ISTER. Ukraińskie światy Rzeczypospolitej - Prof. Natalia Starczenko - ebook

ISTER. Ukraińskie światy Rzeczypospolitej ebook

Prof. Natalia Starczenko

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Spisana na podstawie akt sądowych historia przełomu XVI i XVII wieku na Rusi. Barwna, wartka opowieść o sąsiedzkich sporach, magnackich konfliktach, królewskich szantażach i przywilejach szlacheckich. Choć autorka skupia się tylko na jednym stuleciu, to przygląda mu się z bliska i z dzisiejszej perspektywy, filtrując wydarzenia przez pryzmat współczesnych problemów i wartości.

W zbiorze ponad stu opowieści autorka analizuje postawy, wybory i działania swoich bohaterów. Opowiada o tym, za kogo się uważali, jak rozumieli Rzeczpospolitą i swoje w niej miejsce, jej porządek prawny i społeczny, jakie zasady i rytuały towarzyszyły im w codziennym życiu. Wspólne, siedemnastowieczne dzieje ożywają dzięki barwnym opowieściom o wydarzeniach i ludziach sprzed wieków.

Z ukraińskiego przełożyli: Tomasz Hodana i Katarzyna Kotyńska. Pierwszy tom opublikowany w nowej serii Ister pod redakcją Łukasza Galuska, Pauliny Małochleb i Bartosza Sadulskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 651

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autorki

Opowieści o historii

Naj­przy­jem­niej­sza chwila po ukoń­cze­niu książki to skła­da­nie podzię­ko­wań wszyst­kim, któ­rzy w taki czy inny spo­sób przy­czy­nili się do jej powsta­nia. Na bez­gra­niczną wdzięcz­ność zasłu­guje przede wszyst­kim moja córka, Jaro­sława Stri­cha, która prze­była wraz ze mną pięć mie­sięcy tej fascy­nu­ją­cej drogi, od czasu do czasu kry­ty­ku­jąc, ale znacz­nie czę­ściej z ogromną miło­ścią moty­wu­jąc mnie i zachę­ca­jąc do dzia­ła­nia. Jej wła­śnie dedy­kuję tę książkę. Wdzięczna jestem także Mak­sy­mowi Stri­sze, który od dawna zachę­cał mnie do napi­sa­nia popu­lar­nego wariantu moich badań i prze­ko­ny­wał, że to cie­kawe i przy­datne dla publicz­no­ści szer­szej niż wąski krąg spe­cja­li­stów. Pro­fe­sorce Nata­lii Jako­wenko dzię­kuję za wielką cier­pli­wość, wszak przy­szło jej nie­mal każ­dego wie­czoru wysłu­chi­wać moich entu­zja­stycz­nych opo­wie­ści o pracy nad książką i o kolej­nych odkry­ciach. Wresz­cie dzię­kuję moim kole­gom wcze­sno­no­wo­żyt­ni­kom, od któ­rych ocze­ki­wa­łam ostrej kry­tyki, a otrzy­ma­łam nie­zwy­kłe wspar­cie. Są to przede wszyst­kim: Łesia Dowha, Ołek­sij Sokyrko, Nata­lia Biłous, Jurij Woło­szyn, Andrij Rada­man, Andrij Zajeć, Oksana Kar­lina, Oksana i Ołek­sij Win­ny­czen­ko­wie, Tetiana Hoszko, Łeonid Tymo­szenko, Tetiana Hry­hor­jewa, Mar­jana Dołyn­ska, ale też wiele innych osób. Ich słowa zachęty były dla mnie bar­dzo ważne. Na osobne podzię­ko­wa­nie zasłu­guje mój kolega Ihor Tesłenko, który jako pierw­szy prze­czy­tał cały tekst i sfor­mu­ło­wał słuszne, cenne uwagi.

Jestem głę­boko wdzięczna wszyst­kim czy­tel­ni­kom mojej strony na Face­bo­oku. Tym, któ­rzy komen­to­wali, dys­ku­to­wali, pytali, wąt­pili, dzię­ko­wali, udo­stęp­niali wpisy, moty­wo­wali, wyra­ża­jąc pra­gnie­nie wzię­cia do rąk książki zawie­ra­ją­cej wszyst­kie tek­sty jeden obok dru­giego, albo tylko zosta­wiali polu­bie­nie. Sło­wem — wszyst­kim tym, któ­rzy pod­trzy­my­wali mój entu­zjazm i nie pozwa­lali mu zga­snąć. To była sza­lona przy­goda — poszu­ki­wa­nie histo­rii, za któ­rych pośred­nic­twem można jak naj­peł­niej poka­zać inną kul­turę. Wiele się nauczy­łam, wiele zro­zu­mia­łam. Przede wszyst­kim dla­tego, że ten for­mat wyma­gał sta­wia­nia nieco innych pytań niż te, które zazwy­czaj for­mu­łuje dla sie­bie badacz.

Jak to się zaczęło

Należę do osób, któ­rym w chwi­lach życio­wej nie­pew­no­ści natura upar­cie dyk­tuje: trzeba dzia­łać. Dla­tego pierw­sza opo­wiastka z tej książki poja­wiła się na moim Face­bo­oku 15 marca 2020 roku — w pierw­szy dzień covi­do­wego lock­downu. Była to próba zaba­wie­nia zarówno sie­bie, jak i zna­jo­mych histo­rią, któ­rej szcze­góły zaj­mo­wały mnie przez poprzed­nie dwa lata. A co naj­waż­niej­sze, histo­ria ta prze­peł­niała mnie wielką dumą z naszych przod­ków, któ­rzy w bez­na­dziej­nej, zda­wać by się mogło, sytu­acji, zdo­łali wywal­czyć dla sie­bie i dla swo­jej przy­szło­ści sta­bilny grunt pod nogami. Zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie wpis zyskał ogromną popu­lar­ność jak na skrom­nego histo­ryka, który zwykł pisać dla wąskiego kręgu kole­gów i kole­ża­nek po fachu. Był to zarówno dowód na to, że takie tek­sty są potrzebne, jak i zastrzyk entu­zja­zmu do dal­szego pisa­nia. W efek­cie nie­mal codzien­nie na mojej stro­nie poja­wiały się nowe opo­wiastki, a zna­jomi pisali w komen­ta­rzach, że wycze­kują ich jako sta­łej już por­cji drob­nych rado­ści w sza­rych dniach lock­downu.

Stało się to dla mnie fascy­nu­ją­cym wyzwa­niem, wszak sam for­mat wpisu w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wyma­gał ogra­ni­cze­nia dłu­go­ści (córka oznaj­miła kate­go­rycz­nie — nie wię­cej niż dwie strony), jako tako domknię­tej fabuły, bo czy­tel­nik mógł zaglą­dać nie­re­gu­lar­nie albo dołą­czyć z opóź­nie­niem, a co naj­waż­niej­sze — opo­wiastka musiała być inte­re­su­jąca dla osób o róż­nym pozio­mie wie­dzy histo­rycz­nej. Rzecz jasna nie wszyst­kich warun­ków udało się dotrzy­mać: pod koniec opo­wiastki zaczęły się roz­ra­stać do sze­ściu stron i ukła­dać w serie, z któ­rych powsta­wały roz­działy przy­szłej książki, a wątki nie­kiedy wędro­wały przez dwa czy trzy odcinki. Jedna zasada pozo­stała nie­zmienna: wpis musiał brzmieć jak story, przy­goda, histo­ryjka do kawy. Wycho­dziło oczy­wi­ście róż­nie, ale takie zawsze były zamiary autorki.

Nie­kiedy pro­te­sto­wał mate­riał, cza­sem górę brały zawo­dowe doświad­cze­nia histo­ryka, żąda­jące wykładu wedle pew­nych reguł. Ale odstępstw pil­no­wała moja surowa kry­tyczka, wciąż przy­po­mi­na­jąc: „Nie piszesz ani pod­ręcz­nika, ani roz­prawy nauko­wej, tylko cie­kawą opo­wieść”. Jaro­sława zna się na tym dobrze, bo od małego była słu­chaczką moich histo­rii; ksią­żęta San­gusz­ko­wie byli dla niej posta­ciami w rodzaju Tomka Sawy­era. Szki­ców przy­by­wało, poja­wiali się nowi czy­tel­nicy, któ­rzy prze­ga­pili począ­tek, „sta­rych” zda­rzało mi się odsy­łać do wcze­śniej­szych wpi­sów, w końcu zaczęły więc roz­brzmie­wać sta­now­cze głosy doma­ga­jące się zebra­nia opo­wia­stek w całość. Tak powstała ta książka — z poszu­ki­wa­nia przy­jem­nego zaję­cia dla sie­bie i innych. Chcę pod­kre­ślić jedną istotną rzecz — książka nie wymaga czy­ta­nia „od deski do deski”. Układ jest prze­my­ślany, jed­nak czy­tel­nik nie musi iść według kolej­nych roz­dzia­łów. Tematy są róż­no­rodne i w dużym stop­niu każdy pod­roz­dział sta­nowi zamkniętą całość.

Nie­mniej nauko­wiec ani na krok nie ustę­puje tu gawę­dzia­rzowi. Wszyst­kie histo­rie pocho­dzą ze źró­deł — przede wszyst­kim archi­wal­nych, odna­le­zio­nych pod­czas wielu lat moich poszu­ki­wań, a wyja­śnie­nia i inter­pre­ta­cje są efek­tami inten­syw­nej pracy nauko­wej. Każda opo­wiastka zbu­do­wana jest wokół cze­goś, co zachwy­ciło, roz­ba­wiło, zadzi­wiło, zmu­siło do poszu­ki­wa­nia ukry­tego sensu. Każdy, kto „żyje” w prze­szło­ści, wie: jeśli czy­ta­jąc źró­dło, „poty­kasz się” o jakiś nie­zwy­kły szcze­gół — zacho­waj czuj­ność, bo może się on stać dla cie­bie mostem do zro­zu­mie­nia Innego: innej epoki, innej kul­tury, innych ludzi o zupeł­nie odmien­nych wyobra­że­niach i war­to­ściach. Z takich wła­śnie wąt­ków uło­żona została ta książka.

Moja opo­wieść zaczyna się od wyda­rze­nia, które do nie­dawna przed­sta­wiano w ukra­iń­skiej nar­ra­cji histo­rycz­nej nie­mal wyłącz­nie w ponu­rych bar­wach — unii lubel­skiej 1569 roku. Na sej­mie powstało wtedy nowe pań­stwo — Rzecz­po­spo­lita Obojga Naro­dów, fede­ra­cja Kró­le­stwa Pol­skiego (czy — jak wtedy mówiono — Korony Pol­skiej) i Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. Trzy woje­wódz­twa — kijow­skie, wołyń­skie i bra­cław­skie — zostały wów­czas wydzie­lone z Księ­stwa i przy­łą­czone do Korony, jed­nak otrzy­mały przy tym przy­wi­leje gwa­ran­tu­jące ich odręb­ność, potwier­dzoną kró­lew­ską przy­sięgą. Pierw­szy roz­dział tej książki zaty­tu­ło­wa­łam W poszu­ki­wa­niu wła­snego imie­nia, jako że składa się on z opo­wie­ści o tym, jak na pod­sta­wie przy­wi­le­jów lubel­skich szlachta tych ziem zaczyna postrze­gać samą sie­bie jako odrębny „naród ruski”, auto­no­miczny pod­miot poli­tyczny w dotych­cza­so­wej wspól­no­cie „dwóch naro­dów” Repu­bliki (to dosłowny prze­kład „Rze­czy­po­spo­li­tej” i jej druga nazwa): pol­skiego i litew­skiego. Zna­la­zło się tu miej­sce rów­nież na roz­mowę o tym, co jed­no­czyło woje­wódz­twa kijow­skie, wołyń­skie, bra­cław­skie, ruskie, podol­skie i beł­skie. Mia­no­wi­cie głów­nym boha­te­rem wszyst­kich moich opo­wie­ści, nie­za­leż­nie od ich tema­tycz­nej róż­no­rod­no­ści, jest miesz­ka­jąca tam szlachta, czyli ci, któ­rzy skła­dali się na kościec „narodu ruskiego”, to bowiem wła­śnie szlachta bez­po­śred­nio two­rzyła Repu­blikę i na równi z kró­lem mogła powie­dzieć: „pań­stwo to my”. Szlachtę sta­no­wili wolni, prze­waż­nie dzie­dziczni wła­ści­ciele ziem­scy i ryce­rze, zobo­wią­zani do „słu­że­nia sza­blą” i pła­ce­nia ze swo­ich dóbr podat­ków do kró­lew­skiego skarbca (dwa gro­sze od łanu). Przed­sta­wi­ciel pro­stego ludu mógł otrzy­mać szla­chec­two tylko za oso­bi­ste zasługi, zazwy­czaj wojenne, od króla i za zgodą sejmu.

Za sprawą histo­ry­ków wielu Ukra­iń­com szlachta wciąż nie koja­rzy się z ich „wła­sną” prze­szło­ścią. Nawet szlach­cic ruskiego pocho­dze­nia będzie raczej anty­bo­ha­te­rem ukra­iń­skiej histo­rii, zdrajcą swo­jego narodu i zaprzań­cem. Czy jed­nak takie wyobra­że­nia rze­czy­wi­ście wyra­stają z realiów prze­szło­ści, czy może są ste­reo­ty­pami, skon­stru­owa­nymi o wiele póź­niej, w zupeł­nie innych cza­sach i oko­licz­no­ściach? Zadajmy sobie na począ­tek pozor­nie pro­ste pyta­nie: kogo zdra­dziła szlachta, która uwa­żała się za ruski naród poli­tyczny — z wła­sną wie­lo­wie­kową ksią­żęcą prze­szło­ścią, z wła­snymi pra­wami, języ­kiem i tery­to­rium — w pań­stwie, w któ­rym posia­dała wszel­kie prawa oby­wa­tel­skie i które uwa­żała za swoją ojczy­znę? Ta sama szlachta, która na sej­mie, naj­wyż­szym forum poli­tycznym Rze­czy­po­spo­li­tej, w 1641 roku ustami przy­szłego woje­wody kijow­skiego Adama Kisiela zapre­zen­to­wała się nastę­pu­jąco: „A my nie do kra­iny, ale z kra­iną, nie do reli­gii, ale z reli­gią, nie do tytu­łów i hono­rów, ale z tytu­łami i hono­rami przy­łą­czy­li­śmy się do tej wspól­nej ojczy­zny naszej”.

Z dru­giej strony: kim byli Kozacy i czego tak naprawdę żądali, kiedy wznie­cili powsta­nie 1648 roku? Fun­da­ment tej grupy spo­łecz­nej, sza­blą zara­bia­ją­cej na chleb, sta­no­wiła naj­niż­sza war­stwa wła­ści­cieli ziem­skich na służ­bie wiel­kiego księ­cia litew­skiego, któ­rzy do połowy XVI wieku nie zdo­łali zapew­nić sobie sta­tusu szla­chec­kiego. Kiedy kozacką służbę dla króla i Rze­czy­po­spo­li­tej zaczęto opła­cać z pań­stwo­wego skarbca, licz­nie ruszyła do niej drobna, a nawet śred­nio­za­można szlachta. Jaka toż­sa­mość domi­no­wała wśród tych, któ­rzy byli szlach­ci­cami z pocho­dze­nia, a rów­no­cze­śnie Koza­kami „z zawodu” — oto poważne pyta­nie, na które będzie jesz­cze nale­żało szu­kać odpo­wie­dzi. A prze­cież w kozac­kich sze­re­gach zna­leźli się także poszu­ki­wa­cze szczę­ścia i przy­gód z roz­ma­itych zakąt­ków Rze­czy­po­spo­li­tej, a nawet spoza niej. Przy­wód­cami Koza­ków w róż­nych okre­sach bywali przed­sta­wi­ciele naj­zna­mie­nit­szych ksią­żę­cych i szla­chec­kich rodów.

Zwięk­sze­nie reje­stru, a więc lega­li­za­cja sta­tusu i gwa­ran­cja zapłaty, a także uzna­nie praw sta­no­wych, podob­nych do praw szla­chec­kich — oto główne żąda­nia Koza­ków w latach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych XVII wieku. Cho­ciaż poja­wia się też czyn­nik reli­gijny: ducho­wień­stwo pra­wo­sławne aktyw­nie włą­cza się do kre­owa­nia toż­sa­mo­ści Kozac­twa jako jedy­nego obrońcy Cer­kwi. Czy Koza­kom cho­dziło o stwo­rze­nie odręb­nego od Rze­czy­po­spo­li­tej pań­stwa? W począt­kach powsta­nia kozac­kiego takich moty­wa­cji źró­dła nie odno­to­wują. Idea narodu i nie­pod­le­głego pań­stwa nie pocho­dzi z obja­wie­nia (co poka­zuje też ostat­nie trzy­dzie­ści lat naszego ukra­iń­skiego gali­ma­tiasu). Zazwy­czaj jest to skom­pli­ko­wany efekt wysił­ków kilku poko­leń. Rzecz jasna różne były drogi i moty­wa­cje szlachty, która tra­fiała w sze­regi powstań­ców. Jedni rato­wali w ten spo­sób życie (wła­sne czy rodziny) i dom — w prze­ci­wień­stwie do tych, któ­rzy musieli swój na zawsze opu­ścić, jak na przy­kład owa czer­ni­how­ska szlachta, która na zacho­dzie Woły­nia zbie­rała się na sej­miki, sym­bo­licz­nie demon­stru­jąc ist­nie­nie kor­po­ra­cji szla­chec­kiej na zawsze zmie­cio­nego przez wojnę woje­wódz­twa czer­ni­how­skiego. Inni wyko­rzy­stali dzie­jowe zamie­sza­nie, żeby zbu­do­wać swoje stra­te­gie życiowe w nowych warun­kach, u kolej­nych kozacki skład­nik toż­sa­mo­ści mógł brać górę nad szla­chec­kim.

Wciąż czeka na swo­jego bada­cza dokładny opis ludzi z oto­cze­nia Boh­dana Chmiel­nic­kiego „jako wol­nego i znacz­nego szlachty ruskiej syna” — a tak wła­śnie cha­rak­te­ry­zuje het­mana, któ­rego imię będzie się łączyć z naro­dzi­nami kozac­kiego pań­stwa, już w pierw­szym zda­niu swo­jej kro­niki, dato­wa­nej na rok 1720, Samuel Wie­liczko. Koza­ków zaś nazywa on „wol­nym, szla­chec­kim, sau­ro­mac­kim, kozacko-ruskim” naro­dem. Ide­olo­gię kozacką sfor­mu­ło­wali bez wąt­pie­nia ci, któ­rzy mieli w gło­wach gotową szla­checką matrycę „narodu ruskiego” i nale­żeli do tej wspól­noty, posia­da­ją­cej roz­wi­niętą kul­turę poli­tyczną. Dosko­nale wie­dzieli oni na przy­kład, że nikt nie rodzi się władcą Rze­czy­po­spo­li­tej, lecz zostaje wybrany przez cały naród poli­tyczny (bo sami prze­szli szkołę takich elek­cji). Wie­dzieli, że sto­sunki mię­dzy kró­lem a szlachtą regu­luje umowa, skła­da­jąca się z dłu­giej listy zobo­wią­zań zwy­cięzcy wybor­czego poje­dynku. Król potwier­dzał te warunki swoją przy­sięgą. Jeśli zaś je naru­szał, pod­dani mieli prawo do sprze­ciwu. Nie bez powodu idea Wiel­kiego Księ­stwa Ruskiego jako trze­ciego członu Rze­czy­po­spo­li­tej pocho­dziła od szlach­cica, który wybrał stronę kozacką — Jurija Nie­mi­ry­cza, bły­sko­tli­wego inte­lek­tu­ali­sty, wykształ­co­nego w zachod­niej Euro­pie.

Od tam­tej pory Kozacy (kim­kol­wiek byli) zmo­no­po­li­zo­wali nazwę „naród ruski”, a czę­sto także „szla­checki naród ruski”, i prze­ciw­sta­wili sie­bie „Lachom” (nie­za­leż­nie do tego, kim oni w isto­cie byli). Kiedy poja­wia się for­muła „Kozacy ver­sus Lachy”, w jakich kon­tek­stach jest uży­wana i co kryje się za okre­śle­niem „Lach” — oto kolejne nie­prze­ba­dane kwe­stie. Oczy­wi­ste jest, że to okre­śle­nie wie­lo­wy­mia­rowe, w któ­rym etniczny„Polak” to tylko jedno z kilku zna­czeń, w dodatku naj­praw­do­po­dob­niej wcale nie naj­waż­niej­sze. Nato­miast okre­śle­nie „Lachy” w rozu­mie­niu szlachty, któ­rej miej­sce chcieli zająć Kozacy, rze­czy­wi­ście było dość powszechne. Jed­nak także w tym wypadku do grupy „Lachów” tra­fiali nie tylko kato­licy, pro­te­stanci czy unici, ale też na przy­kład pra­wo­sławni wła­ści­ciele ziem­scy z Kijowsz­czy­zny. Jak­kol­wiek więc patrzeć, kozac­kie powsta­nie dopro­wa­dziło do roz­łamu w ruskiej wspól­no­cie szla­chec­kiej, wchła­nia­jąc tę jej część, która sta­nie się elitą przy­szłego Het­ma­natu.

Histo­ria jest jed­nak pełna meta­mor­foz. Po dwóch deka­dach ruiny — kry­zysu pań­stwo­wo­ści, który nastą­pił po śmierci Chmiel­nic­kiego — elity kozac­kie zaczną powoli porząd­ko­wać wywal­czone od Rze­czy­po­spo­li­tej tery­to­rium, budu­jąc na obrze­żach teraz już Pań­stwa Moskiew­skiego, póź­niej Impe­rium Rosyj­skiego, kozacką Rzecz­po­spo­litą, dum­nie nazy­wa­jąc sie­bie szlachtą i bro­niąc swo­jego sta­tusu w nowych oko­licz­no­ściach. Trzeba powie­dzieć, że skala będzie już zupeł­nie inna: finał rzą­dów het­mana Iwana Mazepy, który stwo­rzył był zna­ko­mitą replikę Rze­czy­po­spo­li­tej, poka­zał, że roz­bu­dowa tego pań­stwa w warun­kach naro­dzin impe­rium nie ma przy­szło­ści. Tym­cza­sem reformy prze­pro­wa­dzone w latach sześć­dzie­sią­tych XVIII wieku przez ostat­niego het­mana Kyryła Rozu­mow­skiego, które miały przy­wró­cić w Het­ma­na­cie szla­checki sys­tem sądow­nic­twa, świad­czą, że nawet sto lat po odłą­cze­niu się od Rze­czy­po­spo­li­tej pozo­sta­wała ona głę­boko wro­śnięta w świa­do­mość kozac­kich elit. Wresz­cie, Sta­tut litew­ski — kodeks prawny, uży­wany w woje­wódz­twach kijow­skim, wołyń­skim i bra­cław­skim na mocy przy­wi­leju lubel­skiego z 1569 roku — dzia­łał na tere­nach daw­nego Het­ma­natu do 1840 roku. Za okres bez­pań­stwowy ukra­iń­skiej histo­rii można więc uznać co naj­wy­żej czasy mię­dzy likwi­da­cją Kole­gium Mało­ro­syj­skiego w 1786 roku a pro­kla­mo­wa­niem IV Uni­wer­sału Ukra­iń­skiej Cen­tral­nej Rady 22 stycz­nia 1918 roku.

Czy w takim razie połowa XVII wieku rze­czy­wi­ście jest „grubą kre­ską”, która oddziela „ich” histo­rię od „naszej”? I czy nie nale­ża­łoby zacząć w inny spo­sób postrze­gać ukra­iń­skiej histo­rii jako takiej? Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego w Rze­czy­po­spo­li­tej pozo­sta­wała cała pra­wo­brzeżna Ukra­ina. Ale była to już zupeł­nie inna Rzecz­po­spo­lita. Po woj­nach kozac­kich (1648–1657) i szwedzko-moskiew­skich (1654–1667) sfera tych fun­da­men­tal­nych war­to­ści, z któ­rych wcze­śniej tak dumna była szlachta, skur­czyła się niczym spa­rzona wrząt­kiem. W 1652 roku po raz pierw­szy roz­brzmiało na sej­mie: „Nie pozwa­lam!”. Teo­re­tycz­nie każdy szlach­cic miał prawo zablo­ko­wać dowolną decy­zję sejmu już od roku 1505, jed­nak poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści powstrzy­my­wało nie­ogra­ni­czoną swa­wolę i pozwa­lało ist­nieć prawu weta w roli bez­piecz­nika, chro­nią­cego przed dyk­ta­turą więk­szo­ści. Przez pół­tora wieku wypra­co­wy­wano kul­turę kom­pro­misu, w któ­rej każda trudna decy­zja poli­tyczna musiała uwzględ­niać inte­resy mniej­szo­ści. Nie bez powodu ta tra­dy­cja doznała fatal­nego pęk­nię­cia wła­śnie pod­czas wojny. Nato­miast zakaz wyzna­wa­nia aria­ni­zmu i wygna­nie arian z pań­stwa na mocy uchwały sej­mo­wej z 1658 roku zakoń­czyły uni­kalny w ówcze­snej Euro­pie pro­jekt tole­ran­cji reli­gij­nej, który jesz­cze w 1632 roku musiał publicz­nie uznać nawet naj­wyż­szy kato­licki dostoj­nik pań­stwa — arcy­bi­skup gnieź­nień­ski pry­mas Jan Wężyk, a wraz z nim kilku innych bisku­pów.

Inte­resy pry­watne wysu­wają się na pierw­szy plan tam, gdzie jesz­cze wczo­raj sta­wia­nie ich ponad dobrem powszech­nym byłoby uwa­żane za uszczer­bek dla repu­ta­cji. Nawet naj­szla­chet­niej­sze zasady, przy­jęte przez wszyst­kich człon­ków spo­łe­czeń­stwa jako zobo­wią­za­nia oby­wa­tel­skie, pod­czas wojen roz­sy­pują się w pył: sza­bla oka­zuje się sil­niej­sza niż idea. Po woj­nie kozac­kiej odwo­ły­wa­nie się do rusko­ści staje się w Rze­czy­po­spo­li­tej podej­rzane, a pra­wo­sła­wie zaczyna być utoż­sa­miane z Kościo­łem obcego i wro­giego pań­stwa (które rze­czy­wi­ście już nie­ba­wem zacznie w swo­jej poli­tyce zagra­nicz­nej grać kartą obrony pra­wo­sław­nych miesz­kań­ców sąsied­niej Repu­bliki). Jed­nak i tu nie wszystko jest takie pro­ste, ponie­waż spod ułam­ków doszczęt­nie na pozór spo­lo­ni­zo­wa­nej Rze­czy­po­spo­li­tej w XIX wieku wyło­nią się nie tylko Polacy, ale także Bia­ło­ru­sini, Litwini, Ukra­ińcy. Bo prze­cież skąd się wzięli nasi Ryl­scy i Anto­no­wi­cze — histo­rycy, pisa­rze, etno­gra­fo­wie i dzia­ła­cze spo­łeczni?

Przyj­rzyjmy się teraz choćby pobież­nie pro­ce­sowi powsta­wa­nia tego „muru ber­liń­skiego” ukra­iń­skiej histo­rii. Innymi słowy: jak Rzecz­po­spo­lita stała się wyłącz­nie pol­ska, a Ukra­ińcy wyro­śli na naród znie­wo­lo­nych warstw niż­szych, które z pomocą Koza­ków — gdzie rdzeń tej grupy sta­no­wić mieli chłop­scy ucie­ki­nie­rzy od panów wyzy­ski­wa­czy — uwol­niły się w poło­wie XVII wieku spod pol­skiego uci­sku. Na „ple­be­iza­cję” ukra­iń­skiej histo­rii, która nastę­puje na prze­strzeni XIX wieku, zna­czący wpływ wywarł roman­tyzm. Dyk­to­wał on: natu­ralna forma pań­stwa to jeden naród z jego cha­rak­te­rem, samo­istną kul­turą i wła­snym języ­kiem. Istoty tego narodu poszu­kuje się w folk­lo­rze i w hero­izo­wa­nej prze­szło­ści. Ukra­iń­ska histo­rio­gra­fia zaraz po swo­ich naro­dzi­nach odrzuca spu­ści­znę Rze­czy­po­spo­li­tej, jakoby cał­ko­wi­cie obcej i wro­giej wobec Ukra­iń­ców, czyli mas ludo­wych. Wtó­ruje jej lite­ra­tura piękna, w tym auto­rzy spra­wu­jący rząd dusz: Taras Szew­czenko — z powo­dów oso­bi­stych, wszak uro­dził się jako chłop pańsz­czyź­niany — oraz Niko­łaj Gogol, który prze­ma­wiał już z pozy­cji cał­ko­wi­cie impe­rial­nych. Sil­nie zako­rze­niona w ide­olo­gii pań­stwo­wej Impe­rium Rosyj­skiego była rów­nież ówcze­sna ofi­cjalna histo­rio­gra­fia, któ­rej efekty dzia­łań odczu­wamy do dziś.

Ten pro­ces zostaje domknięty przez wielką nar­ra­cję histo­ryczną, która na prze­ło­mie XIX i XX wieku wyszła spod pióra Mychajły Hru­szew­skiego — epo­kowo roz­le­gły obraz cią­gło­ści ist­nie­nia histo­rycz­nego narodu ukra­iń­skiego od Rusi Kijow­skiej do ruiny po śmierci Boh­dana Chmiel­nic­kiego. Praca Hru­szew­skiego to inte­lek­tu­alny pro­jekt legi­ty­mi­za­cji Ukra­iń­ców jako wspól­noty, która poja­wiła się w naj­daw­niej­szej prze­szło­ści, ist­niała nie­prze­rwa­nie, także w ramach obcych państw, jed­nak dążyła do nie­pod­le­gło­ści. Aby sca­lić różne histo­rie ukra­iń­skich ziem w jeden nurt, nale­żało zna­leźć rdzeń, wokół któ­rego można byłoby zebrać frag­menty prze­szło­ści. Hru­szew­ski dekla­ro­wał, że zamie­rza napi­sać nie histo­rię poli­tyczną (nie­li­ne­arną), tylko histo­rię „narodu”, „masy ludo­wej”, która pomimo zależ­no­ści od obcych państw nie­ustan­nie wal­czy o swoje wyzwo­le­nie. Sku­pił więc uwagę przede wszyst­kim na powsta­niach kozac­kich prze­ciwko pol­skiej nie­woli, które pozwo­liły Ukra­inie „prze­bu­dzić się” i „wyrwać spod cudzego prawa”.

Nic dziw­nego zatem, że rola głów­nego wroga dostała się u Mychajły Hru­szew­skiego Pola­kom i Pol­sce utoż­sa­mia­nej z Rze­czą­po­spo­litą, w któ­rej gra­ni­cach po unii lubel­skiej (1569) zna­la­zły się wszyst­kie ukra­iń­skie zie­mie. Wcze­śniej­szy okres, kiedy Wołyń, zie­mia kijow­ska i duża część Podola wcho­dziły w skład Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego, Hru­szew­ski postrze­gał jako mniej istotny dla syn­tezy ukra­iń­skiej prze­szło­ści, z wyjąt­kiem kilku momen­tów, które miały bez­po­śred­nie zna­cze­nie dla „spo­łecz­nych i kul­tu­ro­wych pro­ce­sów ukra­iń­sko-ruskiego ludu”. Nega­tywne zmiany nastę­pują według Hru­szew­skiego po zbli­że­niu Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego z Pol­ską, a unia lubel­ska dopro­wa­dziła do tego, że „ukra­iń­skie życie” było siłą wci­skane w pol­skie wzorce i ule­gało polo­ni­za­cji, aż po rodzi­mym fun­da­men­cie nie pozo­stał kamień na kamie­niu. Od tam­tej pory po stro­nie ukra­iń­skiej trwali tylko chłopi i Kozacy oraz, na upar­tego, cząstka miesz­czań­stwa, które stra­ciło na zna­cze­niu pod wpły­wem obcego prawa mag­de­bur­skiego. Elity zaś, wedle sche­matu Hru­szew­skiego, ode­rwały się od ludu pod wzglę­dem zarówno kul­tu­ro­wym, jak i naro­do­wym, umac­nia­jąc swoją asy­mi­la­cją nie­bez­pie­czeń­stwo śmierci narodu, cał­ko­wi­tej kata­strofy gospo­dar­czej i znie­wo­le­nia. Dodat­kowo żadna z tych grup spo­łecz­nych nie miała wpływu na pro­cesy poli­tyczne obcych państw.

Kon­struk­cja inte­lek­tu­alna, którą była wie­lo­to­mowa Histo­ria Ukra­iny-Rusi (1895–1933) Mychajły Hru­szew­skiego, oka­zała się nad­zwy­czaj wygodna dla radziec­kiego wariantu pisa­nia histo­rii, gdzie znie­wo­lone ukra­iń­skie war­stwy niż­sze wal­czyły z obcymi wyzy­ski­wa­czami o wol­ność i — final­nie — o „powrót do jed­no­ści” z brat­nim naro­dem rosyj­skim. W pierw­szych latach nie­pod­le­gło­ści Ukra­iny wyda­wało się, że w nad­ro­bie­niu bra­ków w bada­niach histo­rycz­nych pomoże powrót do zaka­za­nych w Związku Radziec­kim tek­stów z prze­łomu XIX i XX wieku. Rze­czy­wi­ście — zapeł­niły one pewne luki w wie­dzy histo­rycz­nej, jed­nak oka­zały się prze­sta­rzałe pod wzglę­dem kon­cep­cyj­nym. Mono­gra­fia Nata­lii Jako­wenko Ukra­iń­ska szlachta od końcaXIVdo połowyXVIIwieku. Wołyń i Cen­tralna Ukra­ina, która uka­zała się w 1993 roku, zadzia­łała niczym ładu­nek wybu­chowy o wiel­kiej sile raże­nia. Nie­mniej wiele prac z ostat­nich dzie­się­cio­leci, które bez­sprzecz­nie zaświad­czyły o ist­nie­niu ukra­iń­skich elit w Rze­czy­po­spo­li­tej — mają­cych wła­sną „ruską” toż­sa­mość i pre­ten­sje do odręb­nego miej­sca na sce­nie poli­tycz­nej — nie zdo­łało pod­wa­żyć domi­na­cji sche­matu Hru­szew­skiego w ukra­iń­skiej histo­rio­gra­fii. Połą­cze­nie go z ist­nie­niem ukra­iń­skiej szlachty, nawet przy daleko idą­cych mody­fi­ka­cjach, nie jest nato­miast moż­liwe.

Naj­wy­raź­niej nade­szła pora opra­co­wa­nia nowego wariantu ukra­iń­skiej histo­rii, w któ­rym elity zaję­łyby należne im miej­sce, a histo­ria poli­tyczna Rze­czy­po­spo­li­tej zyska­łaby „ukra­iń­ską twarz”. Zacząć należy od kwe­stii pod­sta­wo­wej — jakim pań­stwem była Rzecz­po­spo­lita i czy było to pań­stwo wyłącz­nie pol­skie. I tu oka­zuje się, że prze­war­to­ścio­wa­nia wymaga nie tylko ukra­iń­ska, ale też pol­ska czy litew­ska histo­rio­gra­fia. Idąc dalej, nale­ża­łoby odejść od tych sza­blo­nów, wedle któ­rych „kro­jono” prze­szłość w XIX wieku, czyli odrzu­cić scen­tra­li­zo­wane pań­stwo — Impe­rium Rosyj­skie — jako wzo­rzec nor­ma­tywny, mający słu­żyć oce­nie wcze­sno­no­wo­żyt­nej Repu­bliki. Warto pamię­tać choćby o tym, że w sej­mie, który repre­zen­to­wał pań­stwo — orga­nie usta­wo­daw­czym i sądow­ni­czym Rze­czy­po­spo­li­tej — na rów­nych pra­wach zasia­dali posło­wie ze wszyst­kich woje­wództw, a każdy z nich mógł zablo­ko­wać decy­zję więk­szo­ści (zarówno o tym, jak i o wielu innych szcze­gól­nych cechach tego pań­stwa będzie mowa w niniej­szej książce). Żeby jed­nak powstała nowa nar­ra­cja o ukra­iń­skiej histo­rii, konieczne będzie ponowne prze­my­śle­nie wielu jej kart.

Tym­cza­sem jed­nak — garść opo­wie­ści z życia ukra­iń­skiej szlachty. Pro­po­nuję spoj­rze­nie na różne jej światy: świat wyobra­żeń o sobie; codzien­no­ści szlach­cica-ryce­rza, sku­pio­nego na walce o zacho­wa­nie honoru; rodzinny, w któ­rym ści­śle i na róż­nych pozio­mach spla­tają się sto­sunki męż­czyzn i kobiet; wiel­kiej poli­tyki i war­to­ści spo­łecz­nych. Poni­żej zapre­zen­tuję krótko każdy z nich.

Ówcze­sna kul­tura rycer­ska, o któ­rej wiemy prze­waż­nie z histo­rii powszech­nej, była w isto­cie bar­dzo podobna w całej Euro­pie, od Atlan­tyku aż po brzegi Dnie­pru. Była to kul­tura wojow­ni­ków i tych, któ­rzy się za nich uwa­żali. Honor cenili oni wyżej niż życie, wszak ofi­cjalne pozba­wie­nie czci ozna­czało utratę szla­chec­twa i nie­zmy­walną plamę dla całego rodu. Dla­tego stały zestaw war­to­ści, gesty i rytu­ały dobrego szlach­cica pozo­stają w bez­po­śred­nim związku z jego hono­rem — fun­da­men­tem szla­chec­kiego ist­nie­nia. Nie­za­leż­nie od tego, co zda­wało się sta­no­wić przy­czynę kon­fliktu, osta­tecz­nie zawsze cho­dziło o zacho­wa­nie dobrego imie­nia.

Głów­nym źró­dłem w bada­niach nad kul­turą szla­checką były dla mnie księgi sądowe. Z woje­wódz­twa kijow­skiego za ten okres zacho­wało się ich nie­stety zale­d­wie trzy­na­ście, z bra­cław­skiego — poje­dyn­cze akta, nato­miast Wołyń miał wię­cej szczę­ścia — mamy tych ksiąg setki. Z tego powodu boha­te­rami więk­szo­ści opo­wia­stek są wła­śnie Woły­nia­nie, trzeba jed­nak pamię­tać, że poprzez nich zapewne widzimy także szlachtę pozo­sta­łych woje­wództw ruskich.

Tę kul­turę kon­fliktu opi­sał na mate­riale ksiąg sądo­wych woje­wódz­twa ruskiego Wła­dy­sław Łoziń­ski, któ­rego książka Pra­wem i lewem. Oby­czaje na Czer­wo­nej Rusi w pierw­szej poło­wieXVIIwieku, opu­bli­ko­wana po raz pierw­szy w 1903 roku, miała już wiele wydań. Jed­nak poja­wiła się ona wtedy, gdy na szcze­gólne cechy tego typu źró­deł nie zwra­cano więk­szej uwagi. Łoziń­ski utwier­dził więc nega­tywną opi­nię o szlach­cie, usta­loną już w począt­kach histo­rio­gra­fii pol­skiej i ukra­iń­skiej — jako o wspól­no­cie anar­chicz­nej i nie­okieł­zna­nej, nie­ha­mo­wa­nej przez prawo. Tym­cza­sem honor szla­checki nie tylko sta­wał się przy­czyną spo­rów, ale także nie gorzej niż prawo czy siły porząd­kowe powścią­gał emo­cje i zapew­niał nale­żyte prze­strze­ga­nie publicz­nego porządku. Wspólne war­to­ści, wśród któ­rych prym wiódł „spo­kój pospo­lity” (czyli pokój spo­łeczny), przy­wo­ły­wany przy każ­dej moż­li­wej oka­zji, były sku­tecz­nie umac­niane jako konieczne dla szlach­cica.

Normy bywały naru­szane, jak to zawsze z nor­mami bywa, ale obawa przed utratą repu­ta­cji zmu­szała krzyw­dzi­ciela do zadość­uczy­nie­nia ofie­rze. Wspól­nota sumien­nie pil­no­wała wyrów­ny­wa­nia rachun­ków w prze­wle­kłych kon­flik­tach mię­dzy jej człon­kami i uczest­ni­czyła w ich roz­wią­zy­wa­niu, co sta­no­wiło główny jej cel. Tej kul­tu­rze poświę­cona jest moja mono­gra­fia „Honor, krew i reto­ryka. Kon­flikt w szla­chec­kim śro­do­wi­sku Woły­nia (druga połowa XVI — począ­tek XVII wieku)” [Честь, кров і риторика, Конфлікт у шляхетському середовищі Волині (друга половинаXVI— початокXVIIстоліття), Lau­rus, Kijów 2014], w któ­rej przy­wo­łane zostały nie­które histo­rie włą­czone do niniej­szej książki. Docie­kliwy czy­tel­nik może też się­gnąć do źró­deł, które czę­ściowo dostar­czyły tema­tów poszcze­gól­nym opo­wiast­kom, zawar­tych w mojej publi­ka­cji „Stra­te­gie i rytu­ały kon­fliktu: szla­chec­kie spo­łe­czeń­stwo Woły­nia na prze­ło­mie XVI i XVII wieku. Źró­dła i inter­pre­ta­cje” (Стратегії та ритуали конфлікту: шляхетський соціум Волині зламуXVIіXVIIст. Джерела та інтерпретації), dostęp­nej w for­mie elek­tro­nicz­nej na stro­nie inter­ne­to­wej Insty­tutu Histo­rii Ukra­iny Naro­do­wej Aka­de­mii Nauk Ukra­iny. W przed­mo­wie dość obszer­nie zostały tam wyło­żone klu­czowe idee mojej mono­gra­fii.

Roz­dział Rodzina szla­checka — por­tret we wnę­trzu sku­pia się na sto­sun­kach mię­dzy męż­czy­znami a kobie­tami okre­ślo­nych przez normy spo­łeczne i szcze­gólne cechy szla­chec­kiego spo­sobu życia. Sta­ram się w nim poka­zać róż­no­rodne życiowe oko­licz­no­ści funk­cjo­no­wa­nia ówcze­snej rodziny. Inte­re­sują mnie przy­czyny, które wpły­wały na zmiany ról kobie­cych i męskich w prze­strzeni pry­wat­nej i poza nią. Roz­dział Nad­zo­ro­wać, nie karząc. Sądowa codzien­ność mówi z kolei o spe­cy­fice sądu i o jego roli w łago­dze­niu spo­rów wewnątrz­sz­la­chec­kich, a także kon­ty­nu­uje opo­wieść o róż­nych aspek­tach kul­tury tej war­stwy spo­łecz­nej, która miała bez­po­średni wpływ na funk­cjo­no­wa­nie sądów.

I wresz­cie roz­dział Akto­rzy „wiel­kiej histo­rii”, skró­cony i nieco prze­bu­do­wany na potrzeby pol­skiego wyda­nia, to próba poka­za­nia obec­no­ści ukra­iń­skiej szlachty w naj­waż­niej­szych dla oby­wa­teli Rze­czy­po­spo­li­tej momen­tach histo­rii. To opo­wieść o szla­chec­kiej kul­tu­rze poli­tycz­nej, o war­to­ściach, które w naj­trud­niej­szych chwi­lach sta­wały się źró­dłem ratunku dla wybor­ców nowego króla i ich pań­stwa. To wła­śnie wspól­nota war­to­ści pozwa­lała budo­wać płasz­czy­znę poro­zu­mie­nia i przy­wra­cać spo­kój powszechny.

Ten ostatni roz­dział opo­wiada o tym, jak ukra­iń­ska szlachta adap–towała się w nowym dla sie­bie orga­ni­zmie pań­stwo­wym, jak uczyła się bro­nić „swego” i sta­wała się peł­no­prawną wspól­notą oby­wa­teli, mającą wła­sne, wyra­zi­ste obli­cze. To pod­su­mo­wa­nie roz­mowy o poszu­ki­wa­niu wła­snej toż­sa­mo­ści i wła­snego miej­sca w Rze­czy­po­spo­li­tej — ojczyź­nie wielu naro­dów. Choć od dawna zaj­muję się pro­ble­ma­tyką cza­sów bez­kró­le­wia, to za każ­dym razem kiedy do niej wra­cam, ogar­nia mnie wielki podziw dla tych ludzi, dla ich zdol­no­ści wycho­dze­nia zwy­cię­sko z naj­trud­niej­szych sytu­acji.

Do polskiego czytelnika

Ukra­iń­skie światy Rze­czy­po­spo­li­tej uka­zały się w roku waż­nego jubi­le­uszu — na trzy­dzie­sto­le­cie odbu­do­wa­nia przez Ukra­inę jej nie­pod­le­gło­ści. Miała to być opty­mi­styczna książka o prze­szło­ści dla Ukra­iń­ców, któ­rzy jesz­cze do nie­dawna opi­sy­wali swoją histo­rię epoki Rze­czy­po­spo­li­tej jako jeden wielki naro­dowy ucisk, który zakoń­czył się krwa­wym odwe­tem. Jed­nak zwy­cię­skie bitwy nie są rów­no­znaczne z wygra­niem całej wojny, zwłasz­cza tam, gdzie zwy­cięz­ców być nie mogło. „Obcy” bowiem w innych oko­licz­no­ściach oka­zy­wał się tak naprawdę „swoim”: pod­czas zawie­sze­nia broni pod murami oblę­żo­nego przez Koza­ków Zba­raża wczo­raj zacie­kli wro­go­wie — dziś pobra­tymcy — mogli razem zapa­lić fajkę i wymie­nić się nowi­nami z sze­ro­kiego świata. Co wię­cej, ta sama Rzecz­po­spo­lita, z którą tak zawzię­cie wal­czyła część Ukra­iń­ców — Kozacy — pozo­stała przy nich na zawsze, przede wszyst­kim jako to, co naj­trwal­sze (mimo braku mate­rial­nej formy): wyobra­żone czy ide­alne wzorce urzą­dze­nia swo­jego miej­sca w świe­cie oraz war­to­ści, które wyzna­czały postrze­ga­nie sie­bie samego, innego i wła­dzy. U zmierz­chu Het­ma­natu Kozacy z dumą będą nazy­wać samych sie­bie szlachtą, bro­nić swo­jego honoru szla­chec­kiego i szu­kać swo­ich korzeni w prze­szło­ści Rze­czy­po­spo­li­tej, bo wła­śnie szla­chec­two było dla nich prze­pustką do wyż­szych sta­nów obcego Impe­rium Rosyj­skiego.

Prze­mil­czana prze­szłość, wypchnięta poza gra­nice pamięci zbio­ro­wej, wcze­śniej czy póź­niej o sobie przy­po­mni, zwłasz­cza gdy oka­zuje się ważną czę­ścią teraź­niej­szo­ści, a tak naprawdę — przy­szło­ści. To, że ta książka mówi o spra­wach waż­nych dla Ukra­iń­ców, od razu wyczuli jej czy­tel­nicy. Może nawet wcze­śniej niż ja sama, bo dla mnie ci ludzie z prze­szło­ści od dawna sta­no­wią ele­ment codzien­nego życia, a opo­wia­da­nie o nich jest w dodatku moim zawo­do­wym obo­wiąz­kiem. Potwier­dzały to nie tylko dwie ukra­iń­skie nagrody książ­kowe, ale przede wszyst­kim poru­sza­jące wpisy na Face­bo­oku: opusz­cza­jąc dom po wybu­chu wynisz­cza­ją­cej wojny, wraz z naj­bar­dziej nie­zbęd­nymi rze­czami nie­któ­rzy zabie­rali także Ukra­iń­skie światy Rze­czy­po­spo­li­tej. Wśród czy­tel­ni­ków, co naj­cen­niej­sze, zna­leźli się rów­nież ci, któ­rzy od pierw­szego dnia wojny bro­nią nieba nad Ukra­iną.

Wojna, roz­pę­tana przez „rus­skij mir” w celu osta­tecz­nego roz­wią­za­nia „kwe­stii ukra­iń­skiej”, nie tylko ujaw­niła dłu­gie trwa­nie Rosji jako impe­rium w roz­ma­itych jego for­mach, ale też poka­zała, jak fun­da­men­tal­nie różni się od niej Ukra­ina. Wprost na naszych oczach odsła­niał się roz­łam cywi­li­za­cyjny mię­dzy dwiema czę­ściami tej — jesz­cze do nie­dawna — pozor­nie wspól­nej prze­strzeni. Tak naprawdę ta „wspól­ność” była jed­nak wytrwale, przez stu­le­cia, pie­lę­gno­wa­nym pro­jek­tem impe­rial­nym. Na szczę­ście nie­uda­nym mimo ogrom­nych zaso­bów impe­rial­nego pań­stwa, mimo obło­że­nia w XIX wieku języka i kul­tury ukra­iń­skiej nie­mal total­nymi zaka­zami, mimo „dys­cy­pli­no­wa­nia” Ukra­iń­ców przy uży­ciu Wiel­kiego Głodu i krwa­wego ter­roru w wieku XX. Uparte próby roz­sta­nia się z rosyj­skim impe­rium, podej­mo­wane przez Ukra­inę w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu lat, z kul­mi­na­cją na Maj­da­nie w 2014 roku, zostały ode­brane jako sygnał do dzia­ła­nia. Impe­rium nie mogło ist­nieć bez Ukra­iny ani bez przy­własz­czo­nej ukra­iń­skiej histo­rii i kul­tury. Na uli­cach Irpie­nia i Buczy, nazwa­nych na cześć rosyj­skich kla­sy­ków, roz­strze­li­wano Ukra­iń­ców. W oku­po­wa­nych mia­stach wycią­gano z maga­zy­nów pomniki Lenina i sta­ran­nie zama­lo­wy­wano nie­obecną w rosyj­skim alfa­be­cie literę „i”. Ukra­iń­com „przy­po­mi­nano”, że sta­no­wią część „wiel­kiego narodu rosyj­skiego” o jed­nej wspól­nej histo­rii, w któ­rej róż­nice są jedy­nie wyni­kiem obcych intryg snu­tych przez Pola­ków, sztab austro-węgier­ski czy współ­cze­snych nazi­stów. Zara­żeni ukra­iń­stwem muszą zostać zli­kwi­do­wani — oto sfor­mu­ło­wane przez Rosję plany stra­te­giczne „ope­ra­cji spe­cjal­nej” (wszak z kolo­niami nie toczy się praw­dzi­wych wojen).

Ruch w kie­runku prze­ciw­nym — poszu­ki­wa­nie przez Ukra­iń­ców samych sie­bie w prze­szło­ści, odkry­wa­nie tego fun­da­mentu (sta­ran­nie zama­sko­wa­nego przez impe­rium) na któ­rym wyra­stała ich toż­sa­mość — miał nie­ocze­ki­wane skutki. Ukra­ińcy odna­leźli swoją Rzecz­po­spo­litą, czy może: roz­po­znali w niej sie­bie. Dla mnie, zawo­do­wego histo­ryka, który z nie­uf­no­ścią trak­tuje zja­wi­ska tak zwa­nego dłu­giego trwa­nia (zazwy­czaj z powodu ich wyraź­nej spe­ku­la­tyw­no­ści), trwa­łość kul­tury wyra­sta­ją­cej z prze­szło­ści się­ga­ją­cej cza­sów Rze­czy­po­spo­li­tej była obja­wie­niem. Dzi­siejsi Ukra­ińcy roz­ma­wiali języ­kiem sym­bo­licz­nym moich daw­nych boha­te­rów. Uży­wa­jąc zna­nych mi z ksiąg sądo­wych kon­struk­cji reto­rycz­nych, oznaj­miali wro­gowi, że mają „swoje prawa w swoim kraju”: wol­ność wypo­wie­dzi, wol­ność wyboru wła­dzy i jej kon­tro­lo­wa­nia. Ośmie­szali go też wedle reguł szla­chec­kiego kodeksu. A kiedy ukra­iń­scy dyplo­maci i poli­tycy prze­mó­wili „nic o nas bez nas”, świat bez trudu na to przy­stał. Bo argu­men­tem byli Ukra­ińcy, któ­rzy usta­wiali się w kolej­kach przed komi­sjami woj­sko­wymi, do bólu przy­po­mi­na­jąc mi wyczy­tane w księ­gach sądo­wych: „aby w obro­nie Ojczy­zny swo­jej nie być ostat­nimi”. Stwier­dzali: „Ukra­ina to my”. Tak samo jak nie­gdyś, w cięż­kich dla swo­jej Repu­bliki cza­sach, mówiła szlachta: „Rzecz­po­spo­lita to my”.

Ta książka jest próbą poka­za­nia, przede wszyst­kim ukra­iń­skiemu czy­tel­ni­kowi, jak róż­no­rodna i nad­zwy­czaj inte­re­su­jąca była jego prze­szłość. Opo­wiada o pod­mio­to­wo­ści przod­ków dzi­siej­szych Ukra­iń­ców w Rze­czy­po­spo­li­tej, two­rzo­nej przez nich wspól­nie z przod­kami dzi­siej­szych Pola­ków, Litwi­nów i Bia­ło­ru­si­nów. Rzecz jasna dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków fakt ist­nie­nia w Kró­le­stwie Pol­skim — obok Wiel­ko­pol­ski i Mało­pol­ski — także oddziel­nej pro­win­cji Rusi będzie pewną nie­spo­dzianką. Wszak czy­tel­nik (wycho­wany na pod­ręcz­ni­kach i lite­ra­tu­rze popu­lar­nej) czę­sto wyobraża sobie dawną Pol­skę w gra­ni­cach nie tylko Korony, ale całej Rze­czy­po­spo­li­tej. Tym­cza­sem nasi przod­ko­wie byli na te kwe­stie bar­dziej wyczu­leni. Z jed­nej strony miesz­ka­niec Korony Pol­skiej, nie­za­leż­nie od pocho­dze­nia etnicz­nego czy kon­kret­nego „adresu”, mógł okre­ślić się w pew­nych oko­licz­no­ściach jako „Polak”, mając na myśli swoją „toż­sa­mość oby­wa­tel­ską”. „Polak” ozna­czał tu tyle co Koro­niarz albo miesz­ka­niec Kró­le­stwa Pol­skiego. A jed­no­cze­śnie ta sama osoba mogła oka­zać się Rusi­nem, który przy innej oka­zji będzie twardo bro­nił swo­ich praw, oby­cza­jów, języka, jed­no­znacz­nie oddzie­la­jąc sie­bie od Pola­ków z Korony albo „Litwi­nów” — miesz­kań­ców Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego (zarówno Bia­ło­ru­si­nów, jak i Litwi­nów). Taki Rusin powie wresz­cie, że jego „ojczy­zną” jest Ruś, a rów­no­cze­śnie „Rzecz­po­spo­lita”, ale nie pró­buj­cie nakła­dać na jego poczu­cie toż­sa­mo­ści tego wymy­ślo­nego znacz­nie póź­niej, bo dopiero w XIX wieku, i wyświech­ta­nego gente Ruthe­nus, natione Polo­nus. Nasz Rusin nie postrze­gał tych dwóch „ojczyzn” hie­rar­chicz­nie, jako „małej” i „wiel­kiej”. Dla niego Ruś sta­no­wiła pod­miot, nie przed­miot, fede­ra­cji, Rzecz­po­spo­lita bowiem, jak stwier­dzał na róż­nych forach, powstała dzięki umo­wie trzech rów­no­praw­nych naro­dów poli­tycz­nych — ruskiego, pol­skiego i litew­skiego. Taka Ruś miała wła­sne miej­sce na mapie: od 1569 roku skła­dało się na nią sześć woje­wództw Kró­le­stwa Pol­skiego — kijow­skie, wołyń­skie, bra­cław­skie, ruskie, podol­skie i beł­skie. Nie­kiedy do tej wspól­noty doda­wano rów­nież Pod­la­sie, a w 1634 roku dołą­czy do niej woje­wództwo czer­ni­how­skie, na zasa­dach zapi­sa­nych w przy­wi­le­jach lubel­skich z 1569 roku dla „Księ­stwa Kijow­skiego” i „Ziemi Wołyń­skiej”. Wydawca i inte­lek­tu­ali­sta Jan Janu­szow­ski w swoim zbio­rze praw Kró­le­stwa Pol­skiego będzie mówił o tym tery­to­rium jako o Księ­stwie Ruskim, przy­łą­czo­nym do Korony. Księ­stwo Ruskie zosta­nie wspo­mniane rów­nież w przy­wi­leju króla Michała Kory­buta Wiśnio­wiec­kiego (1669) dla Aka­de­mii Zamoy­skiej, potwier­dza­ją­cym nadane jej wcze­śniej prawa1. O Rusi jako wiel­kim pań­stwie prze­szło­ści wspo­mi­nać będą różni auto­rzy, odsy­ła­jący swo­ich czy­tel­ni­ków do pięk­nych cer­kwi i sta­ro­daw­nych ruin na kijow­skich wzgó­rzach. Na tym fun­da­men­cie Rusini budo­wać będą swą długą histo­rię, wywo­dzić stam­tąd swoje: prawa, język, reli­gię, gene­alo­gie oraz — co ważne dla ich epoki — wła­dzę sym­bo­liczną swo­ich wła­snych ksią­żąt, poten­cjal­nych wład­ców. Aby póź­niej oznaj­mić, że sta­no­wią peł­no­prawną trze­cią część Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów. To wszystko czy­tel­nik zoba­czy w książce, tutaj klu­czowe jest pyta­nie: czyja to spu­ści­zna? Dla któ­rego narodu ta prze­szłość sta­nowi część jego wiel­kiej nar­ra­cji, który pro­ces naro­do­twór­czy zako­rze­nia się w tej histo­rii tak mocno, że nie może bez niej ist­nieć?

Oczy­wi­ście naj­po­praw­niej jest opi­sy­wać prze­szłość Rze­czy­po­spo­li­tej jako wspólną dla kilku naro­dów. Histo­ryk nie ma jed­nak na podo­rę­dziu takiego poję­cia jak „Rzecz­po­spo­li­tań­czyk”, a gdyby nawet się zna­la­zło, to spad­ko­biercy zawsze wolą pamię­tać o wła­snej czę­ści wspól­nego dzie­dzic­twa. Ukra­ińcy w XIX wieku pochop­nie zre­zy­gno­wali ze swego prawa do spadku po Rze­czy­po­spo­li­tej, Polacy zaś ogło­sili się jedy­nymi jej spad­ko­bier­cami. Co wię­cej, zna­leźli się w lep­szej sytu­acji niż Rusini, ich sąsie­dzi z Kró­le­stwa Pol­skiego. Nie musieli ani odbi­jać Pia­stów z rąk natręt­nych przy­błę­dów, któ­rym spodo­bała się dawna histo­ria cudzego kraju, ani udo­wad­niać swo­jego daw­nego rodo­wodu na prze­kór zmia­nom nazw spo­wo­do­wa­nym zawi­ro­wa­niami histo­rii.

Ukra­ińcy, pod­da­jąc prze­szłość reflek­sji, w nie­unik­niony spo­sób stają przed pro­ble­mem okre­śle­nia gra­nic swo­jego daw­nego „wir­tu­al­nego” tery­to­rium. W książce tej uży­wam wymien­nie przy­miot­ni­ków „ruski” i ukra­iń­ski, w myśl pro­stej zasady, wyko­rzy­sty­wa­nej przez wszyst­kich auto­rów współ­cze­snych nar­ra­cji naro­do­wych. Ele­menty skła­dowe tych wiel­kich nar­ra­cji są do pew­nego stop­nia kon­wen­cjami, gra­nice bowiem zmie­niały się na prze­strzeni wie­ków tak samo jak czę­ści tych wiel­kich wspól­not, które dziś dum­nie okre­ślają się jako Włosi, Niemcy, Fran­cuzi, Polacy czy Ukra­ińcy. Można oczy­wi­ście w całym tek­ście z chi­rur­giczną pre­cy­zją nazy­wać Rusi­nów Rusi­nami; czy jed­nak ta pozorna popraw­ność kryje w sobie tak samo poprawny sens? Wszak słowa z cza­sem nabie­rają innych zna­czeń, nie­kiedy cał­ko­wi­cie prze­ciw­staw­nych.

Rusin, który do połowy XVII wieku (czyli przed powsta­niem Chmiel­nic­kiego) uwa­żał się za przed­sta­wi­ciela odręb­nego narodu poli­tycz­nego Rze­czy­po­spo­li­tej rów­nego „naro­dom poli­tycz­nym pol­skim i litew­skim”, od XIX wieku staje się w pol­skiej histo­rio­gra­fii może nieco egzo­tycz­nym, ale jed­nak oswo­jo­nym ele­men­tem „sta­ro­pol­skiego” świata i „staropol­skiej” kul­tury. Póź­niej ruskie zie­mie prze­isto­czą się w roman­ty­zo­wane „Kresy”, zara­zem piękne i nie­bez­pieczne — w świat przez Pol­skę utra­cony. Powstaje więc pyta­nie, czy na pewno rygo­ry­styczne uży­wa­nie słowa „ruski” powie pol­skiemu czy­tel­ni­kowi coś wię­cej niż to, że był w prze­szło­ści taki naród z wła­snym języ­kiem ruskim i w osta­tecz­nym efek­cie doszczęt­nie się on spo­lo­ni­zo­wał, wto­pił w pol­ską kul­turę. I zacho­wał co naj­wy­żej jakiś sen­ty­ment, ujęty w dzie­więt­na­sto­wieczną for­mułę gente Ruthe­nus, natione Polo­nus, po któ­rej wiek XX nie zosta­wił nawet śladu.

Ist­nieje także inna histo­ryczna nazwa, obej­mu­jąca wpraw­dzie tylko część Rusi, cztery woje­wódz­twa — kijow­skie, wołyń­skie, bra­cław­skie i czer­ni­how­skie: „woje­wódz­twa ukra­inne”. Dzi­siaj to poję­cie dopro­wa­dzi czy­tel­nika do „Kre­sów” chyba jesz­cze szyb­ciej niż przy­miot­nik „ruski”. Bo „ukra­inny” to „ugra­niczny”, „pogra­niczny” (dokładne pol­skie syno­nimy z końca XVI wieku), a więc zakłada ist­nie­nie cen­trum, w odnie­sie­niu do któ­rego patrzymy na ten pery­fe­ryjny (bo jakże by ina­czej) świat. Tym­cza­sem miesz­kańcy tych woje­wództw nie czuli się miesz­kań­cami żad­nych pery­fe­rii, a i ze wska­za­niem cen­trum w Rze­czy­po­spo­li­tej nie było wcale tak pro­sto. Było to prze­cież tak naprawdę pań­stwo zupeł­nie nie­po­dobne do tego, co sobie wyobra­żamy, sły­sząc słowo „pań­stwo”. Sta­no­wiło ono raczej kon­glo­me­rat samo­rząd­nych jed­no­stek admi­ni­stra­cyj­nych, mają­cych wła­sne władne cen­tra, a czę­sto także odmienne prawa, przy czym każda z nich nazy­wała sie­bie odrębną „rze­czą pospo­litą” — Repu­bliką.

Sło­wem — wycho­dzi na to, że w odnie­sie­niu do Rusi w Rze­czy­po­spo­li­tej naj­sto­sow­niej­sze będzie uży­cie przy­miot­nika „ukra­iń­ski”, przy całej umow­no­ści współ­cze­snego poję­cia nało­żo­nego na prze­szłość. Nie­mniej tak samo umowne są przy­miot­niki „pol­ski” czy „staropol­ski” dla tam­tej epoki, choćby dla­tego, że trzy woje­wódz­twa — kijow­skie, wołyń­skie i bra­cław­skie — two­rzyły jedną trze­cią Kró­le­stwa Pol­skiego, a cała Ruś — jego dobrą połowę.Pozo­staje więc nam, dzie­dzi­com tej fan­ta­stycz­nie inte­re­su­ją­cej prze­szło­ści, po pro­stu przy­jąć, że będzie ona różna w naszych histo­rio­gra­fiach i histo­riach pamięci; będziemy musieli przy­wyk­nąć do wie­lo­ści warian­tów Rze­czy­po­spo­li­tej — ukra­iń­skiego, pol­skiego, litew­skiego, bia­ło­ru­skiego. Naj­lep­szym roz­wią­za­niem jest w tej sytu­acji zanie­cha­nie prób ich uni­fi­ko­wa­nia. Domeną histo­ryka jest prze­szłość, a ona zazwy­czaj nie daje się zmie­rzyć przy uży­ciu dzi­siej­szych narzę­dzi. Komu na przy­kład mia­łaby przy­paść w udziale postać wiel­kiego kanc­le­rza Jana Zamoy­skiego? Pod­czas pierw­szych bez­kró­lewi jako miesz­ka­niec woje­wódz­twa beł­skiego postrze­gał on samego sie­bie jako cząstkę Rusi, wiel­kiej wspól­noty ruskiej. O jego pra­wo­sław­nych przod­kach (czy­taj: Rusi­nach) przy­po­mni kanc­le­rzowi brat cze­ski Mar­cin Bro­niew­ski pod koniec XVI wieku. Rzecz jasna ta część wła­snego obrazu, jak się wydaje, ni­gdzie nie wypa­ro­wała z pakietu toż­sa­mo­ści wiel­kiego „Rzecz­po­spo­li­tań­czyka”, czło­wieka uni­wer­sal­nego. Świad­czy o tym choćby wzmianka w jego testa­men­cie z 1594 roku, doty­cząca otwar­cia uni­wer­sy­tetu w Zamo­ściu: na Rusi i dla Rusi. Czy Polacy mają doń wyłączne prawo, kiedy nazy­wają go Pola­kiem? Moim zda­niem Zamoy­skiego wystar­czy dla wszyst­kich. Naj­waż­niej­sze, by ani on, ani inne ele­menty prze­szło­ści nie sta­wały się polem „wie­czy­stej nie­na­wi­ści” mię­dzy jej spad­ko­bier­cami. Dla naszej teraź­niej­szo­ści zna­cze­nie mają nie tylko kon­flikty, szczo­drze poka­zy­wane nam przez źró­dła histo­ryczne, ale przede wszyst­kim świat jako prze­strzeń współ­ist­nie­nia (o czym źró­dła zazwy­czaj mil­czą).

Moja książka mówi rów­nież o tym, jak żyli ludzie dru­giej połowy XVI i pierw­szej połowy XVII wieku, jak się kłó­cili i godzili, jak wyzy­wali się na poje­dy­nek i szli do sądu, jak się kochali i zawie­rali mał­żeń­stwa, wresz­cie — co było dla nich ważne w nie­spo­koj­nej codzien­no­ści. Rdze­niem tych histo­rii są moje bada­nia naukowe, „prze­tłu­ma­czone” na język opo­wia­stek, któ­rymi histo­ryk zaba­wia przy­ja­ciół przy kawie czy winie. Histo­rie te nie pre­ten­dują do sta­tusu wyczer­pu­ją­cych i mak­sy­mal­nie pre­cy­zyj­nych opra­co­wań nauko­wych. Sta­ra­łam się nie prze­ła­do­wy­wać ich szcze­gó­łami — imio­nami, nazwami spra­wo­wa­nych urzę­dów, przy­dom­kami, jeśli nie są one istotne dla danej opo­wie­ści. Moje tek­sty mają inne zada­nie: przy­cią­gnąć prze­szłość bli­żej współ­cze­snego czy­tel­nika, opo­wie­dzieć, jak postrze­gali sie­bie i swój świat ludzie tam­tej epoki, a rów­no­cze­śnie — jak histo­ryk pra­cuje ze źró­dłami, nie­pew­nymi i frag­men­ta­rycz­nymi. Mam nadzieję, że Ukra­iń­skie światy Rze­czy­po­spo­li­tej będą cie­kawe rów­nież dla pol­skiego czy­tel­nika. Wszak wiele kart wspól­nej histo­rii przyj­dzie nam wszyst­kim jesz­cze przej­rzeć na nowo, roz­po­zna­jąc w naszych sąsia­dach samych sie­bie.

Dla milio­nów Ukra­iń­ców, przed któ­rymi Polacy otwo­rzyli swoje domy w naj­trud­niej­szej chwili, nie­spo­dzianką oka­zało się nasze podo­bień­stwo w tym, co naj­waż­niej­sze — we wspól­nych war­to­ściach. Niczym prze­dziwne pro­roc­two brzmią dziś słowa wypo­wie­dziane w cza­sach krwa­wej wojny mię­dzy Koza­kami a Rze­czą­po­spo­litą: „Zjed­no­cze­nie naro­dów zacnych, Pol­skiego, Litew­skiego, Ruskiego, w tej Rze­czy Pospo­li­tej jest naj­więk­sze fir­ma­men­tum, i dla tego divi nostri pra­ede­ces­so­res [nasi boscy poprzed­nicy], Naj­ja­śniejsi kró­lo­wie Pol­scy, prze­strze­gli tego, aby do tych zacnych naro­dów zawsze zosta­wała zgoda i miłość nie­ro­ze­rwana”. Ludzie prze­szło­ści zdo­łali dostrzec rzecz naj­waż­niej­szą wśród potopu, który zale­wał świat głu­chotą i nie­na­wi­ścią wobec Innego.

Moja książka jest małym kamy­kiem współ­two­rzą­cym fun­da­ment tej „nie­ro­ze­rwa­nej zgody i miło­ści”, a rów­no­cze­śnie aktem głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści dla spad­ko­bier­ców daw­nej Repu­bliki, któ­rzy w cięż­kim dla Ukra­iń­ców cza­sie pozo­stali wierni testa­men­towi dzie­jów.

I tu nale­ża­łoby posta­wić kropkę. Jed­nak wyda­nie książki jest dla autora także oka­zją do wyra­że­nia wdzięcz­no­ści przy­naj­mniej wobec czę­ści tych, któ­rzy przy­czy­nili się do jej powsta­nia. Nie­wy­klu­czone, że moja praca ni­gdy nie zosta­łaby napi­sana, gdyby pol­ska huma­ni­styka lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku nie miała tak wielu spad­ko­bier­ców tra­dy­cji inte­lek­tu­al­nej Jerzego Gie­droy­cia i jego „Kul­tury”. Pod skrzy­dłami lubel­skiego Insty­tutu Europy Środ­kowo-Wschod­niej i jego dyrek­tora Jerzego Kło­czow­skiego wyra­stał solidny fun­da­ment nowej histo­rio­gra­fii naro­dów zwią­za­nych z Rze­czą­po­spo­litą. Celem szki­ców, pisa­nych wów­czas rów­no­le­gle przez bada­czy z Pol­ski, Ukra­iny, Bia­ło­rusi i Litwy, było przy­pa­trze­nie się prze­szło­ści w taki spo­sób, by wśród sąsia­dów nie szu­kać wro­gów, a raczej sta­rać się zbu­do­wać nar­ra­cję sprzy­ja­jącą zro­zu­mie­niu histo­rii przy uwzględ­nie­niu jej wła­snej logiki oraz war­to­ści wyzna­wa­nych przez jej boha­te­rów. W tej wła­śnie atmos­fe­rze poszu­ki­wa­nia nowych pod­wa­lin dla histo­rio­gra­fii roz­po­czy­nała się moja „szkoła” badaw­cza. Podob­nie jak dzie­siątki moich kole­gów z róż­nych stron daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej mia­łam szczę­ście przejść przez cykle zajęć w ramach wie­lo­let­niej dzia­łal­no­ści Ośrodka Badań nad Tra­dy­cją Antyczną w Pol­sce i Euro­pie Środ­kowo-Wschod­niej, utwo­rzo­nego przez pro­fe­sora Jerzego Axera na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Mia­łam szczę­ście uczyć się od naj­lep­szych — pro­fe­so­rów Urszuli Augu­sty­niak, Andrzeja Zakrzew­skiego, Teresy Chyn­czew­skiej-Hen­nel, Woj­cie­cha Krieg­se­isena, Jolanty Cho­iń­skiej-Miki. Jestem im głę­boko wdzięczna za ich mądrość, pobłaż­li­wość, wspar­cie, kry­tykę. Pro­fe­sorkę Ewę Dubas-Urba­no­wicz pozna­łam póź­niej, ale jej prace były dla mnie bar­dzo ważne, podob­nie jak jej przy­jaźń. Pro­fe­sorka Ola Hna­tiuk słu­żyła roz­sądną radą w draż­li­wych kwe­stiach niczym pre­cy­zyjny kamer­ton, za co winna jej jestem osobne podzię­ko­wa­nia. Wśród tych, któ­rzy wywarli nie­oce­niony wpływ na moje prace, szcze­gólne miej­sce zaj­muje Andrzej Sulima Kamiń­ski. Jego odwagę naukową, roz­le­głość hory­zon­tów, nie­zwy­kłą zdol­ność zachwy­ca­nia się nauką, wresz­cie radość życia nie­odmien­nie odczu­wali wszy­scy tra­fia­jący w orbitę jego wpły­wów. Nie mogę nie wspo­mnieć z ogromną wdzięcz­no­ścią także ser­decz­nej przy­jaźni i uwagi wobec mojej pracy ze strony pro­fe­sora Hen­ryka Gmi­terka, pro­fe­sora Witolda Kła­czew­skiego, pro­fe­sora Adama Moniuszki, pro­fe­sora Hen­ryka Litwina, dok­tora Euge­niu­sza Janasa i dok­tora Karola Mazura.

Wszyst­kie te osoby two­rzą pol­ską gałąź mojej aka­de­mic­kiej „gene­alo­gii”. Tym­cza­sem sam prze­kład książki to kolejna histo­ria. Jest dla mnie wiel­kim zaszczy­tem, że wydaje ją wła­śnie Mię­dzy­na­ro­dowe Cen­trum Kul­tury w Kra­ko­wie, które w dodatku spina moją prze­szłość z teraź­niej­szo­ścią. W odle­głym 1998 roku pod jego gościn­nym dachem odby­wały się zaję­cia jed­nego z pro­gra­mów Ośrodka Badań nad Tra­dy­cją Antyczną. Wtedy to pozna­łam i zaprzy­jaź­ni­łam się z tłu­maczką mojej ksiażki, obec­nie już pro­fe­sorką, Kata­rzyną Kotyń­ską. Z MCK łączy mnie także dok­tor Beata Nykiel, moja dłu­go­let­nia przy­ja­ciółka. Z nią, a także z Janu­szem Kur­tyką i Maria­nem Wol­skim, pozna­li­śmy się mniej wię­cej w tym samym okre­sie w Cen­tral­nym Histo­rycz­nym Archi­wum Pań­stwo­wym Ukra­iny w Kijo­wie pod­czas jed­nego z ich przy­jaz­dów do Kijowa i zna­jo­mość ta prze­trwała już nie­jedną dekadę. Beata, jako redak­torka naukowa mojej książki, dosko­nale zna­jąca wiele wąt­ków i ich boha­te­rów, sta­ran­nie wyło­wiła wszyst­kie moje pomyłki, za co jestem jej bez­gra­nicz­nie wdzięczna. Marze­nie Daszew­skiej ogrom­nie dzię­kuję za mądrość, z którą łago­dziła spory mię­dzy oso­bami w różny spo­sób postrze­ga­ją­cymi drogę ku popra­wie tek­stu — czy to poprzez dąże­nie do łatwo­ści odbioru, czy to poprzez wzmoc­nie­nie apa­ratu nauko­wego. Połą­cze­nie tych dwóch stra­te­gii jest prak­tycz­nie nie­moż­liwe, ale Marze­nie się udało: jej deli­kat­no­ści i wyczu­cia wystar­czyło na wszel­kie przy­padki.

Cie­szę się, że moja książka będzie roz­ma­wiać z czy­tel­ni­kiem „gło­sami” moich wspa­nia­łych tłu­ma­czy, Kasi Kotyń­skiej i Toma­sza Hodany. Głos tłu­ma­cza nało­żony na głos autora to w prze­kła­dzie rzecz nie­unik­niona, ale wdzięczna im jestem za uważne wsłu­cha­nie się w moje into­na­cje.

Nie­dawna zna­jo­mość z dyrek­torką MCK Agatą Wąsow­ską-Paw­lik i jej zastępcą Łuka­szem Galu­skiem to kolejny powód do rado­ści. Jestem im wdzięczna za tak dobre przy­ję­cie i skra­wek „lek­ko­ści bytu”, nie­czę­sty w naszych trud­nych cza­sach.

Mam nadzieję, że efekty tej pracy zain­te­re­sują czy­tel­ni­ków.

Od tłumaczy

Boha­te­ro­wie opo­wie­ści Nata­lii Star­czenko funk­cjo­no­wali w wie­lo­ję­zycz­nym świe­cie, płyn­nie i w zależ­no­ści od potrzeb balan­su­jąc mię­dzy języ­kiem ruskim, pol­skim i łaciną. W związku z tym wielu z nich uży­wało róż­nych zapi­sów wła­snych imion i nazwisk: na przy­kład woje­woda kijow­ski Adam Kisiel w źró­dłach rusko­ję­zycz­nych, a za nimi — w histo­rio­gra­fii ukra­iń­skiej — to, jeśli zasto­so­wać trans­kryp­cję zapisu cyry­licz­nego, Adam Kysil; Jeremi Wiśnio­wiecki i Jarema Wyszne­weć­kyj to ten sam woje­woda ruski itd.

W przy­padku osób pia­stu­ją­cych choćby skromne urzędy i ogól­nie „zauwa­żo­nych” przez pol­skie i ruskie doku­menty, a póź­niej — przez pra­cu­ją­cych z nimi histo­ry­ków, kon­se­kwent­nie uży­wa­li­śmy pol­skiej wer­sji imie­nia, nazwi­ska i ewen­tu­al­nego przy­domku, tylko w razie koniecz­no­ści poda­jąc brzmie­nie ruskie. Ta sama zasada doty­czy nazw miej­sco­wych: gdzie tylko było to moż­liwe, uży­wamy funk­cjo­nu­ją­cej rów­no­le­gle z ruską nazwy pol­skiej, idąc przede wszyst­kim za Słow­ni­kiem geo­gra­ficz­nym Kró­le­stwa Pol­skiego i innych kra­jów sło­wiań­skich. Ogromną pomocą w usta­le­niu wła­ści­wych zapi­sów słu­żyła nam w obu tych przy­pad­kach redak­torka naukowa Beata Nykiel, któ­rej skła­damy gorące podzię­ko­wa­nie. Nie „polo­ni­zo­wa­li­śmy” jed­nak na siłę tych osób i miejsc, któ­rych nazwisk i nazw nie zauwa­żyła wielka histo­ria i geo­gra­fia, pozo­sta­jąc przy trans­kryp­cji zgod­nej z nor­mami słow­nika orto­gra­ficz­nego PWN.

Dru­gim klu­czo­wym pro­ble­mem, wyma­ga­ją­cym przy­ję­cia kon­se­kwent­nej stra­te­gii, było tłu­ma­cze­nie cyta­tów ze źró­deł histo­rycz­nych, przede wszyst­kim z obfi­cie wyko­rzy­sty­wa­nych przez Autorkę ksiąg sądo­wych, zgod­nie z posta­no­wie­niami unii lubel­skiej spi­sy­wa­nych po rusku. W ukra­iń­skim wyda­niu cytaty zostały dosto­so­wane do potrzeb tek­stu popu­lar­nego poprzez ujed­no­li­ce­nie zapisu fone­tycz­nego, usu­nię­cie nie­któ­rych obocz­no­ści, upo­rząd­ko­wa­nie odmiany cza­sow­ni­ków, wresz­cie drobne inter­wen­cje lek­sy­kalne w trud­niej­szych miej­scach. Była to pro­sta kon­se­kwen­cja prze­zna­cze­nia Ukra­iń­skich świa­tów…, które mają przede wszyst­kim dostar­czyć rado­ści obco­wa­nia z prze­strze­nią idei i wyobra­żeń naszych wspól­nych przod­ków, nie odbie­ra­jąc przy tym szansy posma­ko­wa­nia realiów języ­ko­wych tam­tej epoki. Zde­cy­do­wa­li­śmy się pójść tym samym tro­pem i zadbać o moż­li­wie łatwy odbiór cyta­tów z ksiąg sądo­wych oraz z innych ówcze­snych tek­stów, przy jed­no­cze­snym pozo­sta­wie­niu tych oso­bli­wo­ści daw­nej składni czy archa­izmów lek­sy­kal­nych, które nie prze­szka­dzają w zro­zu­mie­niu danego frag­mentu. Nie jest to więc ani trans­kryp­cja ory­gi­nal­nych źró­deł, ani prze­kład z ambi­cjami nauko­wymi, tylko sty­li­za­cja ze świata tłu­ma­cze­nia lite­rac­kiego.

Mamy nadzieję, że nasze decy­zje i wybory pomogą pol­skiemu czy­tel­ni­kowi cie­szyć się przy­godą spo­ty­ka­nia naszych szes­na­sto­wiecz­nych przod­ków w ich świe­cie idei, prawa i wyobra­żeń spo­łecz­nych.

Od redaktora naukowego

Odda­wana wła­śnie w ręce pol­skich czy­tel­ni­ków książka, jak­kol­wiek napi­sana w dyna­micz­nej for­mule, w któ­rej łatwo prze­ska­ku­jemy od obfi­tu­ją­cej w poważne kon­klu­zje histo­rii w skali makro (roz­działy 1 i 5) do mikro­hi­sto­rii brzmią­cej niczym połą­cze­nie kro­niki kry­mi­nal­nej z powie­ścią z gatunku płasz­cza i szpady (roz­działy 2, 3 i 4), oparta jest na solid­nej pod­sta­wie źró­dło­wej — w szcze­gól­no­ści na znaj­du­ją­cych się w Cen­tral­nym Histo­rycz­nym Archi­wum Pań­stwo­wym Ukra­iny w Kijo­wie (Центральний державний історичний архів України, м. Київ, dalej: ЦДІАК / CDIAUK) księ­gach sądo­wych. We wspo­mnia­nym archi­wum prze­cho­wy­wane są bowiem księgi ziem­skie i grodz­kie róż­nych serii, obej­mu­jące cztery woje­wódz­twa ruskie (podol­skie, bra­cław­skie, wołyń­skie i kijow­skie) Korony. Archi­walny prze­wod­nik z 1958 roku pre­cy­zo­wał, iż CDIAUK posia­dało w swo­ich zbio­rach dzie­więć zespo­łów ksiąg grodz­kich z lat 1543–1796 i osiem zespo­łów ksiąg ziem­skich z lat 1521–1799 (w sumie 1412 ksiąg, z tego 1043 grodz­kie i 369 ziem­skich) oraz inne kolek­cje ksiąg sądo­wych (pod­ko­mor­skie, kap­tu­rowe, try­bu­nal­skie, kon­fe­de­rac­kie) z tere­nów Ukra­iny Pra­wo­brzeż­nej, łącz­nie 1442 jed­nostki. W latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku do Kijowa powró­ciło kolej­nych 96 ksiąg, które po dru­giej woj­nie świa­to­wej znaj­do­wały się w róż­nych kolek­cjach archi­wal­nych na tery­to­rium ówcze­snego ZSRR, mię­dzy innymi w Miń­sku. Według wyli­czeń z roku 1999 w CDIAUK prze­cho­wy­wa­nych jest obec­nie 1898 egzem­pla­rzy ksiąg sądo­wych z lat 1521–1796, w tym kil­ka­set miej­skich.

Pra­cu­jąc nad książką sta­ra­li­śmy się utrzy­mać w kon­wen­cji narzu­co­nej w ukra­iń­skim ory­gi­nale. Z tego też powodu nie unau­ko­wia­li­śmy na siłę lek­tury prze­zna­czo­nej dla sze­ro­kiego odbiorcy, rezy­gnu­jąc z peł­nego apa­ratu nauko­wego. Odczu­wa­ją­cych nie­do­syt w tym zakre­sie odsy­łamy do pokaź­nego dorobku Autorki, obec­nego także w pol­skich cza­so­pi­smach facho­wych.

W nawią­za­niu do uwag tłu­ma­czy doty­czą­cych pisowni, w szcze­gól­no­ści imion, nazwisk i przy­dom­ków miesz­kań­ców wie­lo­et­nicz­nego i wie­lo­ję­zycz­nego świata wschod­nich ziem I Rze­czy­po­spo­li­tej, które w mate­riale źró­dło­wym wystę­pują w róż­nych warian­tach języ­ko­wych, należy zauwa­żyć, że w pol­skich pra­cach histo­rycz­nych nie wypra­co­wano jed­no­li­tej formy ich zapisu. Z tego względu, idąc za pod­stawą źró­dłową, zde­cy­do­wa­li­śmy się na zasto­so­wa­nie jed­nego z licz­nych przy­ję­tych warian­tów pisowni, choć znane nam jest rzecz jasna opra­co­wa­nie Ireny Myt­nik Antro­po­ni­mia Woły­nia wXVI – XVIIIwieku (War­szawa, 2010), w któ­rym przy­kła­dowo nasz „Fedor” to „Fedir”, a „Hre­hory” — „Hry­ho­rij”.

Frag­ment mapy radzi­wił­łow­skiej z 1613 roku.

1. W poszukiwaniu własnego imienia

W poszu­ki­wa­niu wła­snego imie­nia

1

Historyk wewnątrz historii. Początek

Choć w ide­al­nej sytu­acji badacz dzie­jów powi­nien zacho­wy­wać chłodny umysł oraz dystans wobec przed­miotu swych stu­diów, prze­szłość nie­kiedy go dopada i ude­rza w naj­bar­dziej pry­watne „ja”, spra­wia­jąc, że odle­głe w cza­sie wypadki prze­żywa on jak oso­bi­ste doświad­cze­nia.

Taka wła­śnie histo­ria przy­da­rzyła mi się z unią lubel­ską, która — jak twier­dzą wszyst­kie „wiel­kie nar­ra­cje” ukra­iń­skiej histo­rio­gra­fii — rze­komo nie została w Ukra­inie zauwa­żona, lub jesz­cze gorzej: pozo­stała niezauwa­żona przez tych, któ­rzy mogliby pod­jąć walkę o uzy­ska­nie sta­tusu trze­ciego członu Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów. Jak wiemy, na trwa­ją­cym pół roku sej­mie lubel­skim (10 stycz­nia – 12 sierp­nia 1569) został pod­pi­sany akt zjed­no­cze­nia Korony Kró­le­stwa Pol­skiego (inna nazwa — Korona albo „naród pol­ski”) i Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego (Księ­stwo albo „naród litew­ski”) w nowe pań­stwo2. Zda­niem histo­ry­ków XIX i XX stu­le­cia szlachta i ksią­żęta (elity tego narodu poli­tycz­nego) woje­wództw wołyń­skiego, bra­cław­skiego i kijow­skiego nie brali udziału w tej wiel­kiej grze, która zmie­niła mapę Europy Środ­kowo-Wschod­niej. Uważa się, że ode­rwane od Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego trzy woje­wództwa ukra­iń­skie zostały przy­łą­czone do Korony za śmiesz­nie niską cenę — nada­nie przy­wi­le­jów słu­żą­cych głów­nie ksią­żę­tom i szlach­cie.

I oto pew­nego dnia, kiedy prze­glą­da­łam dia­riusz sejmu lubel­skiego, nagle zro­zu­mia­łam z pełną jasno­ścią, że szlachta tych woje­wództw nie miała naj­mniej­szych szans, by wybrnąć z sytu­acji i dopro­wa­dzić do stanu, jaki pomimo wszystko osią­gnięto pod koniec maja 1569 roku. Obiek­tyw­nie rzecz ujmu­jąc — nie miała i koniec. Dele­ga­cja Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego przez pra­wie dwa mie­siące sta­rała się utrzy­mać pod­mio­towy cha­rak­ter swo­jego pań­stwa w trak­ta­cie unij­nym z Koroną Pol­ską. Pró­bo­wała, lecz nie była w sta­nie oprzeć się ogrom­nej pre­sji ze strony króla, sena­to­rów koron­nych i szla­chec­kich posłów, któ­rzy twier­dzili, że nowa umowa jest nie­po­trzebna, bo w prze­szło­ści wszystko już usta­lono i wypra­co­wano for­mułę złą­cze­nia się „w jedno ciało i jeden naród”. Jeżeli zaś Litwi­nom3 nie podoba się coś w pra­wach koron­nych, będzie to można potem wspól­nie napra­wić. Dwie zasad­ni­czo odmienne kon­cep­cje — pełne złą­cze­nie w jedną całość dwóch naro­dów poli­tycz­nych ver­sus luźna ich kon­fe­de­ra­cja — nie dawały szans na osią­gnię­cie poro­zu­mie­nia. Z tego powodu, mimo dekla­ra­cji o wza­jem­nej miło­ści bra­ter­skiej, Litwini w końcu opu­ścili sejm w nocy z 28 lutego na 1 marca, gdy roze­szły się wie­ści, że król zamie­rza ogło­sić unię w pol­skim warian­cie. Nie powstrzy­mała ich nawet pilna koniecz­ność zna­le­zie­nia sojusz­nika na wojnę z Moskwą, która pobrzę­ki­wała już sza­blami pod Wil­nem. Mieli zresztą prawo wyje­chać — sam król zapew­nił im je rok wcze­śniej na wypa­dek nie­moż­no­ści doga­da­nia się z Koro­nia­rzami4. Pew­nie, że kon­sty­tu­cyjna zasada „nic o nas bez nas” (nihil novi), od roku 1505 sta­no­wiąca w Koro­nie Pol­skiej fun­da­ment szla­chec­kich wol­no­ści, nie zosta­nie naru­szona. Pomysł wyjazdu nale­żał do woje­wody wileń­skiego Miko­łaja Radzi­wiłła „Rudego”. Radzi­wiłł się jed­nak prze­li­czył — krok ten popchnął uczest­ni­ków sejmu do bar­dziej rady­kal­nego dzia­ła­nia.

Tuż po odkry­ciu nie­obec­no­ści Litwi­nów (bez któ­rych dal­sze pro­wa­dza­nie roz­mów o unii teo­re­tycz­nie nie miało sensu) obu­rzeni Koro­nia­rze oświad­czyli, że będą kon­ty­nu­ować obrady, a w mię­dzy­cza­sie „przy­wrócą” Koro­nie to, co się jej od dawna nale­żało — Wołyń i Pod­la­sie, „bez­praw­nie utrzy­my­wane” przy Wiel­kim Księ­stwie Litew­skim. Uło­żono naprędce przy­wi­lej mówiący o pra­wach Korony do tych ziem, a na Wołyń wysłano uni­wer­sał, pole­ca­jący tam­tej­szej szlach­cie przy­by­cie do Lublina i zło­że­nie przy­sięgi na wier­ność kró­lowi oraz nowej ojczyź­nie. Ani Litwini, ani Koro­nia­rze nie przy­pusz­czali oczy­wi­ście, że szlachta z głę­bo­kiej pro­win­cji Wiel­kiego Księ­stwa wystąpi rap­tem jako świa­doma swo­ich praw i wol­no­ści wspól­nota, żąda­jąc pod­mio­to­wego trak­to­wa­nia w kwe­stii, na któ­rej zęby poła­mali sobie poważ­niejsi pre­ten­denci do auto­no­mii. Po otrzy­ma­niu kró­lew­skiego dekretu Woły­nia­nie zwo­łali na 29 marca „sej­mik”, na któ­rym zre­da­go­wali pety­cję o nastę­pu­ją­cej tre­ści: nie mamy nic prze­ciwko unii, nie chcemy jed­nak, „żeby nas, ludzi poczci­wych, a sobie cał­kiem w wie­rze i cno­cie rów­nych, ktoś — od czego Boże ucho­waj — pra­wem albo dekre­tem pozy­ski­wać miał”. W zamian zapro­po­no­wali zwo­ła­nie odręb­nego sejmu przy gra­nicy Korony i Woły­nia oraz usta­le­nie warun­ków zjed­no­cze­nia na dro­dze roko­wań. W sej­miku uczest­ni­czył zapewne miej­scowy woje­woda — książę (kniaź) Alek­san­der Czar­to­ry­ski, na któ­rym spo­czy­wał obo­wią­zek zwo­ły­wa­nia szla­chec­kich zjaz­dów, obecni mogli być rów­nież (choć nie musieli) sta­ro­sto­wie: łucki (a także bra­cław­ski i win­nicki) — książę Bohusz Korecki, oraz krze­mie­niecki — książę Miko­łaj Zba­ra­ski. „Zło­żony cho­robą” woje­woda kijow­ski książę Kon­stanty Wasyl Ostrog­ski pozo­sta­wał w Tar­no­wie, w listach zapew­nia­jąc króla o swo­jej lojal­no­ści. Poza Woły­niem byli też inni przed­sta­wi­ciele tam­tej­szej elity, woje­wo­do­wie: bra­cław­ski — książę Roman San­guszko, oraz trocki — książę Ste­fan Zba­ra­ski. Ozna­cza to, że nie tyle magnaci, ile głów­nie szlachta, oświad­cza­jąc kate­go­rycz­nie „nic o nas bez nas”, posta­no­wiła zade­cy­do­wać o swo­jej przy­szło­ści i stać się aktyw­nym gra­czem na sce­nie poli­tycz­nej.

Przy­sięga Woły­nian, wyzna­czona pier­wot­nie na 3 kwiet­nia, nie­ocze­ki­wa­nie się opóź­niła. Uczest­nicy sejmu zaczęli więc doma­gać się od króla więk­szej sta­now­czo­ści, żąda­jąc, by zwle­ka­ją­cym skon­fi­sko­wano majątki i ode­brano urzędy. Tym­cza­sem wołyń­scy moż­no­władcy dono­sili monar­sze o poważ­nych kło­po­tach ze zdro­wiem, unie­moż­li­wia­ją­cych przy­by­cie na sejm. Był wśród nich kato­licki biskup łucki Wik­to­ryn Wierz­bicki, który nie­spo­dzie­wa­nie dla posłów koron­nych powia­do­mił o swej „obłoż­nej” cho­ro­bie w języku ruskim, co — odczy­tane jako wyraz soli­dar­no­ści z resztą Woły­nian — wzbu­dziło wśród obec­nych na sej­mie wiel­kie obu­rze­nie.

Zagro­żeni utratą dóbr i sta­no­wisk oby­wa­tele Woły­nia osta­tecz­nie przy­byli na obrady pod koniec maja — pra­wie dwa mie­siące po upły­wie wyzna­czo­nego ter­minu zło­że­nia przy­sięgi. W Lubli­nie zapro­po­no­wano im ten sam wariant unii, do któ­rego prze­ko­ny­wano wcze­śniej przed­sta­wi­cieli całego Wiel­kiego Księ­stwa: bra­cia-Woły­nianie, przez wieki ode­rwani od swej ojczy­zny-Korony i całego narodu szla­chec­kiego, powrócą do niej, przy­łą­cza­jąc się do koron­nych praw i przy­wi­le­jów. Jedy­nym warun­kiem była przy­sięga, potwier­dza­jąca ich wier­ność kró­lowi i Koro­nie. I oto wysoką reto­rykę o przy­jaźni i miło­ści burzy oświad­cze­nie wołyń­skich posłów wygło­szone 23 maja w obec­no­ści całego zgro­ma­dze­nia: zło­żymy przy­sięgę, jeśli wy wszy­scy — król, senat i izba posel­ska — zło­ży­cie podobną przy­sięgę nam (cał­kiem moż­liwe, że instruk­cję w powyż­szej kwe­stii repre­zen­tanci Woły­nia otrzy­mali od reszty szlachty ze swo­jego woje­wódz­twa jesz­cze przed wyjaz­dem na sejm). Choć autor dia­riu­sza jest lako­niczny — Woły­nianom odmó­wiono i przy­sięgali — to musiała się wów­czas odbyć dys­ku­sja, któ­rej nie zapi­sano w dzien­niku sej­mo­wym. Potwier­dzają to wyda­rze­nia następ­nego dnia.

Na 24 maja wyzna­czono przy­sięgę ksią­żąt, która — jak się wyda­wało — była sprawą prze­są­dzoną. Coś jed­nak poszło nie tak. Głos zabrał książę Bohusz Korecki, oświad­cza­jąc, że przy­sięgę winien skła­dać nie tylko ten, „kto do kogo przy­staje”, lecz także ten „co go do sie­bie bie­rze”, akcen­tu­jąc tym samym umowny cha­rak­ter tak zwa­nej inkor­po­ra­cji. Po Korec­kim wystą­pił dwo­rza­nin kró­lew­ski książę Kon­stanty Wiśnio­wiecki, przy­po­mi­na­jąc monar­sze, że jego koro­no­wani przod­ko­wie postę­po­wali zawsze zgod­nie z pra­wem i w niczym nie umniej­szali wol­no­ści przod­ków tych, któ­rzy stoją przed kró­lem. W imie­niu „wol­nego narodu”, który „poczci­wo­ścią” nie ustę­puje nikomu w świe­cie, Wiśnio­wiecki oświad­czył, że robią wszystko z wła­snej woli, by nie uchy­bić swej szla­chec­kiej „zacno­ści” i swoim wol­no­ściom.

Uczest­nicy sejmu byli zasko­czeni zarówno żąda­niami Woły­nian — ano­ni­mowy kro­ni­karz sejmu wspo­mni jedy­nie, że były liczne — jak i upo­rem, z jakim ksią­żęta obsta­wali przy swoim. Król wraz z sena­tem i z posłami, zdzi­wieni poja­wie­niem się nowego „narodu”, który tak nie­spo­dzie­wa­nie pro­kla­mo­wał swoje ist­nie­nie, po krót­kiej nara­dzie roz­po­częli od per­swa­zji. Zapew­niali, że nawet przez myśl im nie prze­szło, by w czym­kol­wiek uchy­bić wołyń­skim „bra­ciom”, któ­rym zapro­po­no­wali wszak dołą­cze­nie do swo­ich praw jak rów­nym do rów­nych: „zawżdy równy z rów­nego się weseli, a my sobie wasz­mo­ściów za rów­nych być we wszem rów­nymi rozu­miemy, przeto też z wasz­mo­ściami bra­ter­stwa pra­gniemy”. Jeśli zaś Woły­nianie — prze­ko­ny­wali — zechcą potwier­dze­nia jakichś swo­ich „wol­no­ści”, które kłócą się z koron­nymi, to zade­cy­duje się o tym wspól­nie. Głos zabrał monar­cha, oświad­cza­jąc z urazą, że ni­gdy nie naru­szał praw swo­ich pod­da­nych, zawsze zwa­żał na ich swo­body i wol­no­ści, na wła­sne sumie­nie i na Boga. Co ważne, obie­cał rów­nież, że w razie potrzeby posze­rzy prawa miesz­kań­ców Woły­nia. Przy­ta­cza­jący te prze­mowy autor dia­riu­sza zasad­ni­czo nie rela­cjo­no­wał towa­rzy­szą­cej im atmos­fery, jed­nak napię­cie i tumult w sali sej­mo­wej oddaje krótka adno­ta­cja: „Potem było cicho. Nie mieli się ku przy­się­dze”. Może­cie to sobie wyobra­zić? Pośród agre­syw­nej więk­szo­ści dys­po­nu­ją­cej wszyst­kimi moż­li­wymi instru­men­tami wła­dzy stoi grupka ludzi, za któ­rymi nie ma ani pań­stwa, ani żad­nego innego, for­mal­nego bodaj, opar­cia dla auto­no­mii — jedy­nie pew­ność sie­bie i prze­ko­na­nie, że są: „naro­dem poczci­wym, który żad­nemu innemu naro­dowi nie ustę­puje”. Choć dosko­nale wiem, co się zaraz wyda­rzy, i tak mam gęsią skórkę.

Kiedy opo­wia­da­łam tę histo­rię przy­ja­cio­łom, cza­sem któ­ryś z nich nie wytrzy­my­wał i wcho­dził mi w słowo: „… i co, nie zło­żyli przy­sięgi?”. Muszę wów­czas zawieść ocze­ki­wa­nia słu­cha­czy — cudu nie było, przy­sięgę jed­nak zło­żyli. Po nie­zręcz­nej pau­zie zabrzmi jesz­cze replika księ­cia Wiśnio­wiec­kiego: „My przy­je­cha­li­śmy dobro­wol­nie; przeto nic z musu nie czy­nimy”. A pośród wrzawy, która znów się pod­nie­sie, kropkę postawi król: „Daj­cie wasz­mo­ście pokój im, nie nama­wiaj­cie ich wasz­mo­ście, boć to im wolno przy­siąc albo nie przy­siąc. Nie dzieje się tu nic z nie­woli, jeno za dobrą wolą. Jeśli nie chcą, niech­że odejdą, a ja postą­pię wedle prawa”. Była to jawna zapo­wiedź ode­bra­nia urzę­dów i mająt­ków, ostat­nia chwila oddzie­la­jąca prze­szłość od przy­szło­ści, którą dla sie­bie i swo­jego narodu mieli wybrać wołyń­scy ksią­żęta.

Cud się jed­nak wyda­rzył! Woły­nia­nie osią­gnęli coś, czego przez dwa pierw­sze mie­siące sejmu nie zdo­łali osią­gnąć Litwini. W bez­na­dziej­nej sytu­acji udało im się uzy­skać prawo do samo­dziel­nego opra­co­wa­nia przy­wi­leju regu­lu­ją­cego warunki przy­łą­cze­nia ziemi wołyń­skiej (woje­wództw wołyń­skiego i bra­cław­skiego) do Kró­le­stwa Pol­skiego, który został potem zatwier­dzony przy­sięgą Zyg­munta Augu­sta i jego następ­ców na tro­nie Rze­czy­po­spo­li­tej. Do tego doku­mentu zostaną wpi­sane: nie­na­ru­szal­ność gra­nic, gwa­ran­cja dla „swo­jego” prawa, urzę­dowy sta­tus języka ruskiego, rów­no­upraw­nie­nie pra­wo­sław­nych i kato­li­ków oraz różne inne posta­no­wie­nia; w przy­szło­ści, by zacho­wać w nowo powsta­łej Rze­czy­po­spo­li­tej pod­mio­towy cha­rak­ter, będzie się można do nich odwo­ły­wać. Szlachta Woły­nia napi­sze przy­wi­lej nie tylko dla sie­bie, lecz rów­nież dla miesz­kań­ców Bra­cławsz­czy­zny oraz woje­wództwa (czy, jak zano­to­wano w doku­men­cie, „księ­stwa”) kijow­skiego. Ten „poczciwy naród” ode­gra też nie­małą rolę w przy­łą­cze­niu do Korony Kijowa — sym­bo­licz­nej bramy Rusi-Ukra­iny. Sie­dem­dzie­siąt lat póź­niej pra­wnuk auto­rów przy­wi­leju, ówcze­sny kasz­te­lan czer­ni­how­ski Adam Kisiel z Bru­si­łowa, mógł oświad­czyć, wystę­pu­jąc wpraw­dzie na innym sej­mie, ale czu­jąc powagę sto­ją­cej za nim tra­dy­cji: „Przy­łą­czy­li­śmy się do tej wspól­nej ojczy­zny naszej nie jak do kraju, ale wespół z kra­jem”.

Gdy ktoś twier­dzi, że w roku 1991 nie­pod­le­głość sama spa­dła Ukra­iń­com z nieba, naj­czę­ściej nie pamięta, jak wiele kosz­to­wała ona krwi i uporu. Uporu wyraź­nej mniej­szo­ści, która wbrew oko­licz­no­ściom, a czę­sto też zdro­wemu roz­sąd­kowi, mówiła: „jeste­śmy naro­dem, i to naro­dem poczci­wym, który w niczym nie ustę­puje innym”. Budo­wała tym samym coraz trwal­szy fun­da­ment dla kolej­nych poko­leń. Z pew­no­ścią mamy swoje miej­sce w boskim pla­nie, ale naj­lepsi z nas cią­gle płacą za nie wysoką cenę, bo wyku­pu­jąc prawo do bycia naro­dem, płacą nie tylko za sie­bie, lecz także za wszyst­kich innych.

Czy Wielkie Księstwo Litewskie było „ruskim Edenem”?

W dia­riu­szu sejmu lubel­skiego odno­to­wano nie­ja­sny epi­zod, na który histo­rycy nie zwró­cili zapewne uwagi. 18 stycz­nia 1569 roku Litwini popro­sili króla, by pozba­wił etnicz­nych Pola­ków urzę­dów koniu­szego i kuch­mi­strza. W odpo­wie­dzi król przy­po­mniał, że urzędy te nadał — na prośbę i za zgodą samych Litwi­nów — tym, któ­rzy od dawna miesz­kają w Wiel­kim Księ­stwie, mają tam majątki (są „osie­dli”) i wzięli za żony przed­sta­wi­cielki miej­sco­wych rodów. Litwini odrze­kli na to, że wów­czas były inne oko­licz­no­ści, teraz zaś, w per­spek­ty­wie zawar­cia unii, nie chcą, by podobne przy­padki słu­żyły w przy­szło­ści jako pre­ce­dens. Autor dzien­nika zazna­czył: „Była snadź tam ich sze­roka roz­mowa, doraź­liwa [przy­kra]. Mię­dzy Litwą też samymi z sobą ostra była roz­mowa sta­ro­sty [gene­ral­nego] żmudz­kiego [Jana Chod­kie­wi­cza] z knia­ziem Wasy­lem, ksią­żę­ciem Ostrog­skim, woje­wodą kijow­skim, przed kró­lem”.

O co mógł się spie­rać pra­wo­sławny książę Kon­stanty Wasyl Ostrog­ski ze sta­ro­stą żmudz­kim, kal­wi­ni­stą, Janem Chod­kie­wi­czem w trak­cie dys­ku­sji na temat urzę­dów? Warto w tym miej­scu się­gnąć do prze­szło­ści. Zgod­nie z warun­kami unii horo­del­skiej z 1413 roku pra­wo­sławni nie mogli obej­mo­wać naj­waż­niej­szych urzę­dów w Wiel­kim Księ­stwie Litew­skim i mieli być usu­nięci z kręgu bli­skich dorad­ców wiel­kiego księ­cia, a w związku z tym — pozba­wieni wpływu na życie poli­tyczne pań­stwa. W roku 1511, naru­sza­jąc te zapisy, Zyg­munt Stary nadał het­ma­nowi wiel­kiemu litew­skiemu księ­ciu Kon­stan­temu Ostrog­skiemu, wyznawcy pra­wo­sła­wia, urząd kasz­te­lana wileń­skiego w uzna­niu jego zasług wojen­nych. Litwini to prze­mil­czeli; kiedy jed­nak boha­tera bitwy pod Orszą (1514) król nagro­dził urzę­dem woje­wody troc­kiego, pod­nie­śli gwałt. Koniec koń­ców monar­cha musiał obie­cać na piśmie, że w przy­szło­ści nie będzie łamał nada­nych im praw.

Ze szcze­gólną zacię­to­ścią zwal­czał wów­czas Ostrog­skiego kanc­lerz wielki litew­ski Olbracht Gasz­tołd, jesz­cze do nie­dawna jego dobry przy­ja­ciel. W liście z roku 1525 adre­so­wa­nym do kró­lo­wej Bony Gasz­tołd pisał, że przy­kry incy­dent uchy­bia wpro­wa­dzo­nej przez Witolda tra­dy­cji, zgod­nie z którą pań­stwem winni kie­ro­wać wileń­scy kato­licy. Kanc­lerz ude­rzał przy tym w czułe struny, opi­su­jąc Ostrog­skiego i jego pro­tek­to­rów — Radzi­wił­łów — jako ludzi nie­przy­chyl­nych parze kró­lew­skiej. Het­mana nazy­wał „ruskim ksią­żąt­kiem”, pod­kre­ślał jego niskie i ubo­gie pocho­dze­nie oraz nie szczę­dził pogar­dli­wych epi­te­tów, przy­po­mi­na­jąc, że repre­zen­tuje Rusi­nów, któ­rzy nie zasłu­gują na miano god­nych oby­wa­teli. Nie omiesz­kał przy tym zja­dli­wie napo­mknąć o „ruskiej chy­tro­ści” i „ruskim wia­ro­łom­stwie”. Wro­gość Gasz­tołda była bez wąt­pie­nia spo­wo­do­wana tym, że w walce o wła­dzę i wpływy kon­ku­ro­wał on z Ostrog­skim, cie­szą­cym się w tam­tym cza­sie zaufa­niem i życz­li­wo­ścią króla. Zna­czące jest jed­nak samo prze­ciw­sta­wie­nie „my — oni”, „Rusini — Litwini” („pra­wo­sławni — kato­licy”), któ­rego w przy­pły­wie emo­cji użył litew­ski wiel­moża.

Dys­kry­mi­na­cja pra­wo­sław­nych elit została znie­siona dopiero przez Zyg­munta Augu­sta w przeded­niu zawar­cia unii (przy­wi­leje z 1563 i 1568 roku), co miało być dla wyznaw­ców pra­wo­sła­wia przy­kła­dem jej roz­licz­nych zalet. Wąt­pliwe jed­nak, by książę Kon­stanty Ostrog­ski zapo­mniał o prze­szło­ści, co mogło na samym początku sejmu lubel­skiego stać się powo­dem kon­fliktu, o któ­rym wspo­mniał autor dia­riu­sza. Pozwolę sobie zauwa­żyć, że gdy w roku 1587, w trak­cie trze­ciego bez­kró­le­wia (po śmierci Ste­fana Bato­rego), sekre­tarz nun­cju­sza papie­skiego pisał o księ­ciu Kon­stantym Ostrog­skim jako o poten­cjal­nym kan­dy­da­cie do tronu, pod­kre­śla­jąc jego bogac­two i ogromny auto­ry­tet oraz sławę mądrego, uczci­wego i dobrego pana, zazna­czył rów­nież, że ani Polacy, ani Litwini nie zgo­dzą się na kan­dy­da­turę księ­cia z uwagi na jego ruskie pocho­dze­nie i wier­ność pra­wo­sła­wiu.

Dystans mię­dzy połu­dniowo-wschod­nimi krań­cami Wiel­kiego Księ­stwa a cen­trum w przeded­niu unii lubel­skiej oraz sto­sun­kowo nie­wiel­kie zaan­ga­żo­wa­nie elit tych ziem w struk­tury wła­dzy cen­tral­nej musiały wśród miesz­kań­ców Woły­nia, Kijowsz­czy­zny i Bra­cławsz­czy­zny wzmac­niać poczu­cie odręb­no­ści od reszty tery­to­rium pań­stwa litew­skiego. Wielką poli­tykę upra­wiano w Wil­nie, mimo że wołyń­scy ksią­żęta znacz­nie prze­wyż­szali pocho­dze­niem tych, któ­rzy mieli na nią realny wpływ. Nie bez przy­czyny wołyń­ska szlachta skła­dała na sej­mach prośby, by Zyg­munt August dołą­czył do rady wiel­kok­sią­żę­cej sta­ro­stów łuc­kiego i wło­dzi­mier­skiego oraz mar­szałka ziemi wołyń­skiej — przed­sta­wi­cieli regionu (nie­stety bez­sku­tecz­nie). O chęci zagwa­ran­to­wa­nia sobie oddziel­nego miej­sca w Litwie świad­czy też potwier­dze­nie (1547) przez szlachtę wołyń­skiego przy­wi­leju ziem­skiego — regio­nal­nych praw, które for­mal­nie prze­stały obo­wią­zy­wać wraz z wpro­wa­dza­niem w roku 1529 ogól­no­pań­stwo­wego I Sta­tutu litew­skiego. Woły­nia­nie woleli jed­nak mieć przy tym wła­sne normy prawne, choćby sym­bo­liczne, ponie­waż w ówcze­snym spo­so­bie postrze­ga­nia prawa to wła­śnie odrębne prze­pisy i swo­body kon­sty­tu­owały pod­mio­towy cha­rak­ter danej wspól­noty. Jak wielką wagę przy­wią­zy­wali sami Woły­nia­nie do przy­wi­leju, świad­czą ich żąda­nia wyra­żane w trak­cie odby­wa­ją­cej się w czerwcu 1545 roku rewi­zji zam­ków wołyń­skich, aby zwo­łać wspólny sejm do Łucka, gdzie „znaj­duje się nasz główny przy­wi­lej ziem­ski”.

Na Kijowsz­czyź­nie i Woły­niu ist­niały rów­nież odrębne „sejmy” ziem­skie — organy kolek­tyw­nej wła­dzy miej­sco­wej szlachty. Wołyń posia­dał także oddzielny urząd mar­szałka wołyń­skiego. Więk­szość pro­po­zy­cji uchwa­la­nych na zebra­niach wołyń­skich i przed­sta­wia­nych na sej­mach Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego w for­mie pakie­tów „próśb” do władcy (dość licz­nych) pozo­sta­wała zazwy­czaj bez odpo­wie­dzi — doty­czyło to szcze­gól­nie spraw o zna­cze­niu zasad­ni­czym. Do takich nale­żała na przy­kład prośba z roku 1554 o usta­no­wie­nie lokal­nych (powia­to­wych) sądów i o przej­ście pod ich jurys­dyk­cję ksią­żąt oraz „panów” — repre­zen­tan­tów wyż­szych warstw stanu szla­chec­kiego, któ­rzy wedle prawa zwy­cza­jo­wego cie­szyli się wyjąt­ko­wym przy­wi­le­jem pozo­sta­wa­nia w jurys­dyk­cji sądu wiel­kok­sią­żę­cego. Na sej­mie Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego 1565–1566 Woły­nia­nie wnie­śli prośbę, by ksią­żęta ruszali na wojnę nie pod wła­snymi cho­rą­gwiami, lecz w skła­dzie cho­rą­gwi powia­to­wych (pospo­li­tego rusze­nia). Oświad­czyli też, że trzeba ure­gu­lo­wać kwe­stię ucie­czek szla­chec­kich pod­da­nych do dóbr magnac­kich. Jak widać, na wołyń­skich sej­mach, gdzie opra­co­wy­wano poda­nia do króla, o swo­ich potrze­bach mówiła otwar­cie śred­nio­za­można szlachta, czę­sto dzia­ła­jąc wbrew inte­re­som miej­sco­wych elit — ksią­żąt i panów. Dobry przy­kład tego, jak na sej­mach bro­nić prawa do udziału w życiu poli­tycz­nym kraju, po sąsiedzku dawała Woły­nia­nom szlachta Kró­le­stwa Pol­skiego, sta­ra­jąca się prze­pro­wa­dzić sze­roką reformę pań­stwa. W cza­sie anty­mo­skiew­skiej kam­pa­nii wojen­nej w roku 1562 pod Witeb­skiem szlachta Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego spi­sała pety­cję do króla z żąda­niem natych­mia­sto­wego zwo­ła­nia wspól­nego sejmu z Koroną i roz­strzy­gnię­cia kwe­stii unii (przy zacho­wa­niu auto­no­mii Wiel­kiego Księ­stwa). Wśród trzech wypra­wio­nych do króla posłań­ców zna­lazł się Woły­nia­nin sędzia ziem­ski łucki Haw­ryło Bokij, który prze­ja­wiać będzie nad­zwy­czajną aktyw­ność na sej­mie lubel­skim.

Jakieś wyobra­że­nie o nastro­jach ogółu szlachty ziem ruskich może dać ano­ni­mowy tekst opo­wia­da­jący o wyda­rze­niach, które miały miej­sce w Lubli­nie od 4 do 6 marca 1569 roku, trzy dni po wyjeź­dzie Litwi­nów. Naj­bar­dziej praw­do­po­dobny autor rela­cji, kasz­te­lan pod­la­ski Maciej Sawicki, tak opi­sy­wał odczu­cia czę­ści swych kra­ja­nów: „byli­śmy zawsze u nich w nie­mi­ło­ści, w fuka­niu, a nie dufali nam pano­wie litew­scy, jako jed­nych psów wystrze­ga­jąc się, musie­li­śmy się czuć. Nie panu woje­wo­dzie wileń­skiemu ani sta­ro­ście żmudz­kiemu słu­żymy, tylko kró­lowi pol­skiemu i [zara­zem] samemu wiel­kiemu księ­ciu litew­skiemu”. Szlachta z Pod­la­sia zauwa­żyła rów­nież, że litew­scy magnaci Miko­łaj Radzi­wiłł „Rudy” i Jan Chod­kie­wicz przy­własz­czyli sobie w Litwie wiel­kok­sią­żęce pre­ro­ga­tywy, a do miesz­kań­ców innych regio­nów odno­sili się jak hospo­da­ro­wie.

Jak pamię­tamy, wołyń­ska szlachta (czy przy­naj­mniej jej lide­rzy), która 29 marca 1596 roku spi­sała pety­cję do króla, pro­po­nu­jąc odrębny sejm dla miesz­kań­ców Woły­nia i Korony, naj­wi­docz­niej była już świa­doma wła­snej pod­mio­to­wo­ści oraz otwie­ra­ją­cych się wraz z akce­sem pro­win­cji do Kró­le­stwa Pol­skiego per­spek­tyw.

O pod­mio­to­wym cha­rak­te­rze miesz­kań­ców Woły­nia świad­czy rów­nież zda­rze­nie, do któ­rego doszło w trak­cie obrad sej­mo­wych 6 lutego 1569 roku. Wołyń­scy posło­wie oświad­czyli wtedy, że powinni oni na posie­dze­niach gło­so­wać przed Żmu­dzi­nami, a nie po nich. Głos w tej spra­wie zabrali książę Kon­stanty Wiśnio­wiecki, mar­sza­łek hospo­dar­ski Wasyl Zaho­row­ski, pod­ko­mo­rzy wło­dzi­mier­ski Alek­san­der Sie­maszko, cho­rąży wołyń­ski Hre­hory Hule­wicz i już wspo­mniany Haw­ryło Bokij. Król zapro­po­no­wał Woły­nianom i Żmu­dzi­nom, by gło­so­wali po kolei, jed­nak ten pomysł nie mógł roz­wią­zać daw­nego sporu. Pro­blem poja­wił się bowiem po raz pierw­szy w roku 1529 na sej­mie wileń­skim, na któ­rym mało­letni Zyg­munt August miał być pod­nie­siony na tron Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. Przed roz­po­czę­ciem uro­czy­sto­ści, kiedy kie­ro­wano przed­sta­wi­cieli róż­nych ziem na wyzna­czone dla nich miej­sca, Woły­nianie nie chcieli zasiąść obok Żmu­dzi­nów. Mimo że ci pierwsi otrzy­mali sie­dzi­ska dokład­nie na wprost monar­szego tronu, miej­sca Żmu­dzi­nów mogły wyda­wać się Woły­nianom „god­niej­sze”. Czy ta wła­śnie oko­licz­ność miała tu zna­cze­nie, czy może wołyń­scy ksią­żęta i pano­wie unie­śli się hono­rem i nie zamie­rzali sie­dzieć obok nie aż tak rodo­wi­tej, ich zda­niem, Żmu­dzi — trudno powie­dzieć. Fakt jed­nak pozo­staje fak­tem. Z jed­nej strony byli dumni repre­zen­tanci Woły­nia, choćby już nie­ist­nie­ją­cego, ale jed­nak księ­stwa — wysoko uro­dzeni, mężni i — wedle słów Zyg­munta Her­ber­ste­ina — naj­wa­lecz­niejsi spo­śród całej Litwy. Z dru­giej zaś — nie­znaczni wpraw­dzie i nie nazbyt wpły­wowi, lecz dumni i nie mniej waleczni Żmu­dzini, któ­rzy stali się czę­ścią Wiel­kiego Księ­stwa nie wsku­tek pod­boju, lecz dobro­wol­nej ugody, i któ­rym zda­rzało się bun­to­wać prze­ciw wła­dzy wiel­kok­sią­żę­cej.

Kon­flikt z 1529 roku nie został zakoń­czony i dla­tego trzy­dzie­ści sześć lat póź­niej wybuchł ponow­nie na sej­mie wal­nym wileń­skim 1565–1566. Tym razem posło­wie ziemi wołyń­skiej oświad­czyli, że chcą gło­so­wać przed Żmu­dzi­nami, a nie po nich. Histo­ria prze­cho­wała imiona dum­nych Woły­nian i przy­naj­mniej o czę­ści z nich będzie jesz­cze mowa: klucz­nik łucki Alek­san­der Żóraw­nicki (póź­niejszy sta­ro­sta łucki), wspo­mniany sędzia łucki Haw­ryło Bokij, sędzia ziem­ski wło­dzi­mier­ski Boh­dan Kościuszko Cho­boł­tow­ski oraz łucki pod­ko­mo­rzy Michajło Ser­bin Horo­ho­ryń­ski. Woły­nianie „pil­no­wali” wiel­kiego księ­cia na sej­mie, a ponie­waż sprawa nie została roz­strzy­gnięta, udali się w ślad za władcą i jechali za nim z Wilna aż do Grodna. Tam odno­to­wali swoje pre­ten­sje w księ­gach kan­ce­la­rii i zażą­dali wypisu potwier­dzo­nego wiel­kok­sią­żęcą pie­czę­cią, by swoje spi­sane postu­laty mieć pod ręką.

W 1568 roku na sej­mie gro­dzień­skim Woły­nia­nie ponow­nie oświad­czyli, że zgod­nie ze „sta­ro­daw­nym zwy­cza­jem” mają gło­so­wać przed Żmu­dzi­nami. Tym razem dodali, że dostoj­no­ścią prze­wyż­szają nie tylko Żmudź, lecz nawet całą Litwę. Króla nie inte­re­so­wały te pre­ten­sje, a że sprawa wią­zała się z nie­unik­nio­nymi stra­tami wize­run­ko­wymi, zapro­po­no­wał, by do osta­tecz­nego jej roz­strzy­gnię­cia strony gło­so­wały na zmianę. Póź­niej, jak pamię­tamy, kon­flikt po raz kolejny daje o sobie znać na sej­mie lubel­skim, a po czte­rech mie­sią­cach sprawa koń­czy się rady­kal­nie — Woły­nia­nie przy­łą­czają się do Korony Pol­skiej.

Z kolei dele­ga­cja Litwi­nów, która pod kie­row­nic­twem Jana Chod­kie­wi­cza wró­ciła do Lublina na początku kwiet­nia 1569 roku, naj­wy­raź­niej nie podej­rze­wała, że Woły­nia­nie pre­zen­tują odmienne sta­no­wi­sko, zade­kla­ro­wane na sej­miku już pod koniec marca. W swo­jej prze­mo­wie Chod­kie­wicz pod­kre­ślał, że w celu pozy­tyw­nego zała­twie­nia sprawy unii należy zapo­mnieć o inkor­po­ra­cji Woły­nia i Pod­la­sia. Trak­to­wał więc te regiony jako część tery­to­rium Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego, któ­rego przy­szłość miała się decy­do­wać w Wil­nie, a nie w Lubli­nie, ani tym bar­dziej w Łucku. Pewne nadzieje na soli­darne dzia­ła­nie dawali litew­skim moż­no­wład­com ksią­żęta, któ­rzy do ostat­niej chwili zwle­kali z jed­no­znacz­nym wyra­że­niem opi­nii, sta­ra­jąc się utrzy­mać dobre rela­cje zarówno z krew­nymi, jak i z przy­ja­ciółmi z Litwy.

Postawa Woły­nian na sej­mie lubel­skim pod koniec maja 1569 roku była zatem nie­spo­dzianką nie tylko dla Koro­nia­rzy, lecz także dla Litwi­nów. Podob­nie jak zaska­ku­jące były kolejne wyda­rze­nia, o któ­rych Chod­kie­wicz infor­mo­wał woje­wodę wileń­skiego i naj­więk­szego prze­ciw­nika unii Miko­łaja Radzi­wiłła „Rudego”: miesz­kańcy Woły­nia, zająw­szy miej­sca pomię­dzy posłami koron­nymi, ini­cjują przy­łą­cze­nie do Korony Kijowsz­czy­zny. A kilka dni póź­niej doda­wał: pre­ten­dują już nie tylko do Kijowa, ale i do Brze­ścia Litew­skiego. Haw­ryło Bokij twier­dził na sej­mie, że Wołyń roz­ciąga się aż do Narwi i Jasiołdy (lewego dopływu Pry­peci). Bokij, któ­rego Koro­nia­rze ze względu na roz­le­głą wie­dzę nazwali „cho­dzącą kro­niką”, miał na myśli pół­nocną gra­nicę daw­nego Księ­stwa Halicko-Wołyń­skiego. Osta­tecz­nie sama szlachta brze­ska, dowie­dziaw­szy się o przy­łą­cze­niu do Korony Woły­nia, wypra­wiła swo­ich posłów na sejm, przy­ka­zu­jąc im, by nie wra­cali bez zawar­cia unii, ponie­waż nie chcieli roz­łą­czać się „z bra­cią swoją, panami Woły­nianami”. Ci zaś sta­rali się prze­cią­gnąć do Korony wszyst­kich „swo­ich”, czyli tych, któ­rych uwa­żali za człon­ków „swego poczci­wego narodu”. Można przy­pusz­czać, że cho­dziło o stwo­rze­nie jakiejś ruskiej enklawy na wschod­nich zie­miach Rze­czy­po­spo­li­tej. Z kolei Litwini zostali w końcu zmu­szeni, by dostrzec w Woły­nianach odrębną spo­łecz­ność z wła­snymi prio­ry­te­tami. Pod­skarbi wielki litew­ski Miko­łaj Naru­sze­wicz pisał w liście do woje­wody wileń­skiego, że oby­wa­tele Woły­nia „spie­szyli się do unii” nie tyle pod naci­skiem Koro­nia­rzy, ile z wła­snej woli, a nie­któ­rzy z nich, choćby wspo­mniany Bokij, dzia­łali prze­ciwko Litwie nie gorzej niż Polacy.

Nie­za­leż­nie od roz­bież­nych opi­nii koron­nych uczest­ni­ków sejmu w kwe­stii przy­łą­cze­nia do Kró­le­stwa Pol­skiego woje­wódz­twa kijow­skiego (sły­chać było prag­ma­tyczne głosy o ogrom­nych wydat­kach na obronę wschod­nich tery­to­riów i wypła­cie tra­dy­cyj­nych „upo­min­ków” dla Tata­rów) 5 czerwca o przy­szło­ści Kijowa zade­cy­do­wano zgod­nie z ocze­ki­wa­niami repre­zen­tan­tów Woły­nia. Twier­dzili oni, że Kijów jest czę­ścią ziemi wołyń­skiej oraz bramą do niej i do Podola, przez którą Litwini z zemsty wpro­wa­dzać będą Tata­rów. Prócz tego książę moskiew­ski pra­gnie pod­bić mia­sto — sto­licę metro­po­lii ruskiej, tereny te zatem potrze­bują ochrony, którą może zapew­nić jedy­nie Rzecz­po­spo­lita. 6 czerwca książę Kon­stanty Ostrog­ski jako woje­woda kijow­ski potwier­dził przy­sięgą inkor­po­ra­cję Kijowsz­czy­zny (bez powiatu mozyr­skiego; jego sta­ro­stą był Miko­łaj Radzi­wiłł „Rudy” i uczest­nicy sejmu praw­do­po­dob­nie nie chcieli nie­po­trzeb­nie draż­nić ambi­cji naj­więk­szego prze­ciw­nika unii).

Nie wszystko jed­nak było takie pro­ste. Woje­woda kra­kow­ski Sta­ni­sław Mysz­kow­ski słusz­nie zauwa­żył, że Korona, odry­wa­jąc tery­to­ria od Wiel­kiego Księ­stwa, będzie musiała zapła­cić Litwi­nom ustęp­stwami w spra­wie unii i zgo­dzić się na znacz­nie swo­bod­niej­szy zwią­zek pomię­dzy dwoma pań­stwami, niż to pier­wot­nie pla­no­wano. I rze­czy­wi­ście, Kró­le­stwo Pol­skie i Wiel­kie Księ­stwo Litew­skie zostały połą­czone na zasa­dach fede­ra­cyj­nych, choć w akcie unij­nym wspo­mniano, że poli­tyczne narody pol­ski i litew­ski łączą się w jedno. Odno­śnie zaś do reto­ryki przy­wi­le­jów kró­lew­skich nada­nych ziemi wołyń­skiej (woje­wódz­twu wołyń­skiemu i bra­cław­skiemu) oraz „księ­stwu kijow­skiemu” to nie zawie­rały one żad­nej wzmianki o odręb­nym naro­dzie ruskim. Padało w nich za to stwier­dze­nie, że wszyst­kie stany tych tery­to­riów przy­łą­czają się do Korony „jak rów­nych do rów­nych, wol­nych do wol­nych ludzi, a jako wła­sny i praw­dziwy czło­nek ku pierw­szemu i wła­snemu ciału a gło­wie”. W jedną Rzecz­po­spo­litą złą­czyły się zatem na rów­nych pra­wach dwa pań­stwa, nato­miast świeżo wcie­lone do Kró­le­stwa Pol­skiego woje­wódz­twa ruskie — już jako jego część — otrzy­mały sze­roką auto­no­mię. Żąda­nie zwró­ce­nia woje­wództw ukra­iń­skich Wiel­kiemu Księ­stwu Litwini nie­raz jesz­cze wysuną w momen­tach kry­zy­sów poli­tycz­nych, jed­nak oby­wa­tele ziem „inkor­po­ro­wa­nych” będą twardo obsta­wać przy lubel­skich pak­tach, a Rzecz­po­spo­litą czę­sto i chęt­nie nazy­wać w swo­ich dekla­ra­cjach „miłą ojczy­zną”.

Jesz­cze w trak­cie sejmu lubel­skiego Woły­nia­nie kate­go­rycz­nie zdy­stan­so­wali się do daw­nych współ­o­by­wa­teli z Litwy. 21 czerwca w izbie posel­skiej odbyła się burz­liwa dys­ku­sja nad moż­li­wo­ścią wyko­rzy­sty­wa­nia pie­częci Wiel­kiego Księ­stwa na aktach unii, które w przy­szło­ści mieli potwier­dzać następcy Zyg­munta Augu­sta. Głosy były podzie­lone: jedni twier­dzili, że dwie pie­częcie mogą być odbie­rane jako sym­bol dwóch państw, co jest rze­czą nie­do­pusz­czalną, inni z kolei prze­zor­nie prze­strze­gali, że litew­ska pie­częć to sprawa dru­go­rzędna i nie warto z jej powodu ryzy­ko­wać powo­dze­nia unii. W spo­rze zabrzmiał też głos ano­ni­mo­wego mówcy z Woły­nia, który w imie­niu miesz­kań­ców tego regionu zapro­po­no­wał trzeci wariant. Roz­po­czął on co prawda od stwier­dze­nia, że „cała spra­wie­dli­wość jest tu po naszej stro­nie”, dalej radził jed­nak, by dzia­łać na podo­bień­stwo zaga­nia­ją­cych zwie­rzynę w sieć ostroż­nych myśli­wych: „Dobrze by było, gdy­by­śmy zaga­niali Litwi­nów, nie raniąc ich”. Przed­sta­wi­ciel Woły­nia mówił zatem „my” i „nasza strona”, czyli utoż­sa­miał Woły­nian z posłami koron­nymi, robił to jed­nak po tym, jak usta­no­wiona została prawna bariera chro­niąca jego kraj przed nową „bra­cią” z Kró­le­stwa Pol­skiego.

Wzmianka o naro­dzie ruskim obok pol­skiego i litew­skiego pojawi się już w roku 1573, cztery lata po sej­mie lubel­skim, w tak zwa­nych arty­ku­łach hen­ry­kow­skich (Arti­culi Hen­ri­ciani). Był to jeden z naj­waż­niej­szych aktów praw­nych Rze­czy­po­spo­li­tej, który w roku 1576 zaprzy­się­gnie nowo wybrany król Ste­fan Batory, a potem wszy­scy jego następcy. Poja­wie­nie się w arty­ku­łach tego z pozoru mało istot­nego szcze­gółu było pierw­szym kro­kiem do ofi­cjal­nego uzna­nia trze­ciego narodu poli­tycz­nego Rze­czy­po­spo­li­tej.

Widoczne w dzia­ła­niach Woły­nian w okre­sie od marca do czerwca 1569 roku zde­cy­do­wa­nie, pew­ność sie­bie i realizm ocze­ki­wań świad­czą o tym, że toż­sa­mość ich wspól­noty, skry­sta­li­zo­wana być może pod naci­skiem oko­licz­no­ści, musiała się ukształ­to­wać znacz­nie wcze­śniej. Wołyń­ska spo­łecz­ność postrze­gała samą sie­bie jako naród z wła­snym tery­to­rium zabez­pie­czo­nym przez przy­wi­leje lubel­skie, a także z krę­giem roda­ków, wycho­dzą­cym poza usta­lone gra­nice admi­ni­stra­cyjne. Przy­na­leż­ność do owego narodu, do „swo­ich”, nie była okre­ślana ani poprzez kry­te­rium reli­gijne (nie była rów­no­znaczna z ogó­łem wyznaw­ców pra­wo­sła­wia), ani przez wspólną sta­ro­ru­ską prze­szłość (nie była rów­no­znaczna z ogó­łem Rusi­nów księ­stwa). Aktu­alna pozo­staje tym samym koniecz­ność rze­tel­niej­szego zba­da­nia histo­rii ziem ukra­iń­skich w skła­dzie Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. Przy­po­mnę w związku z tym dwa nie­wiel­kie epi­zody z końca XV wieku.

O osob­nym miej­scu Woły­nia w nie­jed­no­li­tej struk­tu­rze Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego świad­czy zapro­sze­nie na sejm, na któ­rym miały się odbyć wybory wiel­kiego księ­cia (Alek­san­dra Jagiel­loń­czyka, syna Kazi­mie­rza