Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Na niniejszy zbiór złożyło się dziesięć poruszających opowieści o ludzkich losach i sile psychoterapii. Wybitny psychiatra Irvin D. Yalom odkrywa przed czytelnikiem pilnie skrywane tajemnice, lęki i humor, które są nieodłączną częścią nie tylko pracy terapeutycznej, ale także samego życia. U kresu długiej i błyskotliwej kariery, przywołuje zawodowe doświadczenia, zarówno ostatnie, jak i dawno minione, by zmierzyć się z dwoma największymi wyzwaniami, którym musi stawić czoło każdy człowiek: jak w wartościowy sposób przeżyć życie i jak radzić sobie z perspektywą jego nieuchronnego końca.
Rozważając dylematy swoich pacjentów, Yalom nie tylko daje nam wgląd w ich osobiste pragnienia i motywacje, lecz także opowiada o wysiłkach, jakie musi podejmować, by pogodzić własne życie emocjonalne z wymaganiami, jakie stawia przed nim zawód terapeuty. Dzięki pokorze i empatii lekarza oraz mistrzowskiej narracji doświadczonego literata pokazuje, że proces psychoterapii może należeć do najbardziej poruszających wydarzeń w życiu człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Publikacja książki Kat miłości w 1989 roku zapewniła Irvinowi Yalomowi pozycję czołowego autora z dziedziny psychoterapii końca XX wieku i pociągnęła za sobą cały legion podobnych tomów traktujących o relacjach między pacjentem a terapeutą. W porównaniu z dziełem Yaloma większość tych opowieści zdradzała jednak niedostatek powagi lub humoru, albo jednego i drugiego. Były przesycone sentymentalizmem, podobnie jak psychoanaliza przesycona jest nadmiarem metafor i absurdalnych mitów, i większość z nich, jeśli nie wszystkie, odeszła szybko w niepamięć. Kat miłości wytrzymał natomiast próbę czasu – sprzedano dotąd kilkaset tysięcy egzemplarzy – po części dzięki temu, że autor uniknął obu tych niebezpieczeństw. Ważniejsze jest oczywiście, w jaki sposób to osiągnął: unikając ckliwości i tanich efektów, potrafi być zabawny, nawet rubaszny, ale często szokuje bezpardonową szczerością, gdy dotyka kwestii ostatecznego przeznaczenia człowieka – faktów, które większość z nas starannie wypiera ze świadomości.
Owe fakty, w najkrótszym ujęciu, sprowadzają się do tego, że wszyscy musimy umrzeć, a póki żyjemy, świat w żaden sposób nie nada naszemu życiu istotnego znaczenia. Yalom zmaga się z tą rzeczywistością od ponad pół wieku i Istoty ulotne – książka, którą właśnie trzymają Państwo w ręku – to poruszający testament tych długich lat pracy. Zawiera fascynujące historie kobiet i mężczyzn, którzy zwrócili się do Yaloma po pomoc, często nie uświadamiając sobie nawet, że właśnie w tych sprawach jej potrzebują. Perypetie tych ludzi wydają się nam zarazem znajome i niezwykłe. Mogłyby to być opowiadania o każdym z nas, widzianym oczami mądrego i pełnego empatii słuchacza. Nigdy nie kończą się ostatecznym rozwiązaniem problemów egzystencjalnych. Wszystko, co osiągają pacjenci, a wraz z nimi i sam Yalom, to przypomnienie, że muszą umrzeć. Z historii tych płynie jednak nauka, że tylko poprzez oswojenie się z ideą śmierci możemy zyskać siłę, by uczynić naszą egzystencję nie tylko możliwą do zniesienia, lecz także pełną znaczenia, a nawet radości.
Nie sądzę, by za dwadzieścia pięć lat jakiś inny ja miał pisać list przewodni do kolejnego tomu opowiadań Irva Yaloma. Nie dlatego, że autora nie będzie już wśród żywych, lecz dlatego, że umrę ja sam, który też jestem istotą ulotną. Wszyscy nimi jesteśmy. Czytajmy więc tę książkę i uczmy się z niej.
T.J. Kelleher
redaktor naczelny Basic Books
Dla Marilyn,
mojej żony od sześćdziesięciu lat,
a wciąż zbyt krótko
Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta,
i ten, którego pamiętają. Wszystko jest nietrwałe, i pamięć,
i przedmiot pamięci. Niedługi czas, gdy o wszystkim
zapomnisz; niedługi czas, gdy wszyscy zapomną o tobie.
W krótkim czasie nie będziesz nikim nigdzie1.
Marek Aureliusz, Rozmyślania
1
Panie Doktorze Yalom, chciałbym prosić o konsultację. Czytałem Pana powieść „Kiedy Nietzsche szlochał” i byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał Pan przyjąć kolegę pisarza, który cierpi na niemoc twórczą.
Paul Andrews
Bez wątpienia Paul Andrews spodziewał się, że taki mail wzbudzi moje zainteresowanie. I nie przeliczył się: nigdy w życiu nie spławiłbym kolegi pisarza. A co do niemocy twórczej – jestem szczęśliwy, że mnie samego nigdy ona nie nawiedziła, więc tym bardziej pragnąłem pomóc mu się od niej uwolnić. Dziesięć dni później Paul przyjechał na wizytę. Zaskoczyła mnie jego aparycja. Z jakiegoś powodu oczekiwałem umęczonego, ale pełnego życia mężczyzny w średnim wieku, a do mojego gabinetu wszedł zasuszony staruszek, tak przygarbiony, że wyglądało to, jakby szukał czegoś na podłodze. Gdy dreptał powoli przez przedpokój, zastanawiałem się, jak mu się udało wspiąć do mojego domu na szczycie Russian Hill. Słysząc nieomal, jak skrzypią jego nogi w stawach, przejąłem od niego solidnie wypchaną teczkę i podtrzymując za ramię, doprowadziłem go do fotela.
– Dzięki, dzięki, młody człowieku. Ile ma pan lat?
– Osiemdziesiąt – odpowiedziałem.
– Ach, żeby tak mieć znowu osiemdziesiątkę…
– A pan? Ile pan ma lat?
– Osiemdziesiąt cztery. Tak, mówię prawdę, osiemdziesiąt cztery. Wiem, że trudno panu uwierzyć. Większość ludzi sądzi, że mam trzydzieści parę.
Przyjrzałem się mu uważnie i na moment nasze oczy się spotkały. Urzekło mnie jego figlarne spojrzenie i ślad uśmiechu na ustach. Gdy tak siedzieliśmy przez kilka chwil w milczeniu, przypatrując się sobie wzajemnie, miałem uczucie, że grzejemy się w promieniach dawnego koleżeństwa, niczym dwóch podróżnych na statku, którzy pewnej chłodnej, mglistej nocy wdali się w rozmowę, spacerując po pokładzie, i odkrywają, że wychowali się na tej samej ulicy. Od razu wiedzieliśmy o sobie wiele: nasi rodzice przeżyli Wielki Kryzys, obaj byliśmy świadkami legendarnych pojedynków pomiędzy DiMaggio i Tedem Williamsem, pamiętaliśmy kartki na masło i na paliwo, pamiętaliśmy Dzień Zwycięstwa, czytaliśmy Grona gniewu Steinbecka i Dzień sądu Farrella. Nie musieliśmy o tym mówić – wszystko to było naszym wspólnym udziałem i czuliśmy, że mocno nas to łączy. Ale trzeba się było wziąć do roboty.
– A więc, Paul, jeśli możemy sobie mówić po imieniu…
– Oczywiście – przytaknął.
– Wiem o tobie tylko to, co napisałeś w krótkim mailu. Że też jesteś pisarzem, że czytałeś moją powieść o Nietzschem i że cierpisz na niemoc twórczą.
– Tak, i potrzebuję jednorazowej konsultacji, to wszystko. Mam skromne dochody i na więcej nie mogę sobie pozwolić.
– Zrobię, co będę mógł. Zacznijmy więc od razu i postarajmy się streszczać. Powiedz mi wszystko, co powinienem wiedzieć o twojej przypadłości.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pozwolę sobie na trochę osobistych wspomnień.
– Doskonale.
– Muszę się cofnąć do czasów studenckich. Studiowałem filozofię w Princeton i pisałem pracę doktorską na temat sprzeczności pomiędzy determinizmem Nietzschego a jego wezwaniem do samodoskonalenia. Nie mogłem jednak jej ukończyć. Rozpraszały mnie takie sprawy jak rozległa korespondencja Nietzschego, zwłaszcza listy do przyjaciół i kolegów po piórze w rodzaju Strindberga. Stopniowo straciłem zupełnie zainteresowanie jego filozofią i ceniłem go głównie jako artystę. Doszło do tego, że widziałem w Nietzschem poetę o najdonośniejszym głosie w historii, głosie, którego siła przerosła własne idee. Wkrótce nie pozostawało mi nic innego, jak zmienić wydział i robić doktorat z literatury, a nie z filozofii. Lata mijały, moje badania posuwały się do przodu pomyślnie, ale zwyczajnie nie byłem w stanie nic napisać. W końcu doszedłem do przekonania, że artystę może ukazać światu tylko inny artysta. Porzuciłem przewód doktorski i postanowiłem w zamian napisać powieść o Nietzschem. Lecz wszystkie te zmiany kierunku pracy nie pozwoliły przełamać ani oszukać niemocy twórczej. Pozostawała twarda i niewzruszona niczym granitowa skała. Nie posuwałem się ani o krok do przodu. I tak to się ciągnie do dzisiaj.
Byłem oszołomiony. Paul miał osiemdziesiąt cztery lata. Pracę nad doktoratem musiał rozpocząć, mając dwadzieścia kilka lat, sześćdziesiąt lat temu. Słyszałem nieraz o wiecznych studentach, ale sześćdziesiąt lat? Jego życie stanęło w miejscu na ponad pół wieku? Nie, miałem nadzieję, że nie. To niemożliwe.
– Paul, powiedz coś o swoim życiu od czasu studiów.
– Niewiele tu jest do powiedzenia. Oczywiście w końcu władze uniwersytetu uznały, że moje studia za długo trwają. Odebrali mi status studenta. Ale książki stały się częścią mojego krwiobiegu i nigdy się już od nich nie oddalałem. Przyjąłem posadę bibliotekarza na uniwersytecie stanowym i siedziałem tam aż do emerytury, przez wszystkie te lata próbując pisać. Bez powodzenia. To wszystko. To całe moje życie. Kropka.
– Powiedz coś więcej. A twoja rodzina? A ludzie, wśród których się obracałeś?
Paul wydawał się zniecierpliwiony. Wyrecytował urywanymi zdaniami:
– Żadnego rodzeństwa. Dwa razy się żeniłem. Dwa razy rozwiodłem. Szczęśliwie były to krótkie małżeństwa. Dzięki Bogu bez dzieci.
„Zaczyna to wyglądać bardzo dziwnie” – pomyślałem. „Taki był przystępny na początku, a teraz jakby starał się maksymalnie ograniczyć ilość udzielanych mi informacji. Co się dzieje?”
Naciskałem dalej:
– Planowałeś napisanie powieści o Nietzschem, a w mailu wspomniałeś, że przeczytałeś moją powieść o nim. Czy mógłbyś to jakoś rozwinąć?
– Nie rozumiem pytania.
– Jakie uczucia wzbudziła w tobie moja książka?
– Na początku akcja rozwija się trochę za wolno, ale potem nabiera tempa. Pomimo sztywnego języka i sztucznych, pretensjonalnych dialogów trzeba ogólnie powiedzieć, że to całkiem zajmująca lektura.
– Nie, nie. Chodzi mi o twoją reakcję na fakt, że ukazuje się powieść o Nietzschem, podczas gdy ty sam usiłowałeś taką napisać. Musiało cię to jakoś poruszyć.
Paul potrząsnął głową, jakby nie życzył sobie, by mu się narzucano z takimi pytaniami. Nie wiedząc, co mógłbym jeszcze zrobić, ciągnąłem dalej:
– Powiedz, jak do mnie trafiłeś. Czy to moja powieść była powodem, dla którego wybrałeś właśnie mnie?
– No, jakikolwiek był powód, jestem tu przecież.
„Robi się coraz dziwniej” – pomyślałem. Ale jeśli miałem mu udzielić wartościowej porady, musiałem koniecznie dowiedzieć się o nim więcej. Uciekłem się do starego, niezawodnego chwytu, pytania, które zwykle owocuje bogatą informacją.
– Muszę wiedzieć o tobie więcej, Paul. Jestem pewien, że bardzo by nam to pomogło w pracy, gdybyś zechciał opisać mi szczegółowo cały jeden dzień z twojego życia. Weź choćby jakiś dzień z tego tygodnia i zacznij od momentu, kiedy obudziłeś się rano.
Prawie zawsze zadaję to pytanie podczas sesji, gdyż pozwala zdobyć bezcenną wiedzę o wielu aspektach życia pacjenta – o jego snach, sposobie odżywiania, trybie pracy, ale przede wszystkim o ludziach obecnych w jego życiu.
Wyraźnie nie podzielając mojego badawczego entuzjazmu, Paul znowu tylko potrząsnął głową, jakby przekreślał moją prośbę.
– Musimy omówić coś ważniejszego. Przez wiele lat prowadziłem korespondencję z moim dawnym promotorem, profesorem Claude’em Muellerem. Czytałeś jego pracę?
– Owszem, dobrze znam jego biografię Nietzschego. To świetna rzecz.
– Dobrze, bardzo dobrze. Ogromnie się cieszę, że tak uważasz. – Paul sięgnął do swojej teczki i wydobył opasły segregator. – No więc przyniosłem ze sobą tę korespondencję i chciałbym, żebyś ją przeczytał.
– Kiedy? Teraz?
– Tak, nie mamy nic ważniejszego do zrobienia podczas tej sesji.
Zerknąłem na zegarek.
– Ale przecież to ma być tylko jedna sesja, a przeczytanie tego zajmie godzinę lub dwie. O wiele ważniejsze jest, żebyśmy…
– Doktorze Yalom, proszę mi wierzyć, ja wiem, czego mi potrzeba. Zacznij czytać. Proszę.
Byłem zdezorientowany. „Co robić? On jest całkowicie zdeterminowany. Zwróciłem mu uwagę na ograniczenia czasowe i zdaje sobie sprawę, że stać go tylko na tę jedną sesję. Z drugiej strony może jednak Paul wie, co robi. Może uważa, że ta korespondencja zawiera wszystkie informacje, jakich potrzebuję. Tak, tak, gdy się nad tym dłużej zastanawiam, rośnie we mnie przekonanie, że o to właśnie chodzi”.
– Paul, czy dobrze myślę, że twoim zdaniem ta korespondencja zawiera całą niezbędną wiedzę o tobie?
– Jeśli potrzebujesz tego założenia, by zacząć czytać, to moja odpowiedź brzmi: tak.
„Niesamowite. Rozmowa o sprawach intymnych to mój zawód, moje własne terytorium. Zawsze czułem się na tym gruncie pewnie, a jednak tym razem wszystko idzie na opak, nic nie trzyma się kupy. A poza tym ta godzina należy do niego. Płaci mi za mój czas”. Czułem się nieco skołowany, ale ustąpiłem i wyciągnąłem rękę po manuskrypt, który mi podsuwał.
Przekazując mi opasły, spięty trzema metalowymi kółkami segregator, Paul powiedział, że korespondencja trwała ponad czterdzieści pięć lat i urwała się dopiero wraz ze śmiercią profesora Muellera w 2002 roku. Zacząłem od przerzucania kartek, by wyrobić sobie ogólny pogląd na sprawę. Rzucała się w oczy wielka staranność. Wyglądało na to, że Paul zachowywał, opisywał i opatrywał datą wszystko, co przepływało między nimi, zarówno krótkie, przypadkowe notatki, jak i rozbudowane listy z poważnymi rozważaniami. Pisma profesora Muellera były schludnie pisane na maszynie i zakończone drobnym, bardzo eleganckim podpisem, listy Paula natomiast – zarówno starsze, pisane przez kalkę, jak i późniejsze, odbite na ksero – kończyła po prostu jedna litera P.
– Proszę, zacznij czytać. – Paul kiwnął mi głową.
Przeczytałem kilka pierwszych listów i przekonałem się, że była to bardzo wykwintna i ujmująca korespondencja. Chociaż profesor Mueller najwyraźniej miał dla Paula wiele szacunku, strofował go za zbytnie zamiłowanie do gier słownych. Już w pierwszym liście napisał: „Widzę, że jest Pan zakochany w słowach, Andrews. Wręcz tańczy Pan z nimi walca. Ale słowa to tylko nuty. Melodię tworzą myśli. To myśli nadają strukturę naszemu życiu”.
„Przyznaję się do winy” – odpowiadał Paul w kolejnym liście. „Nie pożeram i nie trawię słów, wolę z nimi tańczyć. I mam szczerą nadzieję, że zawsze będę popełniał ten grzech”. Kilka listów później, nie bacząc na dzielącą ich różnicę pozycji i półwiekową różnicę w latach, porzucili formalne tytuły „Pana” oraz „Profesora” i zaczęli zwracać się do siebie po imieniu: Paul i Claude.
W kolejnym liście moje oko padło na zdanie napisane przez Paula: „Zawsze jakoś udaje mi się wprawić towarzystwo w zakłopotanie”. A więc miał jakieś towarzystwo. „Przez to – kontynuował Paul – zawsze będę się cieszył samotnością. Wiem, że popełniam błąd, zakładając, że inni podzielają moje zamiłowanie do wielkich słów. Wiem, że narzucam im moje pasje. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak szybko ci wszyscy goście zmywają się, kiedy próbuję się do nich zbliżyć”. „To coś istotnego” – pomyślałem. „«Cieszyć się samotnością» to zwrot łagodny i poetyczny w tonie, ale w istocie Paul jest chyba bardzo samotnym starym człowiekiem”.
A następnie, jeszcze parę listów później, przyszła chwila olśnienia, gdy trafiłem na ustęp mogący być kluczem do zrozumienia całej tej surrealistycznej sytuacji. Paul pisał: „Sam więc widzisz, Claude, że nie pozostało mi nic innego, jak szukać najżywszego i najszlachetniejszego umysłu, jaki potrafię znaleźć. Potrzebuję umysłu, który doceni moją wrażliwość, moją miłość do poezji, umysłu dość ostrego i zuchwałego, by podjąć ze mną dialog. Czy moje słowa przyprawiają cię o szybsze bicie serca, Claude? Potrzebuję żwawego partnera do tego tańca. Czy uczynisz mi ten honor?”.
I nagle jakbym doznał olśnienia umysłu. „Teraz wiem, dlaczego Paul tak się upierał, żebym przeczytał jego korespondencję. To takie oczywiste. Jak mogłem to przegapić. Profesor Mueller umarł dwadzieścia lat temu, a Paul poluje na nowego partnera do tańca! Oto co ma tutaj do rzeczy moja powieść o Nietzschem! Nic dziwnego, że byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że go sonduję, a w rzeczywistości on sondował mnie. Tak, to musi być to”.
Wpatrywałem się w sufit, zastanawiając się, jak wyrazić dokonany właśnie wgląd, gdy Paul wyrwał mnie z zadumy i wskazując na zegarek, przypomniał:
– Doktorze Yalom, nasz czas ucieka, proszę czytać dalej.
Posłuchałem go. Listy były urzekające i z przyjemnością zanurzyłem się w nich ponownie.
W kilku pierwszych tuzinach dawała się wyraźnie odczuć relacja między studentem i jego mistrzem. Claude często podsuwał konkretne zadania, na przykład: „Paul, chciałbym, żebyś napisał szkic zestawiający mizoginię Nietzschego z mizoginią Strindberga”. Przypuszczałem, że Paul wykonywał te polecenia, ale w dalszej korespondencji nie było o nich żadnych wzmianek. Musieli je omawiać w bezpośrednich rozmowach. Stopniowo jednak, po pół roku, rozróżnienie na role nauczyciela i ucznia zaczęło się rozmywać. Mniej było napomknięć o zadaniach do wykonania, niekiedy wręcz trudno byłoby stwierdzić, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem. Claude załączył kilka swoich własnych wierszy z prośbą o opinię, a odpowiedzi Paula, gdy namawiał Claude’a do wyłączenia umysłu i skupienia się na wewnętrznej gonitwie emocji, dalekie były od pochlebstwa. Z drugiej strony Claude krytykował poezję Paula, pisząc, że jest wprawdzie pełna pasji, lecz brak w niej zrozumiałego sensu.
Z każdą wymianą listów ich relacje stawały się coraz bardziej intymne i intensywne. Miałem uczucie, że trzymam w dłoniach popioły wielkiej miłości, być może jedynej miłości w życiu Paula. „Możliwe, że Paul cierpi z powodu nigdy nieprzeżytej do końca żałoby. Tak, tak, pewnie o to chodzi. To właśnie próbuje mi powiedzieć, nakłaniając mnie do czytania tej korespondencji z dawno nieżyjącym człowiekiem”.
W miarę upływu czasu tworzyłem kolejne hipotezy, ale żadna nie tłumaczyła w pełni tego, co widziałem. Im dłużej czytałem, tym bardziej mnożyły się pytania. Dlaczego Paul zwrócił się do mnie? Deklarował, że jego głównym problemem jest niemoc twórcza, dlaczego więc nie okazywał żadnego zainteresowania, gdy próbowałem drążyć to zagadnienie? Dlaczego nie chciał mi zdradzić szczegółów swojego życia? I dlaczego tak się upierał, żebyśmy spędzili całą sesję na czytaniu tych dawno przebrzmiałych listów? Powinniśmy jakoś to uporządkować. Uznałem, że muszę poruszyć wszystkie te sprawy, zanim się rozstaniemy.
Potem jednak trafiłem na wymianę listów, która dała mi do myślenia. „Paul, twoja przesadna gloryfikacja czystych doznań prowadzi cię w niebezpiecznym kierunku. Przypominam ci jeszcze raz o Sokratesie, który przestrzegał, że życie bez refleksji nie zasługuje na to, by je przeżyć”.
„Dobra robota, Claude” – pochwaliłem w myślach. „Sam dokładnie to samo bym powiedział. W pełni popieram twoje zalecenie, by Paul zastanowił się nad swoim życiem”.
Ale w swoim następnym liście Paul replikował ostro: „Mając wybór między życiem a rozważaniem życia, zawsze wybiorę to pierwsze. Uniknąłem choroby szukania uzasadnień i tobie też to zalecam. Pęd do wyjaśniania wszystkiego jest epidemią współczesnej myśli, a głównymi jej nosicielami są terapeuci: każdy, z którym się zetknąłem, cierpiał na tę chorobę, a jest ona zaraźliwa i uzależniająca. Uzasadnienia to iluzja, miraż, sztuczna konstrukcja, usypiająca kołysanka. Uzasadnienie nie jest realnym bytem. Nazwijmy je tak, jak na to zasługuje: tchórzliwa obrona przed szarpiącą nerwy i rzucającą na kolana grozą przypadkowości, nijakości i kapryśności czystej egzystencji”. Przeczytałem ten fragment po raz drugi i trzeci. Byłem zbity z tropu. Po głowie chodziły mi różne pomysły do wykorzystania, ale zawahałem się. Wiedziałem, że nie ma żadnych szans na to, by Paul przyjął moje zaproszenie do tańca.
Ilekroć na chwilę podniosłem oczy, chwytałem wbite we mnie spojrzenie Paula, jasno sygnalizujące, że mam czytać dalej. W końcu jednak, gdy zobaczyłem, że zostało już tylko dziesięć minut, zamknąłem segregator i zdecydowanie przejąłem inicjatywę:
– Paul, mamy już niewiele czasu, a chciałbym omówić z tobą kilka spraw. Dobijamy do końca sesji, a ja mam przykre uczucie, że w ogóle nie zająłem się głównym problemem, który cię do mnie przygnał, twoją niemocą twórczą.
– Niczego takiego nie mówiłem.
– Ale w mailu napisałeś… o, tutaj, wydrukowałem to sobie… – Otworzyłem teczkę, ale zanim znalazłem właściwą kartkę, Paul przerwał:
– Pamiętam swoje słowa: „Chciałbym prosić o konsultację. Czytałem pana powieść Kiedy Nietzsche szlochał i byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał pan przyjąć kolegę pisarza, który cierpi na niemoc twórczą”.
Spojrzałem na niego, spodziewając się, że zobaczę uśmiech, ale on był zupełnie poważny. Rzeczywiście napisał, że cierpi na niemoc twórczą, ale przecież nie stwierdził jasno, że to jest właśnie powód szukania u mnie pomocy. To była pułapka słowna i z trudem stłumiłem irytację wywołaną tym, że dałem się w nią złapać.
– Moim zadaniem jest pomaganie ludziom, którzy mają problemy. Na tym polega praca terapeuty. Więc chyba nietrudno zrozumieć, dlaczego wyciągnąłem taki wniosek.
– Doskonale cię rozumiem.
– Dobrze, zacznijmy więc od początku. Powiedz, w jaki sposób mogę być ci pomocny.
– Co sądzisz o tej korespondencji?
– Czy mógłbyś wyrazić się konkretniej? To by mi pomogło w sformułowaniu odpowiedzi.
– Jakiekolwiek spostrzeżenia bardzo mi pomogą.
– W porządku. – Otworzyłem notes i zacząłem przerzucać strony. – Jak wiesz, zdążyłem przeczytać tylko małą część, ale ogólnie jestem tymi listami zauroczony, Paul. Błyszczą inteligencją i erudycją najwyższej klasy. Uderzyła mnie w nich zamiana ról. Na początku byłeś uczniem, a on nauczycielem. Ale byłeś bardzo szczególnym uczniem i już po kilku miesiącach ten młody student i sławny profesor korespondowali jak równy z równym. Nie ulega wątpliwości, że niezwykle cenił sobie twoje komentarze i opinie. Podziwiał twoją prozę, liczył się z twoją krytyką jego własnych prac. Mogę przypuszczać, że poświęcał ci wielokrotnie więcej czasu i energii niż przeciętnemu studentowi. I oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę, że korespondencja trwała jeszcze długo po tym, jak przestałeś być studentem, nie ulega wątpliwości, że staliście się dla siebie wzajemnie nadzwyczaj ważni.
Zerknąłem na Paula. Siedział nieruchomo z oczami pełnymi łez, łapczywie chłonąc moje słowa i pożądliwie czekając na więcej. Wreszcie, wreszcie się spotkaliśmy. Wreszcie mogłem mu coś zaofiarować. Mogłem zaświadczyć o czymś, co było dla niego nadzwyczaj ważne. Ja – i tylko ja – mogłem potwierdzić, że sławny człowiek uznał Paula Andrewsa za osobę ważną. Ten sławny człowiek umarł jednak dawno temu i osobowość Paula stała się zbyt krucha, by dźwigać ten fakt w pojedynkę. Potrzebował na świadka kogoś znaczącego i to mnie wybrał do tej roli. Tak, nie miałem już żadnej wątpliwości. Miało to wytłumaczenie coś z prawdy.
Teraz trzeba było wyrazić te myśli w taki sposób, by miało to wartość dla Paula. Kiedy wspomniałem wszystkie moje kolejne domysły i uświadomiłem sobie, jak mało czasu nam zostało, zawahałem się, od czego zacząć, i w końcu zacząłem od sprawy najoczywistszej:
– Paul, w waszej korespondencji najmocniej uderzyła mnie intensywność i subtelność więzi między tobą a profesorem Muellerem. To przypominało głęboką miłość. Jego śmierć musiała być dla ciebie okropnym przeżyciem. Zastanawiam się, czy ta bolesna utrata wciąż cię nie drąży i czy nie dlatego właśnie szukałeś pomocy. Co o tym sądzisz?
Paul nie odpowiedział. Wyciągnął tylko rękę po manuskrypt, więc podałem mu go. Otworzył teczkę, schował segregator z korespondencją i zaciągnął zamek błyskawiczny.
– Paul, czy mam rację?
– Prosiłem o konsultację, ponieważ jej potrzebowałem. Odbyliśmy ją i dostałem dokładnie to, o co mi chodziło. Pomogłeś mi, bardzo mi pomogłeś. Nie mogłem oczekiwać więcej. Dziękuję.
– Jeszcze chwilkę, Paul, zanim wyjdziesz. Zawsze przywiązywałem wagę do tego, by zrozumieć, co ludziom pomaga. Czy mógłbyś krótko wyjaśnić, co właściwie ode mnie uzyskałeś? Sądzę, że lepsze sprecyzowanie tego dobrze ci posłuży w przyszłości, a może się przydać także mnie i innym moim pacjentom.
– Szkoda, że muszę cię zostawić z tyloma niedopowiedzeniami, ale obawiam się, że nasz czas się skończył.
Zachwiał się, próbując wstać. Złapałem go za łokieć, by pomóc mu odzyskać równowagę. Wyprostował się, uścisnął mi dłoń i energicznym krokiem wymaszerował z gabinetu.
2
Charles, przystojny menedżer, miał solidne podstawy kariery: otrzymał dobre wykształcenie w Andover, na Harvardzie, wreszcie w Harvard Business School; jego dziadek i ojciec odnosili sukcesy w bankowości, a matka stała na czele rady nadzorczej doskonałego żeńskiego college’u. Znakomicie wyglądała też jego bieżąca sytuacja: posiadłość w San Francisco z rozległym widokiem od mostu Golden Gate po Bay Bridge, kochająca żona z dobrego domu, sześciocyfrowe zarobki i jaguar XKE convertible. Wszystko to w wieku trzydziestu siedmiu lat.
Nie najlepiej natomiast było z nim wewnątrz. Pełen zwątpienia w siebie i wyrzutów sumienia, pocił się ze strachu, ilekroć zobaczył na autostradzie radiowóz policyjny. „Samoistne poczucie winy szukające sobie odpowiedniego grzechu – to cały ja” – żartował. Co więcej, jego sny były nieodmiennie bolesne: widział w nich siebie pokrytego wielkimi, krwawiącymi ranami, uwięzionego w celi lub w jaskini. Był w nich wyrzutkiem społeczeństwa, prostakiem, przestępcą, oszustem. Nawet jednak jeśli poniżał samego siebie w snach, jego specyficzne poczucie humoru przebijało się na wierzch.
– Czekałem w grupie osób starających się o rolę w filmie – opowiadał mi swój sen podczas jednej z pierwszych sesji. – Kiedy przyszła moja kolej, odegrałem zadaną partię bez zarzutu. Reżyser wywołał mnie z powrotem z poczekalni i pochwalił. Potem spytał o moje poprzednie role i przyznałem się, że nigdy wcześniej nie grałem w filmie. Uderzył dłońmi w stół, wstał i wyszedł z pokoju, wykrzykując: „Nie jest pan żadnym aktorem, udaje pan tylko aktora!”. Ruszyłem za nim, wołając: „Jeśli ktoś umie udawać aktora, to jest aktorem”. On jednak był już daleko. Krzyczałem na całe gardło: „Aktorzy udają ludzi! To ich zajęcie!”. Nic to nie pomogło. Reżyser zniknął i zostałem sam.
Wyglądało na to, że jego brak pewności siebie jest trwały i żadne oznaki powodzenia nie mają na niego wpływu. Wszelkie pozytywne sygnały – osiągnięcia zawodowe, awanse, dowody miłości ze strony żony i dzieci, życzliwość przyjaciół – spływały po nim jak woda po kaczce. Chociaż nawiązałem z nim – we własnej ocenie – dobrą relację roboczą, on wciąż trwał w przekonaniu, że jestem nim znudzony lub zniecierpliwiony. Pewnego razu stwierdziłem mimochodem, że jest rozrzutny, i ta uwaga tak go poruszyła, że wielokrotnie nawiązywał do niej podczas kolejnych sesji. Po wielu godzinach poszukiwania źródeł jego pogardy dla siebie, po rozpatrzeniu wszystkich typowych ewentualności, takich jak mierne wyniki w testach IQ i SAT, prześladowanie przez kolegów w szkole podstawowej, wstydliwy trądzik młodzieńczy, lęk przed tańcem z dziewczyną, przedwczesne ejakulacje, zbyt mały rozmiar penisa, dotarliśmy wreszcie do pierwotnej przyczyny zła.
– Wszystko to zaczęło się – powiedział mi Charles – pewnego ranka, kiedy miałem osiem lat. Mój ojciec, żeglarz olimpijczyk, wyruszył w pochmurną, wietrzną pogodę na codzienny rejsik niewielkim jachtem po Bar Harbor w stanie Maine i już nie wrócił. Ten dzień mocno zapisał się w mojej pamięci: okropny niepokój rodziny, narastający sztorm, matka nieustannie krążąca nerwowo po domu, telefony do przyjaciół i straży przybrzeżnej, wpatrywanie się w telefon na kuchennym stole nakrytym wzorzystym czerwonym obrusem, coraz większy strach, gdy zbliżał się zmierzch, a wiatr wciąż wył za oknem. A najgorszy ze wszystkiego był szloch mojej matki, gdy nazajutrz z samego rana zadzwonili ze straży z wiadomością, że znaleziono jego łódź pływającą do góry dnem. Ciało ojca nigdy nie zostało odnalezione.
Łzy płynęły strumieniami po policzkach Charlesa, jego głos drżał od emocji, jakby wypadek zdarzył się wczoraj, a nie dwadzieścia osiem lat temu.
– To był koniec dobrych czasów, koniec ciepłych, niedźwiedzich objęć ojca, koniec naszych gier w rzucanie podkową, chińczyka i monopol. Chyba uświadomiłem sobie wtedy, że nic już nie będzie nigdy takie samo.
Matka Charlesa przeżyła w żałobie resztę życia i nie pojawił się – nawet na horyzoncie – nikt, kto mógłby zastąpić jego ojca. W pewnym sensie Charles stał się ojcem dla samego siebie. Owszem, samodzielność ma swoje dobre strony: autokreacja może bardzo dodawać pewności siebie. Ale wiąże się też z samotnością, często w środku nocy Charles tęsknił za ciepłem ogniska domowego, które wygasło tak dawno temu.
Rok wcześniej, podczas imprezy dobroczynnej, Charles poznał Jamesa Perry’ego, przedsiębiorcę z branży high-tech. Zaprzyjaźnili się i po kilku spotkaniach James zaproponował mu atrakcyjne stanowisko kierownicze w nowo tworzonej firmie. Starszy od Charlesa o dwadzieścia lat, był właścicielem jednego ze złotych jabłek Doliny Krzemowej. I chociaż zgromadził ogromną fortunę, nie potrafił – jak sam mówił – wyjść z gry, wciąż więc angażował się w nowe przedsięwzięcia. Ich stosunki były złożone – z jednej strony przyjaciele, z drugiej pracodawca i pracownik, mentor i jego protegowany – Charles i James łączyli to jednak z wdziękiem. Ich praca wymagała częstych podróży, ale kiedy obaj byli akurat w mieście, nigdy nie zapominali o wieczornym spotkaniu z drinkami i długimi rozmowami. Mówili ze sobą o wszystkim: o firmie, konkurencji, nowych produktach, problemach z personelem, swoich rodzinach, inwestycjach, nowych filmach, planach wakacyjnych – o wszystkim, co im chodziło po głowie. Charles uwielbiał te intymne rozmowy.
Charles zwrócił się do mnie właśnie wkrótce po tym, jak poznał Jamesa. Choć mogło się to wydawać paradoksem, że szuka pomocy terapeuty w tym błogim okresie, gdy znalazł opiekuna i mentora, wyjaśnienie było jak na dłoni. Ojcowska opieka, którą zapewnił mu James, przywołała z pamięci Charlesa wspomnienie śmierci ojca i odświeżyła poczucie utraty.
W czwartym miesiącu terapii Charles zadzwonił do mnie i zażądał natychmiastowego spotkania. Wszedł do mojego gabinetu blady na twarzy. Wlokąc się do fotela i siadając, zdołał wykrztusić tylko trzy słowa: „On nie żyje”.
– Charles, co się stało?
– James umarł. Rozległy zawał. Natychmiastowa śmierć. Wdowa powiedziała mi, że była na obiedzie ze swoim personelem i po powrocie do domu znalazła go leżącego w fotelu w salonie. Boże, przecież on nigdy nie chorował! Kto mógł się spodziewać?
– Straszne. To musi być dla ciebie potworny wstrząs.
– Tego się nie da opisać, brakuje mi słów. To był taki porządny człowiek, taki dobry dla mnie. Takie miałem szczęście, że go poznałem. Wiedziałem! Wiedziałem, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby miało trwać! Człowieku, jak mi żal jego żony i dzieci!
– A ja współczuję tobie.
W następnych dniach spotykaliśmy się po dwa lub trzy razy w tygodniu. Charles nie mógł pracować, źle sypiał i często płakał podczas sesji. Wciąż od nowa wyrażał swój szacunek dla Perry’ego i głęboką wdzięczność za spędzony z nim czas. Ból dawno poniesionych strat wypłynął na wierzch, nie tylko z powodu śmierci ojca, lecz także matki, która zmarła trzy lata i jeden miesiąc wcześniej. Wspominał również Michaela, przyjaciela z dzieciństwa, który umarł w siódmej klasie, oraz Cliffa, opiekuna z letniego obozu, którego zabił pęknięty tętniak. Wciąż mówił o szoku.
– Zastanówmy się nad twoim szokiem – zaproponowałem. – Co się składa na szok?
– Czyjaś śmierć jest zawsze szokiem.
– Pójdź dalej. Opowiedz mi o tym.
– Przecież to oczywiste.
– Ale spróbuj ująć to w słowa.
– Trach – i życie skończone. Tak jak w tym przypadku. Nie ma się gdzie przed tym schować, nie ma bezpiecznego miejsca. Ulotność… Życie jest ulotne… wiem o tym… Każdy wie. Ale nigdy o tym wiele nie myślałem. Nie chciałem o tym myśleć. Dopiero śmierć Jamesa zmusiła mnie do tego. Zmusza mnie cały czas. Był starszy ode mnie i wiedziałem, że umrze wcześniej. Po prostu jestem teraz zmuszony stawić czoło tym sprawom.
– Powiedz coś więcej. Jakim sprawom?
– Chodzi o moje własne życie. O to, że ja też umrę. O nieuchronność śmierci. O to, że będę kiedyś martwy. Ta myśl, że będę kiedyś martwy, uczepiła się jakoś mojego umysłu. Och, zazdroszczę znajomym, którzy są katolikami i wierzą w życie pozagrobowe. Gdybym ja mógł to kupić. – Zrobił głęboki wdech i spojrzał na mnie. – Właśnie o tym ciągle myślę. I oczywiście dochodzi do tego masa pytań o to, co naprawdę jest ważne.
– Opowiedz mi o tym.
– Mam poczucie, że to bez sensu spędzać całe życie w pracy i zarabiać więcej pieniędzy, niż mi potrzeba. Mam teraz wszystkiego dosyć, a ciągle zasuwam. Całkiem jak James. Robi mi się smutno, gdy myślę o swoim minionym życiu. Mogłem być lepszym mężem, lepszym ojcem. Dzięki Bogu mam jeszcze trochę czasu.
„Dzięki Bogu mam jeszcze trochę czasu”. Ucieszyła mnie ta myśl. Znałem wielu ludzi, którzy potrafili zareagować na żałobę w taki właśnie pozytywny sposób. Konfrontacja z brutalnymi realiami obudziła ich i posłużyła za katalizator zasadniczych życiowych zmian. Wyglądało na to, że może się to zdarzyć także z Charlesem, i miałem nadzieję, że pomogę mu w obraniu tego kierunku.
Jednak jakieś trzy tygodnie po śmierci Jamesa Perry’ego Charles wpadł do mojego gabinetu w stanie silnego wzburzenia. Oddech miał przyspieszony; żeby się uspokoić, położył rękę na piersi i zrobił głęboki wydech, po czym powoli zagłębił się w fotelu.
– Strasznie się cieszę, że mogliśmy się dzisiaj spotkać. Gdybyśmy nie mieli tej sesji w harmonogramie, pewnie dzwoniłbym wczoraj wieczorem. Właśnie przeżyłem jeden z najcięższych wstrząsów mojego życia.
– Co się stało?
– Margot Perry, wdowa po Jamesie, zadzwoniła wczoraj i poprosiła, żebym przyszedł, bo musi o czymś ze mną porozmawiać. Odwiedziłem ją wieczorem i… No dobrze, przejdę od razu do sedna sprawy. Oto co mi powiedziała: „Nie chciałam ci tego mówić, Charles, ale już zbyt wiele osób o tym wie i wolę, żebyś usłyszał to ode mnie, a nie od kogoś postronnego. James nie umarł na zawał. Popełnił samobójstwo”. Wciąż nie mogę dojść do siebie. Świat stanął na głowie.
– Potworne! Opowiedz mi o wszystkim, co się w tobie dzieje.
– Za wiele tego. Huragan emocji. Trudno to uchwycić.
– Zacznij od czegokolwiek.
– No dobrze. Jedna z pierwszych rzeczy, które przemknęły mi przez głowę, to było to, że jeśli on popełnił samobójstwo, to równie dobrze ja mógłbym zrobić to samo. Nie potrafię tego dokładniej wyjaśnić, chyba tylko w ten sposób, że znałem go tak dobrze, byliśmy sobie tak bliscy, on był podobny do mnie, a ja do niego i jeśli on mógł się zabić, to ja też bym mógł. Śmierć, samobójstwo: to już dla mnie nie jest abstrakcja. To coś realnego. I dlaczego? Dlaczego się zabił? Nigdy tego nie zrozumiem. Jego żona też nie ma pojęcia albo nie chce powiedzieć. Powiedziała, że to było dla niej całkowitym zaskoczeniem. Muszę się pogodzić z tym, że nigdy się nie dowiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Fragmenty ksiąg: IV, VII i VIII Rozmyślań. Ostatnia maksyma w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od redaktora). [wróć]