Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeżeli jesteś typem osoby, która może spać gdziekolwiek, nie myć się kilka dni, jeść to, co sama sobie przyrządzi – to opisany tu sposób podróżowania jest dla Ciebie. Jeżeli nie – to masz okazję przeczytać o tym, co robią tacy jak my. Może się przekonasz lub zainspirujesz. Wbrew pozorom nie jest nas tak mało, a nasz sposób podróżowania nie jest czymś ekstremalnym – przynajmniej dla nas.
Islandia stopem to dziennik z pierwszej z trzech tego typu wypraw na wyspę lodu i ognia. Wyjeżdżaliśmy z planem okrążenia wyspy, w trakcie pobytu jednak nasza trasa ulegała ciągłym modyfikacjom. Zachwyceni surowym krajobrazem spędziliśmy część podróży, przemierzając pieszo islandzkie góry, pustkowia i parki narodowe. Korzystając z sugestii miejscowych, jechaliśmy w miejsca, których w ogóle wcześniej nie braliśmy pod uwagę. Spełniliśmy swoje marzenie, choć nie plan zaliczenia całej pętli. Nadrobiliśmy kolejnym razem…
Anna Stępień-Kraska, czyli ASANKA
Oddycha, gdy podróżuje. Miłością prawdziwą darzy piesze i rowerowe wyprawy oraz całą paletę outdoorowych aktywności. Zaczynając w branży turystycznej jako ratownik wodny i animator, później instruktor na aktywnych wyjazdach, pilot turystyczny, ostatecznie zakochała się̨ w wędrówkach rowerowych. Uwielbia szkolić. Chętni mogą skorzystać z jej wiedzy i doświadczenia na szkoleniach specjalistycznych dla osób chcących prowadzić własne wyjazdy rowerowe. Wrażeniami z wyjazdów i nie tylko dzieli się na blogu oraz w mediach społecznościowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 54
ANNA STĘPIEŃ-KRASKA
ISLANDIA
STOPEM
Poznań 2020
Redaktor prowadzący
Wojciech Nowakowski
Korekta
Izabela Dachtera-Walędziak
Projekt okładki i skład
Dominik Szmajda
Zdjęcia
Ze zbioru Autorki
Copyright © by Anna Stępień-Kraska 2020
Printed in Poland
Wydanie I
ISBN 978-83-66024-90-8
Przygotowanie, druk i dystrybucja
Wydawnictwo Sorus
ul. Bóżnicza15/6
61-751 Poznań
tel. (61) 653 01 43
księgarnia internetowa:
www.sorus.pl
DM Sorus Sp. z o.o.
Jeżeli jesteś typem osoby, która może spać gdziekolwiek, nie myć się kilka dni, jeść to, co sama sobie przyrządzi – to opisany tu sposób podróżowania jest dla ciebie. Jeżeli nie – to masz okazję przeczytać o tym, co robią tacy jak my. Może się przekonasz lub zainspirujesz. Wbrew pozorom nie jest nas tak mało, a nasz sposób podróżowania nie jest czymś ekstremalnym – przynajmniej dla nas.
Kocham to, co dzieje się we mnie w czasie wyjazdów. Szczególnie tych niezorganizowanych przez biuro podróży. Poczucie szczęścia, wolności i swobody rozpiera mnie od środka. Czuję, że żyję… Problemy ograniczają się do codziennej egzystencji, pomysłów, jak dotrzeć do następnego miejsca, co zwiedzić. Plan nie jest sztywny, można go zawsze zmienić i pojechać gdzieś indziej, niż się zamierzało rano. W czasie takiej włóczęgi – dziurawa skarpetka nadal jest pełnoprawną skarpetką, chyba że z jej powodu robią się pęcherze. Brudne ciuchy nie stanowią problemu, jedzenie nieco przybrudzone nadal jest dobre… To cudowne uczucie, gdy nie obowiązują żadne konwenanse.
Dla wielu jest to czas noworocznych postanowień, planów i snucia marzeń. O Islandii marzyłam od dawna. Jednak jak to często bywa, zawsze było coś. Pieniądze, czas, jakieś inne irracjonalne wymówki.
Tym razem postanowiliśmy z A., że idziemy o krok dalej. REALIZACJA. Od razu zabraliśmy się za polowanie na bilety na samolot. Kalendarz. Gdzie upchnąć ten wyjazd? O urlop nie musieliśmy prosić, bo oboje byliśmy dumnymi przedsiębiorcami na samozatrudnieniu. Po prostu – w tym czasie nie przyjmujemy zleceń. Padło na maj. Najtaniej wychodzi, gdybyśmy wylecieli dziewiątego, a wrócili 25. Uhu, trochę długo. No ale co tam. Przygoda wzywa.
Wylot z Berlina. No dobra, a do Berlina jak? PolskiBus. Pamiętam, że podróż wyniosła nas w obie strony 13 zł. Mamy bilety.
Przygotowania
Wiemy, jak dotrzemy na wyspę. No dobra, a co dalej? Jak będziemy się przemieszczać, gdzie spać, co jeść? Fakt, dużo nam do szczęścia nie potrzeba i przyzwyczajeni jesteśmy do wypadów w najróżniejszych warunkach i okolicznościach przyrody. Mamy cztery miesiące, aby się zorganizować.
Aby pojechać i spać w hostelach, jeździć liniami autobusowymi czy nawet wynająć samochód – wychodziło dla nas zdecydowanie za drogo. Poczytaliśmy w Internecie o różnych możliwościach i zdecydowaliśmy, że biwakujemy na dziko i podróżujemy stopem. To była najlepsza decyzja ever.
Namiot – mamy, karimaty – mamy, śpiwory – mamy, menażki też są… Potrzebna nam jakaś opcja, aby zagotować wodę. Na Islandii drzew za wiele nie ma, więc nastawianie się na rozpalanie ognisk może być ryzykowne. Kuchenka z butlą z gazem odpada, bo problem na lotnisku. A. w końcu znalazł kuchenkę MSR z butelką na paliwo płynne. Pusta jest lekka, nie zawiera żadnych niebezpiecznych substancji, które mogłyby wzbudzić czujność pracowników lotniska. A na Islandii stacje benzynowe są, więc ze zdobyciem pół litra paliwa też nie powinno być problemu (tu był mały haczyk, ale o tym będzie dalej).
Mamy gdzie spać, mamy na czym gotować. Hmm… Tylko co my będziemy gotować? Woda. Na moją ukochaną herbatę. Woda to pikuś, podchodzisz do strumienia, nabierasz wody i jest. Za to między innymi kocham Islandię. Jednak nie samą herbatą człowiek żyje. Marsz z wypchanymi plecakami będzie wyczerpujący. Potrzebne są kalorie. Pożywienie kaloryczne, suche, niepsujące się i w jak najlżejszych opakowaniach.
Bakalie, na pewno bakalie: orzechy, rodzynki, daktyle. Suszone warzywa. A. wziął suszone pomidory. Jeżeli o mnie chodzi, nie przepadam za nimi, ale są gusta i guściki. Liofilizowane jedzenie. To było clou naszego żywienia. Worek proszku o różnych smakach, zagotowany z wodą, zmieniał się w pełnoprawny posiłek dnia. Jak dobrze pamiętam, mieliśmy półtora opakowania na dobę na naszą dwójkę. Wystarczyło i sprawdziło się naprawdę dobrze. Świeższe produkty typu pieczywo, nabiał i inne szybko psujące się kupowaliśmy na bieżąco.
Ciuchy – na cebulkę, w małej ilości, szybko schnące, ciepłe. Buty zimowe ponad kostkę – jak w góry i japonki. Ja nie wzięłam i żałowałam. Na częste pranie nie było co liczyć, więc ograniczaliśmy się do codziennej zmiany bielizny, a reszta co kilka dni. No cóż, taka wyprawa wiąże się czasem z małym smrodkiem. Ha, ha, ha…
Pozostała jeszcze kwestia komunikacji, czyli ile elektroniki na pokład. Trzeba przyznać, że pionierami wysokich technologii to my wówczas nie byliśmy. Telefon marki Nokia z klawiszami i małym wyświetlaczem, do tego bez Internetu. A. wówczas zdecydowanie zaszalał, bo miał już sprzęt z dostępem do sieci. Problem był z aparatem fotograficznym. Przecież trzeba tę wyprawę uwiecznić. Pozostawić ślad dla potomności. I tu klops. To jeszcze nie te czasy, kiedy telefonem można było robić zdjęcia jakością nieodstające od aparatu cyfrowego. Chociaż może i można było, ale były to technologie niedostępne dla takich ludków jak my. Dziś jak mam telefon, to mam wszystko: telefon, Internet, GPS, aparat świetnej jakości w kawałku małego prostokątnego urządzenia, mieszczącego się w kieszeni. Wtedy mieliśmy problem – nie mieliśmy aparatu.
Gra miejska
W kwietniu ekipa ZwalczNude.pl organizowała na Dworcu Centralnym w Warszawie grę miejską „W poszukiwaniu wiosny”, w której główną nagrodą był aparat fotograficzny. Decyzję podjęliśmy ekspresowo – idziemy wygrać ten aparat. Jednym z punktowanych zadań było przebranie. Im bardziej wiosennie, tym lepiej. Atak na szafę – wszystkie najbardziej żywe i pstrokate kolory, jakie mieliśmy, dwie różnokolorowe skarpetki. Jedna czerwona, druga jasnozielona. Już wyglądaliśmy dziwnie. Jeszcze telefon do mojej mamy:
– Musimy przebrać się ekstremalnie wiosennie na grę miejską, potrzebujemy jakieś kwiatki we włosach. Mamo, ratuj!
Moja mama od zawsze miała talent do przebieranek i wygłupów, więc dwa razy prosić nie było trzeba. Zanim dotarliśmy, kwiatki w różnych barwach i kształtach były już naszykowane. Poprzyczepialiśmy do siebie kolejne warstwy kolorowych gadżetów i biegiem na autobus do centrum. Mina ludzi – bezcenna!