— Doprawdy? — mruknął Walewski.
Spojrzenie Zacharzewskiego przeskakiwało z Walewskiego na Irmę i z powrotem, jakby zastanawiał się, jaka znajomość łączy lekarza i aktorkę. W jego obecnej kondycji rozgryzienie tego było ponad siły. Przyjął do wiadomości, że to kolejny dzień, kiedy nie uda mu się zrobić choćby kroku w kierunku zaciągnięcia Irmy do łóżka.
— Dobra, to kiedy indziej — powiedział. Pożegnał się i wyszedł.
Gdy za Zacharzewskim zamknęły się drzwi, Walewski spojrzał surowo na Irmę.
— Irmo, skoro chcesz zjeść ze mną śniadanie, to na nie zapracuj. — Jak zawsze mówił żartobliwie wyniosłym tonem. — Sprzątnij tu, a ja coś przygotuję.
— Dobrze — odpowiedziała Irma, ale Walewski już wychodził do kuchni.
Sprzątania nie było dużo. Trzeba było tylko ustawić fotele i stoliki na swoim miejscu, otworzyć okno, by do środka wpuścić trochę świeżego powietrza (sądząc po zapachu, w nocy spadł deszcz), i poustawiać ramki ze zdjęciami. Walewski kładł je zdjęciem do dołu przed każdą wizytą. Nie chciał, by ktokolwiek z gości wiedział coś o jego życiu prywatnym. Irma była wyjątkiem. Miała na życie Walewskiego niemały wpływ.
Fotografii nie było wiele. Jedna, słabej jakości, przedstawiała Walewskiego jako dziesięciolatka i pochodziła chyba z wczesnych lat dwudziestych. Poważny, pucołowaty chłopczyk w krótkich spodenkach w niczym nie przypominał dostojnego, eleganckiego pana doktora. Na drugiej była dobrotliwie uśmiechająca się matka, na trzeciej ojciec w ułańskim mundurze, sprawiający wrażenie raczej apodyktycznego. Potem Walewski w teatrze szkolnym, szczęśliwy i beztroski. Kolejne zdjęcie — na studiach medycznych, poważny i ponury. Ostatnie zdjęcie przedstawiało Ludwika Walewskiego obejmującego młodego mężczyznę za ramię. Szczupły, wysoki, o półdługich czarnych włosach i wąskich ustach zawsze wygiętych w ironicznym uśmieszku, mógł być jego synem. Ale Walewski nie trzymał ani zdjęcia byłej żony, ani syna. Przynajmniej nigdzie na widoku. Trzymał za to zdjęcie swoje i Bogusława Witczaka, swojej najświeższej wielkiej miłości.
Irma uśmiechnęła się, patrząc na to zdjęcie. Kto by pomyślał, że Walewski potrafi być taki sentymentalny. Inna sprawa, że Witczak był już trzecią wielką miłością, którą poznał dzięki Irmie. Ale za to najbardziej trwałą. Związek trwał już ponad dwa miesiące. Właściwie trudno powiedzieć, że trwał, ponieważ Boguś, syn wysoko postawionego i wyjątkowo zaradnego członka komitetu wojewódzkiego ze Śląska, wyjechał w podróż po Europie Zachodniej. Miał wrócić na początku września. To była prawdziwa próba dla Walewskiego — dla Witczaka zresztą też — ale doktor był gotów jej sprostać.
Postawiła zdjęcie na regale i rozejrzała się po salonie. Nie widziała nic, co jeszcze można by sprzątnąć, poszła więc na chwilę do łazienki. Obmyła twarz i spojrzała na siebie w lustrze. Nie wyglądała najlepiej. Spanie po morfinie nie jest jednak szczytem komfortu. Czasami jednak trzeba… Odeśpi w domu.
Wróciła do salonu. Podniosła z podłogi torebkę i wyjęła z niej futerał z okularami. Założyła je i z ulgą odzyskała ostrość widzenia.
Wszedł Walewski.
— I jak, zapracowałam na śniadanie? — spytała.
— Na kromkę suchego chleba. Ale znaj moją dobroć, dziecko.
Śniadanie składało się z jajecznicy z boczkiem, tostów, kawy i soku pomarańczowego. Irma musiała się powstrzymywać, by nie przechylić talerza i nie wepchnąć sobie wszystkiego do ust.
— Smakuje? — spytał Walewski, rozbawiony jej apetytem.
— Doskonałe jak zwykle, doktorze.
Walewski wiedział to. Lubił od czasu do czasu usłyszeć jakąś pochwałę.
— Wiesz, w sumie cieszę się, że spławiłaś tego Zacharzewskiego i zostałaś tutaj — powiedział. — Bogusia nie ma dwa tygodnie, a samotne śniadania wychodzą mi już bokiem.
— Dlatego masz mnie, doktorze.
— Mam cię dlatego, że płacisz mi za seanse morfinistyczne i sprowadzasz różnych młodych chłopców, którzy dotrzymują towarzystwa starszemu panu. Skąd ty ich w ogóle bierzesz?
— Z dawnej hodowli SS. Sprowadzić ci kilka okazów, które uprzyjemnią ci czas oczekiwania?
Walewski pokręcił głową.
— Nie, dziękuję. Będę jak Penelopa czekał na swojego Odyseusza.
— Aż się wierzyć nie chce. Ty, taki stary libertyn…
Walewski uśmiechnął się. Nie odpowiedział od razu. Układał sobie w głowie to, co chciał powiedzieć. W końcu ułożył i widać było po nim, że mu się to podoba. Ale powiedział tylko:
— Zrozumiesz, jak będziesz miała pięćdziesiąt lat i przygruchasz sobie jakiegoś dwudziestoletniego atletę.
— Jeszcze trochę czasu minie, zanim się o tym przekonam.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
— A jak twoje życie miłosne?
— Bez większych wstrząsów.
— Ten Zacharzewski ma chyba na ciebie straszną ochotę.
— Biedaczek wmówił sobie, że coś może między nami być. I w sumie dobrze, żeby było. Na przykład ściana.
— Ale w przeszłości chyba był jakiś mężczyzna, który nie daje ci spokoju, prawda? — drążył dalej Walewski.
Irma nagle zrobiła się czujna.
— Dlaczego tak sądzisz, doktorze?
— Słucham czasami, jak moi goście śpią. Niektórzy mówią wtedy przez sen. Ty szepczesz wtedy jedno imię.
— Naprawdę?
— Tak. Maciuś, mówisz. Maciuś. Czy to imię jakiejś wielkiej miłości z dawnych lat?
Irma utkwiła wzrok w resztkach na talerzu.
— Tak.
— Opowiesz mi?
— Może kiedyś — odpowiedziała Irma wymijająco.
Wczesnojesienny deszcz oczyścił ulice Powiśla z pyłu i pozostawił po sobie chłód oraz charakterystyczny zapach. Przyjemnie było oddychać. Przyjemnie było tu być.
Spacerowała niespiesznie w rozpiętym prochowcu swobodnie powiewającym na boki. Postanowiła pójść do siebie na piechotę. Mieszkała na Kredytowej. Kawałek drogi, ale uznała, że poranny spacer dobrze jej zrobi. Może nawet rozbudzi na tyle, że po powrocie nie będzie musiała kłaść się spać.
Warszawa leniwie budziła się do życia. Ulice powoli zapełniały się ludźmi spieszącymi do pracy lub odprowadzającymi swoje dzieci do szkoły. Przed sklepami tworzyły się kolejki. Irma po śniadaniu u Walewskiego brzuch miała wciąż pełen, ale na wszelki wypadek spróbowała sobie przypomnieć, co ma w domu do jedzenia. Zyskała tylko pewność, że lodówka nie jest pusta.
Idąc, mijała kiosk, przy którym stała furgonetka „Łączności” z gazetami. Irma nie zwróciła na nią uwagi. A nawet gdyby zainteresowała się i kupiła jakąś gazetę, nie znalazłaby w niej wiadomości o śmierci Zygmunta Webera. Prasę oddawano do druku o dwudziestej drugiej, a reżysera zamordowano po tej godzinie. Jego zwłoki dopiero co zostały znalezione, a informacja o śmierci nie została jeszcze przekazana do publicznej wiadomości.
TYSIĄC PODEJRZANYCH
Zaniedbana skoda 440 przejechała przez bramę Wytwórni Filmów Dokumentalnych i zaparkowała przed okazałym barakiem, za milicyjną warszawą, o którą opierał się znudzony milicjant.
Ze skody wysiadło dwóch mężczyzn. Starszy miał na oko czterdzieści pięć lat. Był dryblasem w garniturze uszytym chyba z worków po kartoflach. Na czubku głowy świeciła łysina, ale boki okolone były długimi, przetłuszczonymi włosami opadającymi na kark.
Drugi był nieco niższy, szczupły i sprawiał zdecydowanie lepsze wrażenie. Jeszcze przed trzydziestką, miał twarz rozentuzjazmowanego szczeniaka. Wyglądał, jakby artyście, który go namalował, nie chciało się kolorować, więc przejechał po nim brązową farbą i poszedł na wódkę. Brązowe buty, garnitur, krawat, opalenizna, oczy, włosy — wszystko. W ręku niósł torbę milicyjną.
— Inspektor Witold Szarota, a to porucznik Damian Rzepa — powiedział dryblas. Obaj pokazali odznaki. — Gdzie trup?
— Tam. — Milicjant skinął głową.
Śledczy weszli do baraku. Nie trzeba było ich prowadzić. Ciało widoczne było już od wejścia, klęczące wśród dekoracji udających dziewiętnastowieczny gabinet. Szarota i Rzepa szli przodem, a milicjant deptał im po piętach.
— Jak się nazywa zamordowany? — zapytał Szarota.
— Zygmunt Weber.
Rzepa zdziwiony odwrócił się do milicjanta. Gwizdnął z podziwem.
— Gruba ryba? — spytał Szarota.
— Reżyser. Bardzo znany — powiedział Rzepa. — Autor wielu arcydzieł, nagradzany za granicą i w Polsce, powszechnie szanowany.
— Ktoś go chyba jednak nie szanował.
Im bliżej byli, tym więcej szczegółów można było dostrzec. Ciało ustawione było tyłem do wejścia, tak że krwawa wyrwa z tyłu czaszki była doskonale widoczna.
— O kurwa, panie inspektorze — odezwał się Rzepa zdławionym głosem.
— Co jest, Rzepa? Źle się czujecie?
— Nie najlepiej.
— Wstyd, Rzepa. Trzydzieści lat na karku, a zachowujecie się, jakbyście dopiero co z podstawówki wyszli — westchnął Szarota. — Nie chcecie, to nie podchodźcie. Sam obejrzę.
— Dziękuję, inspektorze — powiedział Rzepa z ulgą. Przekazał Szarocie torbę i odszedł na bok, aby nie widzieć trupa. Szarota wkroczył między dekoracje. Rozejrzał się.
— Co tu kręcili?
— Film o życiu Adama Mickiewicza — wyjaśnił Rzepa, stojący na uboczu.
— A wy skąd wiecie, Rzepa? Przecież dopiero co przyjechaliśmy.
— Gazety czytam, panie inspektorze. Działy kulturalne. I czasem do kina z żoną chodzę.
— Działy kulturalne? Ja tylko sport — powiedział Szarota i przystąpił do oględzin zwłok.
Zygmunt Weber klęczał. Ręce miał związane z tyłu sznurem. Marynarka była pochlapana krwią i kawałkami mózgu. W końcu odstrzelono mu potylicę.
Szarota obszedł ciało Webera i kucnął przed nim. Spojrzał na twarz zamordowanego reżysera. Trudno było wywnioskować, jakie emocje targały nim przed śmiercią. Z kącika ust wypływała zaschnięta strużka krwi. Brak rany wylotowej.
Szarota wyjął z torby gumowe rękawice, założył je i ostrożnie obszukał ciało. Najpierw znalazł portfel, a w nim niewielką sumę pieniędzy i dokumenty. Z kolejnych kieszeni wydobył zapalniczkę i złotą papierośnicę, na widok której zacmokał z podziwem. W spodniach zamordowanego znalazł cztery zestawy kluczy — do samochodu, do mieszkania, do biura (miały zawieszkę z napisem „ZF TAROT”) i jakieś duże, które Szarota uznał za klucze do hali.
— I jak? — spytał Rzepa.
— Nie mam żadnych wątpliwości. Nie żyje.
Rzepa czasami miał dość poczucia humoru swojego starszego partnera. Zwłaszcza że nigdy nie wiedział, czy Szarota, nawet mówiąc rzeczy najbardziej absurdalne, żartuje, czy jest poważny. Jego powagi też miał czasem dość.
— Na pewno nie była to zbrodnia na tle rabunkowym — kontynuował inspektor. — Ani rezultat nagłego napadu wściekłości. Tak mi się wydaje. Ktoś to zaplanował, a potem wykonał. Myślę, że Weber znał sprawcę.
— Czyli zrobił to ktoś związany z filmem?
— A wy co, Rzepa, obracacie się tylko wśród milicjantów? Zrobił to po prostu ktoś, kogo Weber znał.
Szarota przestał się pochylać nad zwłokami i omiótł miejsce zdarzenia wzrokiem. Potem wrócił do Rzepy i przekazał mu torbę milicyjną. Zaczęli iść w stronę wyjścia.
— Zabrał łuskę. Skurwysyn — powiedział Szarota.
— Jebany — zgodził się Rzepa.
Wyszli na zewnątrz. Szarota spojrzał na milicjanta.
— Kto znalazł zwłoki?
*
Rzepa oparł się o ścianę. Był przygotowany do rozmowy — w rękach trzymał ołówek i notatnik. Szarota stanął nad siedzącym na łóżku stróżem i skinieniem głowy odprawił drugiego milicjanta, który pilnował świadka. Trzech mężczyzn i tak ledwo mieściło się w budce. Samo przebywanie w niej urągało godności. Łóżko, stolik, wszystko na maksymalnie sześciu metrach kwadratowych.
— Porozmawiamy sobie teraz — oznajmił Szarota. Ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu górowałby nad mikrym dozorcą, nawet gdyby ten stał. Gdy siedział, inspektor wręcz go przytłaczał.
— Jestem inspektor Szarota, a to mój kolega, porucznik Rzepa, jesteśmy z Milicji Obywatelskiej.
— Dziemba Józef.
— To wy znaleźliście ciało, obywatelu, tak?
— Zgadza się.
— Opowiedzcie.
Dziemba opisał, jak podczas porannego obchodu natknął się na zwłoki Webera. Z początku myślał, że to może część filmu, może jakiś dowcip, może Weber żyje. Gdy jednak okazało się, że to część rzeczywistości, żaden dowcip i Weber na pewno jest martwy, dozorca niezwłocznie powiadomił milicję.
— Potem przyjechali tamci dwaj panowie milicjanci, a teraz pan inspektor z panem porucznikiem. I to tyle — zakończył Dziemba.
Szarota pokiwał głową i spojrzał na Rzepę pracowicie skrobiącego notatki.
— Jesteście porządnym obywatelem, Dziemba.
— Bardzo się staram mieć swój niewielki wkład w budowę socjalistycznej ojczyzny.
— Jesteście stróżem nocnym, tak, Dziemba?
— Zgadza się, inspektorze.
— Na czym polega wasza praca?
— Na pilnowaniu obiektu nocą. Części obiektu. Mnie podlegają hale, labo… — Dziemba miał kłopot z wymówieniem słowa — laboratoria. Jest jeszcze drugi stróż nocny, który pilnuje montażowni i innych.
— I tak chodzicie całą noc i sprawdzacie, czy nic podejrzanego się nie dzieje?
— Właśnie tak, inspektorze.
— To dlaczego o odnalezieniu ciała Webera poinformowaliście dopiero rano? Macie kłopoty ze wzrokiem?
— Nie, inspektorze. Wzrok mam dobry.
— Ten trup jest widoczny od wejścia, nawet nie trzeba się za bardzo przyglądać.
Dziemba momentalnie zaczął się pocić.
— Ciemno było, mogłem nie widzieć za dobrze. A teren jest duży, to nie sprawdzam dokładnie. Zresztą obywatelu inspektorze, co tu kraść? Normalny złodziej nic by tu nie znalazł dla siebie.
Szarota uśmiechnął się.
— Słyszycie, Rzepa? Co wy na to?
Rzepa przerwał notowanie.
— Uważam, że obywatel Dziemba ma rację. Złodziej nic tu nie znajdzie. Dlatego prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa, a nie kradzieży.
Szarota pokiwał głową z uznaniem. Spojrzał z góry na Dziembę. Dozorca, siedzący na łóżku z rękami na kolanach, skulił się pod ciężarem spojrzenia inspektora. Spodziewał się dalszych pytań, ale Szarota, zamiast pytać, pociągnął parę razy nosem. Pomyślał, potem przywołał do siebie Rzepę i szeptem wymienili kilka słów. Młodszy milicjant wyszedł z pomieszczenia. Szarota i Dziemba zostali sami.
— Wybieracie się dzisiaj na jakąś randkę, Dziemba? — zapytał nieoczekiwanie inspektor.
— Co? Nie, panie inspektorze…
— Bo tak tu pachnie. Wypsikaliście się.
Dziemba się zmieszał.
— A, no bo tutaj aktorzy się kręcą, aktorki, bardzo ładne panie, ludzie na poziomie, to nawet prosty cieć musi o siebie dbać.
Szarota przyjrzał się dozorcy. Potargane, tłuste włosy, nieogolony, brudne spodnie i bluza, brud pod paznokciami, nos nabiegły żyłkami, tak czerwony, że zwalniał jego właściciela z trzymania chorągiewki na pochodzie pierwszomajowym. Jeżeli tak wyglądał Dziemba zadbany, to Szarota wolał nie widzieć go przed doprowadzeniem się do porządku.
— Kto ma klucze do hali?
— Ja. Kierownik produkcji filmu, który aktualnie się kręci. Reżyser.
— Zapytałbym, czy wpuszczaliście kogoś zeszłej nocy, ale wiem, że taki porządny obywatel nigdy by tego nie zrobił.
— Absolutnie, obywatelu inspektorze.
— Ale naprawdę nie widzieliście nikogo podejrzanego? Człowieka zastrzelili.
— Nic nie słyszałem — zapewnił Dziemba. — Może gdy doszło do morderstwa, byłem w innej części obiektu.
Wrócił Rzepa.
— I jak? — zapytał Szarota.
— Pięć butelek.
— Tak myślałem.
— Co pan myślał, inspektorze? — wykrztusił Dziemba.
— Że wasze stróżowanie, Dziemba, jest gówno warte, to myślałem — huknął Szarota. Ciasna przestrzeń budki tylko potęgowała ryk.
Dozorca skulił się jeszcze bardziej. Szarota spojrzał na niego z pogardą. Skurczony jak kutas dopiero co wyciągnięty z zimnej wody, pomyślał.
— Zrobicie tylko jeden obchód, góra dwa, a potem siedzicie w tej norze i chlejecie wódę do świtu, tak? Bo co tu kraść? Dlatego nie usłyszeliście strzałów. I nikogo nie widzieliście ani nie odkryliście wcześniej ciała. Bo byliście zajęci wódą. Tak?
— Tak — pisnął Dziemba.
— Od dawna to się ciągnie? To wasze chlanie tutaj?
Dziemba pomyślał.
— O, panie… — Machnął ręką.
— Jeśli tak długo, to pewnie żadna tajemnica — stwierdził Rzepa. — Kto ma wiedzieć, ten wie, ale nikomu to nie przeszkadza, póki się nic nie spierdoli.
— Pewnie tak — zgodził się Szarota. Potem spojrzał na przestraszonego Dziembę. — To o której kończycie robotę, a zaczynacie chlanie?
— O jedenastej, czasem, jak mi się nudzi, to o wpół do już. Przyznaję, panowie milicjanci, nie pilnowałem, piłem, ale nikogo nie zabiłem, przysięgam — wyrzucił z siebie.
— Wiemy — powiedział Szarota. — Tacy jak wy to ledwo umieją się nożem i widelcem posługiwać, a co dopiero bronią.
Dziemba odetchnął z ulgą.
Do dwóch stojących przed halą zdjęciową samochodów dołączył trzeci, należący do ekipy techników milicyjnych. Ale to nie jedyne, co się zmieniło podczas nieobecności Szaroty i Rzepy. Przed wejściem stał krótko ostrzyżony, prawie łysy mężczyzna. Chciał wejść na plan zdjęciowy, ale milicjant pilnujący wejścia stał mu na drodze. Szarota i Rzepa podeszli bliżej.
— Co się dzieje? — spytał inspektor.
— Panowie są z milicji? — Mężczyzna odwrócił się do śledczych. Mocny głos, który zazwyczaj używany był do wydawania poleceń i strofowania ludzi, teraz drżał.
Szarota i Rzepa wylegitymowali się.
— A pan? — zapytał porucznik.
— Marcin Hagemajer, szef produkcji w Zespole Filmowym „Tarot”. Chcę się dostać na plan filmowy.
— To nie plan filmowy, panie Hagemajer. To miejsce zbrodni — wyjaśnił Szarota.
— Co? — Twarz Hagemajera pozostawała niewzruszona. W oczach i głosie dawało się rozpoznać mieszaninę strachu i zdziwienia.
Przez otwarte drzwi Szarota zobaczył lekarza sądowego z sanitariuszami.
— Pan tu zaczeka — rzucił do Hagemajera, po czym wszedł z Rzepą na plan zdjęciowy.
Podeszli do siwego lekarza w okularach.
— Serwus, Zdzisiek — rzucił Szarota.
— Cześć.
Wszyscy trzej mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
— I jak, przyjrzałeś się trupowi?
— Na tyle dokładnie, na ile to było możliwe.
— Co powiesz?
Lekarz wzruszył ramionami.
— Sekwencja zdarzeń jest, moim zdaniem, taka. Denat najpierw bardzo mocno oberwał w twarz, tak mocno, że to go oszołomiło.
— Pięścią?
— Gdyby miał do czynienia z mistrzem bokserskim… Obstawiam twardy przedmiot. Może broń, z której go zabito. Został skrępowany, następnie doprowadzony do pozycji klęczącej i zabity strzałem w tył głowy.
— Brawo. — Szarota wyjął papierosa i zapalił. — Nie powiedziałeś mi nic, do czego sam bym wcześniej nie doszedł.
Niezrażony tą uwagą lekarz kontynuował:
— Nie ma rany wylotowej, co oznacza, że kula wciąż tkwi w mózgu. A zatem coś musiało zmniejszyć impet uderzenia.
— Tłumik — odgadł Rzepa.
— Ale domowej roboty, po normalnym byłaby rana wylotowa — dodał Szarota.
— Człowiek zdolny do czegoś takiego musiał być zimnym draniem. — Rzepa snuł dalej swoje rozważania. — Być może jakoś przyzwyczaił się do okrucieństwa. Miał w sobie coś, co sprawiło, że nie zawahał się przed przeprowadzeniem egzekucji. A Weber musiał go znać. Spotkali się tu, bo mieli jakiś interes do ubicia, może sprawca miał Weberowi coś ważnego do przekazania…
— I przekazał — mruknął Szarota i zwrócił się do lekarza:
— O której godzinie mogli go zabić?
— Tak na oko to zgon nastąpił ponad sześć godzin temu.
Szarota spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma.
— Ty mówisz, że najpóźniej o drugiej, a cieć zaczyna chlanie najpóźniej o jedenastej. Czyli do morderstwa doszło między jedenastą a drugą.
— Chyba piątka z matematyki na świadectwie, co?
Szarota zignorował uwagę.
— To kiedy będą wyniki krojenia trupa? — spytał.
— Najwcześniej dziś wieczorem. Ale nastawiałbym się na poniedziałek rano.
— Nastaw się na dziś wieczorem. — Szarota klepnął lekarza i ruszył w stronę wyjścia.
— Zauważyłem, że nie ma łuski — powiedział jeszcze lekarz.
— Ano nie ma — odparł Szarota. Był wyraźnie niezainteresowany dalszą konwersacją.
— Co to znaczy? — pytał lekarz.
— Że ktoś zna się na rzeczy — odpowiedział Rzepa, ale cicho i nie miał pewności, że lekarz go usłyszał.
*
— Mogliby panowie wreszcie mi wyjaśnić, o co tu chodzi? — zapytał zniecierpliwiony Hagemajer, gdy Szarota i Rzepa wyszli z hali zdjęciowej.
— Zamordowano Zygmunta Webera — powiedział porucznik.
— Nie wierzę. To niemożliwe.
Szarota i Rzepa stanęli po obu stronach kierownika produkcji.
— Pańska wiara to pańskie osobiste sprawy, panie Hagemajer — oznajmił sztywno Szarota. — Kiedy ostatni raz widział pan Zygmunta Webera żywego?
— Wczoraj wieczorem. Wczoraj był ostatni dzień zdjęciowy. Skończył się o dziewiętnastej. Potem się rozeszliśmy. Ja poszedłem uczcić zakończenie zdjęć z kolegami z planu. Weber… — Hagemajer wzruszył ramionami. — Nie wiem gdzie. Pewnie do domu.
— Czyli pił pan ubiegłej nocy, tak?
Hagemajer zaśmiał się gorzko.
— Od teraz zawsze będę zapewniał sobie alibi. Tak, piłem. Potem wróciłem do domu lekko zawiany, koło jedenastej w nocy. Żona może potwierdzić.
— Nie wychodził pan już potem z domu?
— Nie, zaraz po wejściu siusiu, paciorek i spać.
Szarota skinął głową.
— Chcielibyśmy zobaczyć biuro Webera.
— To na Pułaskiej — powiedział Hagemajer, jakby to był jakiś niemożliwy do pokonania problem.
— Pojedziemy. Pan się zabierze z nami.
— Nie mam kluczy do jego biura.
— Proszę się tym nie przejmować — powiedział Szarota.
W tym momencie przez drzwi przeszli dwaj pracownicy kostnicy. Nieśli nosze, na których znajdowało się ciało przykryte prześcieradłem. Hagemajer, nikogo nie pytając, podniósł je; stało się to tak szybko, że żaden z milicjantów nawet nie zdążył pomyśleć, by go powstrzymać. Przez kilka sekund przyglądał się nieboszczykowi, po czym zasłonił jego twarz. Odszedł kilka kroków, wyciągnął papierosa i zapalił. Szarota i Rzepa podeszli do niego.
— Teraz pan wierzy? — spytał Rzepa.
Hagemajer pokręcił głową.
— Weber to był taki człowiek, że trudno uwierzyć, by spotkała go rzecz tak trywialna jak śmierć.
— To nie była trywialna śmierć. Raczej nietrywialne morderstwo — dodał Rzepa.
Szarota parsknął śmiechem.
— Jezu, Rzepa, kto wam pisze takie teksty?
*
— O tej porze nikogo tu nie ma — powiedział Hagemajer, gdy Szarota otwierał drzwi do gabinetu Zygmunta Webera. — Sekretarka przychodzi o dziewiątej. Adam Baumgart, nasz kierownik literacki, kiedy chce.
Szef produkcji wpuścił Rzepę i Szarotę przodem.
— O kurde, panie inspektorze — wydusił Rzepa.
Gabinet Zygmunta Webera zajmował połowę powierzchni całego biura. Naprzeciwko wejścia znajdowało się okazałe biedermeierowskie biurko, a za nim — okno wychodzące na ulicę Puławską. Przed biurkiem stały dwa głębokie fotele. Pod jedną ścianą znajdowała się kanapa. Zawieszono nad nią półkę ze zdobytymi przez Webera nagrodami. Przy drugiej stały metalowe szafki na akta. W rogu znajdowała się półeczka z alkoholami. Podłogę wyścielał gruby, tłumiący odgłosy, drogi dywan. Na ścianach wisiały zdjęcia z największych triumfów Webera. Wszystkie meble były drogie, luksusowe, bez wątpienia sprowadzone z zagranicy. Patrząc na nie, człowiek uświadamiał sobie marność swojej egzystencji w ciasnym mieszkaniu ze ślepą kuchnią, wśród tanich mebli z „Ładu”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki