Istoty ulotne. Opowieści psychoterapeutyczne - Irvin D. Yalom - ebook

Istoty ulotne. Opowieści psychoterapeutyczne ebook

Irvin D. Yalom

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Na niniejszy zbiór złożyło się dziesięć poruszających opowieści o ludzkich losach i sile psychoterapii. Wybitny psychiatra Irvin D. Yalom odkrywa przed czytelnikiem pilnie skrywane tajemnice, lęki i humor, które są nieodłączną częścią nie tylko pracy terapeutycznej, ale także samego życia. U kresu długiej i błyskotliwej kariery, przywołuje zawodowe doświadczenia, zarówno ostatnie, jak i dawno minione, by zmierzyć się z dwoma największymi wyzwaniami, którym musi stawić czoło każdy człowiek: jak w wartościowy sposób przeżyć życie i jak radzić sobie z perspektywą jego nieuchronnego końca.

Rozważając dylematy swoich pacjentów, Yalom nie tylko daje nam wgląd w ich osobiste pragnienia i motywacje, lecz także opowiada o wysiłkach, jakie musi podejmować, by pogodzić własne życie emocjonalne z wymaganiami, jakie stawia przed nim zawód terapeuty. Dzięki pokorze i empatii lekarza oraz mistrzowskiej narracji doświadczonego literata pokazuje, że proces psychoterapii może należeć do najbardziej poruszających wydarzeń w życiu człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 230

Oceny
4,6 (333 oceny)
236
79
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tarocistka7

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościowa, dla każdego kto ma odwagę zajrzeć do swojego wnętrza.
30
SylweczkaZ

Nie oderwiesz się od lektury

To moja pierwsza książka tego autora i jestem zachwycona. Cudowne historie, które rozgrywają się w gabinecie terapeuty
30
tomek220

Nie oderwiesz się od lektury

"To relacja uzdrawia". Piękna i mądra książka. Przy okazji można dowiedzieć się jak może pomóc psychoterapia.
10
MagdalenaTyszka

Całkiem niezła

Książka przedstawia 10 historii, a każda z nich dotyczy innego pacjenta oraz wycinka z jego terapii u dr Yaloma. Z historii można z pewnością wyciągnąć coś dla siebie, jednak przyznam szczerze, że liczyłam na wyraźniejsze i bardziej uniwersalne przesłania z nich płynące. Nie do końca przemawia do mnie również mocno egzystencjonalne podejście dr Yaloma do terapii i tłumaczenie większości problemów lękiem przed śmiercią. Mimo to książkę czyta się dość lekko i szybko. Może ona być ciekawa dla osób zainteresowanych psychoterapią, pokazując jak ona wygląda od strony terapeuty.
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
00

Popularność




Przedmowa do wydania amerykańskiego

Publi­ka­cja książki Kat miło­ści w 1989 roku zapew­niła Irvi­nowi Yalo­mowi pozy­cję czo­ło­wego autora z dzie­dziny psy­cho­te­ra­pii końca XX wieku i pocią­gnęła za sobą cały legion podob­nych tomów trak­tu­ją­cych o rela­cjach mię­dzy pacjen­tem a tera­peutą. W porów­na­niu z dzie­łem Yaloma więk­szość tych opo­wie­ści zdra­dzała jed­nak nie­do­sta­tek powagi lub humoru, albo jed­nego i dru­giego. Były prze­sy­cone sen­ty­men­ta­li­zmem, podob­nie jak psy­cho­ana­liza prze­sy­cona jest nad­mia­rem meta­for i absur­dal­nych mitów, i więk­szość z nich, jeśli nie wszyst­kie, ode­szła szybko w nie­pa­mięć. Kat miło­ści wytrzy­mał nato­miast próbę czasu – sprze­dano dotąd kil­ka­set tysięcy egzem­pla­rzy – po czę­ści dzięki temu, że autor unik­nął obu tych nie­bez­pie­czeństw. Waż­niej­sze jest oczy­wi­ście, w jaki spo­sób to osią­gnął: uni­ka­jąc ckli­wo­ści i tanich efek­tów, potrafi być zabawny, nawet rubaszny, ale czę­sto szo­kuje bez­par­do­nową szcze­ro­ścią, gdy dotyka kwe­stii osta­tecz­nego prze­zna­cze­nia czło­wieka – fak­tów, które więk­szość z nas sta­ran­nie wypiera ze świa­do­mo­ści.

Owe fakty, w naj­krót­szym uję­ciu, spro­wa­dzają się do tego, że wszy­scy musimy umrzeć, a póki żyjemy, świat w żaden spo­sób nie nada naszemu życiu istot­nego zna­cze­nia. Yalom zmaga się z tą rze­czy­wi­sto­ścią od ponad pół wieku i Istoty ulotne – książka, którą wła­śnie trzy­mają Pań­stwo w ręku – to poru­sza­jący testa­ment tych dłu­gich lat pracy. Zawiera fascy­nu­jące histo­rie kobiet i męż­czyzn, któ­rzy zwró­cili się do Yaloma po pomoc, czę­sto nie uświa­da­mia­jąc sobie nawet, że wła­śnie w tych spra­wach jej potrze­bują. Pery­pe­tie tych ludzi wydają się nam zara­zem zna­jome i nie­zwy­kłe. Mogłyby to być opo­wia­da­nia o każ­dym z nas, widzia­nym oczami mądrego i peł­nego empa­tii słu­cha­cza. Ni­gdy nie koń­czą się osta­tecz­nym roz­wią­za­niem pro­ble­mów egzy­sten­cjal­nych. Wszystko, co osią­gają pacjenci, a wraz z nimi i sam Yalom, to przy­po­mnie­nie, że muszą umrzeć. Z histo­rii tych pły­nie jed­nak nauka, że tylko poprzez oswo­je­nie się z ideą śmierci możemy zyskać siłę, by uczy­nić naszą egzy­sten­cję nie tylko moż­liwą do znie­sie­nia, lecz także pełną zna­cze­nia, a nawet rado­ści.

Nie sądzę, by za dwa­dzie­ścia pięć lat jakiś inny ja miał pisać list prze­wodni do kolej­nego tomu opo­wia­dań Irva Yaloma. Nie dla­tego, że autora nie będzie już wśród żywych, lecz dla­tego, że umrę ja sam, który też jestem istotą ulotną. Wszy­scy nimi jeste­śmy. Czy­tajmy więc tę książkę i uczmy się z niej.

T.J. Kel­le­her

redak­tor naczelny Basic Books

Dla Mari­lyn,

mojej żony od sześć­dzie­się­ciu lat,

a wciąż zbyt krótko

Każdy z nas jest czymś ulot­nym; i ten, który pamięta,

i ten, któ­rego pamię­tają. Wszystko jest nie­trwałe, i pamięć,

i przed­miot pamięci. Nie­długi czas, gdy o wszyst­kim

zapo­mnisz; nie­długi czas, gdy wszy­scy zapo­mną o tobie.

W krót­kim cza­sie nie będziesz nikim ni­gdzie1.

Marek Aure­liusz, Roz­my­śla­nia

1

Pokrętne lekarstwo

Panie Dok­to­rze Yalom, chciał­bym pro­sić o kon­sul­ta­cję. Czy­ta­łem Pana powieść „Kiedy Nie­tz­sche szlo­chał” i był­bym szczę­śliwy, gdyby zechciał Pan przy­jąć kolegę pisa­rza, który cierpi na nie­moc twór­czą.

Paul Andrews

Bez wąt­pie­nia Paul Andrews spo­dzie­wał się, że taki mail wzbu­dzi moje zain­te­re­so­wa­nie. I nie prze­li­czył się: ni­gdy w życiu nie spła­wił­bym kolegi pisa­rza. A co do nie­mocy twór­czej – jestem szczę­śliwy, że mnie samego ni­gdy ona nie nawie­dziła, więc tym bar­dziej pra­gną­łem pomóc mu się od niej uwol­nić. Dzie­sięć dni póź­niej Paul przy­je­chał na wizytę. Zasko­czyła mnie jego apa­ry­cja. Z jakie­goś powodu ocze­ki­wa­łem umę­czo­nego, ale peł­nego życia męż­czy­zny w śred­nim wieku, a do mojego gabi­netu wszedł zasu­szony sta­ru­szek, tak przy­gar­biony, że wyglą­dało to, jakby szu­kał cze­goś na pod­ło­dze. Gdy drep­tał powoli przez przed­po­kój, zasta­na­wia­łem się, jak mu się udało wspiąć do mojego domu na szczy­cie Rus­sian Hill. Sły­sząc nie­omal, jak skrzy­pią jego nogi w sta­wach, prze­ją­łem od niego solid­nie wypchaną teczkę i pod­trzy­mu­jąc za ramię, dopro­wa­dzi­łem go do fotela.

– Dzięki, dzięki, młody czło­wieku. Ile ma pan lat?

– Osiem­dzie­siąt – odpo­wie­dzia­łem.

– Ach, żeby tak mieć znowu osiem­dzie­siątkę…

– A pan? Ile pan ma lat?

– Osiem­dzie­siąt cztery. Tak, mówię prawdę, osiem­dzie­siąt cztery. Wiem, że trudno panu uwie­rzyć. Więk­szość ludzi sądzi, że mam trzy­dzie­ści parę.

Przyj­rza­łem się mu uważ­nie i na moment nasze oczy się spo­tkały. Urze­kło mnie jego figlarne spoj­rze­nie i ślad uśmie­chu na ustach. Gdy tak sie­dzie­li­śmy przez kilka chwil w mil­cze­niu, przy­pa­tru­jąc się sobie wza­jem­nie, mia­łem uczu­cie, że grze­jemy się w pro­mie­niach daw­nego kole­żeń­stwa, niczym dwóch podróż­nych na statku, któ­rzy pew­nej chłod­nej, mgli­stej nocy wdali się w roz­mowę, spa­ce­ru­jąc po pokła­dzie, i odkry­wają, że wycho­wali się na tej samej ulicy. Od razu wie­dzie­li­śmy o sobie wiele: nasi rodzice prze­żyli Wielki Kry­zys, obaj byli­śmy świad­kami legen­dar­nych poje­dyn­ków pomię­dzy DiMag­gio i Tedem Wil­liam­sem, pamię­ta­li­śmy kartki na masło i na paliwo, pamię­ta­li­śmy Dzień Zwy­cię­stwa, czy­ta­li­śmy Grona gniewu Ste­in­becka i Dzień sądu Far­rella. Nie musie­li­śmy o tym mówić – wszystko to było naszym wspól­nym udzia­łem i czu­li­śmy, że mocno nas to łączy. Ale trzeba się było wziąć do roboty.

– A więc, Paul, jeśli możemy sobie mówić po imie­niu…

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął.

– Wiem o tobie tylko to, co napi­sa­łeś w krót­kim mailu. Że też jesteś pisa­rzem, że czy­ta­łeś moją powieść o Nie­tz­schem i że cier­pisz na nie­moc twór­czą.

– Tak, i potrze­buję jed­no­ra­zo­wej kon­sul­ta­cji, to wszystko. Mam skromne dochody i na wię­cej nie mogę sobie pozwo­lić.

– Zro­bię, co będę mógł. Zacznijmy więc od razu i posta­rajmy się stresz­czać. Powiedz mi wszystko, co powi­nie­nem wie­dzieć o two­jej przy­pa­dło­ści.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, pozwolę sobie na tro­chę oso­bi­stych wspo­mnień.

– Dosko­nale.

– Muszę się cof­nąć do cza­sów stu­denc­kich. Stu­dio­wa­łem filo­zo­fię w Prin­ce­ton i pisa­łem pracę dok­tor­ską na temat sprzecz­no­ści pomię­dzy deter­mi­ni­zmem Nie­tz­schego a jego wezwa­niem do samo­do­sko­na­le­nia. Nie mogłem jed­nak jej ukoń­czyć. Roz­pra­szały mnie takie sprawy jak roz­le­gła kore­spon­den­cja Nie­tz­schego, zwłasz­cza listy do przy­ja­ciół i kole­gów po pió­rze w rodzaju Strind­berga. Stop­niowo stra­ci­łem zupeł­nie zain­te­re­so­wa­nie jego filo­zo­fią i ceni­łem go głów­nie jako arty­stę. Doszło do tego, że widzia­łem w Nie­tz­schem poetę o naj­do­no­śniej­szym gło­sie w histo­rii, gło­sie, któ­rego siła prze­ro­sła wła­sne idee. Wkrótce nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak zmie­nić wydział i robić dok­to­rat z lite­ra­tury, a nie z filo­zo­fii. Lata mijały, moje bada­nia posu­wały się do przodu pomyśl­nie, ale zwy­czaj­nie nie byłem w sta­nie nic napi­sać. W końcu dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że arty­stę może uka­zać światu tylko inny arty­sta. Porzu­ci­łem prze­wód dok­tor­ski i posta­no­wi­łem w zamian napi­sać powieść o Nie­tz­schem. Lecz wszyst­kie te zmiany kie­runku pracy nie pozwo­liły prze­ła­mać ani oszu­kać nie­mocy twór­czej. Pozo­sta­wała twarda i nie­wzru­szona niczym gra­ni­towa skała. Nie posu­wa­łem się ani o krok do przodu. I tak to się cią­gnie do dzi­siaj.

Byłem oszo­ło­miony. Paul miał osiem­dzie­siąt cztery lata. Pracę nad dok­to­ra­tem musiał roz­po­cząć, mając dwa­dzie­ścia kilka lat, sześć­dzie­siąt lat temu. Sły­sza­łem nie­raz o wiecz­nych stu­den­tach, ale sześć­dzie­siąt lat? Jego życie sta­nęło w miej­scu na ponad pół wieku? Nie, mia­łem nadzieję, że nie. To nie­moż­liwe.

– Paul, powiedz coś o swoim życiu od czasu stu­diów.

– Nie­wiele tu jest do powie­dze­nia. Oczy­wi­ście w końcu wła­dze uni­wer­sy­tetu uznały, że moje stu­dia za długo trwają. Ode­brali mi sta­tus stu­denta. Ale książki stały się czę­ścią mojego krwio­biegu i ni­gdy się już od nich nie odda­la­łem. Przy­ją­łem posadę biblio­te­ka­rza na uni­wer­sy­te­cie sta­no­wym i sie­dzia­łem tam aż do eme­ry­tury, przez wszyst­kie te lata pró­bu­jąc pisać. Bez powo­dze­nia. To wszystko. To całe moje życie. Kropka.

– Powiedz coś wię­cej. A twoja rodzina? A ludzie, wśród któ­rych się obra­ca­łeś?

Paul wyda­wał się znie­cier­pli­wiony. Wyre­cy­to­wał ury­wa­nymi zda­niami:

– Żad­nego rodzeń­stwa. Dwa razy się żeni­łem. Dwa razy roz­wio­dłem. Szczę­śli­wie były to krót­kie mał­żeń­stwa. Dzięki Bogu bez dzieci.

„Zaczyna to wyglą­dać bar­dzo dziw­nie” – pomy­śla­łem. „Taki był przy­stępny na początku, a teraz jakby sta­rał się mak­sy­mal­nie ogra­ni­czyć ilość udzie­la­nych mi infor­ma­cji. Co się dzieje?”

Naci­ska­łem dalej:

– Pla­no­wa­łeś napi­sa­nie powie­ści o Nie­tz­schem, a w mailu wspo­mnia­łeś, że prze­czy­ta­łeś moją powieść o nim. Czy mógł­byś to jakoś roz­wi­nąć?

– Nie rozu­miem pyta­nia.

– Jakie uczu­cia wzbu­dziła w tobie moja książka?

– Na początku akcja roz­wija się tro­chę za wolno, ale potem nabiera tempa. Pomimo sztyw­nego języka i sztucz­nych, pre­ten­sjo­nal­nych dia­lo­gów trzeba ogól­nie powie­dzieć, że to cał­kiem zaj­mu­jąca lek­tura.

– Nie, nie. Cho­dzi mi o twoją reak­cję na fakt, że uka­zuje się powieść o Nie­tz­schem, pod­czas gdy ty sam usi­ło­wa­łeś taką napi­sać. Musiało cię to jakoś poru­szyć.

Paul potrzą­snął głową, jakby nie życzył sobie, by mu się narzu­cano z takimi pyta­niami. Nie wie­dząc, co mógł­bym jesz­cze zro­bić, cią­gną­łem dalej:

– Powiedz, jak do mnie tra­fi­łeś. Czy to moja powieść była powo­dem, dla któ­rego wybra­łeś wła­śnie mnie?

– No, jaki­kol­wiek był powód, jestem tu prze­cież.

„Robi się coraz dziw­niej” – pomy­śla­łem. Ale jeśli mia­łem mu udzie­lić war­to­ścio­wej porady, musia­łem koniecz­nie dowie­dzieć się o nim wię­cej. Ucie­kłem się do sta­rego, nie­za­wod­nego chwytu, pyta­nia, które zwy­kle owo­cuje bogatą infor­ma­cją.

– Muszę wie­dzieć o tobie wię­cej, Paul. Jestem pewien, że bar­dzo by nam to pomo­gło w pracy, gdy­byś zechciał opi­sać mi szcze­gó­łowo cały jeden dzień z two­jego życia. Weź choćby jakiś dzień z tego tygo­dnia i zacznij od momentu, kiedy obu­dzi­łeś się rano.

Pra­wie zawsze zadaję to pyta­nie pod­czas sesji, gdyż pozwala zdo­być bez­cenną wie­dzę o wielu aspek­tach życia pacjenta – o jego snach, spo­so­bie odży­wia­nia, try­bie pracy, ale przede wszyst­kim o ludziach obec­nych w jego życiu.

Wyraź­nie nie podzie­la­jąc mojego badaw­czego entu­zja­zmu, Paul znowu tylko potrzą­snął głową, jakby prze­kre­ślał moją prośbę.

– Musimy omó­wić coś waż­niej­szego. Przez wiele lat pro­wa­dzi­łem kore­spon­den­cję z moim daw­nym pro­mo­to­rem, pro­fe­so­rem Claude’em Muel­le­rem. Czy­ta­łeś jego pracę?

– Ow­szem, dobrze znam jego bio­gra­fię Nie­tz­schego. To świetna rzecz.

– Dobrze, bar­dzo dobrze. Ogrom­nie się cie­szę, że tak uwa­żasz. – Paul się­gnął do swo­jej teczki i wydo­był opa­sły segre­ga­tor. – No więc przy­nio­słem ze sobą tę kore­spon­den­cję i chciał­bym, żebyś ją prze­czy­tał.

– Kiedy? Teraz?

– Tak, nie mamy nic waż­niej­szego do zro­bie­nia pod­czas tej sesji.

Zer­k­ną­łem na zega­rek.

– Ale prze­cież to ma być tylko jedna sesja, a prze­czy­ta­nie tego zaj­mie godzinę lub dwie. O wiele waż­niej­sze jest, żeby­śmy…

– Dok­to­rze Yalom, pro­szę mi wie­rzyć, ja wiem, czego mi potrzeba. Zacznij czy­tać. Pro­szę.

Byłem zdez­o­rien­to­wany. „Co robić? On jest cał­ko­wi­cie zde­ter­mi­no­wany. Zwró­ci­łem mu uwagę na ogra­ni­cze­nia cza­sowe i zdaje sobie sprawę, że stać go tylko na tę jedną sesję. Z dru­giej strony może jed­nak Paul wie, co robi. Może uważa, że ta kore­spon­den­cja zawiera wszyst­kie infor­ma­cje, jakich potrze­buję. Tak, tak, gdy się nad tym dłu­żej zasta­na­wiam, rośnie we mnie prze­ko­na­nie, że o to wła­śnie cho­dzi”.

– Paul, czy dobrze myślę, że twoim zda­niem ta kore­spon­den­cja zawiera całą nie­zbędną wie­dzę o tobie?

– Jeśli potrze­bu­jesz tego zało­że­nia, by zacząć czy­tać, to moja odpo­wiedź brzmi: tak.

„Nie­sa­mo­wite. Roz­mowa o spra­wach intym­nych to mój zawód, moje wła­sne tery­to­rium. Zawsze czu­łem się na tym grun­cie pew­nie, a jed­nak tym razem wszystko idzie na opak, nic nie trzyma się kupy. A poza tym ta godzina należy do niego. Płaci mi za mój czas”. Czu­łem się nieco sko­ło­wany, ale ustą­pi­łem i wycią­gną­łem rękę po manu­skrypt, który mi pod­su­wał.

Prze­ka­zu­jąc mi opa­sły, spięty trzema meta­lo­wymi kół­kami segre­ga­tor, Paul powie­dział, że kore­spon­den­cja trwała ponad czter­dzie­ści pięć lat i urwała się dopiero wraz ze śmier­cią pro­fe­sora Muel­lera w 2002 roku. Zaczą­łem od prze­rzu­ca­nia kar­tek, by wyro­bić sobie ogólny pogląd na sprawę. Rzu­cała się w oczy wielka sta­ran­ność. Wyglą­dało na to, że Paul zacho­wy­wał, opi­sy­wał i opa­try­wał datą wszystko, co prze­pły­wało mię­dzy nimi, zarówno krót­kie, przy­pad­kowe notatki, jak i roz­bu­do­wane listy z poważ­nymi roz­wa­ża­niami. Pisma pro­fe­sora Muel­lera były schlud­nie pisane na maszy­nie i zakoń­czone drob­nym, bar­dzo ele­ganc­kim pod­pi­sem, listy Paula nato­miast – zarówno star­sze, pisane przez kalkę, jak i póź­niej­sze, odbite na ksero – koń­czyła po pro­stu jedna litera P.

– Pro­szę, zacznij czy­tać. – Paul kiw­nął mi głową.

Prze­czy­ta­łem kilka pierw­szych listów i prze­ko­na­łem się, że była to bar­dzo wykwintna i ujmu­jąca kore­spon­den­cja. Cho­ciaż pro­fe­sor Muel­ler naj­wy­raź­niej miał dla Paula wiele sza­cunku, stro­fo­wał go za zbyt­nie zami­ło­wa­nie do gier słow­nych. Już w pierw­szym liście napi­sał: „Widzę, że jest Pan zako­chany w sło­wach, Andrews. Wręcz tań­czy Pan z nimi walca. Ale słowa to tylko nuty. Melo­dię two­rzą myśli. To myśli nadają struk­turę naszemu życiu”.

„Przy­znaję się do winy” – odpo­wia­dał Paul w kolej­nym liście. „Nie poże­ram i nie tra­wię słów, wolę z nimi tań­czyć. I mam szczerą nadzieję, że zawsze będę popeł­niał ten grzech”. Kilka listów póź­niej, nie bacząc na dzie­lącą ich róż­nicę pozy­cji i pół­wie­kową róż­nicę w latach, porzu­cili for­malne tytuły „Pana” oraz „Pro­fe­sora” i zaczęli zwra­cać się do sie­bie po imie­niu: Paul i Claude.

W kolej­nym liście moje oko padło na zda­nie napi­sane przez Paula: „Zawsze jakoś udaje mi się wpra­wić towa­rzy­stwo w zakło­po­ta­nie”. A więc miał jakieś towa­rzy­stwo. „Przez to – kon­ty­nu­ował Paul – zawsze będę się cie­szył samot­no­ścią. Wiem, że popeł­niam błąd, zakła­da­jąc, że inni podzie­lają moje zami­ło­wa­nie do wiel­kich słów. Wiem, że narzu­cam im moje pasje. Nie wyobra­żasz sobie nawet, jak szybko ci wszy­scy goście zmy­wają się, kiedy pró­buję się do nich zbli­żyć”. „To coś istot­nego” – pomy­śla­łem. „«Cie­szyć się samot­no­ścią» to zwrot łagodny i poetyczny w tonie, ale w isto­cie Paul jest chyba bar­dzo samot­nym sta­rym czło­wie­kiem”.

A następ­nie, jesz­cze parę listów póź­niej, przy­szła chwila olśnie­nia, gdy tra­fi­łem na ustęp mogący być klu­czem do zro­zu­mie­nia całej tej sur­re­ali­stycz­nej sytu­acji. Paul pisał: „Sam więc widzisz, Claude, że nie pozo­stało mi nic innego, jak szu­kać naj­żyw­szego i naj­szla­chet­niej­szego umy­słu, jaki potra­fię zna­leźć. Potrze­buję umy­słu, który doceni moją wraż­li­wość, moją miłość do poezji, umy­słu dość ostrego i zuchwa­łego, by pod­jąć ze mną dia­log. Czy moje słowa przy­pra­wiają cię o szyb­sze bicie serca, Claude? Potrze­buję żwa­wego part­nera do tego tańca. Czy uczy­nisz mi ten honor?”.

I nagle jak­bym doznał olśnie­nia umy­słu. „Teraz wiem, dla­czego Paul tak się upie­rał, żebym prze­czy­tał jego kore­spon­den­cję. To takie oczy­wi­ste. Jak mogłem to prze­ga­pić. Pro­fe­sor Muel­ler umarł dwa­dzie­ścia lat temu, a Paul poluje na nowego part­nera do tańca! Oto co ma tutaj do rze­czy moja powieść o Nie­tz­schem! Nic dziw­nego, że byłem zdez­o­rien­to­wany. Zda­wało mi się, że go son­duję, a w rze­czywistości on son­do­wał mnie. Tak, to musi być to”.

Wpa­try­wa­łem się w sufit, zasta­na­wia­jąc się, jak wyra­zić doko­nany wła­śnie wgląd, gdy Paul wyrwał mnie z zadumy i wska­zu­jąc na zega­rek, przy­po­mniał:

– Dok­to­rze Yalom, nasz czas ucieka, pro­szę czy­tać dalej.

Posłu­cha­łem go. Listy były urze­ka­jące i z przy­jem­no­ścią zanu­rzy­łem się w nich ponow­nie.

W kilku pierw­szych tuzi­nach dawała się wyraź­nie odczuć rela­cja mię­dzy stu­den­tem i jego mistrzem. Claude czę­sto pod­su­wał kon­kretne zada­nia, na przy­kład: „Paul, chciał­bym, żebyś napi­sał szkic zesta­wia­jący mizo­gi­nię Nie­tz­schego z mizo­gi­nią Strind­berga”. Przy­pusz­cza­łem, że Paul wyko­ny­wał te pole­ce­nia, ale w dal­szej kore­spon­den­cji nie było o nich żad­nych wzmia­nek. Musieli je oma­wiać w bez­po­śred­nich roz­mo­wach. Stop­niowo jed­nak, po pół roku, roz­róż­nie­nie na role nauczy­ciela i ucznia zaczęło się roz­my­wać. Mniej było napo­mknięć o zada­niach do wyko­na­nia, nie­kiedy wręcz trudno byłoby stwier­dzić, kto tu jest nauczy­cie­lem, a kto uczniem. Claude załą­czył kilka swo­ich wła­snych wier­szy z prośbą o opi­nię, a odpo­wie­dzi Paula, gdy nama­wiał Claude’a do wyłą­cze­nia umy­słu i sku­pie­nia się na wewnętrz­nej goni­twie emo­cji, dale­kie były od pochleb­stwa. Z dru­giej strony Claude kry­ty­ko­wał poezję Paula, pisząc, że jest wpraw­dzie pełna pasji, lecz brak w niej zro­zu­mia­łego sensu.

Z każdą wymianą listów ich rela­cje sta­wały się coraz bar­dziej intymne i inten­sywne. Mia­łem uczu­cie, że trzy­mam w dło­niach popioły wiel­kiej miło­ści, być może jedy­nej miło­ści w życiu Paula. „Moż­liwe, że Paul cierpi z powodu ni­gdy nie­prze­ży­tej do końca żałoby. Tak, tak, pew­nie o to cho­dzi. To wła­śnie pró­buje mi powie­dzieć, nakła­nia­jąc mnie do czy­ta­nia tej kore­spon­den­cji z dawno nie­ży­ją­cym czło­wie­kiem”.

W miarę upływu czasu two­rzy­łem kolejne hipo­tezy, ale żadna nie tłu­ma­czyła w pełni tego, co widzia­łem. Im dłu­żej czy­ta­łem, tym bar­dziej mno­żyły się pyta­nia. Dla­czego Paul zwró­cił się do mnie? Dekla­ro­wał, że jego głów­nym pro­ble­mem jest nie­moc twór­cza, dla­czego więc nie oka­zy­wał żad­nego zain­te­re­so­wa­nia, gdy pró­bo­wa­łem drą­żyć to zagad­nie­nie? Dla­czego nie chciał mi zdra­dzić szcze­gó­łów swo­jego życia? I dla­czego tak się upie­rał, żeby­śmy spę­dzili całą sesję na czy­ta­niu tych dawno prze­brzmia­łych listów? Powin­ni­śmy jakoś to upo­rząd­ko­wać. Uzna­łem, że muszę poru­szyć wszyst­kie te sprawy, zanim się roz­sta­niemy.

Potem jed­nak tra­fi­łem na wymianę listów, która dała mi do myśle­nia. „Paul, twoja prze­sadna glo­ry­fi­ka­cja czy­stych doznań pro­wa­dzi cię w nie­bez­piecz­nym kie­runku. Przy­po­mi­nam ci jesz­cze raz o Sokra­te­sie, który prze­strze­gał, że życie bez reflek­sji nie zasłu­guje na to, by je prze­żyć”.

„Dobra robota, Claude” – pochwa­li­łem w myślach. „Sam dokład­nie to samo bym powie­dział. W pełni popie­ram twoje zale­ce­nie, by Paul zasta­no­wił się nad swoim życiem”.

Ale w swoim następ­nym liście Paul repli­ko­wał ostro: „Mając wybór mię­dzy życiem a roz­wa­ża­niem życia, zawsze wybiorę to pierw­sze. Unik­ną­łem cho­roby szu­ka­nia uza­sad­nień i tobie też to zale­cam. Pęd do wyja­śnia­nia wszyst­kiego jest epi­de­mią współ­cze­snej myśli, a głów­nymi jej nosi­cie­lami są tera­peuci: każdy, z któ­rym się zetkną­łem, cier­piał na tę cho­robę, a jest ona zaraź­liwa i uza­leż­nia­jąca. Uza­sad­nie­nia to ilu­zja, miraż, sztuczna kon­struk­cja, usy­pia­jąca koły­sanka. Uza­sad­nie­nie nie jest real­nym bytem. Nazwijmy je tak, jak na to zasłu­guje: tchórz­liwa obrona przed szar­piącą nerwy i rzu­ca­jącą na kolana grozą przy­pad­ko­wo­ści, nija­ko­ści i kapry­śno­ści czy­stej egzy­sten­cji”. Prze­czy­ta­łem ten frag­ment po raz drugi i trzeci. Byłem zbity z tropu. Po gło­wie cho­dziły mi różne pomy­sły do wyko­rzy­sta­nia, ale zawa­ha­łem się. Wie­dzia­łem, że nie ma żad­nych szans na to, by Paul przy­jął moje zapro­sze­nie do tańca.

Ile­kroć na chwilę pod­nio­słem oczy, chwy­ta­łem wbite we mnie spoj­rze­nie Paula, jasno sygna­li­zu­jące, że mam czy­tać dalej. W końcu jed­nak, gdy zoba­czy­łem, że zostało już tylko dzie­sięć minut, zamkną­łem segre­ga­tor i zde­cy­do­wa­nie prze­ją­łem ini­cja­tywę:

– Paul, mamy już nie­wiele czasu, a chciał­bym omó­wić z tobą kilka spraw. Dobi­jamy do końca sesji, a ja mam przy­kre uczu­cie, że w ogóle nie zają­łem się głów­nym pro­ble­mem, który cię do mnie przy­gnał, twoją nie­mocą twór­czą.

– Niczego takiego nie mówi­łem.

– Ale w mailu napi­sa­łeś… o, tutaj, wydru­ko­wa­łem to sobie… – Otwo­rzy­łem teczkę, ale zanim zna­la­złem wła­ściwą kartkę, Paul prze­rwał:

– Pamię­tam swoje słowa: „Chciał­bym pro­sić o kon­sul­ta­cję. Czy­ta­łem pana powieść Kiedy Nie­tz­sche szlo­chał i był­bym szczę­śliwy, gdyby zechciał pan przy­jąć kolegę pisa­rza, który cierpi na nie­moc twór­czą”.

Spoj­rza­łem na niego, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę uśmiech, ale on był zupeł­nie poważny. Rze­czy­wi­ście napi­sał, że cierpi na nie­moc twór­czą, ale prze­cież nie stwier­dził jasno, że to jest wła­śnie powód szu­ka­nia u mnie pomocy. To była pułapka słowna i z tru­dem stłu­mi­łem iry­ta­cję wywo­łaną tym, że dałem się w nią zła­pać.

– Moim zada­niem jest poma­ga­nie ludziom, któ­rzy mają pro­blemy. Na tym polega praca tera­peuty. Więc chyba nie­trudno zro­zu­mieć, dla­czego wycią­gną­łem taki wnio­sek.

– Dosko­nale cię rozu­miem.

– Dobrze, zacznijmy więc od początku. Powiedz, w jaki spo­sób mogę być ci pomocny.

– Co sądzisz o tej kore­spon­den­cji?

– Czy mógł­byś wyra­zić się kon­kret­niej? To by mi pomo­gło w sfor­mu­ło­wa­niu odpo­wie­dzi.

– Jakie­kol­wiek spo­strze­że­nia bar­dzo mi pomogą.

– W porządku. – Otwo­rzy­łem notes i zaczą­łem prze­rzu­cać strony. – Jak wiesz, zdą­ży­łem prze­czy­tać tylko małą część, ale ogól­nie jestem tymi listami zauro­czony, Paul. Błysz­czą inte­li­gen­cją i eru­dy­cją naj­wyż­szej klasy. Ude­rzyła mnie w nich zamiana ról. Na początku byłeś uczniem, a on nauczy­cie­lem. Ale byłeś bar­dzo szcze­gól­nym uczniem i już po kilku mie­sią­cach ten młody stu­dent i sławny pro­fe­sor kore­spon­do­wali jak równy z rów­nym. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że nie­zwy­kle cenił sobie twoje komen­ta­rze i opi­nie. Podzi­wiał twoją prozę, liczył się z twoją kry­tyką jego wła­snych prac. Mogę przy­pusz­czać, że poświę­cał ci wie­lo­krot­nie wię­cej czasu i ener­gii niż prze­cięt­nemu stu­dentowi. I oczy­wi­ście, jeśli wziąć pod uwagę, że kore­spon­den­cja trwała jesz­cze długo po tym, jak prze­sta­łeś być stu­dentem, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że sta­li­ście się dla sie­bie wza­jem­nie nad­zwy­czaj ważni.

Zer­k­ną­łem na Paula. Sie­dział nie­ru­chomo z oczami peł­nymi łez, łap­czy­wie chło­nąc moje słowa i pożą­dli­wie cze­ka­jąc na wię­cej. Wresz­cie, wresz­cie się spo­tka­li­śmy. Wresz­cie mogłem mu coś zaofia­ro­wać. Mogłem zaświad­czyć o czymś, co było dla niego nad­zwy­czaj ważne. Ja – i tylko ja – mogłem potwier­dzić, że sławny czło­wiek uznał Paula Andrewsa za osobę ważną. Ten sławny czło­wiek umarł jed­nak dawno temu i oso­bo­wość Paula stała się zbyt kru­cha, by dźwi­gać ten fakt w poje­dynkę. Potrze­bo­wał na świadka kogoś zna­czą­cego i to mnie wybrał do tej roli. Tak, nie mia­łem już żad­nej wąt­pli­wo­ści. Miało to wytłu­ma­cze­nie coś z prawdy.

Teraz trzeba było wyra­zić te myśli w taki spo­sób, by miało to war­tość dla Paula. Kiedy wspo­mnia­łem wszyst­kie moje kolejne domy­sły i uświa­do­mi­łem sobie, jak mało czasu nam zostało, zawa­ha­łem się, od czego zacząć, i w końcu zaczą­łem od sprawy naj­oczy­wist­szej:

– Paul, w waszej kore­spon­den­cji naj­moc­niej ude­rzyła mnie inten­syw­ność i sub­tel­ność więzi mię­dzy tobą a pro­fe­so­rem Muel­le­rem. To przy­po­mi­nało głę­boką miłość. Jego śmierć musiała być dla cie­bie okrop­nym prze­ży­ciem. Zasta­na­wiam się, czy ta bole­sna utrata wciąż cię nie drąży i czy nie dla­tego wła­śnie szu­ka­łeś pomocy. Co o tym sądzisz?

Paul nie odpo­wie­dział. Wycią­gnął tylko rękę po manu­skrypt, więc poda­łem mu go. Otwo­rzył teczkę, scho­wał segre­ga­tor z kore­spon­den­cją i zacią­gnął zamek bły­ska­wiczny.

– Paul, czy mam rację?

– Pro­si­łem o kon­sul­ta­cję, ponie­waż jej potrze­bo­wa­łem. Odby­li­śmy ją i dosta­łem dokład­nie to, o co mi cho­dziło. Pomo­głeś mi, bar­dzo mi pomo­głeś. Nie mogłem ocze­ki­wać wię­cej. Dzię­kuję.

– Jesz­cze chwilkę, Paul, zanim wyj­dziesz. Zawsze przy­wią­zy­wa­łem wagę do tego, by zro­zu­mieć, co ludziom pomaga. Czy mógł­byś krótko wyja­śnić, co wła­ści­wie ode mnie uzy­ska­łeś? Sądzę, że lep­sze spre­cy­zo­wa­nie tego dobrze ci posłuży w przy­szło­ści, a może się przy­dać także mnie i innym moim pacjen­tom.

– Szkoda, że muszę cię zosta­wić z tyloma nie­do­po­wie­dze­niami, ale oba­wiam się, że nasz czas się skoń­czył.

Zachwiał się, pró­bu­jąc wstać. Zła­pa­łem go za łokieć, by pomóc mu odzy­skać rów­no­wagę. Wypro­sto­wał się, uści­snął mi dłoń i ener­gicz­nym kro­kiem wyma­sze­ro­wał z gabi­netu.

2

Być realnie

Char­les, przy­stojny mene­dżer, miał solidne pod­stawy kariery: otrzy­mał dobre wykształ­ce­nie w Ando­ver, na Harvar­dzie, wresz­cie w Harvard Busi­ness School; jego dzia­dek i ojciec odno­sili suk­cesy w ban­ko­wo­ści, a matka stała na czele rady nad­zor­czej dosko­na­łego żeń­skiego col­lege’u. Zna­ko­mi­cie wyglą­dała też jego bie­żąca sytu­acja: posia­dłość w San Fran­ci­sco z roz­le­głym wido­kiem od mostu Gol­den Gate po Bay Bridge, kocha­jąca żona z dobrego domu, sze­ścio­cy­frowe zarobki i jaguar XKE conver­ti­ble. Wszystko to w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat.

Nie naj­le­piej nato­miast było z nim wewnątrz. Pełen zwąt­pie­nia w sie­bie i wyrzu­tów sumie­nia, pocił się ze stra­chu, ile­kroć zoba­czył na auto­stra­dzie radio­wóz poli­cyjny. „Samo­istne poczu­cie winy szu­ka­jące sobie odpo­wied­niego grze­chu – to cały ja” – żar­to­wał. Co wię­cej, jego sny były nie­odmien­nie bole­sne: widział w nich sie­bie pokry­tego wiel­kimi, krwa­wią­cymi ranami, uwię­zio­nego w celi lub w jaskini. Był w nich wyrzut­kiem spo­łe­czeń­stwa, pro­sta­kiem, prze­stępcą, oszu­stem. Nawet jed­nak jeśli poni­żał samego sie­bie w snach, jego spe­cy­ficzne poczu­cie humoru prze­bi­jało się na wierzch.

– Cze­ka­łem w gru­pie osób sta­ra­ją­cych się o rolę w fil­mie – opo­wia­dał mi swój sen pod­czas jed­nej z pierw­szych sesji. – Kiedy przy­szła moja kolej, ode­gra­łem zadaną par­tię bez zarzutu. Reży­ser wywo­łał mnie z powro­tem z pocze­kalni i pochwa­lił. Potem spy­tał o moje poprzed­nie role i przy­zna­łem się, że ni­gdy wcze­śniej nie gra­łem w fil­mie. Ude­rzył dłońmi w stół, wstał i wyszedł z pokoju, wykrzy­ku­jąc: „Nie jest pan żad­nym akto­rem, udaje pan tylko aktora!”. Ruszy­łem za nim, woła­jąc: „Jeśli ktoś umie uda­wać aktora, to jest akto­rem”. On jed­nak był już daleko. Krzy­cza­łem na całe gar­dło: „Akto­rzy udają ludzi! To ich zaję­cie!”. Nic to nie pomo­gło. Reży­ser znik­nął i zosta­łem sam.

Wyglą­dało na to, że jego brak pew­no­ści sie­bie jest trwały i żadne oznaki powo­dze­nia nie mają na niego wpływu. Wszel­kie pozy­tywne sygnały – osią­gnię­cia zawo­dowe, awanse, dowody miło­ści ze strony żony i dzieci, życz­li­wość przy­ja­ciół – spły­wały po nim jak woda po kaczce. Cho­ciaż nawią­za­łem z nim – we wła­snej oce­nie – dobrą rela­cję robo­czą, on wciąż trwał w prze­ko­na­niu, że jestem nim znu­dzony lub znie­cier­pli­wiony. Pew­nego razu stwier­dzi­łem mimo­cho­dem, że jest roz­rzutny, i ta uwaga tak go poru­szyła, że wie­lo­krot­nie nawią­zy­wał do niej pod­czas kolej­nych sesji. Po wielu godzi­nach poszu­ki­wa­nia źró­deł jego pogardy dla sie­bie, po roz­pa­trze­niu wszyst­kich typo­wych ewen­tu­al­no­ści, takich jak mierne wyniki w testach IQ i SAT, prze­śla­do­wa­nie przez kole­gów w szkole pod­sta­wo­wej, wsty­dliwy trą­dzik mło­dzień­czy, lęk przed tań­cem z dziew­czyną, przed­wcze­sne eja­ku­la­cje, zbyt mały roz­miar penisa, dotar­li­śmy wresz­cie do pier­wot­nej przy­czyny zła.

– Wszystko to zaczęło się – powie­dział mi Char­les – pew­nego ranka, kiedy mia­łem osiem lat. Mój ojciec, żeglarz olim­pij­czyk, wyru­szył w pochmurną, wietrzną pogodę na codzienny rej­sik nie­wiel­kim jach­tem po Bar Har­bor w sta­nie Maine i już nie wró­cił. Ten dzień mocno zapi­sał się w mojej pamięci: okropny nie­po­kój rodziny, nara­sta­jący sztorm, matka nie­ustan­nie krą­żąca ner­wowo po domu, tele­fony do przy­ja­ciół i straży przy­brzeż­nej, wpa­try­wa­nie się w tele­fon na kuchen­nym stole nakry­tym wzo­rzy­stym czer­wo­nym obru­sem, coraz więk­szy strach, gdy zbli­żał się zmierzch, a wiatr wciąż wył za oknem. A naj­gor­szy ze wszyst­kiego był szloch mojej matki, gdy naza­jutrz z samego rana zadzwo­nili ze straży z wia­do­mo­ścią, że zna­le­ziono jego łódź pły­wa­jącą do góry dnem. Ciało ojca ni­gdy nie zostało odna­le­zione.

Łzy pły­nęły stru­mie­niami po policz­kach Char­lesa, jego głos drżał od emo­cji, jakby wypa­dek zda­rzył się wczo­raj, a nie dwa­dzie­ścia osiem lat temu.

– To był koniec dobrych cza­sów, koniec cie­płych, niedź­wie­dzich objęć ojca, koniec naszych gier w rzu­ca­nie pod­kową, chiń­czyka i mono­pol. Chyba uświa­do­mi­łem sobie wtedy, że nic już nie będzie ni­gdy takie samo.

Matka Char­lesa prze­żyła w żało­bie resztę życia i nie poja­wił się – nawet na hory­zon­cie – nikt, kto mógłby zastą­pić jego ojca. W pew­nym sen­sie Char­les stał się ojcem dla samego sie­bie. Ow­szem, samo­dziel­ność ma swoje dobre strony: auto­kre­acja może bar­dzo doda­wać pew­no­ści sie­bie. Ale wiąże się też z samot­no­ścią, czę­sto w środku nocy Char­les tęsk­nił za cie­płem ogni­ska domo­wego, które wyga­sło tak dawno temu.

Rok wcze­śniej, pod­czas imprezy dobro­czyn­nej, Char­les poznał Jamesa Perry’ego, przed­się­biorcę z branży high-tech. Zaprzy­jaź­nili się i po kilku spo­tka­niach James zapro­po­no­wał mu atrak­cyjne sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze w nowo two­rzo­nej fir­mie. Star­szy od Char­lesa o dwa­dzie­ścia lat, był wła­ści­cie­lem jed­nego ze zło­tych jabłek Doliny Krze­mo­wej. I cho­ciaż zgro­ma­dził ogromną for­tunę, nie potra­fił – jak sam mówił – wyjść z gry, wciąż więc anga­żo­wał się w nowe przed­się­wzię­cia. Ich sto­sunki były zło­żone – z jed­nej strony przy­ja­ciele, z dru­giej pra­co­dawca i pra­cow­nik, men­tor i jego pro­te­go­wany – Char­les i James łączyli to jed­nak z wdzię­kiem. Ich praca wyma­gała czę­stych podróży, ale kiedy obaj byli aku­rat w mie­ście, ni­gdy nie zapo­mi­nali o wie­czor­nym spo­tka­niu z drin­kami i dłu­gimi roz­mo­wami. Mówili ze sobą o wszyst­kim: o fir­mie, kon­ku­ren­cji, nowych pro­duk­tach, pro­ble­mach z per­so­ne­lem, swo­ich rodzi­nach, inwe­sty­cjach, nowych fil­mach, pla­nach waka­cyj­nych – o wszyst­kim, co im cho­dziło po gło­wie. Char­les uwiel­biał te intymne roz­mowy.

Char­les zwró­cił się do mnie wła­śnie wkrótce po tym, jak poznał Jamesa. Choć mogło się to wyda­wać para­dok­sem, że szuka pomocy tera­peuty w tym bło­gim okre­sie, gdy zna­lazł opie­kuna i men­tora, wyja­śnie­nie było jak na dłoni. Ojcow­ska opieka, którą zapew­nił mu James, przy­wo­łała z pamięci Char­lesa wspo­mnie­nie śmierci ojca i odświe­żyła poczu­cie utraty.

W czwar­tym mie­siącu tera­pii Char­les zadzwo­nił do mnie i zażą­dał natych­mia­sto­wego spo­tka­nia. Wszedł do mojego gabi­netu blady na twa­rzy. Wlo­kąc się do fotela i sia­da­jąc, zdo­łał wykrztu­sić tylko trzy słowa: „On nie żyje”.

– Char­les, co się stało?

– James umarł. Roz­le­gły zawał. Natych­mia­stowa śmierć. Wdowa powie­działa mi, że była na obie­dzie ze swoim per­so­ne­lem i po powro­cie do domu zna­la­zła go leżą­cego w fotelu w salo­nie. Boże, prze­cież on ni­gdy nie cho­ro­wał! Kto mógł się spo­dzie­wać?

– Straszne. To musi być dla cie­bie potworny wstrząs.

– Tego się nie da opi­sać, bra­kuje mi słów. To był taki porządny czło­wiek, taki dobry dla mnie. Takie mia­łem szczę­ście, że go pozna­łem. Wie­dzia­łem! Wie­dzia­łem, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby miało trwać! Czło­wieku, jak mi żal jego żony i dzieci!

– A ja współ­czuję tobie.

W następ­nych dniach spo­ty­ka­li­śmy się po dwa lub trzy razy w tygo­dniu. Char­les nie mógł pra­co­wać, źle sypiał i czę­sto pła­kał pod­czas sesji. Wciąż od nowa wyra­żał swój sza­cu­nek dla Perry’ego i głę­boką wdzięcz­ność za spę­dzony z nim czas. Ból dawno ponie­sio­nych strat wypły­nął na wierzch, nie tylko z powodu śmierci ojca, lecz także matki, która zmarła trzy lata i jeden mie­siąc wcze­śniej. Wspo­mi­nał rów­nież Micha­ela, przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa, który umarł w siód­mej kla­sie, oraz Cliffa, opie­kuna z let­niego obozu, któ­rego zabił pęk­nięty tęt­niak. Wciąż mówił o szoku.

– Zasta­nówmy się nad twoim szo­kiem – zapro­po­no­wa­łem. – Co się składa na szok?

– Czy­jaś śmierć jest zawsze szo­kiem.

– Pójdź dalej. Opo­wiedz mi o tym.

– Prze­cież to oczy­wi­ste.

– Ale spró­buj ująć to w słowa.

– Trach – i życie skoń­czone. Tak jak w tym przy­padku. Nie ma się gdzie przed tym scho­wać, nie ma bez­piecz­nego miej­sca. Ulot­ność… Życie jest ulotne… wiem o tym… Każdy wie. Ale ni­gdy o tym wiele nie myśla­łem. Nie chcia­łem o tym myśleć. Dopiero śmierć Jamesa zmu­siła mnie do tego. Zmu­sza mnie cały czas. Był star­szy ode mnie i wie­dzia­łem, że umrze wcze­śniej. Po pro­stu jestem teraz zmu­szony sta­wić czoło tym spra­wom.

– Powiedz coś wię­cej. Jakim spra­wom?

– Cho­dzi o moje wła­sne życie. O to, że ja też umrę. O nie­uchron­ność śmierci. O to, że będę kie­dyś mar­twy. Ta myśl, że będę kie­dyś mar­twy, ucze­piła się jakoś mojego umy­słu. Och, zazdrosz­czę zna­jo­mym, któ­rzy są kato­li­kami i wie­rzą w życie poza­gro­bowe. Gdy­bym ja mógł to kupić. – Zro­bił głę­boki wdech i spoj­rzał na mnie. – Wła­śnie o tym cią­gle myślę. I oczy­wi­ście docho­dzi do tego masa pytań o to, co naprawdę jest ważne.

– Opo­wiedz mi o tym.

– Mam poczu­cie, że to bez sensu spę­dzać całe życie w pracy i zara­biać wię­cej pie­nię­dzy, niż mi potrzeba. Mam teraz wszyst­kiego dosyć, a cią­gle zasu­wam. Cał­kiem jak James. Robi mi się smutno, gdy myślę o swoim minio­nym życiu. Mogłem być lep­szym mężem, lep­szym ojcem. Dzięki Bogu mam jesz­cze tro­chę czasu.

„Dzięki Bogu mam jesz­cze tro­chę czasu”. Ucie­szyła mnie ta myśl. Zna­łem wielu ludzi, któ­rzy potra­fili zare­ago­wać na żałobę w taki wła­śnie pozy­tywny spo­sób. Kon­fron­ta­cja z bru­tal­nymi realiami obu­dziła ich i posłu­żyła za kata­li­za­tor zasad­ni­czych życio­wych zmian. Wyglą­dało na to, że może się to zda­rzyć także z Char­le­sem, i mia­łem nadzieję, że pomogę mu w obra­niu tego kie­runku.

Jed­nak jakieś trzy tygo­dnie po śmierci Jamesa Perry’ego Char­les wpadł do mojego gabi­netu w sta­nie sil­nego wzbu­rze­nia. Oddech miał przy­spie­szony; żeby się uspo­koić, poło­żył rękę na piersi i zro­bił głę­boki wydech, po czym powoli zagłę­bił się w fotelu.

– Strasz­nie się cie­szę, że mogli­śmy się dzi­siaj spo­tkać. Gdy­by­śmy nie mieli tej sesji w har­mo­no­gra­mie, pew­nie dzwo­nił­bym wczo­raj wie­czo­rem. Wła­śnie prze­ży­łem jeden z naj­cięż­szych wstrzą­sów mojego życia.

– Co się stało?

– Mar­got Perry, wdowa po Jame­sie, zadzwo­niła wczo­raj i popro­siła, żebym przy­szedł, bo musi o czymś ze mną poroz­ma­wiać. Odwie­dzi­łem ją wie­czo­rem i… No dobrze, przejdę od razu do sedna sprawy. Oto co mi powie­działa: „Nie chcia­łam ci tego mówić, Char­les, ale już zbyt wiele osób o tym wie i wolę, żebyś usły­szał to ode mnie, a nie od kogoś postron­nego. James nie umarł na zawał. Popeł­nił samo­bój­stwo”. Wciąż nie mogę dojść do sie­bie. Świat sta­nął na gło­wie.

– Potworne! Opo­wiedz mi o wszyst­kim, co się w tobie dzieje.

– Za wiele tego. Hura­gan emo­cji. Trudno to uchwy­cić.

– Zacznij od cze­go­kol­wiek.

– No dobrze. Jedna z pierw­szych rze­czy, które prze­mknęły mi przez głowę, to było to, że jeśli on popeł­nił samo­bój­stwo, to rów­nie dobrze ja mógł­bym zro­bić to samo. Nie potra­fię tego dokład­niej wyja­śnić, chyba tylko w ten spo­sób, że zna­łem go tak dobrze, byli­śmy sobie tak bli­scy, on był podobny do mnie, a ja do niego i jeśli on mógł się zabić, to ja też bym mógł. Śmierć, samo­bój­stwo: to już dla mnie nie jest abs­trak­cja. To coś real­nego. I dla­czego? Dla­czego się zabił? Ni­gdy tego nie zro­zu­miem. Jego żona też nie ma poję­cia albo nie chce powie­dzieć. Powie­działa, że to było dla niej cał­ko­wi­tym zasko­cze­niem. Muszę się pogo­dzić z tym, że ni­gdy się nie dowiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Frag­menty ksiąg: IV, VII i VIII Roz­my­ślań. Ostat­nia mak­syma w prze­kła­dzie Krzysz­tofa Łapiń­skiego (wszyst­kie przy­pisy, jeśli nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą od redak­tora). [wróć]