Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spisana na podstawie akt sądowych historia przełomu XVI i XVII wieku na Rusi. Barwna, wartka opowieść o sąsiedzkich sporach, magnackich konfliktach, królewskich szantażach i przywilejach szlacheckich. Choć autorka skupia się tylko na jednym stuleciu, to przygląda mu się z bliska i z dzisiejszej perspektywy, filtrując wydarzenia przez pryzmat współczesnych problemów i wartości.
W zbiorze ponad stu opowieści autorka analizuje postawy, wybory i działania swoich bohaterów. Opowiada o tym, za kogo się uważali, jak rozumieli Rzeczpospolitą i swoje w niej miejsce, jej porządek prawny i społeczny, jakie zasady i rytuały towarzyszyły im w codziennym życiu. Wspólne, siedemnastowieczne dzieje ożywają dzięki barwnym opowieściom o wydarzeniach i ludziach sprzed wieków.
Z ukraińskiego przełożyli: Tomasz Hodana i Katarzyna Kotyńska. Pierwszy tom opublikowany w nowej serii Ister pod redakcją Łukasza Galuska, Pauliny Małochleb i Bartosza Sadulskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 651
Najprzyjemniejsza chwila po ukończeniu książki to składanie podziękowań wszystkim, którzy w taki czy inny sposób przyczynili się do jej powstania. Na bezgraniczną wdzięczność zasługuje przede wszystkim moja córka, Jarosława Stricha, która przebyła wraz ze mną pięć miesięcy tej fascynującej drogi, od czasu do czasu krytykując, ale znacznie częściej z ogromną miłością motywując mnie i zachęcając do działania. Jej właśnie dedykuję tę książkę. Wdzięczna jestem także Maksymowi Strisze, który od dawna zachęcał mnie do napisania popularnego wariantu moich badań i przekonywał, że to ciekawe i przydatne dla publiczności szerszej niż wąski krąg specjalistów. Profesorce Natalii Jakowenko dziękuję za wielką cierpliwość, wszak przyszło jej niemal każdego wieczoru wysłuchiwać moich entuzjastycznych opowieści o pracy nad książką i o kolejnych odkryciach. Wreszcie dziękuję moim kolegom wczesnonowożytnikom, od których oczekiwałam ostrej krytyki, a otrzymałam niezwykłe wsparcie. Są to przede wszystkim: Łesia Dowha, Ołeksij Sokyrko, Natalia Biłous, Jurij Wołoszyn, Andrij Radaman, Andrij Zajeć, Oksana Karlina, Oksana i Ołeksij Winnyczenkowie, Tetiana Hoszko, Łeonid Tymoszenko, Tetiana Hryhorjewa, Marjana Dołynska, ale też wiele innych osób. Ich słowa zachęty były dla mnie bardzo ważne. Na osobne podziękowanie zasługuje mój kolega Ihor Tesłenko, który jako pierwszy przeczytał cały tekst i sformułował słuszne, cenne uwagi.
Jestem głęboko wdzięczna wszystkim czytelnikom mojej strony na Facebooku. Tym, którzy komentowali, dyskutowali, pytali, wątpili, dziękowali, udostępniali wpisy, motywowali, wyrażając pragnienie wzięcia do rąk książki zawierającej wszystkie teksty jeden obok drugiego, albo tylko zostawiali polubienie. Słowem — wszystkim tym, którzy podtrzymywali mój entuzjazm i nie pozwalali mu zgasnąć. To była szalona przygoda — poszukiwanie historii, za których pośrednictwem można jak najpełniej pokazać inną kulturę. Wiele się nauczyłam, wiele zrozumiałam. Przede wszystkim dlatego, że ten format wymagał stawiania nieco innych pytań niż te, które zazwyczaj formułuje dla siebie badacz.
Należę do osób, którym w chwilach życiowej niepewności natura uparcie dyktuje: trzeba działać. Dlatego pierwsza opowiastka z tej książki pojawiła się na moim Facebooku 15 marca 2020 roku — w pierwszy dzień covidowego lockdownu. Była to próba zabawienia zarówno siebie, jak i znajomych historią, której szczegóły zajmowały mnie przez poprzednie dwa lata. A co najważniejsze, historia ta przepełniała mnie wielką dumą z naszych przodków, którzy w beznadziejnej, zdawać by się mogło, sytuacji, zdołali wywalczyć dla siebie i dla swojej przyszłości stabilny grunt pod nogami. Zupełnie nieoczekiwanie wpis zyskał ogromną popularność jak na skromnego historyka, który zwykł pisać dla wąskiego kręgu kolegów i koleżanek po fachu. Był to zarówno dowód na to, że takie teksty są potrzebne, jak i zastrzyk entuzjazmu do dalszego pisania. W efekcie niemal codziennie na mojej stronie pojawiały się nowe opowiastki, a znajomi pisali w komentarzach, że wyczekują ich jako stałej już porcji drobnych radości w szarych dniach lockdownu.
Stało się to dla mnie fascynującym wyzwaniem, wszak sam format wpisu w mediach społecznościowych wymagał ograniczenia długości (córka oznajmiła kategorycznie — nie więcej niż dwie strony), jako tako domkniętej fabuły, bo czytelnik mógł zaglądać nieregularnie albo dołączyć z opóźnieniem, a co najważniejsze — opowiastka musiała być interesująca dla osób o różnym poziomie wiedzy historycznej. Rzecz jasna nie wszystkich warunków udało się dotrzymać: pod koniec opowiastki zaczęły się rozrastać do sześciu stron i układać w serie, z których powstawały rozdziały przyszłej książki, a wątki niekiedy wędrowały przez dwa czy trzy odcinki. Jedna zasada pozostała niezmienna: wpis musiał brzmieć jak story, przygoda, historyjka do kawy. Wychodziło oczywiście różnie, ale takie zawsze były zamiary autorki.
Niekiedy protestował materiał, czasem górę brały zawodowe doświadczenia historyka, żądające wykładu wedle pewnych reguł. Ale odstępstw pilnowała moja surowa krytyczka, wciąż przypominając: „Nie piszesz ani podręcznika, ani rozprawy naukowej, tylko ciekawą opowieść”. Jarosława zna się na tym dobrze, bo od małego była słuchaczką moich historii; książęta Sanguszkowie byli dla niej postaciami w rodzaju Tomka Sawyera. Szkiców przybywało, pojawiali się nowi czytelnicy, którzy przegapili początek, „starych” zdarzało mi się odsyłać do wcześniejszych wpisów, w końcu zaczęły więc rozbrzmiewać stanowcze głosy domagające się zebrania opowiastek w całość. Tak powstała ta książka — z poszukiwania przyjemnego zajęcia dla siebie i innych. Chcę podkreślić jedną istotną rzecz — książka nie wymaga czytania „od deski do deski”. Układ jest przemyślany, jednak czytelnik nie musi iść według kolejnych rozdziałów. Tematy są różnorodne i w dużym stopniu każdy podrozdział stanowi zamkniętą całość.
Niemniej naukowiec ani na krok nie ustępuje tu gawędziarzowi. Wszystkie historie pochodzą ze źródeł — przede wszystkim archiwalnych, odnalezionych podczas wielu lat moich poszukiwań, a wyjaśnienia i interpretacje są efektami intensywnej pracy naukowej. Każda opowiastka zbudowana jest wokół czegoś, co zachwyciło, rozbawiło, zadziwiło, zmusiło do poszukiwania ukrytego sensu. Każdy, kto „żyje” w przeszłości, wie: jeśli czytając źródło, „potykasz się” o jakiś niezwykły szczegół — zachowaj czujność, bo może się on stać dla ciebie mostem do zrozumienia Innego: innej epoki, innej kultury, innych ludzi o zupełnie odmiennych wyobrażeniach i wartościach. Z takich właśnie wątków ułożona została ta książka.
Moja opowieść zaczyna się od wydarzenia, które do niedawna przedstawiano w ukraińskiej narracji historycznej niemal wyłącznie w ponurych barwach — unii lubelskiej 1569 roku. Na sejmie powstało wtedy nowe państwo — Rzeczpospolita Obojga Narodów, federacja Królestwa Polskiego (czy — jak wtedy mówiono — Korony Polskiej) i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Trzy województwa — kijowskie, wołyńskie i bracławskie — zostały wówczas wydzielone z Księstwa i przyłączone do Korony, jednak otrzymały przy tym przywileje gwarantujące ich odrębność, potwierdzoną królewską przysięgą. Pierwszy rozdział tej książki zatytułowałam W poszukiwaniu własnego imienia, jako że składa się on z opowieści o tym, jak na podstawie przywilejów lubelskich szlachta tych ziem zaczyna postrzegać samą siebie jako odrębny „naród ruski”, autonomiczny podmiot polityczny w dotychczasowej wspólnocie „dwóch narodów” Republiki (to dosłowny przekład „Rzeczypospolitej” i jej druga nazwa): polskiego i litewskiego. Znalazło się tu miejsce również na rozmowę o tym, co jednoczyło województwa kijowskie, wołyńskie, bracławskie, ruskie, podolskie i bełskie. Mianowicie głównym bohaterem wszystkich moich opowieści, niezależnie od ich tematycznej różnorodności, jest mieszkająca tam szlachta, czyli ci, którzy składali się na kościec „narodu ruskiego”, to bowiem właśnie szlachta bezpośrednio tworzyła Republikę i na równi z królem mogła powiedzieć: „państwo to my”. Szlachtę stanowili wolni, przeważnie dziedziczni właściciele ziemscy i rycerze, zobowiązani do „służenia szablą” i płacenia ze swoich dóbr podatków do królewskiego skarbca (dwa grosze od łanu). Przedstawiciel prostego ludu mógł otrzymać szlachectwo tylko za osobiste zasługi, zazwyczaj wojenne, od króla i za zgodą sejmu.
Za sprawą historyków wielu Ukraińcom szlachta wciąż nie kojarzy się z ich „własną” przeszłością. Nawet szlachcic ruskiego pochodzenia będzie raczej antybohaterem ukraińskiej historii, zdrajcą swojego narodu i zaprzańcem. Czy jednak takie wyobrażenia rzeczywiście wyrastają z realiów przeszłości, czy może są stereotypami, skonstruowanymi o wiele później, w zupełnie innych czasach i okolicznościach? Zadajmy sobie na początek pozornie proste pytanie: kogo zdradziła szlachta, która uważała się za ruski naród polityczny — z własną wielowiekową książęcą przeszłością, z własnymi prawami, językiem i terytorium — w państwie, w którym posiadała wszelkie prawa obywatelskie i które uważała za swoją ojczyznę? Ta sama szlachta, która na sejmie, najwyższym forum politycznym Rzeczypospolitej, w 1641 roku ustami przyszłego wojewody kijowskiego Adama Kisiela zaprezentowała się następująco: „A my nie do krainy, ale z krainą, nie do religii, ale z religią, nie do tytułów i honorów, ale z tytułami i honorami przyłączyliśmy się do tej wspólnej ojczyzny naszej”.
Z drugiej strony: kim byli Kozacy i czego tak naprawdę żądali, kiedy wzniecili powstanie 1648 roku? Fundament tej grupy społecznej, szablą zarabiającej na chleb, stanowiła najniższa warstwa właścicieli ziemskich na służbie wielkiego księcia litewskiego, którzy do połowy XVI wieku nie zdołali zapewnić sobie statusu szlacheckiego. Kiedy kozacką służbę dla króla i Rzeczypospolitej zaczęto opłacać z państwowego skarbca, licznie ruszyła do niej drobna, a nawet średniozamożna szlachta. Jaka tożsamość dominowała wśród tych, którzy byli szlachcicami z pochodzenia, a równocześnie Kozakami „z zawodu” — oto poważne pytanie, na które będzie jeszcze należało szukać odpowiedzi. A przecież w kozackich szeregach znaleźli się także poszukiwacze szczęścia i przygód z rozmaitych zakątków Rzeczypospolitej, a nawet spoza niej. Przywódcami Kozaków w różnych okresach bywali przedstawiciele najznamienitszych książęcych i szlacheckich rodów.
Zwiększenie rejestru, a więc legalizacja statusu i gwarancja zapłaty, a także uznanie praw stanowych, podobnych do praw szlacheckich — oto główne żądania Kozaków w latach dwudziestych i trzydziestych XVII wieku. Chociaż pojawia się też czynnik religijny: duchowieństwo prawosławne aktywnie włącza się do kreowania tożsamości Kozactwa jako jedynego obrońcy Cerkwi. Czy Kozakom chodziło o stworzenie odrębnego od Rzeczypospolitej państwa? W początkach powstania kozackiego takich motywacji źródła nie odnotowują. Idea narodu i niepodległego państwa nie pochodzi z objawienia (co pokazuje też ostatnie trzydzieści lat naszego ukraińskiego galimatiasu). Zazwyczaj jest to skomplikowany efekt wysiłków kilku pokoleń. Rzecz jasna różne były drogi i motywacje szlachty, która trafiała w szeregi powstańców. Jedni ratowali w ten sposób życie (własne czy rodziny) i dom — w przeciwieństwie do tych, którzy musieli swój na zawsze opuścić, jak na przykład owa czernihowska szlachta, która na zachodzie Wołynia zbierała się na sejmiki, symbolicznie demonstrując istnienie korporacji szlacheckiej na zawsze zmiecionego przez wojnę województwa czernihowskiego. Inni wykorzystali dziejowe zamieszanie, żeby zbudować swoje strategie życiowe w nowych warunkach, u kolejnych kozacki składnik tożsamości mógł brać górę nad szlacheckim.
Wciąż czeka na swojego badacza dokładny opis ludzi z otoczenia Bohdana Chmielnickiego „jako wolnego i znacznego szlachty ruskiej syna” — a tak właśnie charakteryzuje hetmana, którego imię będzie się łączyć z narodzinami kozackiego państwa, już w pierwszym zdaniu swojej kroniki, datowanej na rok 1720, Samuel Wieliczko. Kozaków zaś nazywa on „wolnym, szlacheckim, sauromackim, kozacko-ruskim” narodem. Ideologię kozacką sformułowali bez wątpienia ci, którzy mieli w głowach gotową szlachecką matrycę „narodu ruskiego” i należeli do tej wspólnoty, posiadającej rozwiniętą kulturę polityczną. Doskonale wiedzieli oni na przykład, że nikt nie rodzi się władcą Rzeczypospolitej, lecz zostaje wybrany przez cały naród polityczny (bo sami przeszli szkołę takich elekcji). Wiedzieli, że stosunki między królem a szlachtą reguluje umowa, składająca się z długiej listy zobowiązań zwycięzcy wyborczego pojedynku. Król potwierdzał te warunki swoją przysięgą. Jeśli zaś je naruszał, poddani mieli prawo do sprzeciwu. Nie bez powodu idea Wielkiego Księstwa Ruskiego jako trzeciego członu Rzeczypospolitej pochodziła od szlachcica, który wybrał stronę kozacką — Jurija Niemirycza, błyskotliwego intelektualisty, wykształconego w zachodniej Europie.
Od tamtej pory Kozacy (kimkolwiek byli) zmonopolizowali nazwę „naród ruski”, a często także „szlachecki naród ruski”, i przeciwstawili siebie „Lachom” (niezależnie do tego, kim oni w istocie byli). Kiedy pojawia się formuła „Kozacy versus Lachy”, w jakich kontekstach jest używana i co kryje się za określeniem „Lach” — oto kolejne nieprzebadane kwestie. Oczywiste jest, że to określenie wielowymiarowe, w którym etniczny„Polak” to tylko jedno z kilku znaczeń, w dodatku najprawdopodobniej wcale nie najważniejsze. Natomiast określenie „Lachy” w rozumieniu szlachty, której miejsce chcieli zająć Kozacy, rzeczywiście było dość powszechne. Jednak także w tym wypadku do grupy „Lachów” trafiali nie tylko katolicy, protestanci czy unici, ale też na przykład prawosławni właściciele ziemscy z Kijowszczyzny. Jakkolwiek więc patrzeć, kozackie powstanie doprowadziło do rozłamu w ruskiej wspólnocie szlacheckiej, wchłaniając tę jej część, która stanie się elitą przyszłego Hetmanatu.
Historia jest jednak pełna metamorfoz. Po dwóch dekadach ruiny — kryzysu państwowości, który nastąpił po śmierci Chmielnickiego — elity kozackie zaczną powoli porządkować wywalczone od Rzeczypospolitej terytorium, budując na obrzeżach teraz już Państwa Moskiewskiego, później Imperium Rosyjskiego, kozacką Rzeczpospolitą, dumnie nazywając siebie szlachtą i broniąc swojego statusu w nowych okolicznościach. Trzeba powiedzieć, że skala będzie już zupełnie inna: finał rządów hetmana Iwana Mazepy, który stworzył był znakomitą replikę Rzeczypospolitej, pokazał, że rozbudowa tego państwa w warunkach narodzin imperium nie ma przyszłości. Tymczasem reformy przeprowadzone w latach sześćdziesiątych XVIII wieku przez ostatniego hetmana Kyryła Rozumowskiego, które miały przywrócić w Hetmanacie szlachecki system sądownictwa, świadczą, że nawet sto lat po odłączeniu się od Rzeczypospolitej pozostawała ona głęboko wrośnięta w świadomość kozackich elit. Wreszcie, Statut litewski — kodeks prawny, używany w województwach kijowskim, wołyńskim i bracławskim na mocy przywileju lubelskiego z 1569 roku — działał na terenach dawnego Hetmanatu do 1840 roku. Za okres bezpaństwowy ukraińskiej historii można więc uznać co najwyżej czasy między likwidacją Kolegium Małorosyjskiego w 1786 roku a proklamowaniem IV Uniwersału Ukraińskiej Centralnej Rady 22 stycznia 1918 roku.
Czy w takim razie połowa XVII wieku rzeczywiście jest „grubą kreską”, która oddziela „ich” historię od „naszej”? I czy nie należałoby zacząć w inny sposób postrzegać ukraińskiej historii jako takiej? Niezależnie od wszystkiego w Rzeczypospolitej pozostawała cała prawobrzeżna Ukraina. Ale była to już zupełnie inna Rzeczpospolita. Po wojnach kozackich (1648–1657) i szwedzko-moskiewskich (1654–1667) sfera tych fundamentalnych wartości, z których wcześniej tak dumna była szlachta, skurczyła się niczym sparzona wrzątkiem. W 1652 roku po raz pierwszy rozbrzmiało na sejmie: „Nie pozwalam!”. Teoretycznie każdy szlachcic miał prawo zablokować dowolną decyzję sejmu już od roku 1505, jednak poczucie odpowiedzialności powstrzymywało nieograniczoną swawolę i pozwalało istnieć prawu weta w roli bezpiecznika, chroniącego przed dyktaturą większości. Przez półtora wieku wypracowywano kulturę kompromisu, w której każda trudna decyzja polityczna musiała uwzględniać interesy mniejszości. Nie bez powodu ta tradycja doznała fatalnego pęknięcia właśnie podczas wojny. Natomiast zakaz wyznawania arianizmu i wygnanie arian z państwa na mocy uchwały sejmowej z 1658 roku zakończyły unikalny w ówczesnej Europie projekt tolerancji religijnej, który jeszcze w 1632 roku musiał publicznie uznać nawet najwyższy katolicki dostojnik państwa — arcybiskup gnieźnieński prymas Jan Wężyk, a wraz z nim kilku innych biskupów.
Interesy prywatne wysuwają się na pierwszy plan tam, gdzie jeszcze wczoraj stawianie ich ponad dobrem powszechnym byłoby uważane za uszczerbek dla reputacji. Nawet najszlachetniejsze zasady, przyjęte przez wszystkich członków społeczeństwa jako zobowiązania obywatelskie, podczas wojen rozsypują się w pył: szabla okazuje się silniejsza niż idea. Po wojnie kozackiej odwoływanie się do ruskości staje się w Rzeczypospolitej podejrzane, a prawosławie zaczyna być utożsamiane z Kościołem obcego i wrogiego państwa (które rzeczywiście już niebawem zacznie w swojej polityce zagranicznej grać kartą obrony prawosławnych mieszkańców sąsiedniej Republiki). Jednak i tu nie wszystko jest takie proste, ponieważ spod ułamków doszczętnie na pozór spolonizowanej Rzeczypospolitej w XIX wieku wyłonią się nie tylko Polacy, ale także Białorusini, Litwini, Ukraińcy. Bo przecież skąd się wzięli nasi Rylscy i Antonowicze — historycy, pisarze, etnografowie i działacze społeczni?
Przyjrzyjmy się teraz choćby pobieżnie procesowi powstawania tego „muru berlińskiego” ukraińskiej historii. Innymi słowy: jak Rzeczpospolita stała się wyłącznie polska, a Ukraińcy wyrośli na naród zniewolonych warstw niższych, które z pomocą Kozaków — gdzie rdzeń tej grupy stanowić mieli chłopscy uciekinierzy od panów wyzyskiwaczy — uwolniły się w połowie XVII wieku spod polskiego ucisku. Na „plebeizację” ukraińskiej historii, która następuje na przestrzeni XIX wieku, znaczący wpływ wywarł romantyzm. Dyktował on: naturalna forma państwa to jeden naród z jego charakterem, samoistną kulturą i własnym językiem. Istoty tego narodu poszukuje się w folklorze i w heroizowanej przeszłości. Ukraińska historiografia zaraz po swoich narodzinach odrzuca spuściznę Rzeczypospolitej, jakoby całkowicie obcej i wrogiej wobec Ukraińców, czyli mas ludowych. Wtóruje jej literatura piękna, w tym autorzy sprawujący rząd dusz: Taras Szewczenko — z powodów osobistych, wszak urodził się jako chłop pańszczyźniany — oraz Nikołaj Gogol, który przemawiał już z pozycji całkowicie imperialnych. Silnie zakorzeniona w ideologii państwowej Imperium Rosyjskiego była również ówczesna oficjalna historiografia, której efekty działań odczuwamy do dziś.
Ten proces zostaje domknięty przez wielką narrację historyczną, która na przełomie XIX i XX wieku wyszła spod pióra Mychajły Hruszewskiego — epokowo rozległy obraz ciągłości istnienia historycznego narodu ukraińskiego od Rusi Kijowskiej do ruiny po śmierci Bohdana Chmielnickiego. Praca Hruszewskiego to intelektualny projekt legitymizacji Ukraińców jako wspólnoty, która pojawiła się w najdawniejszej przeszłości, istniała nieprzerwanie, także w ramach obcych państw, jednak dążyła do niepodległości. Aby scalić różne historie ukraińskich ziem w jeden nurt, należało znaleźć rdzeń, wokół którego można byłoby zebrać fragmenty przeszłości. Hruszewski deklarował, że zamierza napisać nie historię polityczną (nielinearną), tylko historię „narodu”, „masy ludowej”, która pomimo zależności od obcych państw nieustannie walczy o swoje wyzwolenie. Skupił więc uwagę przede wszystkim na powstaniach kozackich przeciwko polskiej niewoli, które pozwoliły Ukrainie „przebudzić się” i „wyrwać spod cudzego prawa”.
Nic dziwnego zatem, że rola głównego wroga dostała się u Mychajły Hruszewskiego Polakom i Polsce utożsamianej z Rzecząpospolitą, w której granicach po unii lubelskiej (1569) znalazły się wszystkie ukraińskie ziemie. Wcześniejszy okres, kiedy Wołyń, ziemia kijowska i duża część Podola wchodziły w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, Hruszewski postrzegał jako mniej istotny dla syntezy ukraińskiej przeszłości, z wyjątkiem kilku momentów, które miały bezpośrednie znaczenie dla „społecznych i kulturowych procesów ukraińsko-ruskiego ludu”. Negatywne zmiany następują według Hruszewskiego po zbliżeniu Wielkiego Księstwa Litewskiego z Polską, a unia lubelska doprowadziła do tego, że „ukraińskie życie” było siłą wciskane w polskie wzorce i ulegało polonizacji, aż po rodzimym fundamencie nie pozostał kamień na kamieniu. Od tamtej pory po stronie ukraińskiej trwali tylko chłopi i Kozacy oraz, na upartego, cząstka mieszczaństwa, które straciło na znaczeniu pod wpływem obcego prawa magdeburskiego. Elity zaś, wedle schematu Hruszewskiego, oderwały się od ludu pod względem zarówno kulturowym, jak i narodowym, umacniając swoją asymilacją niebezpieczeństwo śmierci narodu, całkowitej katastrofy gospodarczej i zniewolenia. Dodatkowo żadna z tych grup społecznych nie miała wpływu na procesy polityczne obcych państw.
Konstrukcja intelektualna, którą była wielotomowa Historia Ukrainy-Rusi (1895–1933) Mychajły Hruszewskiego, okazała się nadzwyczaj wygodna dla radzieckiego wariantu pisania historii, gdzie zniewolone ukraińskie warstwy niższe walczyły z obcymi wyzyskiwaczami o wolność i — finalnie — o „powrót do jedności” z bratnim narodem rosyjskim. W pierwszych latach niepodległości Ukrainy wydawało się, że w nadrobieniu braków w badaniach historycznych pomoże powrót do zakazanych w Związku Radzieckim tekstów z przełomu XIX i XX wieku. Rzeczywiście — zapełniły one pewne luki w wiedzy historycznej, jednak okazały się przestarzałe pod względem koncepcyjnym. Monografia Natalii Jakowenko Ukraińska szlachta od końcaXIVdo połowyXVIIwieku. Wołyń i Centralna Ukraina, która ukazała się w 1993 roku, zadziałała niczym ładunek wybuchowy o wielkiej sile rażenia. Niemniej wiele prac z ostatnich dziesięcioleci, które bezsprzecznie zaświadczyły o istnieniu ukraińskich elit w Rzeczypospolitej — mających własną „ruską” tożsamość i pretensje do odrębnego miejsca na scenie politycznej — nie zdołało podważyć dominacji schematu Hruszewskiego w ukraińskiej historiografii. Połączenie go z istnieniem ukraińskiej szlachty, nawet przy daleko idących modyfikacjach, nie jest natomiast możliwe.
Najwyraźniej nadeszła pora opracowania nowego wariantu ukraińskiej historii, w którym elity zajęłyby należne im miejsce, a historia polityczna Rzeczypospolitej zyskałaby „ukraińską twarz”. Zacząć należy od kwestii podstawowej — jakim państwem była Rzeczpospolita i czy było to państwo wyłącznie polskie. I tu okazuje się, że przewartościowania wymaga nie tylko ukraińska, ale też polska czy litewska historiografia. Idąc dalej, należałoby odejść od tych szablonów, wedle których „krojono” przeszłość w XIX wieku, czyli odrzucić scentralizowane państwo — Imperium Rosyjskie — jako wzorzec normatywny, mający służyć ocenie wczesnonowożytnej Republiki. Warto pamiętać choćby o tym, że w sejmie, który reprezentował państwo — organie ustawodawczym i sądowniczym Rzeczypospolitej — na równych prawach zasiadali posłowie ze wszystkich województw, a każdy z nich mógł zablokować decyzję większości (zarówno o tym, jak i o wielu innych szczególnych cechach tego państwa będzie mowa w niniejszej książce). Żeby jednak powstała nowa narracja o ukraińskiej historii, konieczne będzie ponowne przemyślenie wielu jej kart.
Tymczasem jednak — garść opowieści z życia ukraińskiej szlachty. Proponuję spojrzenie na różne jej światy: świat wyobrażeń o sobie; codzienności szlachcica-rycerza, skupionego na walce o zachowanie honoru; rodzinny, w którym ściśle i na różnych poziomach splatają się stosunki mężczyzn i kobiet; wielkiej polityki i wartości społecznych. Poniżej zaprezentuję krótko każdy z nich.
Ówczesna kultura rycerska, o której wiemy przeważnie z historii powszechnej, była w istocie bardzo podobna w całej Europie, od Atlantyku aż po brzegi Dniepru. Była to kultura wojowników i tych, którzy się za nich uważali. Honor cenili oni wyżej niż życie, wszak oficjalne pozbawienie czci oznaczało utratę szlachectwa i niezmywalną plamę dla całego rodu. Dlatego stały zestaw wartości, gesty i rytuały dobrego szlachcica pozostają w bezpośrednim związku z jego honorem — fundamentem szlacheckiego istnienia. Niezależnie od tego, co zdawało się stanowić przyczynę konfliktu, ostatecznie zawsze chodziło o zachowanie dobrego imienia.
Głównym źródłem w badaniach nad kulturą szlachecką były dla mnie księgi sądowe. Z województwa kijowskiego za ten okres zachowało się ich niestety zaledwie trzynaście, z bracławskiego — pojedyncze akta, natomiast Wołyń miał więcej szczęścia — mamy tych ksiąg setki. Z tego powodu bohaterami większości opowiastek są właśnie Wołynianie, trzeba jednak pamiętać, że poprzez nich zapewne widzimy także szlachtę pozostałych województw ruskich.
Tę kulturę konfliktu opisał na materiale ksiąg sądowych województwa ruskiego Władysław Łoziński, którego książka Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowieXVIIwieku, opublikowana po raz pierwszy w 1903 roku, miała już wiele wydań. Jednak pojawiła się ona wtedy, gdy na szczególne cechy tego typu źródeł nie zwracano większej uwagi. Łoziński utwierdził więc negatywną opinię o szlachcie, ustaloną już w początkach historiografii polskiej i ukraińskiej — jako o wspólnocie anarchicznej i nieokiełznanej, niehamowanej przez prawo. Tymczasem honor szlachecki nie tylko stawał się przyczyną sporów, ale także nie gorzej niż prawo czy siły porządkowe powściągał emocje i zapewniał należyte przestrzeganie publicznego porządku. Wspólne wartości, wśród których prym wiódł „spokój pospolity” (czyli pokój społeczny), przywoływany przy każdej możliwej okazji, były skutecznie umacniane jako konieczne dla szlachcica.
Normy bywały naruszane, jak to zawsze z normami bywa, ale obawa przed utratą reputacji zmuszała krzywdziciela do zadośćuczynienia ofierze. Wspólnota sumiennie pilnowała wyrównywania rachunków w przewlekłych konfliktach między jej członkami i uczestniczyła w ich rozwiązywaniu, co stanowiło główny jej cel. Tej kulturze poświęcona jest moja monografia „Honor, krew i retoryka. Konflikt w szlacheckim środowisku Wołynia (druga połowa XVI — początek XVII wieku)” [Честь, кров і риторика, Конфлікт у шляхетському середовищі Волині (друга половинаXVI— початокXVIIстоліття), Laurus, Kijów 2014], w której przywołane zostały niektóre historie włączone do niniejszej książki. Dociekliwy czytelnik może też sięgnąć do źródeł, które częściowo dostarczyły tematów poszczególnym opowiastkom, zawartych w mojej publikacji „Strategie i rytuały konfliktu: szlacheckie społeczeństwo Wołynia na przełomie XVI i XVII wieku. Źródła i interpretacje” (Стратегії та ритуали конфлікту: шляхетський соціум Волині зламуXVIіXVIIст. Джерела та інтерпретації), dostępnej w formie elektronicznej na stronie internetowej Instytutu Historii Ukrainy Narodowej Akademii Nauk Ukrainy. W przedmowie dość obszernie zostały tam wyłożone kluczowe idee mojej monografii.
Rozdział Rodzina szlachecka — portret we wnętrzu skupia się na stosunkach między mężczyznami a kobietami określonych przez normy społeczne i szczególne cechy szlacheckiego sposobu życia. Staram się w nim pokazać różnorodne życiowe okoliczności funkcjonowania ówczesnej rodziny. Interesują mnie przyczyny, które wpływały na zmiany ról kobiecych i męskich w przestrzeni prywatnej i poza nią. Rozdział Nadzorować, nie karząc. Sądowa codzienność mówi z kolei o specyfice sądu i o jego roli w łagodzeniu sporów wewnątrzszlacheckich, a także kontynuuje opowieść o różnych aspektach kultury tej warstwy społecznej, która miała bezpośredni wpływ na funkcjonowanie sądów.
I wreszcie rozdział Aktorzy „wielkiej historii”, skrócony i nieco przebudowany na potrzeby polskiego wydania, to próba pokazania obecności ukraińskiej szlachty w najważniejszych dla obywateli Rzeczypospolitej momentach historii. To opowieść o szlacheckiej kulturze politycznej, o wartościach, które w najtrudniejszych chwilach stawały się źródłem ratunku dla wyborców nowego króla i ich państwa. To właśnie wspólnota wartości pozwalała budować płaszczyznę porozumienia i przywracać spokój powszechny.
Ten ostatni rozdział opowiada o tym, jak ukraińska szlachta adap–towała się w nowym dla siebie organizmie państwowym, jak uczyła się bronić „swego” i stawała się pełnoprawną wspólnotą obywateli, mającą własne, wyraziste oblicze. To podsumowanie rozmowy o poszukiwaniu własnej tożsamości i własnego miejsca w Rzeczypospolitej — ojczyźnie wielu narodów. Choć od dawna zajmuję się problematyką czasów bezkrólewia, to za każdym razem kiedy do niej wracam, ogarnia mnie wielki podziw dla tych ludzi, dla ich zdolności wychodzenia zwycięsko z najtrudniejszych sytuacji.
Ukraińskie światy Rzeczypospolitej ukazały się w roku ważnego jubileuszu — na trzydziestolecie odbudowania przez Ukrainę jej niepodległości. Miała to być optymistyczna książka o przeszłości dla Ukraińców, którzy jeszcze do niedawna opisywali swoją historię epoki Rzeczypospolitej jako jeden wielki narodowy ucisk, który zakończył się krwawym odwetem. Jednak zwycięskie bitwy nie są równoznaczne z wygraniem całej wojny, zwłaszcza tam, gdzie zwycięzców być nie mogło. „Obcy” bowiem w innych okolicznościach okazywał się tak naprawdę „swoim”: podczas zawieszenia broni pod murami oblężonego przez Kozaków Zbaraża wczoraj zaciekli wrogowie — dziś pobratymcy — mogli razem zapalić fajkę i wymienić się nowinami z szerokiego świata. Co więcej, ta sama Rzeczpospolita, z którą tak zawzięcie walczyła część Ukraińców — Kozacy — pozostała przy nich na zawsze, przede wszystkim jako to, co najtrwalsze (mimo braku materialnej formy): wyobrażone czy idealne wzorce urządzenia swojego miejsca w świecie oraz wartości, które wyznaczały postrzeganie siebie samego, innego i władzy. U zmierzchu Hetmanatu Kozacy z dumą będą nazywać samych siebie szlachtą, bronić swojego honoru szlacheckiego i szukać swoich korzeni w przeszłości Rzeczypospolitej, bo właśnie szlachectwo było dla nich przepustką do wyższych stanów obcego Imperium Rosyjskiego.
Przemilczana przeszłość, wypchnięta poza granice pamięci zbiorowej, wcześniej czy później o sobie przypomni, zwłaszcza gdy okazuje się ważną częścią teraźniejszości, a tak naprawdę — przyszłości. To, że ta książka mówi o sprawach ważnych dla Ukraińców, od razu wyczuli jej czytelnicy. Może nawet wcześniej niż ja sama, bo dla mnie ci ludzie z przeszłości od dawna stanowią element codziennego życia, a opowiadanie o nich jest w dodatku moim zawodowym obowiązkiem. Potwierdzały to nie tylko dwie ukraińskie nagrody książkowe, ale przede wszystkim poruszające wpisy na Facebooku: opuszczając dom po wybuchu wyniszczającej wojny, wraz z najbardziej niezbędnymi rzeczami niektórzy zabierali także Ukraińskie światy Rzeczypospolitej. Wśród czytelników, co najcenniejsze, znaleźli się również ci, którzy od pierwszego dnia wojny bronią nieba nad Ukrainą.
Wojna, rozpętana przez „russkij mir” w celu ostatecznego rozwiązania „kwestii ukraińskiej”, nie tylko ujawniła długie trwanie Rosji jako imperium w rozmaitych jego formach, ale też pokazała, jak fundamentalnie różni się od niej Ukraina. Wprost na naszych oczach odsłaniał się rozłam cywilizacyjny między dwiema częściami tej — jeszcze do niedawna — pozornie wspólnej przestrzeni. Tak naprawdę ta „wspólność” była jednak wytrwale, przez stulecia, pielęgnowanym projektem imperialnym. Na szczęście nieudanym mimo ogromnych zasobów imperialnego państwa, mimo obłożenia w XIX wieku języka i kultury ukraińskiej niemal totalnymi zakazami, mimo „dyscyplinowania” Ukraińców przy użyciu Wielkiego Głodu i krwawego terroru w wieku XX. Uparte próby rozstania się z rosyjskim imperium, podejmowane przez Ukrainę w ciągu ostatnich trzydziestu lat, z kulminacją na Majdanie w 2014 roku, zostały odebrane jako sygnał do działania. Imperium nie mogło istnieć bez Ukrainy ani bez przywłaszczonej ukraińskiej historii i kultury. Na ulicach Irpienia i Buczy, nazwanych na cześć rosyjskich klasyków, rozstrzeliwano Ukraińców. W okupowanych miastach wyciągano z magazynów pomniki Lenina i starannie zamalowywano nieobecną w rosyjskim alfabecie literę „i”. Ukraińcom „przypominano”, że stanowią część „wielkiego narodu rosyjskiego” o jednej wspólnej historii, w której różnice są jedynie wynikiem obcych intryg snutych przez Polaków, sztab austro-węgierski czy współczesnych nazistów. Zarażeni ukraiństwem muszą zostać zlikwidowani — oto sformułowane przez Rosję plany strategiczne „operacji specjalnej” (wszak z koloniami nie toczy się prawdziwych wojen).
Ruch w kierunku przeciwnym — poszukiwanie przez Ukraińców samych siebie w przeszłości, odkrywanie tego fundamentu (starannie zamaskowanego przez imperium) na którym wyrastała ich tożsamość — miał nieoczekiwane skutki. Ukraińcy odnaleźli swoją Rzeczpospolitą, czy może: rozpoznali w niej siebie. Dla mnie, zawodowego historyka, który z nieufnością traktuje zjawiska tak zwanego długiego trwania (zazwyczaj z powodu ich wyraźnej spekulatywności), trwałość kultury wyrastającej z przeszłości sięgającej czasów Rzeczypospolitej była objawieniem. Dzisiejsi Ukraińcy rozmawiali językiem symbolicznym moich dawnych bohaterów. Używając znanych mi z ksiąg sądowych konstrukcji retorycznych, oznajmiali wrogowi, że mają „swoje prawa w swoim kraju”: wolność wypowiedzi, wolność wyboru władzy i jej kontrolowania. Ośmieszali go też wedle reguł szlacheckiego kodeksu. A kiedy ukraińscy dyplomaci i politycy przemówili „nic o nas bez nas”, świat bez trudu na to przystał. Bo argumentem byli Ukraińcy, którzy ustawiali się w kolejkach przed komisjami wojskowymi, do bólu przypominając mi wyczytane w księgach sądowych: „aby w obronie Ojczyzny swojej nie być ostatnimi”. Stwierdzali: „Ukraina to my”. Tak samo jak niegdyś, w ciężkich dla swojej Republiki czasach, mówiła szlachta: „Rzeczpospolita to my”.
Ta książka jest próbą pokazania, przede wszystkim ukraińskiemu czytelnikowi, jak różnorodna i nadzwyczaj interesująca była jego przeszłość. Opowiada o podmiotowości przodków dzisiejszych Ukraińców w Rzeczypospolitej, tworzonej przez nich wspólnie z przodkami dzisiejszych Polaków, Litwinów i Białorusinów. Rzecz jasna dla niektórych czytelników fakt istnienia w Królestwie Polskim — obok Wielkopolski i Małopolski — także oddzielnej prowincji Rusi będzie pewną niespodzianką. Wszak czytelnik (wychowany na podręcznikach i literaturze popularnej) często wyobraża sobie dawną Polskę w granicach nie tylko Korony, ale całej Rzeczypospolitej. Tymczasem nasi przodkowie byli na te kwestie bardziej wyczuleni. Z jednej strony mieszkaniec Korony Polskiej, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy konkretnego „adresu”, mógł określić się w pewnych okolicznościach jako „Polak”, mając na myśli swoją „tożsamość obywatelską”. „Polak” oznaczał tu tyle co Koroniarz albo mieszkaniec Królestwa Polskiego. A jednocześnie ta sama osoba mogła okazać się Rusinem, który przy innej okazji będzie twardo bronił swoich praw, obyczajów, języka, jednoznacznie oddzielając siebie od Polaków z Korony albo „Litwinów” — mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego (zarówno Białorusinów, jak i Litwinów). Taki Rusin powie wreszcie, że jego „ojczyzną” jest Ruś, a równocześnie „Rzeczpospolita”, ale nie próbujcie nakładać na jego poczucie tożsamości tego wymyślonego znacznie później, bo dopiero w XIX wieku, i wyświechtanego gente Ruthenus, natione Polonus. Nasz Rusin nie postrzegał tych dwóch „ojczyzn” hierarchicznie, jako „małej” i „wielkiej”. Dla niego Ruś stanowiła podmiot, nie przedmiot, federacji, Rzeczpospolita bowiem, jak stwierdzał na różnych forach, powstała dzięki umowie trzech równoprawnych narodów politycznych — ruskiego, polskiego i litewskiego. Taka Ruś miała własne miejsce na mapie: od 1569 roku składało się na nią sześć województw Królestwa Polskiego — kijowskie, wołyńskie, bracławskie, ruskie, podolskie i bełskie. Niekiedy do tej wspólnoty dodawano również Podlasie, a w 1634 roku dołączy do niej województwo czernihowskie, na zasadach zapisanych w przywilejach lubelskich z 1569 roku dla „Księstwa Kijowskiego” i „Ziemi Wołyńskiej”. Wydawca i intelektualista Jan Januszowski w swoim zbiorze praw Królestwa Polskiego będzie mówił o tym terytorium jako o Księstwie Ruskim, przyłączonym do Korony. Księstwo Ruskie zostanie wspomniane również w przywileju króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego (1669) dla Akademii Zamoyskiej, potwierdzającym nadane jej wcześniej prawa1. O Rusi jako wielkim państwie przeszłości wspominać będą różni autorzy, odsyłający swoich czytelników do pięknych cerkwi i starodawnych ruin na kijowskich wzgórzach. Na tym fundamencie Rusini budować będą swą długą historię, wywodzić stamtąd swoje: prawa, język, religię, genealogie oraz — co ważne dla ich epoki — władzę symboliczną swoich własnych książąt, potencjalnych władców. Aby później oznajmić, że stanowią pełnoprawną trzecią część Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To wszystko czytelnik zobaczy w książce, tutaj kluczowe jest pytanie: czyja to spuścizna? Dla którego narodu ta przeszłość stanowi część jego wielkiej narracji, który proces narodotwórczy zakorzenia się w tej historii tak mocno, że nie może bez niej istnieć?
Oczywiście najpoprawniej jest opisywać przeszłość Rzeczypospolitej jako wspólną dla kilku narodów. Historyk nie ma jednak na podorędziu takiego pojęcia jak „Rzeczpospolitańczyk”, a gdyby nawet się znalazło, to spadkobiercy zawsze wolą pamiętać o własnej części wspólnego dziedzictwa. Ukraińcy w XIX wieku pochopnie zrezygnowali ze swego prawa do spadku po Rzeczypospolitej, Polacy zaś ogłosili się jedynymi jej spadkobiercami. Co więcej, znaleźli się w lepszej sytuacji niż Rusini, ich sąsiedzi z Królestwa Polskiego. Nie musieli ani odbijać Piastów z rąk natrętnych przybłędów, którym spodobała się dawna historia cudzego kraju, ani udowadniać swojego dawnego rodowodu na przekór zmianom nazw spowodowanym zawirowaniami historii.
Ukraińcy, poddając przeszłość refleksji, w nieunikniony sposób stają przed problemem określenia granic swojego dawnego „wirtualnego” terytorium. W książce tej używam wymiennie przymiotników „ruski” i ukraiński, w myśl prostej zasady, wykorzystywanej przez wszystkich autorów współczesnych narracji narodowych. Elementy składowe tych wielkich narracji są do pewnego stopnia konwencjami, granice bowiem zmieniały się na przestrzeni wieków tak samo jak części tych wielkich wspólnot, które dziś dumnie określają się jako Włosi, Niemcy, Francuzi, Polacy czy Ukraińcy. Można oczywiście w całym tekście z chirurgiczną precyzją nazywać Rusinów Rusinami; czy jednak ta pozorna poprawność kryje w sobie tak samo poprawny sens? Wszak słowa z czasem nabierają innych znaczeń, niekiedy całkowicie przeciwstawnych.
Rusin, który do połowy XVII wieku (czyli przed powstaniem Chmielnickiego) uważał się za przedstawiciela odrębnego narodu politycznego Rzeczypospolitej równego „narodom politycznym polskim i litewskim”, od XIX wieku staje się w polskiej historiografii może nieco egzotycznym, ale jednak oswojonym elementem „staropolskiego” świata i „staropolskiej” kultury. Później ruskie ziemie przeistoczą się w romantyzowane „Kresy”, zarazem piękne i niebezpieczne — w świat przez Polskę utracony. Powstaje więc pytanie, czy na pewno rygorystyczne używanie słowa „ruski” powie polskiemu czytelnikowi coś więcej niż to, że był w przeszłości taki naród z własnym językiem ruskim i w ostatecznym efekcie doszczętnie się on spolonizował, wtopił w polską kulturę. I zachował co najwyżej jakiś sentyment, ujęty w dziewiętnastowieczną formułę gente Ruthenus, natione Polonus, po której wiek XX nie zostawił nawet śladu.
Istnieje także inna historyczna nazwa, obejmująca wprawdzie tylko część Rusi, cztery województwa — kijowskie, wołyńskie, bracławskie i czernihowskie: „województwa ukrainne”. Dzisiaj to pojęcie doprowadzi czytelnika do „Kresów” chyba jeszcze szybciej niż przymiotnik „ruski”. Bo „ukrainny” to „ugraniczny”, „pograniczny” (dokładne polskie synonimy z końca XVI wieku), a więc zakłada istnienie centrum, w odniesieniu do którego patrzymy na ten peryferyjny (bo jakże by inaczej) świat. Tymczasem mieszkańcy tych województw nie czuli się mieszkańcami żadnych peryferii, a i ze wskazaniem centrum w Rzeczypospolitej nie było wcale tak prosto. Było to przecież tak naprawdę państwo zupełnie niepodobne do tego, co sobie wyobrażamy, słysząc słowo „państwo”. Stanowiło ono raczej konglomerat samorządnych jednostek administracyjnych, mających własne władne centra, a często także odmienne prawa, przy czym każda z nich nazywała siebie odrębną „rzeczą pospolitą” — Republiką.
Słowem — wychodzi na to, że w odniesieniu do Rusi w Rzeczypospolitej najstosowniejsze będzie użycie przymiotnika „ukraiński”, przy całej umowności współczesnego pojęcia nałożonego na przeszłość. Niemniej tak samo umowne są przymiotniki „polski” czy „staropolski” dla tamtej epoki, choćby dlatego, że trzy województwa — kijowskie, wołyńskie i bracławskie — tworzyły jedną trzecią Królestwa Polskiego, a cała Ruś — jego dobrą połowę.Pozostaje więc nam, dziedzicom tej fantastycznie interesującej przeszłości, po prostu przyjąć, że będzie ona różna w naszych historiografiach i historiach pamięci; będziemy musieli przywyknąć do wielości wariantów Rzeczypospolitej — ukraińskiego, polskiego, litewskiego, białoruskiego. Najlepszym rozwiązaniem jest w tej sytuacji zaniechanie prób ich unifikowania. Domeną historyka jest przeszłość, a ona zazwyczaj nie daje się zmierzyć przy użyciu dzisiejszych narzędzi. Komu na przykład miałaby przypaść w udziale postać wielkiego kanclerza Jana Zamoyskiego? Podczas pierwszych bezkrólewi jako mieszkaniec województwa bełskiego postrzegał on samego siebie jako cząstkę Rusi, wielkiej wspólnoty ruskiej. O jego prawosławnych przodkach (czytaj: Rusinach) przypomni kanclerzowi brat czeski Marcin Broniewski pod koniec XVI wieku. Rzecz jasna ta część własnego obrazu, jak się wydaje, nigdzie nie wyparowała z pakietu tożsamości wielkiego „Rzeczpospolitańczyka”, człowieka uniwersalnego. Świadczy o tym choćby wzmianka w jego testamencie z 1594 roku, dotycząca otwarcia uniwersytetu w Zamościu: na Rusi i dla Rusi. Czy Polacy mają doń wyłączne prawo, kiedy nazywają go Polakiem? Moim zdaniem Zamoyskiego wystarczy dla wszystkich. Najważniejsze, by ani on, ani inne elementy przeszłości nie stawały się polem „wieczystej nienawiści” między jej spadkobiercami. Dla naszej teraźniejszości znaczenie mają nie tylko konflikty, szczodrze pokazywane nam przez źródła historyczne, ale przede wszystkim świat jako przestrzeń współistnienia (o czym źródła zazwyczaj milczą).
Moja książka mówi również o tym, jak żyli ludzie drugiej połowy XVI i pierwszej połowy XVII wieku, jak się kłócili i godzili, jak wyzywali się na pojedynek i szli do sądu, jak się kochali i zawierali małżeństwa, wreszcie — co było dla nich ważne w niespokojnej codzienności. Rdzeniem tych historii są moje badania naukowe, „przetłumaczone” na język opowiastek, którymi historyk zabawia przyjaciół przy kawie czy winie. Historie te nie pretendują do statusu wyczerpujących i maksymalnie precyzyjnych opracowań naukowych. Starałam się nie przeładowywać ich szczegółami — imionami, nazwami sprawowanych urzędów, przydomkami, jeśli nie są one istotne dla danej opowieści. Moje teksty mają inne zadanie: przyciągnąć przeszłość bliżej współczesnego czytelnika, opowiedzieć, jak postrzegali siebie i swój świat ludzie tamtej epoki, a równocześnie — jak historyk pracuje ze źródłami, niepewnymi i fragmentarycznymi. Mam nadzieję, że Ukraińskie światy Rzeczypospolitej będą ciekawe również dla polskiego czytelnika. Wszak wiele kart wspólnej historii przyjdzie nam wszystkim jeszcze przejrzeć na nowo, rozpoznając w naszych sąsiadach samych siebie.
Dla milionów Ukraińców, przed którymi Polacy otworzyli swoje domy w najtrudniejszej chwili, niespodzianką okazało się nasze podobieństwo w tym, co najważniejsze — we wspólnych wartościach. Niczym przedziwne proroctwo brzmią dziś słowa wypowiedziane w czasach krwawej wojny między Kozakami a Rzecząpospolitą: „Zjednoczenie narodów zacnych, Polskiego, Litewskiego, Ruskiego, w tej Rzeczy Pospolitej jest największe firmamentum, i dla tego divi nostri praedecessores [nasi boscy poprzednicy], Najjaśniejsi królowie Polscy, przestrzegli tego, aby do tych zacnych narodów zawsze zostawała zgoda i miłość nierozerwana”. Ludzie przeszłości zdołali dostrzec rzecz najważniejszą wśród potopu, który zalewał świat głuchotą i nienawiścią wobec Innego.
Moja książka jest małym kamykiem współtworzącym fundament tej „nierozerwanej zgody i miłości”, a równocześnie aktem głębokiej wdzięczności dla spadkobierców dawnej Republiki, którzy w ciężkim dla Ukraińców czasie pozostali wierni testamentowi dziejów.
I tu należałoby postawić kropkę. Jednak wydanie książki jest dla autora także okazją do wyrażenia wdzięczności przynajmniej wobec części tych, którzy przyczynili się do jej powstania. Niewykluczone, że moja praca nigdy nie zostałaby napisana, gdyby polska humanistyka lat dziewięćdziesiątych XX wieku nie miała tak wielu spadkobierców tradycji intelektualnej Jerzego Giedroycia i jego „Kultury”. Pod skrzydłami lubelskiego Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej i jego dyrektora Jerzego Kłoczowskiego wyrastał solidny fundament nowej historiografii narodów związanych z Rzecząpospolitą. Celem szkiców, pisanych wówczas równolegle przez badaczy z Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy, było przypatrzenie się przeszłości w taki sposób, by wśród sąsiadów nie szukać wrogów, a raczej starać się zbudować narrację sprzyjającą zrozumieniu historii przy uwzględnieniu jej własnej logiki oraz wartości wyznawanych przez jej bohaterów. W tej właśnie atmosferze poszukiwania nowych podwalin dla historiografii rozpoczynała się moja „szkoła” badawcza. Podobnie jak dziesiątki moich kolegów z różnych stron dawnej Rzeczypospolitej miałam szczęście przejść przez cykle zajęć w ramach wieloletniej działalności Ośrodka Badań nad Tradycją Antyczną w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, utworzonego przez profesora Jerzego Axera na Uniwersytecie Warszawskim. Miałam szczęście uczyć się od najlepszych — profesorów Urszuli Augustyniak, Andrzeja Zakrzewskiego, Teresy Chynczewskiej-Hennel, Wojciecha Kriegseisena, Jolanty Choińskiej-Miki. Jestem im głęboko wdzięczna za ich mądrość, pobłażliwość, wsparcie, krytykę. Profesorkę Ewę Dubas-Urbanowicz poznałam później, ale jej prace były dla mnie bardzo ważne, podobnie jak jej przyjaźń. Profesorka Ola Hnatiuk służyła rozsądną radą w drażliwych kwestiach niczym precyzyjny kamerton, za co winna jej jestem osobne podziękowania. Wśród tych, którzy wywarli nieoceniony wpływ na moje prace, szczególne miejsce zajmuje Andrzej Sulima Kamiński. Jego odwagę naukową, rozległość horyzontów, niezwykłą zdolność zachwycania się nauką, wreszcie radość życia nieodmiennie odczuwali wszyscy trafiający w orbitę jego wpływów. Nie mogę nie wspomnieć z ogromną wdzięcznością także serdecznej przyjaźni i uwagi wobec mojej pracy ze strony profesora Henryka Gmiterka, profesora Witolda Kłaczewskiego, profesora Adama Moniuszki, profesora Henryka Litwina, doktora Eugeniusza Janasa i doktora Karola Mazura.
Wszystkie te osoby tworzą polską gałąź mojej akademickiej „genealogii”. Tymczasem sam przekład książki to kolejna historia. Jest dla mnie wielkim zaszczytem, że wydaje ją właśnie Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie, które w dodatku spina moją przeszłość z teraźniejszością. W odległym 1998 roku pod jego gościnnym dachem odbywały się zajęcia jednego z programów Ośrodka Badań nad Tradycją Antyczną. Wtedy to poznałam i zaprzyjaźniłam się z tłumaczką mojej ksiażki, obecnie już profesorką, Katarzyną Kotyńską. Z MCK łączy mnie także doktor Beata Nykiel, moja długoletnia przyjaciółka. Z nią, a także z Januszem Kurtyką i Marianem Wolskim, poznaliśmy się mniej więcej w tym samym okresie w Centralnym Historycznym Archiwum Państwowym Ukrainy w Kijowie podczas jednego z ich przyjazdów do Kijowa i znajomość ta przetrwała już niejedną dekadę. Beata, jako redaktorka naukowa mojej książki, doskonale znająca wiele wątków i ich bohaterów, starannie wyłowiła wszystkie moje pomyłki, za co jestem jej bezgranicznie wdzięczna. Marzenie Daszewskiej ogromnie dziękuję za mądrość, z którą łagodziła spory między osobami w różny sposób postrzegającymi drogę ku poprawie tekstu — czy to poprzez dążenie do łatwości odbioru, czy to poprzez wzmocnienie aparatu naukowego. Połączenie tych dwóch strategii jest praktycznie niemożliwe, ale Marzenie się udało: jej delikatności i wyczucia wystarczyło na wszelkie przypadki.
Cieszę się, że moja książka będzie rozmawiać z czytelnikiem „głosami” moich wspaniałych tłumaczy, Kasi Kotyńskiej i Tomasza Hodany. Głos tłumacza nałożony na głos autora to w przekładzie rzecz nieunikniona, ale wdzięczna im jestem za uważne wsłuchanie się w moje intonacje.
Niedawna znajomość z dyrektorką MCK Agatą Wąsowską-Pawlik i jej zastępcą Łukaszem Galuskiem to kolejny powód do radości. Jestem im wdzięczna za tak dobre przyjęcie i skrawek „lekkości bytu”, nieczęsty w naszych trudnych czasach.
Mam nadzieję, że efekty tej pracy zainteresują czytelników.
Bohaterowie opowieści Natalii Starczenko funkcjonowali w wielojęzycznym świecie, płynnie i w zależności od potrzeb balansując między językiem ruskim, polskim i łaciną. W związku z tym wielu z nich używało różnych zapisów własnych imion i nazwisk: na przykład wojewoda kijowski Adam Kisiel w źródłach ruskojęzycznych, a za nimi — w historiografii ukraińskiej — to, jeśli zastosować transkrypcję zapisu cyrylicznego, Adam Kysil; Jeremi Wiśniowiecki i Jarema Wysznewećkyj to ten sam wojewoda ruski itd.
W przypadku osób piastujących choćby skromne urzędy i ogólnie „zauważonych” przez polskie i ruskie dokumenty, a później — przez pracujących z nimi historyków, konsekwentnie używaliśmy polskiej wersji imienia, nazwiska i ewentualnego przydomku, tylko w razie konieczności podając brzmienie ruskie. Ta sama zasada dotyczy nazw miejscowych: gdzie tylko było to możliwe, używamy funkcjonującej równolegle z ruską nazwy polskiej, idąc przede wszystkim za Słownikiem geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. Ogromną pomocą w ustaleniu właściwych zapisów służyła nam w obu tych przypadkach redaktorka naukowa Beata Nykiel, której składamy gorące podziękowanie. Nie „polonizowaliśmy” jednak na siłę tych osób i miejsc, których nazwisk i nazw nie zauważyła wielka historia i geografia, pozostając przy transkrypcji zgodnej z normami słownika ortograficznego PWN.
Drugim kluczowym problemem, wymagającym przyjęcia konsekwentnej strategii, było tłumaczenie cytatów ze źródeł historycznych, przede wszystkim z obficie wykorzystywanych przez Autorkę ksiąg sądowych, zgodnie z postanowieniami unii lubelskiej spisywanych po rusku. W ukraińskim wydaniu cytaty zostały dostosowane do potrzeb tekstu popularnego poprzez ujednolicenie zapisu fonetycznego, usunięcie niektórych oboczności, uporządkowanie odmiany czasowników, wreszcie drobne interwencje leksykalne w trudniejszych miejscach. Była to prosta konsekwencja przeznaczenia Ukraińskich światów…, które mają przede wszystkim dostarczyć radości obcowania z przestrzenią idei i wyobrażeń naszych wspólnych przodków, nie odbierając przy tym szansy posmakowania realiów językowych tamtej epoki. Zdecydowaliśmy się pójść tym samym tropem i zadbać o możliwie łatwy odbiór cytatów z ksiąg sądowych oraz z innych ówczesnych tekstów, przy jednoczesnym pozostawieniu tych osobliwości dawnej składni czy archaizmów leksykalnych, które nie przeszkadzają w zrozumieniu danego fragmentu. Nie jest to więc ani transkrypcja oryginalnych źródeł, ani przekład z ambicjami naukowymi, tylko stylizacja ze świata tłumaczenia literackiego.
Mamy nadzieję, że nasze decyzje i wybory pomogą polskiemu czytelnikowi cieszyć się przygodą spotykania naszych szesnastowiecznych przodków w ich świecie idei, prawa i wyobrażeń społecznych.
Oddawana właśnie w ręce polskich czytelników książka, jakkolwiek napisana w dynamicznej formule, w której łatwo przeskakujemy od obfitującej w poważne konkluzje historii w skali makro (rozdziały 1 i 5) do mikrohistorii brzmiącej niczym połączenie kroniki kryminalnej z powieścią z gatunku płaszcza i szpady (rozdziały 2, 3 i 4), oparta jest na solidnej podstawie źródłowej — w szczególności na znajdujących się w Centralnym Historycznym Archiwum Państwowym Ukrainy w Kijowie (Центральний державний історичний архів України, м. Київ, dalej: ЦДІАК / CDIAUK) księgach sądowych. We wspomnianym archiwum przechowywane są bowiem księgi ziemskie i grodzkie różnych serii, obejmujące cztery województwa ruskie (podolskie, bracławskie, wołyńskie i kijowskie) Korony. Archiwalny przewodnik z 1958 roku precyzował, iż CDIAUK posiadało w swoich zbiorach dziewięć zespołów ksiąg grodzkich z lat 1543–1796 i osiem zespołów ksiąg ziemskich z lat 1521–1799 (w sumie 1412 ksiąg, z tego 1043 grodzkie i 369 ziemskich) oraz inne kolekcje ksiąg sądowych (podkomorskie, kapturowe, trybunalskie, konfederackie) z terenów Ukrainy Prawobrzeżnej, łącznie 1442 jednostki. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku do Kijowa powróciło kolejnych 96 ksiąg, które po drugiej wojnie światowej znajdowały się w różnych kolekcjach archiwalnych na terytorium ówczesnego ZSRR, między innymi w Mińsku. Według wyliczeń z roku 1999 w CDIAUK przechowywanych jest obecnie 1898 egzemplarzy ksiąg sądowych z lat 1521–1796, w tym kilkaset miejskich.
Pracując nad książką staraliśmy się utrzymać w konwencji narzuconej w ukraińskim oryginale. Z tego też powodu nie unaukowialiśmy na siłę lektury przeznaczonej dla szerokiego odbiorcy, rezygnując z pełnego aparatu naukowego. Odczuwających niedosyt w tym zakresie odsyłamy do pokaźnego dorobku Autorki, obecnego także w polskich czasopismach fachowych.
W nawiązaniu do uwag tłumaczy dotyczących pisowni, w szczególności imion, nazwisk i przydomków mieszkańców wieloetnicznego i wielojęzycznego świata wschodnich ziem I Rzeczypospolitej, które w materiale źródłowym występują w różnych wariantach językowych, należy zauważyć, że w polskich pracach historycznych nie wypracowano jednolitej formy ich zapisu. Z tego względu, idąc za podstawą źródłową, zdecydowaliśmy się na zastosowanie jednego z licznych przyjętych wariantów pisowni, choć znane nam jest rzecz jasna opracowanie Ireny Mytnik Antroponimia Wołynia wXVI – XVIIIwieku (Warszawa, 2010), w którym przykładowo nasz „Fedor” to „Fedir”, a „Hrehory” — „Hryhorij”.
Fragment mapy radziwiłłowskiej z 1613 roku.
W poszukiwaniu własnego imienia
1
Choć w idealnej sytuacji badacz dziejów powinien zachowywać chłodny umysł oraz dystans wobec przedmiotu swych studiów, przeszłość niekiedy go dopada i uderza w najbardziej prywatne „ja”, sprawiając, że odległe w czasie wypadki przeżywa on jak osobiste doświadczenia.
Taka właśnie historia przydarzyła mi się z unią lubelską, która — jak twierdzą wszystkie „wielkie narracje” ukraińskiej historiografii — rzekomo nie została w Ukrainie zauważona, lub jeszcze gorzej: pozostała niezauważona przez tych, którzy mogliby podjąć walkę o uzyskanie statusu trzeciego członu Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jak wiemy, na trwającym pół roku sejmie lubelskim (10 stycznia – 12 sierpnia 1569) został podpisany akt zjednoczenia Korony Królestwa Polskiego (inna nazwa — Korona albo „naród polski”) i Wielkiego Księstwa Litewskiego (Księstwo albo „naród litewski”) w nowe państwo2. Zdaniem historyków XIX i XX stulecia szlachta i książęta (elity tego narodu politycznego) województw wołyńskiego, bracławskiego i kijowskiego nie brali udziału w tej wielkiej grze, która zmieniła mapę Europy Środkowo-Wschodniej. Uważa się, że oderwane od Wielkiego Księstwa Litewskiego trzy województwa ukraińskie zostały przyłączone do Korony za śmiesznie niską cenę — nadanie przywilejów służących głównie książętom i szlachcie.
I oto pewnego dnia, kiedy przeglądałam diariusz sejmu lubelskiego, nagle zrozumiałam z pełną jasnością, że szlachta tych województw nie miała najmniejszych szans, by wybrnąć z sytuacji i doprowadzić do stanu, jaki pomimo wszystko osiągnięto pod koniec maja 1569 roku. Obiektywnie rzecz ujmując — nie miała i koniec. Delegacja Wielkiego Księstwa Litewskiego przez prawie dwa miesiące starała się utrzymać podmiotowy charakter swojego państwa w traktacie unijnym z Koroną Polską. Próbowała, lecz nie była w stanie oprzeć się ogromnej presji ze strony króla, senatorów koronnych i szlacheckich posłów, którzy twierdzili, że nowa umowa jest niepotrzebna, bo w przeszłości wszystko już ustalono i wypracowano formułę złączenia się „w jedno ciało i jeden naród”. Jeżeli zaś Litwinom3 nie podoba się coś w prawach koronnych, będzie to można potem wspólnie naprawić. Dwie zasadniczo odmienne koncepcje — pełne złączenie w jedną całość dwóch narodów politycznych versus luźna ich konfederacja — nie dawały szans na osiągnięcie porozumienia. Z tego powodu, mimo deklaracji o wzajemnej miłości braterskiej, Litwini w końcu opuścili sejm w nocy z 28 lutego na 1 marca, gdy rozeszły się wieści, że król zamierza ogłosić unię w polskim wariancie. Nie powstrzymała ich nawet pilna konieczność znalezienia sojusznika na wojnę z Moskwą, która pobrzękiwała już szablami pod Wilnem. Mieli zresztą prawo wyjechać — sam król zapewnił im je rok wcześniej na wypadek niemożności dogadania się z Koroniarzami4. Pewnie, że konstytucyjna zasada „nic o nas bez nas” (nihil novi), od roku 1505 stanowiąca w Koronie Polskiej fundament szlacheckich wolności, nie zostanie naruszona. Pomysł wyjazdu należał do wojewody wileńskiego Mikołaja Radziwiłła „Rudego”. Radziwiłł się jednak przeliczył — krok ten popchnął uczestników sejmu do bardziej radykalnego działania.
Tuż po odkryciu nieobecności Litwinów (bez których dalsze prowadzanie rozmów o unii teoretycznie nie miało sensu) oburzeni Koroniarze oświadczyli, że będą kontynuować obrady, a w międzyczasie „przywrócą” Koronie to, co się jej od dawna należało — Wołyń i Podlasie, „bezprawnie utrzymywane” przy Wielkim Księstwie Litewskim. Ułożono naprędce przywilej mówiący o prawach Korony do tych ziem, a na Wołyń wysłano uniwersał, polecający tamtejszej szlachcie przybycie do Lublina i złożenie przysięgi na wierność królowi oraz nowej ojczyźnie. Ani Litwini, ani Koroniarze nie przypuszczali oczywiście, że szlachta z głębokiej prowincji Wielkiego Księstwa wystąpi raptem jako świadoma swoich praw i wolności wspólnota, żądając podmiotowego traktowania w kwestii, na której zęby połamali sobie poważniejsi pretendenci do autonomii. Po otrzymaniu królewskiego dekretu Wołynianie zwołali na 29 marca „sejmik”, na którym zredagowali petycję o następującej treści: nie mamy nic przeciwko unii, nie chcemy jednak, „żeby nas, ludzi poczciwych, a sobie całkiem w wierze i cnocie równych, ktoś — od czego Boże uchowaj — prawem albo dekretem pozyskiwać miał”. W zamian zaproponowali zwołanie odrębnego sejmu przy granicy Korony i Wołynia oraz ustalenie warunków zjednoczenia na drodze rokowań. W sejmiku uczestniczył zapewne miejscowy wojewoda — książę (kniaź) Aleksander Czartoryski, na którym spoczywał obowiązek zwoływania szlacheckich zjazdów, obecni mogli być również (choć nie musieli) starostowie: łucki (a także bracławski i winnicki) — książę Bohusz Korecki, oraz krzemieniecki — książę Mikołaj Zbaraski. „Złożony chorobą” wojewoda kijowski książę Konstanty Wasyl Ostrogski pozostawał w Tarnowie, w listach zapewniając króla o swojej lojalności. Poza Wołyniem byli też inni przedstawiciele tamtejszej elity, wojewodowie: bracławski — książę Roman Sanguszko, oraz trocki — książę Stefan Zbaraski. Oznacza to, że nie tyle magnaci, ile głównie szlachta, oświadczając kategorycznie „nic o nas bez nas”, postanowiła zadecydować o swojej przyszłości i stać się aktywnym graczem na scenie politycznej.
Przysięga Wołynian, wyznaczona pierwotnie na 3 kwietnia, nieoczekiwanie się opóźniła. Uczestnicy sejmu zaczęli więc domagać się od króla większej stanowczości, żądając, by zwlekającym skonfiskowano majątki i odebrano urzędy. Tymczasem wołyńscy możnowładcy donosili monarsze o poważnych kłopotach ze zdrowiem, uniemożliwiających przybycie na sejm. Był wśród nich katolicki biskup łucki Wiktoryn Wierzbicki, który niespodziewanie dla posłów koronnych powiadomił o swej „obłożnej” chorobie w języku ruskim, co — odczytane jako wyraz solidarności z resztą Wołynian — wzbudziło wśród obecnych na sejmie wielkie oburzenie.
Zagrożeni utratą dóbr i stanowisk obywatele Wołynia ostatecznie przybyli na obrady pod koniec maja — prawie dwa miesiące po upływie wyznaczonego terminu złożenia przysięgi. W Lublinie zaproponowano im ten sam wariant unii, do którego przekonywano wcześniej przedstawicieli całego Wielkiego Księstwa: bracia-Wołynianie, przez wieki oderwani od swej ojczyzny-Korony i całego narodu szlacheckiego, powrócą do niej, przyłączając się do koronnych praw i przywilejów. Jedynym warunkiem była przysięga, potwierdzająca ich wierność królowi i Koronie. I oto wysoką retorykę o przyjaźni i miłości burzy oświadczenie wołyńskich posłów wygłoszone 23 maja w obecności całego zgromadzenia: złożymy przysięgę, jeśli wy wszyscy — król, senat i izba poselska — złożycie podobną przysięgę nam (całkiem możliwe, że instrukcję w powyższej kwestii reprezentanci Wołynia otrzymali od reszty szlachty ze swojego województwa jeszcze przed wyjazdem na sejm). Choć autor diariusza jest lakoniczny — Wołynianom odmówiono i przysięgali — to musiała się wówczas odbyć dyskusja, której nie zapisano w dzienniku sejmowym. Potwierdzają to wydarzenia następnego dnia.
Na 24 maja wyznaczono przysięgę książąt, która — jak się wydawało — była sprawą przesądzoną. Coś jednak poszło nie tak. Głos zabrał książę Bohusz Korecki, oświadczając, że przysięgę winien składać nie tylko ten, „kto do kogo przystaje”, lecz także ten „co go do siebie bierze”, akcentując tym samym umowny charakter tak zwanej inkorporacji. Po Koreckim wystąpił dworzanin królewski książę Konstanty Wiśniowiecki, przypominając monarsze, że jego koronowani przodkowie postępowali zawsze zgodnie z prawem i w niczym nie umniejszali wolności przodków tych, którzy stoją przed królem. W imieniu „wolnego narodu”, który „poczciwością” nie ustępuje nikomu w świecie, Wiśniowiecki oświadczył, że robią wszystko z własnej woli, by nie uchybić swej szlacheckiej „zacności” i swoim wolnościom.
Uczestnicy sejmu byli zaskoczeni zarówno żądaniami Wołynian — anonimowy kronikarz sejmu wspomni jedynie, że były liczne — jak i uporem, z jakim książęta obstawali przy swoim. Król wraz z senatem i z posłami, zdziwieni pojawieniem się nowego „narodu”, który tak niespodziewanie proklamował swoje istnienie, po krótkiej naradzie rozpoczęli od perswazji. Zapewniali, że nawet przez myśl im nie przeszło, by w czymkolwiek uchybić wołyńskim „braciom”, którym zaproponowali wszak dołączenie do swoich praw jak równym do równych: „zawżdy równy z równego się weseli, a my sobie waszmościów za równych być we wszem równymi rozumiemy, przeto też z waszmościami braterstwa pragniemy”. Jeśli zaś Wołynianie — przekonywali — zechcą potwierdzenia jakichś swoich „wolności”, które kłócą się z koronnymi, to zadecyduje się o tym wspólnie. Głos zabrał monarcha, oświadczając z urazą, że nigdy nie naruszał praw swoich poddanych, zawsze zważał na ich swobody i wolności, na własne sumienie i na Boga. Co ważne, obiecał również, że w razie potrzeby poszerzy prawa mieszkańców Wołynia. Przytaczający te przemowy autor diariusza zasadniczo nie relacjonował towarzyszącej im atmosfery, jednak napięcie i tumult w sali sejmowej oddaje krótka adnotacja: „Potem było cicho. Nie mieli się ku przysiędze”. Możecie to sobie wyobrazić? Pośród agresywnej większości dysponującej wszystkimi możliwymi instrumentami władzy stoi grupka ludzi, za którymi nie ma ani państwa, ani żadnego innego, formalnego bodaj, oparcia dla autonomii — jedynie pewność siebie i przekonanie, że są: „narodem poczciwym, który żadnemu innemu narodowi nie ustępuje”. Choć doskonale wiem, co się zaraz wydarzy, i tak mam gęsią skórkę.
Kiedy opowiadałam tę historię przyjaciołom, czasem któryś z nich nie wytrzymywał i wchodził mi w słowo: „… i co, nie złożyli przysięgi?”. Muszę wówczas zawieść oczekiwania słuchaczy — cudu nie było, przysięgę jednak złożyli. Po niezręcznej pauzie zabrzmi jeszcze replika księcia Wiśniowieckiego: „My przyjechaliśmy dobrowolnie; przeto nic z musu nie czynimy”. A pośród wrzawy, która znów się podniesie, kropkę postawi król: „Dajcie waszmoście pokój im, nie namawiajcie ich waszmoście, boć to im wolno przysiąc albo nie przysiąc. Nie dzieje się tu nic z niewoli, jeno za dobrą wolą. Jeśli nie chcą, niechże odejdą, a ja postąpię wedle prawa”. Była to jawna zapowiedź odebrania urzędów i majątków, ostatnia chwila oddzielająca przeszłość od przyszłości, którą dla siebie i swojego narodu mieli wybrać wołyńscy książęta.
Cud się jednak wydarzył! Wołynianie osiągnęli coś, czego przez dwa pierwsze miesiące sejmu nie zdołali osiągnąć Litwini. W beznadziejnej sytuacji udało im się uzyskać prawo do samodzielnego opracowania przywileju regulującego warunki przyłączenia ziemi wołyńskiej (województw wołyńskiego i bracławskiego) do Królestwa Polskiego, który został potem zatwierdzony przysięgą Zygmunta Augusta i jego następców na tronie Rzeczypospolitej. Do tego dokumentu zostaną wpisane: nienaruszalność granic, gwarancja dla „swojego” prawa, urzędowy status języka ruskiego, równouprawnienie prawosławnych i katolików oraz różne inne postanowienia; w przyszłości, by zachować w nowo powstałej Rzeczypospolitej podmiotowy charakter, będzie się można do nich odwoływać. Szlachta Wołynia napisze przywilej nie tylko dla siebie, lecz również dla mieszkańców Bracławszczyzny oraz województwa (czy, jak zanotowano w dokumencie, „księstwa”) kijowskiego. Ten „poczciwy naród” odegra też niemałą rolę w przyłączeniu do Korony Kijowa — symbolicznej bramy Rusi-Ukrainy. Siedemdziesiąt lat później prawnuk autorów przywileju, ówczesny kasztelan czernihowski Adam Kisiel z Brusiłowa, mógł oświadczyć, występując wprawdzie na innym sejmie, ale czując powagę stojącej za nim tradycji: „Przyłączyliśmy się do tej wspólnej ojczyzny naszej nie jak do kraju, ale wespół z krajem”.
Gdy ktoś twierdzi, że w roku 1991 niepodległość sama spadła Ukraińcom z nieba, najczęściej nie pamięta, jak wiele kosztowała ona krwi i uporu. Uporu wyraźnej mniejszości, która wbrew okolicznościom, a często też zdrowemu rozsądkowi, mówiła: „jesteśmy narodem, i to narodem poczciwym, który w niczym nie ustępuje innym”. Budowała tym samym coraz trwalszy fundament dla kolejnych pokoleń. Z pewnością mamy swoje miejsce w boskim planie, ale najlepsi z nas ciągle płacą za nie wysoką cenę, bo wykupując prawo do bycia narodem, płacą nie tylko za siebie, lecz także za wszystkich innych.
W diariuszu sejmu lubelskiego odnotowano niejasny epizod, na który historycy nie zwrócili zapewne uwagi. 18 stycznia 1569 roku Litwini poprosili króla, by pozbawił etnicznych Polaków urzędów koniuszego i kuchmistrza. W odpowiedzi król przypomniał, że urzędy te nadał — na prośbę i za zgodą samych Litwinów — tym, którzy od dawna mieszkają w Wielkim Księstwie, mają tam majątki (są „osiedli”) i wzięli za żony przedstawicielki miejscowych rodów. Litwini odrzekli na to, że wówczas były inne okoliczności, teraz zaś, w perspektywie zawarcia unii, nie chcą, by podobne przypadki służyły w przyszłości jako precedens. Autor dziennika zaznaczył: „Była snadź tam ich szeroka rozmowa, doraźliwa [przykra]. Między Litwą też samymi z sobą ostra była rozmowa starosty [generalnego] żmudzkiego [Jana Chodkiewicza] z kniaziem Wasylem, książęciem Ostrogskim, wojewodą kijowskim, przed królem”.
O co mógł się spierać prawosławny książę Konstanty Wasyl Ostrogski ze starostą żmudzkim, kalwinistą, Janem Chodkiewiczem w trakcie dyskusji na temat urzędów? Warto w tym miejscu sięgnąć do przeszłości. Zgodnie z warunkami unii horodelskiej z 1413 roku prawosławni nie mogli obejmować najważniejszych urzędów w Wielkim Księstwie Litewskim i mieli być usunięci z kręgu bliskich doradców wielkiego księcia, a w związku z tym — pozbawieni wpływu na życie polityczne państwa. W roku 1511, naruszając te zapisy, Zygmunt Stary nadał hetmanowi wielkiemu litewskiemu księciu Konstantemu Ostrogskiemu, wyznawcy prawosławia, urząd kasztelana wileńskiego w uznaniu jego zasług wojennych. Litwini to przemilczeli; kiedy jednak bohatera bitwy pod Orszą (1514) król nagrodził urzędem wojewody trockiego, podnieśli gwałt. Koniec końców monarcha musiał obiecać na piśmie, że w przyszłości nie będzie łamał nadanych im praw.
Ze szczególną zaciętością zwalczał wówczas Ostrogskiego kanclerz wielki litewski Olbracht Gasztołd, jeszcze do niedawna jego dobry przyjaciel. W liście z roku 1525 adresowanym do królowej Bony Gasztołd pisał, że przykry incydent uchybia wprowadzonej przez Witolda tradycji, zgodnie z którą państwem winni kierować wileńscy katolicy. Kanclerz uderzał przy tym w czułe struny, opisując Ostrogskiego i jego protektorów — Radziwiłłów — jako ludzi nieprzychylnych parze królewskiej. Hetmana nazywał „ruskim książątkiem”, podkreślał jego niskie i ubogie pochodzenie oraz nie szczędził pogardliwych epitetów, przypominając, że reprezentuje Rusinów, którzy nie zasługują na miano godnych obywateli. Nie omieszkał przy tym zjadliwie napomknąć o „ruskiej chytrości” i „ruskim wiarołomstwie”. Wrogość Gasztołda była bez wątpienia spowodowana tym, że w walce o władzę i wpływy konkurował on z Ostrogskim, cieszącym się w tamtym czasie zaufaniem i życzliwością króla. Znaczące jest jednak samo przeciwstawienie „my — oni”, „Rusini — Litwini” („prawosławni — katolicy”), którego w przypływie emocji użył litewski wielmoża.
Dyskryminacja prawosławnych elit została zniesiona dopiero przez Zygmunta Augusta w przededniu zawarcia unii (przywileje z 1563 i 1568 roku), co miało być dla wyznawców prawosławia przykładem jej rozlicznych zalet. Wątpliwe jednak, by książę Konstanty Ostrogski zapomniał o przeszłości, co mogło na samym początku sejmu lubelskiego stać się powodem konfliktu, o którym wspomniał autor diariusza. Pozwolę sobie zauważyć, że gdy w roku 1587, w trakcie trzeciego bezkrólewia (po śmierci Stefana Batorego), sekretarz nuncjusza papieskiego pisał o księciu Konstantym Ostrogskim jako o potencjalnym kandydacie do tronu, podkreślając jego bogactwo i ogromny autorytet oraz sławę mądrego, uczciwego i dobrego pana, zaznaczył również, że ani Polacy, ani Litwini nie zgodzą się na kandydaturę księcia z uwagi na jego ruskie pochodzenie i wierność prawosławiu.
Dystans między południowo-wschodnimi krańcami Wielkiego Księstwa a centrum w przededniu unii lubelskiej oraz stosunkowo niewielkie zaangażowanie elit tych ziem w struktury władzy centralnej musiały wśród mieszkańców Wołynia, Kijowszczyzny i Bracławszczyzny wzmacniać poczucie odrębności od reszty terytorium państwa litewskiego. Wielką politykę uprawiano w Wilnie, mimo że wołyńscy książęta znacznie przewyższali pochodzeniem tych, którzy mieli na nią realny wpływ. Nie bez przyczyny wołyńska szlachta składała na sejmach prośby, by Zygmunt August dołączył do rady wielkoksiążęcej starostów łuckiego i włodzimierskiego oraz marszałka ziemi wołyńskiej — przedstawicieli regionu (niestety bezskutecznie). O chęci zagwarantowania sobie oddzielnego miejsca w Litwie świadczy też potwierdzenie (1547) przez szlachtę wołyńskiego przywileju ziemskiego — regionalnych praw, które formalnie przestały obowiązywać wraz z wprowadzaniem w roku 1529 ogólnopaństwowego I Statutu litewskiego. Wołynianie woleli jednak mieć przy tym własne normy prawne, choćby symboliczne, ponieważ w ówczesnym sposobie postrzegania prawa to właśnie odrębne przepisy i swobody konstytuowały podmiotowy charakter danej wspólnoty. Jak wielką wagę przywiązywali sami Wołynianie do przywileju, świadczą ich żądania wyrażane w trakcie odbywającej się w czerwcu 1545 roku rewizji zamków wołyńskich, aby zwołać wspólny sejm do Łucka, gdzie „znajduje się nasz główny przywilej ziemski”.
Na Kijowszczyźnie i Wołyniu istniały również odrębne „sejmy” ziemskie — organy kolektywnej władzy miejscowej szlachty. Wołyń posiadał także oddzielny urząd marszałka wołyńskiego. Większość propozycji uchwalanych na zebraniach wołyńskich i przedstawianych na sejmach Wielkiego Księstwa Litewskiego w formie pakietów „próśb” do władcy (dość licznych) pozostawała zazwyczaj bez odpowiedzi — dotyczyło to szczególnie spraw o znaczeniu zasadniczym. Do takich należała na przykład prośba z roku 1554 o ustanowienie lokalnych (powiatowych) sądów i o przejście pod ich jurysdykcję książąt oraz „panów” — reprezentantów wyższych warstw stanu szlacheckiego, którzy wedle prawa zwyczajowego cieszyli się wyjątkowym przywilejem pozostawania w jurysdykcji sądu wielkoksiążęcego. Na sejmie Wielkiego Księstwa Litewskiego 1565–1566 Wołynianie wnieśli prośbę, by książęta ruszali na wojnę nie pod własnymi chorągwiami, lecz w składzie chorągwi powiatowych (pospolitego ruszenia). Oświadczyli też, że trzeba uregulować kwestię ucieczek szlacheckich poddanych do dóbr magnackich. Jak widać, na wołyńskich sejmach, gdzie opracowywano podania do króla, o swoich potrzebach mówiła otwarcie średniozamożna szlachta, często działając wbrew interesom miejscowych elit — książąt i panów. Dobry przykład tego, jak na sejmach bronić prawa do udziału w życiu politycznym kraju, po sąsiedzku dawała Wołynianom szlachta Królestwa Polskiego, starająca się przeprowadzić szeroką reformę państwa. W czasie antymoskiewskiej kampanii wojennej w roku 1562 pod Witebskiem szlachta Wielkiego Księstwa Litewskiego spisała petycję do króla z żądaniem natychmiastowego zwołania wspólnego sejmu z Koroną i rozstrzygnięcia kwestii unii (przy zachowaniu autonomii Wielkiego Księstwa). Wśród trzech wyprawionych do króla posłańców znalazł się Wołynianin sędzia ziemski łucki Hawryło Bokij, który przejawiać będzie nadzwyczajną aktywność na sejmie lubelskim.
Jakieś wyobrażenie o nastrojach ogółu szlachty ziem ruskich może dać anonimowy tekst opowiadający o wydarzeniach, które miały miejsce w Lublinie od 4 do 6 marca 1569 roku, trzy dni po wyjeździe Litwinów. Najbardziej prawdopodobny autor relacji, kasztelan podlaski Maciej Sawicki, tak opisywał odczucia części swych krajanów: „byliśmy zawsze u nich w niemiłości, w fukaniu, a nie dufali nam panowie litewscy, jako jednych psów wystrzegając się, musieliśmy się czuć. Nie panu wojewodzie wileńskiemu ani staroście żmudzkiemu służymy, tylko królowi polskiemu i [zarazem] samemu wielkiemu księciu litewskiemu”. Szlachta z Podlasia zauważyła również, że litewscy magnaci Mikołaj Radziwiłł „Rudy” i Jan Chodkiewicz przywłaszczyli sobie w Litwie wielkoksiążęce prerogatywy, a do mieszkańców innych regionów odnosili się jak hospodarowie.
Jak pamiętamy, wołyńska szlachta (czy przynajmniej jej liderzy), która 29 marca 1596 roku spisała petycję do króla, proponując odrębny sejm dla mieszkańców Wołynia i Korony, najwidoczniej była już świadoma własnej podmiotowości oraz otwierających się wraz z akcesem prowincji do Królestwa Polskiego perspektyw.
O podmiotowym charakterze mieszkańców Wołynia świadczy również zdarzenie, do którego doszło w trakcie obrad sejmowych 6 lutego 1569 roku. Wołyńscy posłowie oświadczyli wtedy, że powinni oni na posiedzeniach głosować przed Żmudzinami, a nie po nich. Głos w tej sprawie zabrali książę Konstanty Wiśniowiecki, marszałek hospodarski Wasyl Zahorowski, podkomorzy włodzimierski Aleksander Siemaszko, chorąży wołyński Hrehory Hulewicz i już wspomniany Hawryło Bokij. Król zaproponował Wołynianom i Żmudzinom, by głosowali po kolei, jednak ten pomysł nie mógł rozwiązać dawnego sporu. Problem pojawił się bowiem po raz pierwszy w roku 1529 na sejmie wileńskim, na którym małoletni Zygmunt August miał być podniesiony na tron Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przed rozpoczęciem uroczystości, kiedy kierowano przedstawicieli różnych ziem na wyznaczone dla nich miejsca, Wołynianie nie chcieli zasiąść obok Żmudzinów. Mimo że ci pierwsi otrzymali siedziska dokładnie na wprost monarszego tronu, miejsca Żmudzinów mogły wydawać się Wołynianom „godniejsze”. Czy ta właśnie okoliczność miała tu znaczenie, czy może wołyńscy książęta i panowie unieśli się honorem i nie zamierzali siedzieć obok nie aż tak rodowitej, ich zdaniem, Żmudzi — trudno powiedzieć. Fakt jednak pozostaje faktem. Z jednej strony byli dumni reprezentanci Wołynia, choćby już nieistniejącego, ale jednak księstwa — wysoko urodzeni, mężni i — wedle słów Zygmunta Herbersteina — najwaleczniejsi spośród całej Litwy. Z drugiej zaś — nieznaczni wprawdzie i nie nazbyt wpływowi, lecz dumni i nie mniej waleczni Żmudzini, którzy stali się częścią Wielkiego Księstwa nie wskutek podboju, lecz dobrowolnej ugody, i którym zdarzało się buntować przeciw władzy wielkoksiążęcej.
Konflikt z 1529 roku nie został zakończony i dlatego trzydzieści sześć lat później wybuchł ponownie na sejmie walnym wileńskim 1565–1566. Tym razem posłowie ziemi wołyńskiej oświadczyli, że chcą głosować przed Żmudzinami, a nie po nich. Historia przechowała imiona dumnych Wołynian i przynajmniej o części z nich będzie jeszcze mowa: klucznik łucki Aleksander Żórawnicki (późniejszy starosta łucki), wspomniany sędzia łucki Hawryło Bokij, sędzia ziemski włodzimierski Bohdan Kościuszko Chobołtowski oraz łucki podkomorzy Michajło Serbin Horohoryński. Wołynianie „pilnowali” wielkiego księcia na sejmie, a ponieważ sprawa nie została rozstrzygnięta, udali się w ślad za władcą i jechali za nim z Wilna aż do Grodna. Tam odnotowali swoje pretensje w księgach kancelarii i zażądali wypisu potwierdzonego wielkoksiążęcą pieczęcią, by swoje spisane postulaty mieć pod ręką.
W 1568 roku na sejmie grodzieńskim Wołynianie ponownie oświadczyli, że zgodnie ze „starodawnym zwyczajem” mają głosować przed Żmudzinami. Tym razem dodali, że dostojnością przewyższają nie tylko Żmudź, lecz nawet całą Litwę. Króla nie interesowały te pretensje, a że sprawa wiązała się z nieuniknionymi stratami wizerunkowymi, zaproponował, by do ostatecznego jej rozstrzygnięcia strony głosowały na zmianę. Później, jak pamiętamy, konflikt po raz kolejny daje o sobie znać na sejmie lubelskim, a po czterech miesiącach sprawa kończy się radykalnie — Wołynianie przyłączają się do Korony Polskiej.
Z kolei delegacja Litwinów, która pod kierownictwem Jana Chodkiewicza wróciła do Lublina na początku kwietnia 1569 roku, najwyraźniej nie podejrzewała, że Wołynianie prezentują odmienne stanowisko, zadeklarowane na sejmiku już pod koniec marca. W swojej przemowie Chodkiewicz podkreślał, że w celu pozytywnego załatwienia sprawy unii należy zapomnieć o inkorporacji Wołynia i Podlasia. Traktował więc te regiony jako część terytorium Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego przyszłość miała się decydować w Wilnie, a nie w Lublinie, ani tym bardziej w Łucku. Pewne nadzieje na solidarne działanie dawali litewskim możnowładcom książęta, którzy do ostatniej chwili zwlekali z jednoznacznym wyrażeniem opinii, starając się utrzymać dobre relacje zarówno z krewnymi, jak i z przyjaciółmi z Litwy.
Postawa Wołynian na sejmie lubelskim pod koniec maja 1569 roku była zatem niespodzianką nie tylko dla Koroniarzy, lecz także dla Litwinów. Podobnie jak zaskakujące były kolejne wydarzenia, o których Chodkiewicz informował wojewodę wileńskiego i największego przeciwnika unii Mikołaja Radziwiłła „Rudego”: mieszkańcy Wołynia, zająwszy miejsca pomiędzy posłami koronnymi, inicjują przyłączenie do Korony Kijowszczyzny. A kilka dni później dodawał: pretendują już nie tylko do Kijowa, ale i do Brześcia Litewskiego. Hawryło Bokij twierdził na sejmie, że Wołyń rozciąga się aż do Narwi i Jasiołdy (lewego dopływu Prypeci). Bokij, którego Koroniarze ze względu na rozległą wiedzę nazwali „chodzącą kroniką”, miał na myśli północną granicę dawnego Księstwa Halicko-Wołyńskiego. Ostatecznie sama szlachta brzeska, dowiedziawszy się o przyłączeniu do Korony Wołynia, wyprawiła swoich posłów na sejm, przykazując im, by nie wracali bez zawarcia unii, ponieważ nie chcieli rozłączać się „z bracią swoją, panami Wołynianami”. Ci zaś starali się przeciągnąć do Korony wszystkich „swoich”, czyli tych, których uważali za członków „swego poczciwego narodu”. Można przypuszczać, że chodziło o stworzenie jakiejś ruskiej enklawy na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej. Z kolei Litwini zostali w końcu zmuszeni, by dostrzec w Wołynianach odrębną społeczność z własnymi priorytetami. Podskarbi wielki litewski Mikołaj Naruszewicz pisał w liście do wojewody wileńskiego, że obywatele Wołynia „spieszyli się do unii” nie tyle pod naciskiem Koroniarzy, ile z własnej woli, a niektórzy z nich, choćby wspomniany Bokij, działali przeciwko Litwie nie gorzej niż Polacy.
Niezależnie od rozbieżnych opinii koronnych uczestników sejmu w kwestii przyłączenia do Królestwa Polskiego województwa kijowskiego (słychać było pragmatyczne głosy o ogromnych wydatkach na obronę wschodnich terytoriów i wypłacie tradycyjnych „upominków” dla Tatarów) 5 czerwca o przyszłości Kijowa zadecydowano zgodnie z oczekiwaniami reprezentantów Wołynia. Twierdzili oni, że Kijów jest częścią ziemi wołyńskiej oraz bramą do niej i do Podola, przez którą Litwini z zemsty wprowadzać będą Tatarów. Prócz tego książę moskiewski pragnie podbić miasto — stolicę metropolii ruskiej, tereny te zatem potrzebują ochrony, którą może zapewnić jedynie Rzeczpospolita. 6 czerwca książę Konstanty Ostrogski jako wojewoda kijowski potwierdził przysięgą inkorporację Kijowszczyzny (bez powiatu mozyrskiego; jego starostą był Mikołaj Radziwiłł „Rudy” i uczestnicy sejmu prawdopodobnie nie chcieli niepotrzebnie drażnić ambicji największego przeciwnika unii).
Nie wszystko jednak było takie proste. Wojewoda krakowski Stanisław Myszkowski słusznie zauważył, że Korona, odrywając terytoria od Wielkiego Księstwa, będzie musiała zapłacić Litwinom ustępstwami w sprawie unii i zgodzić się na znacznie swobodniejszy związek pomiędzy dwoma państwami, niż to pierwotnie planowano. I rzeczywiście, Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie zostały połączone na zasadach federacyjnych, choć w akcie unijnym wspomniano, że polityczne narody polski i litewski łączą się w jedno. Odnośnie zaś do retoryki przywilejów królewskich nadanych ziemi wołyńskiej (województwu wołyńskiemu i bracławskiemu) oraz „księstwu kijowskiemu” to nie zawierały one żadnej wzmianki o odrębnym narodzie ruskim. Padało w nich za to stwierdzenie, że wszystkie stany tych terytoriów przyłączają się do Korony „jak równych do równych, wolnych do wolnych ludzi, a jako własny i prawdziwy członek ku pierwszemu i własnemu ciału a głowie”. W jedną Rzeczpospolitą złączyły się zatem na równych prawach dwa państwa, natomiast świeżo wcielone do Królestwa Polskiego województwa ruskie — już jako jego część — otrzymały szeroką autonomię. Żądanie zwrócenia województw ukraińskich Wielkiemu Księstwu Litwini nieraz jeszcze wysuną w momentach kryzysów politycznych, jednak obywatele ziem „inkorporowanych” będą twardo obstawać przy lubelskich paktach, a Rzeczpospolitą często i chętnie nazywać w swoich deklaracjach „miłą ojczyzną”.
Jeszcze w trakcie sejmu lubelskiego Wołynianie kategorycznie zdystansowali się do dawnych współobywateli z Litwy. 21 czerwca w izbie poselskiej odbyła się burzliwa dyskusja nad możliwością wykorzystywania pieczęci Wielkiego Księstwa na aktach unii, które w przyszłości mieli potwierdzać następcy Zygmunta Augusta. Głosy były podzielone: jedni twierdzili, że dwie pieczęcie mogą być odbierane jako symbol dwóch państw, co jest rzeczą niedopuszczalną, inni z kolei przezornie przestrzegali, że litewska pieczęć to sprawa drugorzędna i nie warto z jej powodu ryzykować powodzenia unii. W sporze zabrzmiał też głos anonimowego mówcy z Wołynia, który w imieniu mieszkańców tego regionu zaproponował trzeci wariant. Rozpoczął on co prawda od stwierdzenia, że „cała sprawiedliwość jest tu po naszej stronie”, dalej radził jednak, by działać na podobieństwo zaganiających zwierzynę w sieć ostrożnych myśliwych: „Dobrze by było, gdybyśmy zaganiali Litwinów, nie raniąc ich”. Przedstawiciel Wołynia mówił zatem „my” i „nasza strona”, czyli utożsamiał Wołynian z posłami koronnymi, robił to jednak po tym, jak ustanowiona została prawna bariera chroniąca jego kraj przed nową „bracią” z Królestwa Polskiego.
Wzmianka o narodzie ruskim obok polskiego i litewskiego pojawi się już w roku 1573, cztery lata po sejmie lubelskim, w tak zwanych artykułach henrykowskich (Articuli Henriciani). Był to jeden z najważniejszych aktów prawnych Rzeczypospolitej, który w roku 1576 zaprzysięgnie nowo wybrany król Stefan Batory, a potem wszyscy jego następcy. Pojawienie się w artykułach tego z pozoru mało istotnego szczegółu było pierwszym krokiem do oficjalnego uznania trzeciego narodu politycznego Rzeczypospolitej.
Widoczne w działaniach Wołynian w okresie od marca do czerwca 1569 roku zdecydowanie, pewność siebie i realizm oczekiwań świadczą o tym, że tożsamość ich wspólnoty, skrystalizowana być może pod naciskiem okoliczności, musiała się ukształtować znacznie wcześniej. Wołyńska społeczność postrzegała samą siebie jako naród z własnym terytorium zabezpieczonym przez przywileje lubelskie, a także z kręgiem rodaków, wychodzącym poza ustalone granice administracyjne. Przynależność do owego narodu, do „swoich”, nie była określana ani poprzez kryterium religijne (nie była równoznaczna z ogółem wyznawców prawosławia), ani przez wspólną staroruską przeszłość (nie była równoznaczna z ogółem Rusinów księstwa). Aktualna pozostaje tym samym konieczność rzetelniejszego zbadania historii ziem ukraińskich w składzie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przypomnę w związku z tym dwa niewielkie epizody z końca XV wieku.
O osobnym miejscu Wołynia w niejednolitej strukturze Wielkiego Księstwa Litewskiego świadczy zaproszenie na sejm, na którym miały się odbyć wybory wielkiego księcia (Aleksandra Jagiellończyka, syna Kazimierza