Kiedy Nietzsche szlochał. Powieść psychoterapeutyczna - Irvin D. Yalom - ebook

Kiedy Nietzsche szlochał. Powieść psychoterapeutyczna ebook

Irvin D. Yalom

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Josef Breuer, jeden z ojców założycieli psychoanalizy, stoi u szczytu kariery. Friedrich Nietzsche, największy filozof Europy, jest na skraju samobójczej rozpaczy, nie mogąc znaleźć lekarstwa na bóle głowy i inne nękające go dolegliwości.

Gdy Breuer zgadza się poddać Nietzchego swojemu eksperymentalnemu leczeniu, terapii poprzez rozmowę, nie spodziewa się, że on także znajdzie ukojenie w ich sesjach. Tylko stawiając czoła własnym wewnętrznym demonom, utalentowany uzdrowiciel może zacząć pomagać swojemu pacjentowi.

W Kiedy Nietzsche szlochał Irvin Yalom łączy fakty i fikcję oraz tworzy atmosferę pełną napięcia, aby rozwinąć niezapomnianą opowieść o odkupieńczej sile przyjaźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 528

Oceny
4,8 (31 ocen)
25
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marta05

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, łącząca fakty i fikcję w spójną całość. Historia z początków psychoterapii napisana przez praktykującego psychoterapeutę, dzięki czemu nabiera prawdziwego wydźwięku. Autor sięga do lisów Nietzschego oraz przemyca jego myśli zawarte w jego późniejszych dziełach, które (jak sam stwierdził) już w 1882 roku z pewnością kiełkowały w jego umyśle. Do tego świetny język i prowadzenie akcji. Polecam!
10
MarcinGrociak

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie ucząca historii psychoterapii, pełna wspaniałych wypowiedzi, ktore odrazu zapisałem. Ogromnie wciągająca. Pokazała mi jak moge dyrygować rozmowa by dobrze szła. Inny czlowiek =inne podejscie (trudno sie tak elastycznie dopasować)
00
alfinete

Nie oderwiesz się od lektury

Genialnie mądra 😊
00
losdanielos

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam oczywiście pamiętajcie że to fikcja.
00
Paulaa16

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka łącząca pokrewne dziedziny psychologii i filozofii! Irvin Yalom to mistrz kunsztu pisarskiego!
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Kurant z kościoła San Salva­tore wyrwał Josefa Breu­era z zamy­śle­nia. Z kie­szonki w kami­zelce dok­tor wyjął ciężki, złoty zega­rek. Punk­tu­al­nie dzie­wiąta. Jesz­cze raz prze­biegł wzro­kiem nie­wielki kar­to­nik ze srebr­nym obrze­żem. Otrzy­mał go wczo­raj.

21 paź­dzier­nika 1882 roku

Dok­to­rze Breuer,

muszę się z Panem spo­tkać w nie­zwy­kle pil­nej spra­wie. Stawką jest przy­szłość nie­miec­kiej filo­zo­fii. Jutro o godzi­nie dzie­wią­tej w Café Sor­rento.

Lou Salomé

Co za imper­ty­nencki liścik! Od lat nikt nie zwró­cił się do niego aż tak obce­sowo. Nie znał żad­nej Lou Salomé. Na koper­cie bra­ko­wało adresu, nie mógł więc odpo­wie­dzieć tej oso­bie, że godzina dzie­wiąta nie wcho­dzi w grę, że dok­tor Breuer jest na waka­cjach, że frau Breuer nie będzie zado­wo­lona, jedząc śnia­da­nie sama, i że ta „nie­zwy­kle pilna sprawa” w ogóle go nie obcho­dzi – wręcz prze­ciw­nie, dok­tor Breuer przy­je­chał do Wene­cji po to, żeby uciec od wszel­kich pil­nych spraw.

A mimo to sie­dział o dzie­wią­tej rano w Café Sor­rento, przy­glą­da­jąc się twa­rzom wokół i zasta­na­wia­jąc się, która z nich należy do bez­czel­nej Lou Salomé.

– Życzy pan sobie jesz­cze jedną kawę?

Breuer ski­nął pota­ku­jąco głową kel­ne­rowi. Był to wła­ści­wie chło­pak, miał trzy­na­ście albo czter­na­ście lat i ciemne, gładko zacze­sane do tyłu włosy. Dok­tor spoj­rzał ponow­nie na zega­rek. Jak długo był pogrą­żony w marze­niach? Kolejne zmar­no­wane dzie­sięć minut życia. I to na co? Jak zwy­kle marzył o Ber­cie, pięk­nej Ber­cie, która przez ostat­nie dwa lata była jego pacjentką. Przy­po­mniał sobie jej pro­wo­ku­jący głos: „Dla­czego pan się mnie tak boi, dok­to­rze?”. I jej słowa, kiedy powie­dział, że już nie będzie jej leka­rzem: „Pocze­kam. Już zawsze będzie pan jedy­nym męż­czy­zną mojego życia”.

„Na miłość boską, dość tego!” – przy­wo­łał się w duchu do porządku „Dość tych myśli! Otwórz oczy! Patrz! Wpuść do sie­bie świat!”

Pod­niósł fili­żankę i wcią­gnął w noz­drza zapach moc­nej kawy wraz z powie­wem chłod­nego, paź­dzier­ni­ko­wego wenec­kiego powie­trza. Odwró­cił głowę, żeby się rozej­rzeć. Przy innych sto­li­kach Café Sor­rento goście jedli śnia­da­nie – pra­wie sami tury­ści i w więk­szo­ści dość sta­rzy. Nie­któ­rzy trzy­mali w jed­nej dłoni fili­żankę z kawą, a w dru­giej gazetę. A dalej, za sto­li­kami, uno­siły się chmury sta­lo­wo­nie­bie­skich gołębi. Spo­kój wód Canal Grande, z lśnią­cymi odbi­ciami wzno­szą­cych się na obu brze­gach pała­ców, zakłó­cały jedy­nie fale pozo­sta­wiane przez prze­pły­wa­jącą samotną gon­dolę. Inne gon­dole wciąż jesz­cze spały, zacu­mo­wane do krzywo wysta­ją­cych z wody tyczek, wyglą­da­ją­cych jak włócz­nie rzu­cone bez celu przez rękę olbrzyma.

– Jasne, roz­glą­daj się, roz­glą­daj, głup­cze – mruk­nął do sie­bie Bauer. – Ludzie z całego świata przy­jeż­dżają, żeby zoba­czyć Wene­cję, bo nie chcą umie­rać, dopóki nie zostaną pobło­go­sła­wieni pięk­nem tego mia­sta.

Ile życia stra­ci­łem, cią­gnął w myślach, nie patrząc na świat? Albo patrząc, ale nie widząc? Wczo­raj udał się na samotny spa­cer wokół wyspy Murano i gdy godzinna prze­chadzka dobie­gła końca, miał wra­że­nie, że nie zoba­czył niczego, niczego nie zapa­mię­tał. Żaden obraz nie prze­do­stał się z siat­kówki do kory mózgo­wej. Całą jego uwagę pochło­nęły myśli o Ber­cie: o jej znie­wa­la­ją­cym uśmie­chu, urze­ka­ją­cych oczach, o jej cie­płym, peł­nym ufno­ści ciele, o przy­spie­szo­nym odde­chu, gdy ją badał albo maso­wał. Te sceny miały wielką moc – swoje wła­sne życie. Wystar­czyło, że się zaga­pił, a od razu wle­wały się do jego umy­słu i przej­mo­wały wła­dzę nad wyobraź­nią. Zasta­na­wiał się cza­sem, czy tak już będzie zawsze. Czy los ska­zał go na wieczne przy­glą­da­nie się sce­nie, na któ­rej wspo­mnie­nia o Ber­cie wysta­wiały swoje kolejne spek­ta­kle?

Ktoś wstał od sąsied­niego sto­lika. Zgrzyt meta­lo­wego krze­sełka o chod­nik aż pode­rwał Beu­era; jesz­cze raz się rozej­rzał w poszu­ki­wa­niu Lou Salomé.

Tak, to ona! Kobieta weszła do kawiarni od strony Riva del Car­bon. Tylko ona mogła napi­sać taki liścik – piękna, szczu­pła, wysoka, w futrza­nej etoli, sta­now­czym kro­kiem prze­mie­rzała labi­rynt cia­sno pozaj­mo­wa­nych sto­li­ków. Gdy zna­la­zła się bli­żej, Beuer dostrzegł, że była młoda, nawet młod­sza od Ber­thy, może wręcz w wieku szkol­nym. Ale ten wład­czy wygląd – z czymś takim zaj­dzie daleko.

Lou Salomé bez waha­nia szła w jego kie­runku. Skąd wie­działa, że to wła­śnie on? Jego lewa dłoń szybko przy­gła­dziła rudawą brodę, na wypa­dek gdyby wciąż tkwiły na niej okru­chy bułki ze śnia­da­nia. Prawa – pocią­gnęła lekko połę czar­nego płasz­cza, żeby przy szyi nie two­rzył się garb. Gdy kobieta była o parę metrów od niego, zatrzy­mała się na chwilę i zuchwale spoj­rzała mu w oczy.

Nagle umysł Breu­era zaprze­stał swo­jej papla­niny. Patrze­nie nie wyma­gało już sku­pie­nia. Siat­kówka i kora mózgowa pod­jęły ide­alną współ­pracę, pozwa­la­jąc, by obraz Lou Salomé swo­bod­nie wlał się do jego umy­słu. Była kobietą nie­spo­ty­ka­nej urody: sta­now­cze czoło, mocno zary­so­wany pod­bró­dek, jasno­nie­bie­skie oczy, pełne, zmy­słowe wargi, blond włosy nie­dbale zebrane w wysoki kok odsła­nia­jący uszy i długą, smu­kłą szyję. Ze szcze­gólną przy­jem­no­ścią dok­tor zauwa­żył kosmyki wło­sów, któ­rym udało się uciec przed grze­bie­niem i teraz ster­czały swo­bod­nie w róż­nych kie­run­kach.

Po trzech kro­kach była już przy jego sto­liku.

– Nazy­wam się Lou Salomé. Pozwoli pan, dok­to­rze? – Wska­zała gestem na wolne krze­sełko. Usia­dła na nim tak szybko, że dok­tor Breuer nie zdą­żył się nawet odpo­wied­nio przy­wi­tać: wstać, ukło­nić, uca­ło­wać dłoń i pod­su­nąć krze­sło.

– Kel­ner! – Breuer strze­lił pal­cami. – Kawa dla pani. Może caffè latte? – Zer­k­nął na Fräulein Salomé. Ski­nęła głową i mimo chłodu zdjęła futrzaną etolę.

– Chęt­nie.

Breuer i jego gość sie­dzieli przez chwilę w mil­cze­niu. W końcu Lou Salomé ode­zwała się pierw­sza, patrząc mu pro­sto w oczy:

– Mój przy­ja­ciel jest w roz­pa­czy. Oba­wiam się, że już wkrótce może się zabić. Byłaby to dla mnie wielka strata i wielka oso­bi­sta tra­ge­dia, jako że jestem za to tro­chę odpo­wie­dzialna. Jed­nak umia­ła­bym sobie z tym pora­dzić. Ale – pochy­liła się w kie­runku dok­tora i zni­żyła głos – taka strata nie doty­czy­łaby tylko mnie. Śmierć tego czło­wieka mia­łaby donio­słe kon­se­kwen­cje także dla pana, dla euro­pej­skiej kul­tury, dla nas wszyst­kich. Pro­szę mi wie­rzyć.

Breuer już miał powie­dzieć: „Z pew­no­ścią pani prze­sa­dza, Fräulein”, ale nie mógł wydu­sić z sie­bie słowa. Coś, co w przy­padku każ­dej innej kobiety wyglą­da­łoby na mło­dzień­czą egzal­ta­cję, u niej wyma­gało poważ­nego zain­te­re­so­wa­nia. Jej szcze­rość, jej głę­bo­kie prze­ko­na­nie były nie do odpar­cia.

– Kim jest ten pani przy­ja­ciel? Znam go?

– Jesz­cze nie! Ale wkrótce wszy­scy będą go znali. Nazywa się Frie­drich Nie­tz­sche. Może ten list od Richarda Wagnera do pro­fe­sora Nie­tz­schego powie panu coś wię­cej. – Wyjęła z torebki kopertę, roz­ło­żyła i podała Breu­erowi. – Powin­nam pana uprze­dzić, Nie­tz­sche nie wie, że tu jestem i że mam ten list.

Ostat­nie zda­nie Fräulein Salomé kazało Breu­erowi się zawa­hać. Powi­nien prze­czy­tać list? Prze­cież ten pro­fe­sor Nie­tz­sche nie ma poję­cia, że ona mi go poka­zuje, a nawet, że jest w jego posia­da­niu! Jak go zdo­była? Poży­czyła? Ukra­dła?

Breuer był dumny z wielu swo­ich cech. Był lojalny i wspa­nia­ło­myślny. Jego dia­gno­styczna inwen­cja stała się wręcz legen­darna: został oso­bi­stym leka­rzem naj­więk­szych wie­deń­skich naukow­ców, arty­stów i filo­zo­fów, mię­dzy innymi Brahmsa, Brückego i Bren­tana. Mając czter­dzie­ści lat, był już znany w całej Euro­pie, naj­więk­sze oso­bi­sto­ści prze­by­wały daleką drogę, żeby się u niego zba­dać. Ale naj­bar­dziej był dumny ze swo­jej uczci­wo­ści – ani razu nie postą­pił hanieb­nie. No, chyba że miałby ponieść odpo­wie­dzial­ność za swoje ero­tyczne myśli o Ber­cie, myśli, któ­rych boha­terką powinna być jego żona Mathilde.

Dla­tego zawa­hał się, czy powi­nien wziąć list, który poda­wała mu Lou Salomé. Ale tylko przez chwilę. Wystar­czyło spoj­rze­nie jej przej­rzy­stych nie­bie­skich oczu, by otwo­rzył kopertę. List nosił datę 10 stycz­nia 1882 roku i zaczy­nał się od słów: „Frie­dri­chu, mój przy­ja­cielu”; kilka para­gra­fów zostało zakre­ślo­nych:

Dał Pan światu dzieło, które nie ma sobie rów­nych. Pań­ska książka cechuje się dosko­nałą argu­men­ta­cją, co świad­czy o jej wiel­kiej ory­gi­nal­no­ści. Tylko tak mogło się urze­czy­wist­nić naj­go­ręt­sze pra­gnie­nie moje i mojej żony, by pew­nego dnia coś w pełni zawład­nęło naszym ser­cem i duszą! Oboje czy­ta­li­śmy pań­ską książkę dwu­krot­nie – raz w dzień, a potem na głos wie­czo­rem. Nie­omal wal­czy­li­śmy ze sobą o nasz jedyny egzem­plarz, żału­jąc, że ten drugi, obie­cany, jesz­cze nie przy­szedł.

Podobno jest Pan chory! Ogar­nęło Pana aż tak wiel­kie znie­chę­ce­nie? Jeśli tak, to gotów jestem zro­bić wszystko, by ukoić Pań­ską melan­cho­lię! Jaki krok mam uczy­nić? Na począ­tek będę Pana chwa­lił wszę­dzie i przed wszyst­kimi.

Pro­szę łaska­wie przy­jąć przy­naj­mniej to, w imię przy­jaźni, nawet jeśli to dla Pana za mało.

Z ser­decz­nymi pozdro­wie­niami,

Richard Wagner

Richard Wagner! Mimo całej swo­jej wie­deń­skiej ogłady, mimo bli­skich zna­jo­mo­ści z naj­więk­szymi oso­bi­sto­ściami Breuer był oszo­ło­miony. List, i to taki, napi­sany ręką mistrza! Szybko się jed­nak opa­no­wał.

– Bar­dzo inte­re­su­jące, droga Fräulein, ale pro­szę mi powie­dzieć dokład­nie, jak miał­bym pani pomóc.

Lou Salomé znów pochy­liła się do przodu i deli­kat­nie poło­żyła swoją dłoń w ręka­wiczce na dłoni Breu­era.

– Nie­tz­sche jest chory. I to bar­dzo. Potrze­buje pań­skiej pomocy.

– A cóż to za cho­roba? Jakie wystę­pują objawy? – Breuer, nieco wytrą­cony z rów­no­wagi doty­kiem jej dłoni, z ulgą wypły­nął na zna­jome wody.

– Bóle głowy. Przede wszyst­kim nie­zno­śne bóle głowy. Po któ­rych przy­cho­dzą ataki nud­no­ści. I nie­uchron­nie zbli­ża­jąca się śle­pota. Wzrok mu się stale pogar­sza. Do tego kło­poty z żołąd­kiem, cza­sem całymi dniami nie jest w sta­nie nic zjeść. Oraz bez­sen­ność, na którą nie poma­gają żadne leki, więc przyj­muje groźne dawki mor­finy. I jesz­cze zawroty głowy, cza­sem nawet na lądzie dopada go kil­ku­dniowa cho­roba mor­ska.

Taka długa lista obja­wów nie była dla Breu­era ani nowo­ścią, ani kuszącą per­spek­tywą, zazwy­czaj przyj­mo­wał nawet trzy­dzie­stu pacjen­tów dzien­nie i przy­je­chał do Wene­cji, żeby zna­leźć tro­chę wytchnie­nia. Jed­nak Lou Salomé była tak poru­szona, że musiał oka­zać jakieś zain­te­re­so­wa­nie.

– Oczy­wi­ście, droga pani, przyjmę pani przy­ja­ciela. To się rozu­mie samo przez się. W końcu jestem leka­rzem. Ale pozwoli pani, że teraz ja zadam pewne pyta­nie. Dla­czego pani i pani przy­ja­ciel nie zwró­ci­li­ście się do mnie nor­malną drogą? Dla­czego nie napi­sa­li­ście do mnie do Wied­nia, pro­sząc o umó­wie­nie wizyty? – Breuer rozej­rzał się, żeby popro­sić kel­nera o rachu­nek. Mathilde na pewno się ucie­szy z jego powrotu do hotelu.

Ale ta bez­czelna młoda kobieta nie dawała się tak łatwo znie­chę­cić.

– Dok­to­rze Breuer, jesz­cze kilka minut, pro­szę. Nie prze­sa­dzam, mówiąc, że stan Nie­tz­schego jest poważny. On jest na dnie roz­pa­czy.

– Nie wąt­pię. Ale zapy­tam jesz­cze raz, dla­czego Herr Nie­tz­sche nie przy­je­dzie do mnie do Wied­nia? Albo nie pój­dzie do leka­rza we Wło­szech? Gdzie on mieszka? Może mógł­bym skie­ro­wać go do jakie­goś spe­cja­li­sty bli­sko jego domu? I dla­czego aku­rat ja? I wła­ści­wie skąd pani wie­działa, że jestem w Wene­cji? Albo że jestem mece­na­sem opery i uwiel­biam Wagnera?

Lou Salomé zacho­wy­wała spo­kój, uśmie­chała się, gdy Breuer zasy­py­wał ją gra­dem pytań, a jej uśmiech sta­wał się z każ­dym pyta­niem coraz bar­dziej szel­mow­ski.

– Uśmie­cha się pani, jakby skry­wała jakąś tajem­nicę. Chyba jest pani młodą damą, która lubi różne sekrety.

– Całe mnó­stwo pytań, dok­to­rze Breuer. Nie­zwy­kłe, roz­ma­wiamy dopiero kilka minut, a już poru­szył pan tyle kło­po­tli­wych kwe­stii. Co zapo­wiada wiele roz­mów na przy­szłość. Opo­wiem panu coś wię­cej o naszym pacjen­cie.

O naszym pacjen­cie! Breu­era znów zadzi­wił jej tupet. Jed­nak Lou Salomé nie­zra­żona mówiła dalej:

– Nie­tz­sche wyczer­pał już wszyst­kie moż­li­wo­ści w Niem­czech, Szwaj­ca­rii i Wło­szech. Żaden lekarz nie umiał zro­zu­mieć jego dole­gli­wo­ści ani wyle­czyć symp­to­mów. Jak mi powie­dział, w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech mie­sięcy odwie­dził dwu­dzie­stu czte­rech naj­lep­szych leka­rzy w Euro­pie. Porzu­cił dom, porzu­cił przy­ja­ciół, zre­zy­gno­wał z pro­fe­sor­skiej posady na uni­wer­sy­te­cie. Został noma­dem szu­ka­ją­cym zno­śniej­szego kli­matu i cho­ciażby jed­no­dnio­wej ulgi od bólu.

Kobieta umil­kła i pod­nio­sła do ust fili­żankę z kawą, nie spusz­cza­jąc wzroku z Breu­era.

– Droga pani, w swo­jej prak­tyce czę­sto widuję pacjen­tów z dziw­nymi obja­wami. Ale powiem szcze­rze: nie dys­po­nuję żad­nymi cudow­nymi środ­kami. Mamy tu wiele symp­to­mów, śle­potę, bóle i zawroty głowy, nie­żyt żołądka, osła­bie­nie i bez­sen­ność, na które reme­dium nie zna­la­zło wielu zna­ko­mi­tych leka­rzy, więc należy się liczyć z tym, że w ciągu mie­siąca zostanę dwu­dzie­stym pią­tym leka­rzem, który oka­zał się bez­radny.

Breuer wycią­gnął się na swoim krze­śle, wyjął cygaro i zapa­lił. Wypu­ścił przej­rzy­sty obło­czek nie­bie­skiego dymu, pocze­kał, aż się roz­pły­nie, po czym mówił dalej:

– Mimo to pod­trzy­muję pro­po­zy­cję prze­ba­da­nia pro­fe­sora Nie­tz­schego u sie­bie w gabi­ne­cie. Może się jed­nak oka­zać, że wyle­cze­nie tak nie­ustę­pli­wych przy­pa­dło­ści jest poza zasię­giem wie­dzy medycz­nej z tysiąc osiem­set osiem­dzie­sią­tego dru­giego roku. Być może pani przy­ja­ciel uro­dził się o jedno poko­le­nie za wcze­śnie.

– Uro­dził się za wcze­śnie! – Zaśmiała się. – Pro­ro­cze słowa, dok­to­rze Breuer. Wie­lo­krot­nie sły­sza­łam je z ust Nie­tz­schego. Teraz jestem już pewna, że jest pan odpo­wied­nim leka­rzem dla niego.

Breuer wolałby się już poże­gnać, zwłasz­cza że przed oczami miał powra­ca­jący obraz Mathilde, ubra­nej do wyj­ścia i nie­cier­pli­wie prze­mie­rza­ją­cej w tę i z powro­tem hote­lowy pokój, jed­nak po tych sło­wach natych­miast oka­zał zain­te­re­so­wa­nie:

– Co to zna­czy?

– On czę­sto nazywa sie­bie „pośmiert­nym filo­zo­fem”, filo­zo­fem, na któ­rego przy­ję­cie świat nie jest jesz­cze gotowy. Książka, nad którą pra­cuje, zaczyna się od tego wła­śnie wątku: prze­peł­niony mądro­ścią pro­rok imie­niem Zara­tu­stra posta­na­wia oświe­cić ludz­kość. Ale nikt nie rozu­mie jego słów. Ludzie nie są jesz­cze na nie gotowi, więc pro­rok, widząc, że poja­wił się zbyt wcze­śnie, wraca do swo­jej samotni.

– Brzmi intry­gu­jąco. Sam pasjo­nuję się filo­zo­fią. Jed­nak mam dziś dość ogra­ni­czony czas, a wciąż nie usły­sza­łem odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­czego pani przy­ja­ciel nie może przy­je­chać do Wied­nia.

– Dok­to­rze Breuer. – Lou Salomé spoj­rzała mu pro­sto w oczy. – Pro­szę mi wyba­czyć, bo chyba wyra­żam się nie­pre­cy­zyj­nie. Może nie­po­trzeb­nie kom­pli­kuję pro­ste sprawy. Ni­gdy nie mogę się nasy­cić obec­no­ścią wiel­kich umy­słów, może dla­tego, że szu­kam przy­kła­dów dla wła­snego roz­woju, a może dla­tego, że lubię je kolek­cjo­no­wać. Ale wiem jedno: to wielki zaszczyt obco­wać z czło­wie­kiem o takiej głębi i takiej reno­mie jak pan.

Breuer poczuł, że się rumieni. Nie umiał wytrzy­mać jej spoj­rze­nia, więc odwró­cił wzrok, a ona mówiła dalej:

– Wła­ści­wie powin­nam chyba przy­znać, że mówię okręż­nie tylko po to, by spę­dzić z panem wię­cej czasu.

– Jesz­cze kawy, Fräulein? – Breuer ski­nął na kel­nera. – I popro­szę jesz­cze o te dziwne bułeczki śnia­da­niowe. Czy zasta­na­wiała się pani nad róż­ni­cami mię­dzy nie­miec­kim a wło­skim pie­kar­nic­twem? Mam swoją teo­rię na temat zgod­no­ści cha­rak­teru danego narodu z pie­czy­wem.

Dok­tor Breuer nie wró­cił pospiesz­nie do Mathilde. Zjadł leniwe śnia­da­nie w towa­rzy­stwie Lou Salomé, zasta­na­wia­jąc się nad para­dok­sem tej sytu­acji. Przy­je­chał do Wene­cji, żeby napra­wić szkody wyrzą­dzone przez jedną piękną kobietę, a teraz sie­dział tête-à-tête z inną, do tego jesz­cze pięk­niej­szą! Zauwa­żył też, że pierw­szy raz od wielu mie­sięcy był wolny od obse­syj­nych myśli o Ber­cie.

Prze­mknęło mu przez głowę, że być może jest dla niego jakaś nadzieja. Może posłuży się tą nową zna­jomą, żeby usu­nąć Ber­thę ze sceny swo­jego umy­słu. A może udało mu się odkryć psy­cho­lo­giczny ekwi­wa­lent far­ma­ko­lo­gicz­nej tera­pii sub­sty­tu­cyj­nej? Skoro łagod­nym środ­kiem, takim jak wale­riana, można zastą­pić znacz­nie groź­niej­szą mor­finę, to może Lou Salomé zastąpi Ber­thę? Cóż za przy­jemna poprawa stanu zdro­wia! Poza tym ta kobieta jest dużo bar­dziej obyta w świe­cie, bar­dziej świa­doma sie­bie. Nato­miast Ber­tha jest – jak by to powie­dzieć? – jest w fazie pre­sek­su­al­nej, nie stała się w pełni kobietą, jest jak dziecko wier­cące się w kobie­cym ciele.

Jed­nak Breuer zda­wał sobie sprawę, że w Ber­cie pocią­gała go wła­śnie ta pre­sek­su­alna nie­win­ność. One obie go pod­nie­cały: na myśl o nich poczuł w lędź­wiach gorące wibra­cje. I obie go prze­ra­żały, każda sta­no­wiła zagro­że­nie na swój wła­sny spo­sób. W Lou Salomé prze­ra­żała go jej moc – to, co byłaby w sta­nie z nim zro­bić. A w Ber­cie prze­ra­żała go jej ule­głość – to, co on mógłby zro­bić z nią. Aż zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie, ile ryzy­ko­wał z Ber­thą, jak daleko się posu­nął, omal nie naru­szył naj­bar­dziej pod­sta­wo­wej zasady lekar­skiej etyki, co by znisz­czyło jego, jego rodzinę, całe jego życie.

Tym­cza­sem tak go pochło­nęła roz­mowa, tak był ocza­ro­wany swoją towa­rzyszką, że w końcu to nie on, lecz ona wró­ciła do cho­roby swo­jego przy­ja­ciela, a kon­kret­nie do słów Breu­era o cudach w medy­cy­nie.

– Mam dwa­dzie­ścia jeden lat, dok­to­rze Breuer, i dawno prze­sta­łam wie­rzyć w cuda. Zdaję sobie sprawę, że bez­rad­ność dwu­dzie­stu czte­rech zna­ko­mi­tych leka­rzy może ozna­czać jedno: osią­gnę­li­śmy gra­nice współ­cze­snej wie­dzy medycz­nej. Ale pro­szę mnie dobrze zro­zu­mieć! Nie łudzę się, że pan wyle­czy Nie­tz­schego z jego cho­rób fizycz­nych. I nie dla­tego zwró­ci­łam się do pana o pomoc.

Breuer odsta­wił fili­żankę z kawą i otarł wąsy oraz brodę ser­wetką.

– Pro­szę mi wyba­czyć, Fräulein, ale nie bar­dzo rozu­miem. Prze­cież już na początku roz­mowy powie­działa pani, że jej przy­ja­ciel jest bar­dzo chory, nie­praw­daż?

– Nie, dok­to­rze Breuer, powie­dzia­łam, że mój przy­ja­ciel jest pogrą­żony w roz­pa­czy i że może ode­brać sobie życie. Pro­szę, żeby pan zajął się jego roz­pa­czą, a nie jego cia­łem.

– Ale skoro pani przy­ja­ciel wpadł w roz­pacz z powodu swo­jego stanu zdro­wia, a ja nie mam na to żad­nej medycz­nej tera­pii, to co nam pozo­staje? Cho­rej myśli nie umiem wyzdro­wić.

Breuer uznał ski­nię­cie głową Lou Salomé za potwier­dze­nie, że roz­po­znała słowa Mak­beta skie­ro­wane do jego leka­rza.

– Droga pani, nie ma lekar­stwa na roz­pacz, nie ma leka­rza dla duszy. Jedyne, co mogę zro­bić, to zare­ko­men­do­wać kilka zna­ko­mi­tych uzdro­wisk, w Austrii albo we Wło­szech. Może warto byłoby odbyć roz­mowę z księ­dzem albo innym ducho­wym doradcą, z człon­kiem rodziny albo bli­skim przy­ja­cie­lem.

– Wiem, że pan może znacz­nie wię­cej, dok­to­rze Breuer. Mam swo­jego szpiega. Mój brat, Jenia, stu­diuje medy­cynę i na początku roku odbył staż w pań­skiej kli­nice.

Jenia Salomé! Breuer pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie to nazwi­sko. Ale miał całe mnó­stwo stu­den­tów.

– To od niego dowie­dzia­łam się, że kocha pan Wagnera i że w tym tygo­dniu będzie pan urlo­po­wał w hotelu Amalfi w Wene­cji, no i jak mam pana roz­po­znać. Ale przede wszyst­kim wła­śnie od niego dowie­dzia­łam się, że rze­czy­wi­ście jest pan leka­rzem od roz­pa­czy. Latem zeszłego roku Jenia brał udział w nie­ofi­cjal­nej kon­fe­ren­cji, na któ­rej opi­sy­wał pan tera­pię zasto­so­waną wobec mło­dej kobiety, nazy­wa­nej Anną O. Ta kobieta też była w roz­pa­czy, a leczył ją pan nową metodą, tak zwaną lecz­ni­czą roz­mową. Metoda bazuje na rozu­mie, a polega na roz­plą­ty­wa­niu umy­sło­wych sko­ja­rzeń i powią­zań. Jenia mówi, że jest pan jedy­nym leka­rzem w Euro­pie, który może zaofe­ro­wać praw­dziwą tera­pię psy­cho­lo­giczną.

Anna O.! Breuer drgnął, sły­sząc to imię, a że aku­rat pod­no­sił do ust fili­żankę, roz­lał kilka kro­pli kawy. Wytarł pospiesz­nie dłoń ser­wetką, mając nadzieję, że Fräulein Salomé niczego nie zauwa­żyła. Anna O., Anna O.! Nie­wia­ry­godne! Gdzie­kol­wiek się odwró­cił, wszę­dzie napo­ty­kał Annę O., bo taki tajemny pseu­do­nim nadał Ber­cie Pap­pen­heim. Breuer skru­pu­lat­nie dotrzy­my­wał dys­kre­cji, w roz­mo­wach ze stu­den­tami ni­gdy nie uży­wał praw­dzi­wych nazwisk pacjen­tów. Two­rzył dla nich pseu­do­nimy, cofa­jąc ini­cjały pacjenta o jedną literę w alfa­be­cie. I tak B. P., czyli Ber­tha Pap­pen­heim, stała się A. O., Anną O.

– Jenia jest pod wiel­kim wra­że­niem pań­skiej osoby, dok­to­rze. Kiedy opi­sy­wał pań­ski wykład i lecze­nie Anny O., powie­dział, że miał szczę­ście stać w świe­tle geniu­sza. A Jenia nie ulega tak łatwo emo­cjom. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam z jego ust takich słów. I wtedy posta­no­wi­łam, że muszę pana kie­dyś poznać, może nawet u pana stu­dio­wać. Tyle że owo „kie­dyś” stało się bar­dzo naglące, gdy w ciągu ostat­nich dwóch mie­sięcy stan Nie­tz­schego znacz­nie się pogor­szył.

Breuer rozej­rzał się dookoła. Wielu gości skoń­czyło już śnia­da­nie i wyszło, tym­cza­sem on, odda­liw­szy się od Ber­thy, roz­ma­wiał z zachwy­ca­jącą kobietą, którą ona sama wpro­wa­dziła do jego życia. Prze­biegł go lodo­waty dreszcz. A co, jeśli od Ber­thy nie ma ucieczki?

– Sza­nowna pani. – Breuer chrząk­nął i z tru­dem mówił dalej: – Przy­pa­dek, który opi­sał pani brat, był jed­nost­kowy, zasto­so­wa­łem w nim eks­pe­ry­men­talną metodę. Nie ma pew­no­ści, że metoda ta okaże się sku­teczna także w przy­padku pani przy­ja­ciela. Wręcz prze­ciw­nie, wszystko wska­zuje na to, że będzie ina­czej.

– A to czemu, dok­to­rze Breuer?

– Oba­wiam się, że brak czasu nie pozwoli mi na dłuż­szą odpo­wiedź. Mówiąc w skró­cie, pani przy­ja­ciela i Annę O. nękają zupeł­nie inne cho­roby. Ona cierpi na histe­rię, ma też pewne objawy powo­du­jące kalec­two, co pew­nie pani wie od swo­jego brata. Moje podej­ście pole­gało na sys­te­ma­tycz­nym usu­wa­niu kolej­nych symp­to­mów poprzez uła­twie­nie pacjentce przy­po­mi­na­nia sobie, także z pomocą hip­nozy, zapo­mnia­nych traum psy­chicz­nych, z któ­rych owe objawy wyra­stały. Symp­tom roz­pusz­czał się po ujaw­nie­niu jego źró­dła.

– A jeśli uznamy roz­pacz za symp­tom? Nie da się jej wów­czas wyle­czyć w ten sam spo­sób?

– Roz­pacz nie jest symp­to­mem w sen­sie medycz­nym. To poję­cie nie­ja­sne, nie­pre­cy­zyjne. Wszyst­kie symp­tomy Anny O. miały zwią­zek z jakąś czę­ścią ciała, przy­czyną każ­dego z nich było roz­ła­do­wa­nie wystę­pu­ją­cego w kre­so­mó­zgo­wiu pobu­dze­nia poprzez okre­ślone drogi ner­wowe. Nato­miast roz­pacz pani przy­ja­ciela, tak jak ją pani opi­sała, mie­ści się raczej w świe­cie idei. A na takie dole­gli­wo­ści nie ma lekar­stwa.

Po raz pierw­szy w tej roz­mo­wie Lou Salomé stra­ciła pew­ność sie­bie.

– Ale prze­cież gdy zaczął pan pra­co­wać z Anną O. – znów poło­żyła rękę na jego dłoni – nie znano psy­cho­lo­gicz­nej tera­pii na histe­rię. O ile wiem, leka­rze sto­so­wali jedy­nie kąpiele i te straszne wstrząsy elek­tryczne. Jestem pewna, że pan, i zapewne tylko pan, jest w sta­nie opra­co­wać nową metodę odpo­wied­nią dla Nie­tz­schego.

Nagle Breuer zorien­to­wał się, która godzina. Musiał wra­cać do Mathilde.

– Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pani przy­ja­cie­lowi, Fräulein. Pro­szę, oto moja wizy­tówka. Chęt­nie przyjmę pani przy­ja­ciela w Wied­niu.

Lou scho­wała wizy­tówkę do torebki, pra­wie na nią nie patrząc.

– Oba­wiam się, że to nie takie pro­ste, dok­to­rze Breuer. Nie­tz­sche nie jest, że tak powiem, pacjen­tem skłon­nym do współ­pracy. Lubi samot­ność, a do tego ma swoją god­ność i dumę. Ni­gdy nie przy­zna, że potrze­buje pomocy.

– Ale sama pani wspo­mniała, że otwar­cie mówi o samo­bój­stwie.

– W każ­dej roz­mo­wie, w każ­dym liście. Tyle że nie prosi o pomoc. Gdyby się dowie­dział o naszej roz­mo­wie, ni­gdy by mi tego nie wyba­czył i z pew­no­ścią nie chciałby zasię­gnąć u pana porady. Nawet gdyby udało mi się go prze­ko­nać do wizyty w pań­skim gabi­ne­cie, to zgo­dziłby się jedy­nie na bada­nie cie­le­snych dole­gli­wo­ści. Za nic w świe­cie nie popro­siłby pana o ule­cze­nie jego roz­pa­czy. Ma swoje prze­ko­na­nia na temat sła­bo­ści i mocy.

Breuer poczuł znie­chę­ce­nie i lekką iry­ta­cję.

– Widzę, Fräulein, że dra­mat się zagęsz­cza. Chce pani, żebym się spo­tkał z jakimś pro­fe­so­rem Nie­tz­schem, któ­rego uważa pani za wiel­kiego filo­zofa naszych cza­sów, i prze­ko­nał go, że życie, w każ­dym razie jego życie, jest coś warte. Co wię­cej, miał­bym tego doko­nać bez jego wie­dzy.

Lou Salomé ski­nęła głową, zro­biła głę­boki wydech i oparła się na swoim krze­śle.

– Ale czy to moż­liwe? – cią­gnął Breuer. – Już osią­gnię­cie głów­nego celu, wyle­cze­nie roz­pa­czy, jest poza zasię­giem współ­cze­snej medy­cyny. A ten drugi waru­nek, pota­jemne pro­wa­dze­nie kura­cji, prze­nosi nasze przed­się­wzię­cie w świat fan­ta­zji. Czy są jesz­cze inne prze­szkody, które dopiero mi pani wyjawi? Może pro­fe­sor Nie­tz­sche mówi tylko w san­skry­cie albo posta­no­wił nie opusz­czać swo­jej pustelni w Tybe­cie?

Breuer poczuł, że wpada w fry­wolny nastrój, ale widząc zmie­sza­nie na twa­rzy Lou Salomé, szybko się opa­no­wał.

– Mówiąc poważ­nie, Fräulein, jak miał­bym tego doko­nać?

– Sam pan widzi, dok­to­rze Breuer! Sam pan widzi, dla­czego zwró­ci­łam się o pomoc aku­rat do pana.

Kurant z kościoła San Salva­tore wybił pełną godzinę. Dzie­siąta. Mathilde na pewno się nie­po­koi. No cóż, ze względu na nią… Breuer ski­nął na kel­nera. Kiedy cze­kali na rachu­nek, Lou Salomé zło­żyła nie­zwy­kłą pro­po­zy­cję.

– Pozwoli pan zapro­sić się jutro na śnia­da­nie, dok­to­rze? Jak już wspo­mnia­łam, pono­szę pewną odpo­wie­dzial­ność za roz­pacz pro­fe­sora Nie­tz­schego. O tylu rze­czach muszę jesz­cze panu opo­wie­dzieć.

– Żałuję, ale jutro nie mogę. Nie co dzień się zda­rza, że piękna kobieta zapra­sza mnie na śnia­da­nie, nie­stety muszę odmó­wić. Ze względu na cha­rak­ter naszego, mojego i żony, pobytu w tym mie­ście, byłoby nie­wska­za­nym, gdy­bym znów zosta­wił ją samą.

– W takim razie mia­ła­bym inny plan. Obie­ca­łam bratu, że odwie­dzę go w tym mie­siącu. Wła­ści­wie do tej chwili zamie­rza­łam poje­chać tam z pro­fe­so­rem Nie­tz­schem. Pozwoli pan, że gdy będę w Wied­niu, przed­sta­wię panu wię­cej infor­ma­cji. A tym­cza­sem spró­buję prze­ko­nać Nie­tz­schego, żeby zgło­sił się do pana w spra­wie pogar­sza­ją­cego się stanu zdro­wia.

Wyszli razem z kawiarni, w któ­rej pozo­stało jedy­nie paru gości. Kel­ne­rzy sprzą­tali sto­liki. Breuer już chciał się poże­gnać, ale Lou Salomé wzięła go pod rękę i ruszyła obok niego.

– Ta godzina minęła bar­dzo szybko, dok­to­rze. Pra­gnę­ła­bym spę­dzić z panem wię­cej czasu. Mogę odpro­wa­dzić pana do hotelu?

Te słowa zabrzmiały dla Breu­era sta­now­czo, po męsku. Jed­nak w jej ustach były zupeł­nie na miej­scu, czyż nie tak ludzie powinni ze sobą roz­ma­wiać? Skoro kobie­cie spra­wia przy­jem­ność towa­rzy­stwo męż­czy­zny, to czy nie wolno jej wziąć go pod rękę i zapro­po­no­wać, że go odpro­wa­dzi? Ale czy jaka­kol­wiek inna znana mu kobieta potra­fi­łaby się na to zdo­być? Lou Salomé była zupeł­nie inna. Była kobietą wolną.

– Jesz­cze ni­gdy odmowa nie była dla mnie tak przy­kra – powie­dział Breuer, przy­ci­skają jej ramię do sie­bie. – Ale muszę już wra­cać, i do tego sam. Moja kocha­jąca, lecz zanie­po­ko­jona żona z pew­no­ścią wygląda przez okno, a moim obo­wiąz­kiem jest dba­łość o jej uczu­cia.

– Oczy­wi­ście. – Wysu­nęła rękę spod jego ramie­nia, sta­nęła twa­rzą do niego, pewna sie­bie, sta­now­cza jak męż­czy­zna. – Ale dla mnie samo słowo „obo­wią­zek” jest przy­tła­cza­jące i opre­syjne. Ogra­ni­czy­łam swoje obo­wiązki do jed­nego: zacho­wy­wa­nia swo­jej wol­no­ści. Mał­żeń­stwo wraz z towa­rzy­szą­cym mu poczu­ciem wła­sno­ści i zazdro­ścią krę­puje ducha. Ni­gdy temu nie ule­gnę. Przyj­dzie czas, dok­to­rze Breuer, że męż­czyźni i kobiety nie będą się nawza­jem tyra­ni­zo­wać swo­imi sła­bo­ściami, liczę na to. – Odwró­ciła się z taką samą pew­no­ścią jak przy powi­ta­niu. – Auf Wie­der­se­hen. Do zoba­cze­nia w Wied­niu.

ROZDZIAŁ 2

Cztery tygo­dnie póź­niej Breuer sie­dział przy biurku w swoim gabi­ne­cie przy Bäckerstrasse 7. Była czwarta po połu­dniu, a on z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na przy­by­cie Fräulein Lou Salomé.

Rzadko pozwa­lał sobie na prze­rwę w pracy, ale tak bar­dzo nie mógł się docze­kać tego spo­tka­nia, że szybko upo­rał się z ostat­nimi trzema pacjen­tami. Ich nie­skom­pli­ko­wane cho­roby nie wyma­gały z jego strony dużo wysiłku.

Pierwsi dwaj – sześć­dzie­się­cio­pa­ro­letni męż­czyźni – cier­pieli z powodu takich samych dole­gli­wo­ści: ciężki oddech, chry­piący głos, suchy, oskrze­lowy kaszel. Od wielu lat Breuer leczył ich z powodu chro­nicz­nej roze­dmy płuc, do któ­rej przy zim­nej, wil­got­nej pogo­dzie dołą­czało się ostre zapa­le­nie oskrzeli, co z kolei poważ­nie obcią­żało płuca. Obu pacjen­tom prze­pi­sał na kaszel mor­finę (pro­szek Dovera, trzy razy dzien­nie po pięć zia­re­nek), nie­wiel­kie dawki środka wykrztu­śnego (ipe­ka­ku­any), parowe inha­la­cje oraz pla­stry z gor­czycy na klatkę pier­siową. Nie­któ­rzy leka­rze patrzyli nie­przy­chyl­nie na pla­stry z gor­czycy, ale Breuer czę­sto je zale­cał – zwłasz­cza w tym roku, kiedy połowa Wied­nia cier­piała na cho­roby dróg odde­cho­wych. Od trzech tygo­dni ani razu nie zaświe­ciło słońce, za to padała zama­rza­jąca mżawka.

Trzeci pacjent, słu­żący u księ­cia Rudolfa mło­dzie­niec z twa­rzą pokrytą bli­znami po ospie, miał gorączkę i czer­wone gar­dło. Był tak nie­śmiały, że trzeba mu było nie­mal roz­ka­zać, by roze­brał się do bada­nia. Dia­gnoza – miesz­kowe zapa­le­nie mig­dał­ków. Breuer miał wprawę w usu­wa­niu mig­dał­ków za pomocą szczy­piec i noży­czek, uznał jed­nak, że te nie nadają się jesz­cze do wycię­cia. Zamiast tego zale­cił zimne kom­presy na szyję, płu­ka­nie gar­dła chlo­ra­nem potasu oraz inha­la­cje z wody kar­bo­ni­zo­wa­nej. A ponie­waż była to już trze­cia infek­cja gar­dła tego męż­czy­zny bie­żą­cej zimy, zale­cił także har­to­wa­nie orga­ni­zmu i wzmac­nia­nie odpor­no­ści przy pomocy codzien­nych zim­nych kąpieli.

Wziął do ręki list, który dostał od Fräulein Salomé trzy dni temu. Oznaj­miała w nim, tak samo bez­ce­re­mo­nial­nie jak w pierw­szym liściku, że zjawi się w jego gabi­ne­cie dziś o czwar­tej po połu­dniu. Breuer wcią­gnął gwał­tow­nie powie­trze. „Ona uprze­dza mnie, o któ­rej się pojawi. To ona rzą­dzi. Obda­rza mnie zaszczy­tem, jakim jest…”. Szybko się jed­nak opa­mię­tał. „Nie trak­tuj się aż tak poważ­nie, Jose­fie. Co za róż­nica? Wpraw­dzie Fräulein Salomé nie mogła tego wie­dzieć, ale śro­dowe popo­łu­dnie to aku­rat dosko­nała pora na spo­tka­nie. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku to prze­cież żadna róż­nica”.

„Ona uprze­dza mnie…” Breuer zasta­no­wił się nad tonem swo­jego głosu: dźwię­czało w nim to samo nadęte wyso­kie mnie­ma­nie o sobie, któ­rego nie zno­sił u swo­ich kole­gów po fachu: Bil­l­ro­tha czy sta­rego Schnit­zlera, a także u wielu sław­nych pacjen­tów, takich jak Brahms czy Wit­t­gen­stein. Cechą, którą naj­bar­dziej lubił u swo­ich bli­skich zna­jo­mych, w więk­szo­ści jego pacjen­tów, była bez­pre­ten­sjo­nal­ność. Wła­śnie ona przy­cią­gnęła go do Antona Bruck­nera. Może Anton ni­gdy nie będzie takim kom­po­zy­to­rem jak Brahms, ale on przy­naj­mniej nie wielbi pia­sku pod wła­snymi sto­pami.

Jed­nak Breuer naj­bar­dziej lubił mło­dzień­czo zuchwa­łych synów nie­któ­rych swo­ich zna­jo­mych – mło­dego Hugo Wolfa, Gustava Mah­lera, Ted­diego Herzla oraz naj­bar­dziej chyba nie­zwy­kłego stu­denta medy­cyny Arthura Schnit­zlera. Utoż­sa­miał się z nimi i gdy star­szych nie było w pobliżu, dzie­lił się z nimi kąśli­wymi komen­ta­rzami na temat klasy rzą­dzą­cej. Na przy­kład pod­czas zeszło­ty­go­dnio­wego balu medy­ków roz­ba­wił zgro­ma­dzo­nych wokół niego mło­dzień­ców, mówiąc: „O, tak, wie­deń­czycy są bar­dzo reli­gijni, a ich bóg nazywa się Deko­rum”.

Breuer, który ni­gdy nie prze­sta­wał być naukow­cem, przy­po­mniał sobie, z jaką łatwo­ścią potra­fił w kilka chwil przejść z jed­nego stanu umy­słu do dru­giego, prze­sko­czyć z aro­gan­cji w bez­pre­ten­sjo­nal­ność. Co za fra­pu­jące zja­wi­sko. Uda mu się to teraz powtó­rzyć?

Od razu prze­pro­wa­dził eks­pe­ry­ment myślowy. Naj­pierw ubrał się w wie­deń­ski kostium, z przy­na­le­żącą do niego napu­szo­no­ścią, któ­rej tak nie zno­sił. Nadął się, zmarsz­czył czoło i mru­cząc pod nosem: „Jak ona śmie!”, sta­rał się poczuć obrazę i obu­rze­nie, które ogar­niają ludzi trak­tu­ją­cych się z nad­mierną powagą. Potem wypu­ścił powie­trze, roz­luź­nił się, pozwo­lił, by wszystko to z niego spły­nęło, i znów zna­lazł się w swo­jej skó­rze – wró­cił do stanu umy­słu, w któ­rym potra­fił śmiać się z samego sie­bie, ze swo­jego pozer­stwa.

Zauwa­żył, że do każ­dego z tych sta­nów umy­słu przy­na­leży swo­iste zabar­wie­nie emo­cjo­nalne. Nadę­cie miało w sobie ostre kra­wę­dzie – zło­śli­wość, iry­ta­cję – a także pychę i samot­ność. Nato­miast ten drugi stan wyda­wał się okrą­gły, miękki, pełen akcep­ta­cji.

Te emo­cje są kon­kretne, łatwe do nazwa­nia, pomy­ślał Breuer, ale też nie­zbyt silne. Co jed­nak z potęż­nymi emo­cjami i pod­grze­wa­ją­cymi je sta­nami umy­słu? Czy jest jakiś spo­sób pozwa­la­jący kon­tro­lo­wać takie uczu­cia? Może tu jest droga do sku­tecz­nej tera­pii psy­cho­lo­gicz­nej?

Zaczął roz­wa­żać swoje doświad­cze­nia. Jego naj­bar­dziej nie­sta­bilne emo­cje wią­zały się z kobie­tami. Bywały chwile – jak na przy­kład dziś, w wygod­nej twier­dzy jego gabi­netu – kiedy czuł się silny i bez­pieczny. Wtedy widział kobiety takimi, jakie naprawdę były, uwa­żał je za istoty waleczne, ambitne, zma­ga­jące się z wie­loma palą­cymi pro­ble­mami codzien­nego życia. Widział też ich piersi – zbio­ro­wi­ska komó­rek two­rzą­cych gru­czoły mleczne uno­szące się w lipi­do­wych zbior­ni­kach. Znał ich wydzie­liny, sty­kał się z bole­snym mie­siącz­ko­wa­niem, rwą kul­szową, z roz­ma­itymi wybrzu­sze­niami i wypu­kło­ściami: wypa­da­ją­cymi pęche­rzami i maci­cami, sinymi hemo­ro­idami i żyla­kami.

Ale bywały też inne chwile – momenty ocza­ro­wa­nia, zafa­scy­no­wa­nia kobie­tami, które robiły na nim prze­możne wra­że­nie, ich piersi roz­ra­stały się do roz­mia­rów ogrom­nych, cza­ro­dziej­skich kul – kiedy ogar­niało go nie­zwy­kłe pra­gnie­nie połą­cze­nia z ich cia­łem, ssa­nia bro­da­wek na sut­kach, wśli­zgnię­cia się w ich żar i wil­goć. Ten stan umy­słu bywał przy­tła­cza­jący, mógł wywró­cić do góry nogami całe jego życie, a w przy­padku Ber­thy omal nie zapła­cił za to wszyst­kim, co było mu dro­gie.

Wszystko to było kwe­stią zmiany per­spek­tywy i spo­sobu myśle­nia. Gdyby był w sta­nie nauczyć tego swo­ich pacjen­tów, mógłby stać się tym, za kogo uwa­żała go Lou Salomé, leka­rzem od roz­pa­czy.

Roz­my­śla­nia prze­rwał mu dźwięk otwie­ra­nych i zamy­ka­nych drzwi wej­ścio­wych. Breuer odcze­kał chwilę, żeby nie oka­zać nad­mier­nego zde­ner­wo­wa­nia, a następ­nie wyszedł do pocze­kalni, żeby powi­tać gościa. Lou Salomé była zmok­nięta, wie­deń­ska mżawka zamie­niła się w ulewę, ale zanim zdą­żył pomóc jej zdjąć ocie­ka­jący desz­czem płaszcz, zrzu­ciła go z sie­bie sama i podała Frau Bec­ker, pie­lę­gniarce i recep­cjo­ni­stce w jed­nej oso­bie.

Breuer wpro­wa­dził Lou Salomé do gabi­netu i wska­zał jej ciężki, pokryty czarną skórą fotel. Sam usiadł na fotelu obok. Nie umiał powstrzy­mać się od sko­men­to­wa­nia jej zacho­wa­nia.

– Widzę, że lubi pani samo­dziel­ność. Ale czy to nie pozba­wia męż­czyzn przy­jem­no­ści, jaką byłoby słu­że­nie pani?

– Oboje wiemy, że nie­które usługi zapew­niane przez męż­czyzn nie służą kobie­cemu zdro­wiu!

– Pani przy­szły mąż będzie musiał przejść bar­dzo inten­sywne szko­le­nie. Nawyki kształ­to­wane przez całe życie nie jest łatwo wyko­rze­nić.

– Mał­żeń­stwo? To nie dla mnie! Już panu mówi­łam. No, może mał­żeń­stwo na pół etatu nawet by mi odpo­wia­dało, ale nic bar­dziej ogra­ni­cza­ją­cego.

Patrząc na swo­jego pew­nego sie­bie, pięk­nego gościa, Breuer z łatwo­ścią dostrze­gał zalety mał­żeń­stwa na pół etatu. Łatwo mu było zapo­mnieć, że ta kobieta jest nie­mal dwa razy młod­sza od niego. Miała na sobie pro­stą, czarną suk­nię, zapiętą po samą szyję, na ramio­nach leżał jej koł­nierz z lisa, z łeb­kiem i małymi łap­kami. Dziwne, pomy­ślał Breuer, w Wene­cji, gdy było chłodno, zdjęła z sie­bie futro, a tu, w prze­grza­nym gabi­ne­cie, miała je na sobie. Jed­nak naj­wyż­szy czas przejść do rze­czy.

– Poroz­ma­wiajmy więc o cho­ro­bie pani przy­ja­ciela.

– O roz­pa­czy, a nie o cho­ro­bie. Mia­ła­bym kilka zale­ceń. Mogę je panu przed­sta­wić?

„Czy jej tupet nie ma gra­nic?”, myślał z obu­rze­niem. Mówi tak, jakby była moim kolegą po fachu, sze­fem kli­niki albo leka­rzem z trzy­dzie­sto­let­nim doświad­cze­niem, a nie nie­wy­kształ­coną uczen­nicą.

„Jose­fie, daj spo­kój!”, napo­mniał się w myślach. „Ona jest jesz­cze bar­dzo młoda, nie jest wyznaw­czy­nią wie­deń­skiego boga Deko­rum. Poza tym dużo lepiej zna tego pro­fe­sora Nie­tz­schego. Jest wybit­nie inte­li­gentna i być może ma coś waż­nego do zako­mu­ni­ko­wa­nia. A ja nie mam naj­mniej­szego poję­cia, jak można wyle­czyć kogoś z roz­pa­czy. Sam sie­bie nie umiem z niej wyle­czyć”.

– Oczy­wi­ście, Fräulein, pro­szę, niech pani mówi – odparł spo­koj­nie.

– Mój brat Jenia, z któ­rym widzia­łam się przed połu­dniem, wspo­mniał, że posłu­gi­wał się pan hip­nozą, żeby pomóc Annie O. przy­po­mnieć sobie psy­cho­lo­giczne przy­czyny jej symp­to­mów. I pamię­tam, co mi pan powie­dział w Wene­cji, że odsło­nię­cie źró­deł symp­to­mów pozwo­liło je jakoś roz­pu­ścić. Mnie naj­bar­dziej inte­re­suje, jak się to doko­nało. Mam nadzieję, że gdy będziemy kie­dyś mieli wię­cej czasu, wyja­śni mi pan dokład­nie mecha­nizm, który spra­wia, że wie­dza o przy­czy­nie eli­mi­nuje symp­tom.

Breuer pokrę­cił głową i mach­nął ręką.

– To była obser­wa­cja empi­ryczna. Nawet gdy­by­śmy mieli mnó­stwo czasu, to i tak nie mógł­bym udzie­lić pani odpo­wie­dzi, jakiej pani ocze­kuje. Ale co z pani zale­ce­niami?

– Pierw­sze zale­ce­nie brzmi: „Niech pan nie pró­buje hip­nozy na Nie­tz­schem”. To się nie uda! Jego umysł, jego inte­lekt to wręcz cud, o czym sam się pan prze­kona. Ale on, jak sam czę­sto mówi, jest tylko czło­wie­kiem i ma tylko ludz­kie cechy. No i ma też kilka wraż­li­wych punk­tów.

Lou Salomé wstała powoli, zdjęła futro, prze­szła na drugą stronę gabi­netu i poło­żyła je na sofie. Przez chwilę przy­glą­dała się wiszą­cym na ścia­nie opra­wio­nym w ramki dyplo­mom, popra­wiła jeden, który tro­chę się prze­krzy­wił, a potem wró­ciła na swój fotel i usia­dła, zakła­da­jąc jedną nogę na drugą.

– Nie­tz­sche jest szcze­gól­nie wraż­liwy, jeśli cho­dzi o kwe­stie mocy – pod­jęła. – Nie zaan­ga­żuje się w nic, jeżeli uzna, że w ten spo­sób oddałby komuś swoją moc. Bli­scy są mu przed­so­kra­tej­scy filo­zo­fo­wie greccy, a zwłasz­cza ich poję­cie ago­ni­styki. To prze­ko­na­nie, że natu­ralne zdol­no­ści i talenty można roz­wi­nąć tylko przez współ­za­wod­nic­two. Nie­tz­sche jest bar­dzo nie­ufny wobec moty­wów osoby, która unika rywa­li­za­cji i twier­dzi, że działa altru­istycz­nie. Pod tym wzglę­dem jego men­to­rem jest Scho­pen­hauer. Nie­tz­sche uważa, że ludzie nie chcą sobie poma­gać, zamiast tego wolą domi­no­wać nad innymi i posze­rzać zakres swo­jej wła­dzy. Kilka razy zda­rzyło mu się oddać wła­dzę nad sobą innej oso­bie i zawsze był potem wście­kły i zdru­zgo­tany. Tak było z Richar­dem Wagne­rem. I tak jest teraz ze mną.

– Co to zna­czy, że tak jest teraz z panią? Czy jest pani w jakiś spo­sób odpo­wie­dzialna za roz­pacz pro­fe­sora Nie­tz­schego?

– On tak uważa. Stąd moja druga rada: „Niech pan mnie ze sobą nie łączy”. Wygląda pan na zasko­czo­nego. Ale żeby mógł pan wszystko zro­zu­mieć, muszę panu opo­wie­dzieć o mojej rela­cji z Nie­tz­schem. Niczego nie pominę i szcze­rze odpo­wiem na wszyst­kie pyta­nia. Co nie będzie łatwe. Oddaję się w pań­skie ręce, ale to, co powiem, musi pozo­stać mię­dzy nami.

– Oczy­wi­ście, może pani na mnie liczyć – odpo­wie­dział pełen podziwu dla jej bez­po­śred­nio­ści. Co za przy­jem­ność roz­ma­wiać z taką otwartą osobą.

– A zatem… Pozna­łam Nie­tz­schego jakieś osiem mie­sięcy temu, w kwiet­niu.

Roz­le­gło się puka­nie i do gabi­netu weszła Frau Bec­ker z kawą. Jeśli zdzi­wiło ją, że Breuer sie­dzi obok Lou Salomé, a nie jak zwy­kle za biur­kiem, to nie dała tego po sobie poznać. Bez słowa posta­wiła na sto­liku tacę z fili­żan­kami, łyżecz­kami i srebr­nym dzban­kiem i szybko wyszła z pokoju. Breuer nalała kawę, a Lou Salomé mówiła dalej:

– W zeszłym roku wyje­cha­łam z Rosji ze względu na stan zdro­wia, kło­poty z płu­cami, które na szczę­ście ustały. Naj­pierw miesz­ka­łam w Zury­chu, stu­dio­wa­łam teo­lo­gię u Bie­der­manna i pra­co­wa­łam u poety Got­t­frieda Kin­kela. Nie wiem, czy wspo­mi­na­łam panu, że sama pró­buję pisać wier­sze. Kiedy w tym roku prze­nio­sły­śmy się z matką do Rzymu, Kin­kel dał mi list reko­men­da­cyjny do Mal­widy von Mey­sen­bug. Na pewno ją pan zna, napi­sała Pamięt­nik ide­alistki.

Breuer ski­nął głową. Znał dzia­łal­ność Mal­widy von Mey­sen­bug, zwłasz­cza jej walkę o prawa kobiet, rady­kalne reformy poli­tyczne oraz roz­ma­ite zmiany w sys­te­mie edu­ka­cji. Jed­nak nie­zbyt spodo­bały mu się jej ostat­nie roz­prawy, które jego zda­niem opie­rały się na pseu­do­nau­ko­wych pod­sta­wach.

– I tak zna­la­złam się w salo­nie lite­rac­kim Mal­widy – cią­gnęła Lou Salomé – gdzie pozna­łam wybit­nego i cza­ru­ją­cego filo­zofa Paula Rée. Wiele lat wcze­śniej Herr Rée uczęsz­czał w Bazy­lei na wykłady Nie­tz­schego i wtedy bar­dzo się zaprzy­jaź­nili. Zauwa­ży­łam, że Herr Rée ma dla Nie­tz­schego wielki podziw i sza­cu­nek. Wkrótce doszedł do wnio­sku, że skoro my jeste­śmy przy­ja­ciółmi, to ja i Nie­tz­sche też musimy się zaprzy­jaź­nić. Paul, zna­czy Herr Rée… – Zaczer­wie­niła się na krótką chwilę, jed­nak Breuer zdą­żył to zauwa­żyć, co ona też dostrze­gła. – No cóż, dok­to­rze, pozwoli pan, że będę mówić o nim po imie­niu, skoro tak się do niego zwra­cam, a dziś nie mamy czasu na towa­rzy­skie sub­tel­no­ści. Jeste­śmy z Pau­lem w bli­skiej rela­cji, jed­nak ni­gdy nie zgo­dzi­ła­bym się znisz­czyć samej sie­bie mał­żeń­stwem, z nim czy kim­kol­wiek innym. A mimo to – mówiła dalej z nutą znie­cier­pli­wie­nia w gło­sie – poświę­ci­łam sporo czasu na tłu­ma­cze­nie się z mimo­wol­nego, prze­lot­nego rumieńca. Chyba jeste­śmy jedy­nymi zwie­rzę­tami, które się czer­wie­nią, prawda?

Breuer nie umiał wydo­być z sie­bie słowa, więc jedy­nie ski­nął głową. Przez chwilę, w oto­cze­niu swo­ich medycz­nych akce­so­riów, czuł się dużo pew­niej niż pod­czas ich ostat­niej roz­mowy. Ale wysta­wiony na dzia­ła­nie jej uroku poczuł, że siły go opusz­czają. Jej uwaga na temat rumieńca była nie­wia­ry­godna. Breuer ni­gdy jesz­cze nie sły­szał, żeby jakaś kobieta – ani w ogóle kto­kol­wiek – potra­fiła mówić o swoim związku z taką bez­po­śred­nio­ścią. A ona miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia jeden lat!

– Paul był pewien, że ja i Nie­tz­sche zosta­niemy przy­ja­ciółmi – kon­ty­nu­owała Lou Salomé. – Że jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni. Chciał, żebym została stu­dentką Nie­tz­schego, jego pro­te­go­waną, jego odbi­ciem. Wyobra­ził sobie, że Nie­tz­sche będzie moim men­to­rem, świec­kim kapła­nem.

Prze­rwało im ciche puka­nie do drzwi. Breuer wstał, żeby otwo­rzyć. Frau Bec­ker oznaj­miła gło­śnym szep­tem, że przy­szedł nowy pacjent. Breuer wró­cił na swoje miej­sce, zapew­nia­jąc Lou Salomé, że mają mnó­stwo czasu, bo nie­za­pi­sani pacjenci są przy­go­to­wani na dłu­gie cze­ka­nie, i zachę­ca­jąc, by mówiła dalej.

– Paul umó­wił nas więc w bazy­lice Świę­tego Pio­tra – pod­jęła swoją opo­wieść Lou Salomé. – Chyba naj­mniej odpo­wied­nie miej­sce na spo­tka­nie „nie­świę­tej trójcy”, jak póź­niej zaczę­li­śmy nazy­wać nasze grono, choć Nie­tz­sche czę­sto uży­wał też okre­śle­nia „zwią­zek pita­go­rej­ski”.

Breuer zauwa­żył, że bar­dziej patrzy na biust swo­jej roz­mów­czyni niż na jej twarz. „Cie­kawe, jak długo już to robię”, pomy­ślał. „Zauwa­żyła? Czy inne kobiety wie­działy, że mi się to zda­rza?” Wyobra­ził sobie, że chwyta mio­tłę i wymiata nią wszyst­kie ero­tyczne myśli. Z całych sił sku­pił się na oczach i sło­wach Lou Salomé.

– Nie­tz­sche od razu mi się spodo­bał – mówiła dalej. – Nie ma impo­nu­ją­cego wyglądu, jest śred­niego wzro­stu, ma łagodny wzrok i wydaje się, że jego oczy, któ­rymi pra­wie w ogóle nie mruga, spo­glą­daj raczej do wewnątrz, a nie na świat, jakby chro­nił w sobie jakiś skarb. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że jest w trzech czwar­tych nie­wi­domy. Ale miał w sobie coś fascy­nu­ją­cego. Pierw­sze słowa, jakie do mnie skie­ro­wał, brzmiały: „Z jakich to gwiazd spa­dli­śmy tutaj ku sobie?”.

– A potem zaczę­li­śmy we trójkę roz­ma­wiać. Jaka to była roz­mowa! Przez jakiś czas wyda­wało się, że speł­nią się nadzieje Paula na przy­jaźń i men­tor­ską rela­cję mię­dzy mną a Nie­tz­schem. Pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym paso­wa­li­śmy do sie­bie ide­al­nie, on nawet stwier­dził, że mamy umy­sły jak sio­strzano-bra­ter­ska para bliź­niąt. Czy­tał mi na głos perełki ze swo­jej naj­now­szej książki, ukła­dał muzykę do moich wier­szy, opo­wia­dał mi, co ofia­ruje światu w ciągu naj­bli­żej dekady, bo był prze­ko­nany, że zdro­wie pozwoli mu jesz­cze tylko na dzie­sięć lat życia. Wkrótce wszy­scy, ja, Paul i Nie­tz­sche uzna­li­śmy, że powin­ni­śmy razem zamiesz­kać jako ménage à trois. Zamie­rza­li­śmy spę­dzić tę zimę w Wied­niu albo w Paryżu.

Ménage à trois! Breuer chrząk­nął i poru­szył się nie­spo­koj­nie w fotelu. Zauwa­żył, że jego roz­mów­czyni uśmie­cha się, widząc to zmie­sza­nie. Naprawdę nic nie ujdzie jej uwa­dze? Byłaby świet­nym dia­gno­stą. Zasta­na­wiała się nad wybo­rem medy­cyny jako przy­szłego zawodu? Może zosta­łaby moją stu­dentką? Moją pro­te­go­waną? Moją kole­żanką po fachu, która pra­cuje ze mną w gabi­ne­cie albo w labo­ra­to­rium? Te fan­ta­zje miały wielką moc, jed­nak słowa Lou Salomé od razu przy­wo­łały Breu­era do porządku.

– Zdaję sobie sprawę, że świat nie patrzy przy­chyl­nie na dwóch męż­czyzn i kobietę żyją­cych nie­win­nie pod jed­nym dachem. – Wspa­niale zaak­cen­to­wała słowo „nie­win­nie”, wystar­cza­jąco mocno, żeby wszystko stało się jasne, a jed­no­cze­śnie wystar­cza­jąco łagod­nie, żeby unik­nąć nagany. – Ale my jeste­śmy nie­za­leż­nie myślą­cymi ide­ali­stami, któ­rzy odrzu­cają narzu­cane przez spo­łe­czeń­stwo ogra­ni­cze­nia. Uwa­żamy, że potra­fimy stwo­rzyć nasz wła­sny sys­tem moralny.

Gdy Breuer nie odpo­wia­dał, wyda­wało się, że jego roz­mów­czyni po raz pierw­szy nie wie, co ma dalej robić.

– Mam mówić? Star­czy nam czasu? Nie spra­wi­łam panu przy­kro­ści?

– Ależ niech pani mówi dalej, gnädiges Fräulein. Po pierw­sze, prze­zna­czy­łem to popo­łu­dnie dla pani. – Wziął z biurka kalen­darz i poka­zał duże litery L.S. zapi­sane przy dacie środa, 22 listo­pada, 1882. – Jak pani widzi, nic już na dziś nie zapla­no­wa­łem. A po dru­gie, nie spra­wiła mi pani żad­nej przy­kro­ści. Wręcz prze­ciw­nie, podzi­wiam pani otwar­tość i pro­sto­li­nij­ność. Gdyby wszy­scy przy­ja­ciele potra­fili tak szcze­rze roz­ma­wiać! Życie byłoby dużo bogat­sze i bar­dziej auten­tyczne.

Lou Salomé przy­jęła jego pochwałę bez komen­ta­rza, nalała sobie kawy i zaczęła mówić:

– Przede wszyst­kim chcia­ła­bym wyja­śnić, że moja rela­cja z Nie­tz­schem, choć głę­boka, trwała krótko. Spo­tka­li­śmy się zale­d­wie cztery razy i nie­mal zawsze towa­rzy­szyła nam moja matka, matka Paula albo sio­stra Nie­tz­schego. Tak naprawdę mie­li­śmy nie­wiele oka­zji, żeby spa­ce­ro­wać albo roz­ma­wiać tylko we dwoje. Inte­lek­tu­alny mie­siąc mio­dowy naszej nie­świę­tej trójcy także szybko się skoń­czył. Poja­wiły się nie­po­ro­zu­mie­nia. A potem roman­tyczne emo­cje i pożą­da­nie. Może były obecne już od samego początku. Może to moja wina, że od razu ich nie roz­po­zna­łam. – Poru­szyła się, jakby chciała strzą­snąć z sie­bie tę odpo­wie­dzial­ność, a potem prze­szła do rela­cjo­no­wa­nia klu­czo­wego ciągu wyda­rzeń: – Pod koniec naszego pierw­szego spo­tka­nia Nie­tz­sche zanie­po­koił się moim pla­nem nie­win­nego ménage à trois, uwa­ża­jąc, że świat nie jest na to gotowy, i popro­sił, żebym zacho­wała ten plan w tajem­nicy. Szcze­gól­nie mar­twił się swoją rodziną, oznaj­mił, że jego sio­stra i jego matka pod żad­nym pozo­rem nie mogą się o tym dowie­dzieć. Co za ule­głość wobec kon­we­nan­sów! Byłam zasko­czona i roz­cza­ro­wana, pomy­śla­łam nawet, że dałam się zwieść jego odważ­nym sło­wom i wol­no­my­śli­ciel­skim dekla­ra­cjom. Nie­długo potem Nie­tz­sche przy­jął jesz­cze ostrzej­sze sta­no­wi­sko, a mia­no­wi­cie, że nasze usta­le­nia będą dla mnie ryzy­kowne w sen­sie towa­rzy­skim, być może nawet zruj­nują moją repu­ta­cję. Chcąc mnie chro­nić, posta­no­wił mi się oświad­czyć, i popro­sił Paula o prze­ka­za­nie mi tej pro­po­zy­cji. Zdaje pan sobie sprawę, w jakiej sytu­acji posta­wiło to Paula? Mimo to Paul, kie­ru­jąc się lojal­no­ścią wobec przy­ja­ciela, posłusz­nie, choć z pew­nym ocią­ga­niem, powie­dział mi o pro­po­zy­cji Nie­tz­schego.

– Zasko­czyło to panią? – spy­tał Breuer.

– Bar­dzo. Zwłasz­cza że było to zaraz po naszym pierw­szym spo­tka­niu. Wytrą­ciło mnie też z rów­no­wagi. Nie­tz­sche to wspa­niały czło­wiek, ma w sobie dobroć, moc i nie­zwy­kłą pre­zen­cję. Nie prze­czę, dok­to­rze Breuer, że wydał mi się bar­dzo pocią­ga­jący, ale nie w sen­sie roman­tycz­nym. Może wyczuł, że mi się podoba, lecz nie uwie­rzył w moje zapew­nie­nia, że nie mam w gło­wie ani mał­żeń­stwa, ani romansu.

Gwał­towne ude­rze­nie wia­tru o okno roz­pro­szyło na chwilę Breu­era. Nagle poczuł, że ma sztywny kark i ramiona. Przez ostat­nie minuty słu­chał swo­jej roz­mów­czyni z taką uwagą, że w ogóle się nie poru­szył. Pacjenci zwie­rzali mu się cza­sem ze swo­ich oso­bi­stych pro­ble­mów, ale nie tak. Nie z takim opa­no­wa­niem. Ber­tha bar­dzo się przed nim odsło­niła, ale była wtedy jak gdyby „nie­obecna”. Nato­miast Lou Salomé była bar­dzo obecna, a opi­su­jąc nawet odle­głe wyda­rze­nia, potra­fiła stwo­rzyć takie poczu­cie bli­sko­ści, jakby roz­mowa toczyła się mię­dzy kochan­kami. Breuer łatwo zro­zu­miał, dla­czego Nie­tz­sche oświad­czył się jej już po pierw­szym spo­tka­niu.

– I co było potem, Fräulein?

– Potem posta­no­wi­łam, że gdy się ponow­nie zoba­czymy, będę bar­dziej szczera. Ale nie było to konieczne. Nie­tz­sche dość szybko uświa­do­mił sobie, że per­spek­tywa mał­żeń­stwa prze­raża go tak samo, jak mnie odpy­cha. Gdy dwa tygo­dnie póź­niej znów się spo­tka­li­śmy, tym razem w Orcie, w pierw­szym zda­niu oznaj­mił, że mam zigno­ro­wać jego oświad­czyny. Zamiast tego zaczął mnie nama­wiać, żeby­śmy stwo­rzyli zwią­zek ide­alny, namiętny, nie­winny, inte­lek­tu­alny i bez więzi mał­żeń­skiej. Nasza trójka znów się pogo­dziła. Nie­tz­sche był tak pod­eks­cy­to­wany naszym ménage à trois, że pew­nego popo­łu­dnia w Lucer­nie uparł się, żeby­śmy zro­bili sobie wspólne pozo­wane zdję­cie. To jedyna foto­gra­fia naszej nie­świę­tej trójcy.

Na foto­gra­fii, którą podała Breu­erowi, widać było dwóch męż­czyzn sto­ją­cych przed małym towa­ro­wym wóz­kiem, na któ­rym klę­czała kobieta wyma­chu­jąca małym batem.

– Ten męż­czy­zna z przodu, patrzący w górę, to Nie­tz­sche – powie­działa z czu­ło­ścią. – A ten drugi to Paul.

Breuer uważ­nie przy­glą­dał się foto­gra­fii. Było coś nie­po­ko­ją­cego w tym wize­runku dwóch męż­czyzn – żało­snych, znie­wo­lo­nych gigan­tów – ujarz­mio­nych przez tę piękną kobietę i jej bacik.

– Co pan myśli o mojej stajni, dok­to­rze Breuer?

Po raz pierw­szy jej żar­to­bliwa uwaga nie odnio­sła spo­dzie­wa­nego skutku, a Breuer przy­po­mniał sobie nagle, że ta kobieta to zale­d­wie dwu­dzie­sto­jed­no­let­nia dziew­czyna. Zro­biło mu się nie­swojo. Nie lubił, jak na ide­al­nej powierzchni poja­wiały się jakieś rysy. Ser­cem było mu bli­żej do dwóch męż­czyzn, jego braci. Prze­cież mógłby być jed­nym z nich.

Breuer pomy­ślał, że jego roz­mów­czyni musiała zauwa­żyć swój błąd, bo pospiesz­nie pod­jęła opo­wieść.

– Spo­tka­li­śmy się jesz­cze dwa razy, trzy mie­siące temu w Tau­ten­burgu, z sio­strą Nie­tz­schego, a potem w Lip­sku z matką Paula. Ale Nie­tz­sche pisał do mnie nie­ustan­nie. Oto jego odpo­wiedź na mój list, w któ­rym pisa­łam, że bar­dzo poru­szyła mnie jego książka Jutrzenka.

Breuer szybko prze­czy­tał krótki list, który mu podała.

Moja droga Lou,

w moim życiu też przy­szedł świt, i to by­naj­mniej nie malo­wany! Coś, co wyda­wało mi się już nie­moż­liwe, zna­le­zie­nie przy­jaźni na naj­więk­sze szczę­ście i naj­więk­sze cier­pie­nie, teraz oka­zuje się realne – oto na hory­zon­cie całego mojego przy­szłego życia poja­wiła się ta jedyna szansa. Jestem wzru­szony na samą myśl o wspa­nia­łej, odważ­nej duszy mojej naj­droż­szej Lou.

F.N.

Breuer mil­czał. Poczuł jesz­cze sil­niej­szą empa­tyczną więź z Nie­tz­schem. Każdy pra­gnie, przy­naj­mniej raz w życiu, dostrzec na hory­zon­cie życia jutrzenkę i tę jedyną, nie­po­wta­rzalną szansę, każdy pra­gnie poko­chać śmiałą, wspa­niałą duszę.

– Mniej wię­cej w tym samym cza­sie – cią­gnęła Lou – Paul zaczął do mnie pisać rów­nie pło­mienne listy. I mimo że pod­ję­łam wielki media­cyjny wysi­łek, napię­cie w naszej trójcy alar­mu­jąco wzro­sło. Przy­jaźń mię­dzy Pau­lem a Nie­tz­schem kru­szyła się w oczach. W końcu w listach do mnie zaczęli się wza­jem­nie obra­żać.

– Ale zapewne to pani nie zdzi­wiło – prze­rwał jej Breuer. – Czego się można spo­dzie­wać, gdy dwóch namięt­nych męż­czyzn wcho­dzi w bli­ską rela­cję z jedną kobietą?

– Może byłam naiwna. Wyda­wało mi się, że możemy mieć wspólne życie inte­lek­tu­alne, że możemy razem na poważ­nie zająć się filo­zo­fią.

Pyta­nie Breu­era naj­wy­raź­niej nie wytrą­ciło jej z rów­no­wagi, bo wstała, prze­cią­gnęła się lekko i pode­szła do okna, zer­ka­jąc po dro­dze na leżące na biurku przed­mioty: rene­san­sowy moź­dzierz z brązu, egip­ską figurkę pogrze­bową, misterny drew­niany model ucha wewnętrz­nego.

– I może jestem uparta – powie­działa, wyglą­da­jąc przez okno – ale wciąż uwa­żam, że nasze ménage à trois było moż­liwe. I pew­nie by się udało, gdyby nie wtrą­ciła się ta wstrętna sio­stra Nie­tz­schego. Zapro­sił mnie, bym spę­dziła let­nie waka­cje z nim i Eli­sa­beth w Tau­ten­burgu, małej wio­sce w Turyn­gii. Pozna­ły­śmy się w Bay­reuth, gdzie spo­tka­ły­śmy się z Wagne­rem i poszły­śmy na spek­takl Par­si­fal. A potem wszy­scy poje­cha­li­śmy do Tau­ten­burgu.

– Dla­czego Eli­sa­beth jest wstrętna?

– Jest sie­jącą nie­zgodę, mało­duszną, nie­szczerą gęsią, do tego anty­se­mitką. Kiedy popeł­ni­łam ten błąd i powie­dzia­łam jej, że Paul jest Żydem, roz­po­wie­działa to wśród wszyst­kich zna­jo­mych Wagnera, żeby broń Boże Paul nie był w Bay­reuth osobą mile widzianą.

Breuer odsta­wił swoją fili­żankę. Począt­kowo opo­wieść Lou Salomé wpro­wa­dziła go do łagod­nej, bez­piecz­nej kra­iny miło­ści, sztuki i filo­zo­fii, jed­nak teraz jej słowa przy­wró­ciły go gwał­tow­nie do rze­czy­wi­sto­ści, do paskud­nego świata anty­se­mi­ty­zmu. Dziś rano prze­czy­tał w „Neue Freie Presse” arty­kuł o nęka­ją­cych uni­wer­sy­tety brac­twach stu­denc­kich, o mło­dzień­cach wpa­da­ją­cych do sal wykła­do­wych z okrzy­kiem „Żydzi wyno­cha” i zmu­sza­ją­cych Żydów do wyj­ścia, nawet siłą.

– Ja też jestem Żydem, Fräulein, więc muszę zapy­tać, czy pro­fe­sor Nie­tz­sche podziela poglądy swo­jej sio­stry?

– Wiem, że jest pan Żydem, Jenia mi powie­dział. Musi pan wie­dzieć, że dla Nie­tz­schego liczy się tylko prawda. On nie znosi kłam­stwa, jakim są uprze­dze­nia, wszyst­kie uprze­dze­nia. Wręcz nie znosi anty­se­mi­ty­zmu swo­jej sio­stry. Jest obu­rzony, że odwie­dza ją Ber­nard Förster, jeden z naj­bar­dziej zacie­kłych nie­miec­kich anty­se­mi­tów. Ta cała Eli­sa­beth…

Jej słowa pły­nęły teraz szyb­ciej, a ton głosu wzniósł się o oktawę. Było widać, że zdaje sobie sprawę z tego, że odcho­dzi od przy­go­to­wa­nej opo­wie­ści, ale nie umiała się powstrzy­mać.

– Eli­sa­beth jest straszna. Nazwała mnie pro­sty­tutką. Okła­mała Nie­tz­schego, powie­działa mu, że poka­zy­wa­łam wszyst­kim to zdję­cie i chwa­li­łam się, że Nie­tz­sche uwiel­bia smak mojego bicza. Ona zawsze kła­mie! To nie­bez­pieczna kobieta. Niech pan zapa­mięta moje słowa: pew­nego dnia wyrzą­dzi Nie­tz­schemu wielką krzywdę! – Mówiąc to, zaci­skała palce na opar­ciu fotela. Potem usia­dła i spo­koj­niej kon­ty­nu­owała: – Jak się pan domy­śla, te trzy tygo­dnie w Tau­ten­burgu z Nie­tz­schem i Eli­sa­beth nie były łatwe. Gdy prze­by­wa­łam z nim sam na sam, było wspa­niale. Odby­wa­li­śmy uro­cze spa­cery i pro­wa­dzi­li­śmy cudowne roz­mowy o wszyst­kim. Cza­sem zdro­wie pozwa­lało mu mówić przez dzie­sięć godzin bez prze­rwy! Zasta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej zda­rzyła się mię­dzy dwoj­giem ludzi taka filo­zo­ficzna otwar­tość. Roz­ma­wia­li­śmy o rela­tyw­no­ści dobra i zła, o koniecz­no­ści wyzwo­le­nia się z publicz­nej moral­no­ści, by móc pro­wa­dzić praw­dzi­wie moralne życie, o reli­gii wol­no­my­śli­cieli. Słowa Nie­tz­schego były prawdą, rze­czy­wi­ście mie­li­śmy bliź­nia­cze umy­sły, rozumie­li­śmy się w pół słowa, w pół zda­nia, cza­sem wystar­czały nam same gesty. Ale ten raj nam znisz­czono, bo cały czas czu­łam na sobie jej wzrok, wie­dzia­łam, że ona nas pod­słu­chuje, prze­ina­cza nasze słowa, intry­guje.

– Dla­czego Eli­sa­beth panią oczer­nia?

– Bo wal­czy o swoje życie. Ona jest ogra­ni­czona, uboga duchowo. Nie znio­słaby, gdyby utra­ciła brata za sprawą innej kobiety. Zdaje sobie sprawę, że jedy­nie dzięki Nie­tz­schemu może być kimś waż­nym.

Zer­k­nęła naj­pierw na zega­rek, a potem na zamknięte drzwi.

– Oba­wiam się, że robi się późno, więc dalej opo­wiem w skró­cie. Mie­siąc temu wbrew sprze­ci­wom Eli­sa­beth Paul, Nie­tz­sche i ja spę­dzi­li­śmy w Lip­sku trzy tygo­dnie, była też z nami matka Paula. I znów pro­wa­dzi­li­śmy poważne filo­zo­ficzne dys­ku­sje, zwłasz­cza na temat roz­woju wiary reli­gij­nej. Roz­sta­li­śmy się zale­d­wie dwa tygo­dnie temu, Nie­tz­sche był wtedy prze­ko­nany, że wio­sną zamiesz­kamy we troje w Paryżu. Ale tak się nie sta­nie. Jego sio­stra nasta­wiła go prze­ciwko mnie, zatruła mu umysł. Ostat­nio Nie­tz­sche przy­syła mi listy pełne roz­pa­czy i nie­na­wi­ści do mnie i do Paula.

– A jak się sprawy mają obec­nie?

– Wszystko się roz­pa­dło. Paul i Nie­tz­sche są dla sie­bie wro­gami. Paul wścieka się za każ­dym razem, gdy czyta listy Nie­tz­schego do mnie albo gdy sły­szy, że żywię do Nie­tz­schego cie­płe uczu­cia.

– Paul czyta pani listy?

– Ow­szem, czemu nie? Nasza przy­jaźń jesz­cze się pogłę­biła. Przy­pusz­czam, że zawsze będziemy sobie bli­scy. Nie mamy przed sobą żad­nych tajem­nic, czy­tamy nawet swoje pamięt­niki. Paul bła­gał mnie, żebym zerwała z Nie­tz­schem, w końcu ule­głam. Napi­sa­łam do Nie­tz­schego, że zawsze będę cenić naszą przy­jaźń, ale ménage à trois już nam się nie uda. I że naro­sło zbyt wiele bólu, zbyt wiele szko­dli­wych wpły­wów się poja­wiło ze strony jego sio­stry, jego matki, narósł kon­flikt mię­dzy nim a Pau­lem.

– I jak on na to zare­ago­wał?

– Wście­kle! Prze­ra­ża­jąco! Pisze sza­lone listy, cza­sem zawie­ra­jące obe­lgi, cza­sem groźby, a cza­sem wpę­dza­jące w głę­boką roz­pacz. Pro­szę, niech pan spoj­rzy na te frag­menty. Dosta­łam je w zeszłym tygo­dniu.

Podała mu dwa listy, na któ­rych od razu widać było wzbu­rze­nie autora: nie­równe pismo, wie­lo­krot­nie pod­kre­ślane słowa, inne zastę­po­wane skró­tami. Breuer zer­k­nął na zakre­ślone aka­pity, ale nie mogąc z nich wiele odczy­tać, oddał jej kartki.

– Zapo­mnia­łam, że ma bar­dzo nie­czy­telne pismo – powie­działa. – Prze­czy­tam panu. Ten frag­ment jest skie­ro­wany do mnie i do Paula. „Nie pozwól­cie, żeby moje wybu­chy mega­lo­ma­nii czy zra­nio­nej próż­no­ści za bar­dzo was dotknęły. Nie będzie szcze­gól­nym powo­dem do zmar­twie­nia, jeśli któ­re­goś dnia pod wpły­wem gwał­tow­nych emo­cji odbiorę sobie życie. Czym są dla was moje fan­ta­zje! Dosze­dłem do tego roz­sąd­nego oglądu sytu­acji po tym, jak w roz­pa­czy przy­ją­łem potężną dozę opium…” – Lou Salomé prze­rwała. – To chyba wystar­czy, żeby się pan prze­ko­nał, jak wielka jest jego roz­pacz. Od kilku tygo­dni miesz­kam w majątku rodziny Paula, w Bawa­rii, więc cała poczta tam do mnie przy­cho­dzi. Paul nisz­czy jego naj­bar­dziej zja­dliwe listy, żeby oszczę­dzić mi bólu, ale ten aku­rat do mnie dotarł: „Gdy­bym cię teraz usu­nął ze swo­jego życia, byłoby to prze­ra­ża­ją­cym potę­pie­niem całej two­jej osoby. Skrzyw­dzi­łaś mnie, wyrzą­dzi­łaś zło, i to nie tylko mnie, ale też wszyst­kim, któ­rzy mnie kochali. Ten miecz będzie nad tobą wisiał”. – Spoj­rzała na Breu­era. – Chyba teraz pan rozu­mie, dla­czego tak usil­nie nale­gam, żeby nie łączył pan ze mną swo­jej osoby?

Breuer zacią­gnął się głę­boko cyga­rem. Osoba Lou Salomé intry­go­wała go, dał się wcią­gnąć opo­wia­da­nej przez nią histo­rii, jed­nak czuł nie­po­kój. Czy anga­żo­wa­nie się w tę sprawę będzie roz­tropne? Co za dżun­gla! Co za pier­wotne, silne więzi: nie­święta trójca, zerwana przy­jaźń Paula i Nie­tz­schego, głę­boka rela­cja Nie­tz­schego i jego sio­stry. No i te zło­śli­wo­ści mię­dzy Lou Salomé i Eli­sa­beth. „Muszę uwa­żać, żeby nie tra­fił mnie jakiś pio­run”, napo­mniał się w myślach. Roz­pacz­liwa miłość Nie­tz­schego do Lou, która zamie­niła się teraz w nie­na­wiść, gro­ziła naj­więk­szym wybu­chem. Ale było już za późno, żeby się wyco­fać. W Wene­cji pod­jął zobo­wią­za­nie, oznaj­mia­jąc bez­tro­sko, że ni­gdy nie odmó­wił porady żad­nemu cho­remu.

Odwró­cił się do Lou Salomé.

– Te listy pomo­gły mi zro­zu­mieć pani zanie­po­ko­je­nie, Fräulein. Podzie­lam tro­skę o pani przy­ja­ciela, jego rów­no­waga emo­cjo­nalna wydaje się mocno zachwiana, należy poważ­nie liczyć się z próbą samo­bój­stwa. Ale skoro ma pani tak nie­wielki wpływ na pro­fe­sora Nie­tz­schego, to jak go pani prze­kona, żeby się do mnie zgło­sił?

– Ow­szem, to jest pewna trud­ność. Długo się nad tym zasta­na­wia­łam. Nawet moje imię działa na niego jak tru­ci­zna, dla­tego muszę dzia­łać nie wprost. Co ozna­cza, że on się nie może ni­gdy, przeni­gdy dowie­dzieć, że umó­wi­łam się z panem na spo­tka­nie. Nie wolno panu o tym wspo­mnieć! Ale skoro już wiem, że zechce go pan przy­jąć…

Odsta­wiła fili­żankę i spoj­rzała na Breu­era z takim wycze­ki­wa­niem, że musiał szybko odpo­wie­dzieć:

– Ależ oczy­wi­ście. Tak jak powie­dzia­łem pani w Wene­cji, ni­gdy nie odmó­wi­łem pomocy cho­remu.

Sły­sząc to, Lou Salomé uśmiech­nęła się sze­roko. Musiała być do tej pory bar­dzo spięta, czego on jed­nak wcze­śniej nie zauwa­żył.

– Mając pań­skie zapew­nie­nie, dok­to­rze Breuer, mogę zacząć naszą kam­pa­nię dopro­wa­dze­nia Nie­tz­schego do pań­skiego gabi­netu, oczy­wi­ście nie zdra­dza­jąc w tym mojego udziału. Jego zacho­wa­nie jest tak dziwne, że wszy­scy jego przy­ja­ciele z pew­no­ścią są zanie­po­ko­jeni i chęt­nie udzielą nam pomocy. Wra­ca­jąc jutro do Ber­lina, zatrzy­mam się w Bazy­lei i przed­sta­wię nasz plan Fran­zowi Over­bec­kowi, wiel­kiemu przy­ja­cie­lowi Nie­tz­schego. Pań­ska repu­ta­cja zna­ko­mi­tego dia­gno­sty będzie bar­dzo przy­datna. Pro­fe­sor Over­beck z pew­no­ścią prze­kona Nie­tz­schego, żeby poszu­kał u pana porady. Jeśli mi się uda, od razu do pana napi­szę.

Szyb­kimi ruchami scho­wała listy do torebki, zawi­ro­wała długą spód­nicą z marsz­czo­nych fal­ban, zdjęła z kanapy swoją etolę i wycią­gnęła dło­nie do Breu­era.

– A zatem, drogi dok­to­rze…

Kiedy ujęła w obie dło­nie jego rękę, puls mu przy­spie­szył. „Nie bądź głup­cem”, skar­cił się w myślach, ale chęt­nie pod­dał się cie­płu jej skóry. Miał ochotę powie­dzieć, że uwiel­bia jej dotyk. Być może sama to wie­działa, bo nie pusz­czała go i mówiła dalej:

– Mam nadzieję, że będziemy w tej spra­wie w czę­stym kon­tak­cie. Nie tylko z powodu moich uczuć do Nie­tz­schego i moich obaw, że mimo­wol­nie sta­łam się przy­czyną jego roz­pa­czy. Cho­dzi o coś jesz­cze. Liczę też na to, że zosta­niemy przy­ja­ciółmi. Jak pan zauwa­żył, mam wiele wad: jestem poryw­cza, nie­kon­wen­cjo­nalna, potra­fię pana zszo­ko­wać. Ale mam też mocne strony. Na przy­kład umiem dostrzec u męż­czy­zny szla­chet­ność ducha. A gdy udaje mi się takiego czło­wieka spo­tkać, to nie chcę go stra­cić. Będziemy do sie­bie pisać?

Puściła jego dłoń, pode­szła do drzwi i zatrzy­mała się gwał­tow­nie. Wyjęła z torebki dwa nie­wiel­kie tomiki.

– Była­bym zapo­mniała. Powi­nien pan mieć dwie naj­now­sze książki Nie­tz­schego, pozwolą panu zaj­rzeć w jego umysł. Ale on nie może wie­dzieć, że je pan czy­tał. To by wzbu­dziło w nim podej­rze­nia, bo sprze­dało się naprawdę nie­wiele egzem­pla­rzy.

Znowu dotknęła ramie­nia Bau­era.

– I jesz­cze jedno. Mimo nie­licz­nych czy­tel­ni­ków Nie­tz­sche jest pewien, że przy­szłość należy do niego. Dla­tego niech pan nikomu nie mówi, że mu pan pomaga. Gdyby pan to zro­bił, a on by się o tym dowie­dział, uznałby to za wielką zdradę. Anna O. też nie jest praw­dzi­wym imie­niem pana pacjentki, prawda? Nadał jej pan pseu­do­nim?

Breuer ski­nął głową.

– Niech pan zrobi to samo w przy­padku Nie­tz­schego. Auf Wie­der­se­hen, dok­to­rze. – Wycią­gnęła do niego rękę.

– Auf Wie­der­se­hen, Fräulein. – Breuer ukło­nił się i przy­ci­snął jej dłoń do ust.

Zamknąw­szy za nią drzwi, się­gnął po dwie cien­kie, obło­żone w papier książki i przed odło­że­niem ich na biurko zatrzy­mał wzrok na ich dziw­nych tytu­łach – Wie­dza rado­sna i Ludz­kie, arcy­ludz­kie. Sta­nął przy oknie, żeby po raz ostatni spoj­rzeć na Lou Salomé. Roz­ło­żyła para­sol, szybko zeszła po fron­to­wych schod­kach i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wsia­dła do cze­ka­ją­cej na nią dorożki.

ROZDZIAŁ 3

Breuer odwró­cił się od okna i potrzą­snął głową, żeby wyrzu­cić z umy­słu postać Lou Salomé. Szarp­nął za sznu­rek wiszący nad biur­kiem, co było sygna­łem dla Frau Bec­ker, że może już wpu­ścić pacjenta. Do gabi­netu wszedł nie­śmiało Herr Per­l­roth, przy­gar­biony orto­dok­syjny żyd z długą brodą.

Jak się oka­zało, pięć­dzie­siąt lat temu Herr Per­l­roth prze­szedł trau­ma­tyczne wycię­cie mig­dał­ków – pamięć tam­tego zabiegu była tak bole­sna, że do dzi­siaj ani razu nie był u leka­rza. Nawet teraz zwle­kał z wizytą, jed­nak „pilne oko­licz­no­ści zdro­wotne”, jak to ujął, nie pozo­sta­wiły mu innego wyboru. Breuer od razu wyszedł ze swo­jej ofi­cjal­nej roli, wstał zza biurka i usiadł na fotelu obok pacjenta, tak jak przy Lou Salomé, żeby z nim swo­bod­niej poroz­ma­wiać. Gawę­dzili przez chwilę o ich wspól­nych korze­niach, o pogo­dzie, o nowej fali żydow­skich imi­gran­tów z Gali­cji, o anty­se­mi­ty­zmie Austriac­kiego Sto­wa­rzy­sze­nia Refor­ma­to­rów. Herr Per­l­roth, podob­nie jak nie­mal wszy­scy człon­ko­wie żydow­skiej gminy, znał i sza­no­wał ojca Breu­era, Leopolda, więc po chwili prze­niósł całą swoją ufność z ojca na syna.

– Czym więc mogę panu słu­żyć, Herr Per­l­roth? – spy­tał Breuer.

– Nie mogę oddać moczu, dok­to­rze. Przez cały dzień i przez całą noc cho­dzę do toa­lety, ale nic z tego nie wynika. Stoję i stoję, w końcu poja­wia się kilka kro­pli. A po dwu­dzie­stu minu­tach to samo. Znów idę do łazienki, ale…

Po kilku dodat­ko­wych pyta­niach Breuer był pewien, co jest przy­czyną dole­gli­wo­ści Herr Per­l­ro­tha. Gru­czoł kro­kowy zablo­ko­wał cewkę moczową. Pozo­sta­wała tylko jedna ważna kwe­stia: czy cho­dziło o łagodny prze­rost pro­staty, czy o nowo­twór. Breuer prze­pro­wa­dził bada­nie per rec­tum, ale nie wyczuł twar­dych jak kamień guz­ków rako­wych, a jedy­nie gąb­cza­ste obrzmie­nie.

Usły­szaw­szy dobrą wia­do­mość, Herr Per­l­roth uśmiech­nął się rado­śnie i aż poca­ło­wał Breu­era w rękę. Ale zaraz znowu spo­chmur­niał, gdy Breuer przed­sta­wił mu, jak zawsze w krze­piący i uspo­ka­ja­jący spo­sób, cze­ka­jące go nie­przy­jemne lecze­nie: do penisa będą wpro­wa­dzane coraz grub­sze meta­lowe pręty, tak zwane zgłęb­niki, co pozwoli posze­rzyć moczo­wody. Breuer nie wyko­ny­wał takich zabie­gów, więc skie­ro­wał pacjenta do swo­jego szwa­gra Maxa, który był uro­lo­giem.

Herr Per­l­roth wyszedł tuż po szó­stej. O tej porze Breuer odby­wał zwy­kle wie­czorne wizyty domowe. Spa­ko­wał nie­zbędne przy­rządy do swo­jej wiel­kiej torby lekar­skiej z czar­nej skóry, wło­żył pod­bite futrem palto, zało­żył cylin­der i wyszedł na ulicę, gdzie cze­kał już na niego dwu­konny powóz ze stan­gre­tem Fisch­man­nem na koźle. (Kiedy badał Per­l­rotha, Frau Bec­ker przy­wo­łała cze­ka­ją­cego na rogu ulicy Dien­st­manna – chło­paka na posyłki z czer­wo­nymi oczami i czer­wo­nym nosem. Mło­dzie­niec miał na sobie obszerną woj­skową kurtkę w kolo­rze khaki z epo­le­tami i przy­piętą ofi­cjalną pla­kietką oraz spi­cza­stą czapkę. Dała mu dzie­sięć kreu­ze­rów i kazała pobiec po Fisch­manna. Breuer, dużo bogat­szy niż więk­szość wie­deń­skich leka­rzy, wynaj­mo­wał fia­kra na cały rok).

Breuer jak zwy­kle podał Fisch­man­nowi kartkę z adre­sami pacjen­tów. Odby­wał domowe wizyty dwa razy dzien­nie. Wcze­śnie rano, zaraz po nie­wiel­kim śnia­da­niu zło­żo­nym z kawy i chru­pią­cej Kaiser­sem­mel, a potem po zakoń­cze­niu popo­łu­dnio­wych przy­jęć w gabi­ne­cie, tak jak teraz. Jak więk­szość wie­deń­skich inter­ni­stów odsy­łał pacjen­tów do szpi­tala tylko wów­czas, gdy nie było innego wyj­ścia. W domach ludzie nie tylko mieli lep­szą opiekę, ale także nie byli nara­żeni na roz­ma­ite cho­roby zakaźne, które czę­sto sza­lały w pań­stwo­wych szpi­talach.

W rezul­ta­cie Breuer czę­sto korzy­stał ze swo­jego powozu, który nie­mal zamie­nił się w ruchomy gabi­net, dobrze zaopa­trzony w naj­now­sze pisma medyczne i prace źró­dłowe. Kilka tygo­dni temu zapro­sił zaprzy­jaź­nio­nego mło­dego leka­rza, Sig­munda Freuda, by towa­rzy­szył mu przez cały dzień. I to był chyba błąd! Freud od jakie­goś czasu zasta­na­wiał się nad wybo­rem spe­cja­li­za­cji, a ten dzień mógł go sku­tecz­nie znie­chę­cić do interny. Bo, jak wyni­kało z jego obli­czeń, Breuer spę­dził w powo­zie całe sześć godzin!

Dziś jego dzień pracy skoń­czył się po wizy­tach u sied­miu pacjen­tów, z któ­rych trzech było poważ­nie cho­rych. Fisch­mann skrę­cił w kie­runku Café Grien­ste­idl. Breuer zazwy­czaj wypi­jał tam wie­czorną kawę w gro­nie leka­rzy i uczo­nych, któ­rzy od pięt­na­stu lat spo­ty­kali się przy tym samym sto­liku zare­zer­wo­wa­nym dla nich w naj­ład­niej­szej czę­ści sali.

Jed­nak dziś Breuer zmie­nił zda­nie.

– Fisch­mann, zawieź mnie do domu. Jestem zbyt zmę­czony i prze­mok­nięty na cho­dze­nie do kawiarni.

Oparł głowę na czar­nym skó­rza­nym sie­dze­niu i zamknął oczy. Ten męczący dzień źle się zaczął: Breuer wybu­dził się z jakie­goś kosz­maru o czwar­tej nad ranem i potem nie umiał już zasnąć. Ranek i przed­po­łu­dnie miał wypeł­nione zaję­ciami, naj­pierw dzie­sięć wizyt domo­wych, a potem dzie­wię­ciu zapi­sa­nych pacjen­tów. Po połu­dniu znów przyj­mo­wał cho­rych, a wresz­cie odbył intry­gu­jącą, choć wyczer­pu­jącą roz­mowę z Lou Salomé.

Nawet teraz jego umysł nie nale­żał do niego. Krą­żyły w nim pod­stępne, pozor­nie nie­winne fan­ta­zje o Ber­cie: Breuer trzyma ją za rękę, idą razem w cie­płym słońcu z dala od zale­ga­ją­cego Wie­deń sza­rego śnie­go­wego błota. Jed­nak zaraz potem wdarły się w to obrazy psu­jące siel­ski nastrój: zruj­no­wane mał­żeń­stwo i opusz­czone dzieci, cena za jego nowe życie z Ber­thą w Ame­ryce. Te myśli drę­czyły go bole­śnie. Nie­na­wi­dził ich, pozba­wiały go spo­koju ducha, były obce, nie­chciane, nie­zisz­czalne. A mimo to chęt­nie je przyj­mo­wał, bo cał­ko­wite wyru­go­wa­nie Ber­thy z umy­słu wyda­wało mu się nie do pomy­śle­nia.

Powóz prze­je­chał z hur­ko­tem po drew­nia­nym moście prze­rzu­co­nym nad rzeką Wien. Breuer patrzył na prze­chod­niów wra­ca­ją­cych pospiesz­nie z pracy, głów­nie męż­czyzn. Każdy z nich chro­nił się pod czar­nym para­so­lem i miał na sobie to samo co on: ciemne, pod­bite futrem palto, białe ręka­wiczki i czarny cylin­der. Zatrzy­mał wzrok na zna­jo­mej syl­wetce. Niski męż­czyzna bez nakry­cia głowy ze schlud­nie przy­cię­tym zaro­stem wyprze­dzał innych szyb­kim kro­kiem. Co za tempo! Roz­po­znałby ten chód wszę­dzie. Wiele razy pró­bo­wał nadą­żyć w pod­wie­deń­skich lasach za tymi sil­nymi nogami, które zatrzy­my­wały się jedy­nie wtedy, gdy widać było Her­ren­pilze – rosnące pod jodłami duże, aro­ma­tyczne grzyby.

Breuer naka­zał Fisch­man­nowi zwol­nić i otwo­rzył okno.

– Dokąd tak pędzisz, Sig?! – zawo­łał.

Jego młody przy­ja­ciel, ubrany w pro­sty, ale porządny nie­bie­ski płaszcz, zło­żył para­sol, odwró­cił się w stronę powozu i roz­po­znaw­szy Breu­era, uśmiech­nął się sze­roko.

– Idę na Bäckerstrasse sie­dem – odparł. – Pewna cza­ru­jąca dama zapro­siła mnie na kola­cję.

– No to mam dla cie­bie przy­krą wia­do­mość. – Breuer zaśmiał się. – Jej cza­ru­jący mąż jest wła­śnie w dro­dze do domu. Wsia­daj, Sig, poje­dziemy razem. Skoń­czy­łem pracę na dziś, jestem za bar­dzo zmę­czony na kawę w Grien­ste­idl. Zdą­żymy poroz­ma­wiać przed kola­cją.

Freud otrze­pał para­sol z wody, strzep­nął z butów błoto i wsiadł do powozu. Było już ciemno, paląca się w środku świeczka rzu­cała wię­cej cieni, niż dawała świa­tła. Przez chwilę Freud przy­glą­dał się uważ­nie twa­rzy przy­ja­ciela.

– Wyglą­dasz na zmę­czo­nego, Jose­fie. Mia­łeś ciężki dzień?

– Bar­dzo. Zaczął się i zakoń­czył wizytą u Adolfa Fie­fera. Znasz go?

– Nie, ale czy­ta­łem kilka jego arty­ku­łów w „Neue Freie Presse”. Świetne pióro.

– Bawi­li­śmy się razem w dzie­ciń­stwie. Razem cho­dzi­li­śmy co dzień do szkoły. Jest moim pacjen­tem od samego początku mojej prak­tyki. Trzy mie­siące temu zdia­gno­zo­wa­łem u niego raka wątroby. Roz­prze­strze­niał się jak pożar, a teraz roz­wi­nęła się żół­taczka zapo­rowa. Wiesz, jakie będzie następne sta­dium?

– No cóż, jeśli doj­dzie do zastoju w prze­wo­dzie żół­cio­wym wspól­nym, to żółć będzie się prze­do­sta­wać do układu krwio­no­śnego, aż w końcu nastąpi zgon z powodu zatru­cia tok­sy­nami. Ale wcze­śniej pacjent zapad­nie w śpiączkę wątro­bową, prawda?

– Dokład­nie. To się może wyda­rzyć każ­dego dnia. Ale nie mogę mu tego powie­dzieć. Uśmie­cham się z nie­szczerą nadzieją, mimo że wolał­bym się z nim szcze­rze poże­gnać. Ni­gdy nie pogo­dzę się z tym, że moi pacjenci umie­rają.

– I oby żaden z nas nie umiał się z tym pogo­dzić– wes­tchnął Freud. – Nadzieja jest klu­czowa, a kto, jeśli nie my, miałby ją pod­trzy­my­wać? To jest naj­trud­niej­sze w byciu leka­rzem. Cza­sem mam obawy, czy podo­łam temu zada­niu. Śmierć jest potężna. A nasze moż­li­wo­ści dzia­ła­nia żało­sne, zwłasz­cza w neu­ro­lo­gii. Dzięki Bogu, ten przy­dział już mi się koń­czy. Ta ich obse­sja na punk­cie loka­li­za­cji cho­roby jest wprost obrzy­dliwa. Szkoda, że nie sły­sza­łeś dziś West­phala i Mey­era, jak spie­rali się co do pre­cy­zyj­nego umiej­sco­wie­nia nowo­tworu w mózgu, i to w obec­no­ści pacjenta! A prze­cież – zawie­sił na chwilę głos – nie mnie to mówić. Zale­d­wie pół roku temu, kiedy pra­co­wa­łem w labo­ra­to­rium neu­ro­pa­to­lo­gii, ucie­szy­łem się z dostar­cze­nia mózgu malut­kiego dziecka, bo mogłem wtedy try­um­fal­nie okre­ślić dokładne poło­że­nie pato­lo­gicz­nych zmian! Może robię się cyniczny, ale nabie­ram coraz więk­szego prze­ko­na­nia, że nasze dys­puty na temat loka­li­za­cji lezji mają prze­sło­nić prawdę: że nasi pacjenci umie­rają, a my, leka­rze, jeste­śmy bez­silni.

– Całe nie­szczę­ście polega na tym, że stu­denci takich leka­rzy jak West­phal ni­gdy się nie dowie­dzą, jak mogą ofia­ro­wać pocie­chę umie­ra­ją­cym.

Przez dłuż­szą chwilę jechali w mil­cze­niu, dorożka aż koły­sała się w gwał­tow­nych podmu­chach wia­tru. Deszcz przy­brał na sile i mocno walił w dach powozu. Breuer chciał udzie­lić swo­jemu mło­demu przy­ja­cie­lowi pew­nej rady, ale zna­jąc wraż­li­wość Freuda, zawa­hał się, pró­bu­jąc odpo­wied­nio dobrać słowa.

– Muszę ci coś powie­dzieć – zaczął. – Rozu­miem, że jesteś sfru­stro­wany koniecz­no­ścią roz­po­czę­cia prak­tyki lekar­skiej. Pew­nie uwa­żasz to za klę­skę, ska­za­nie na gor­szy los. Wczo­raj w kawiarni nie­chcący usły­sza­łem, jak kry­ty­ko­wa­łeś Brückego, że nie zgo­dził się na twój awans i pora­dził ci, byś porzu­cił ambi­cje zro­bie­nia uni­wer­sy­tec­kiej kariery. Ale nie miej do niego pre­ten­sji! Wiem, że on ma o tobie bar­dzo dobrą opi­nię. Na wła­sne uszy sły­sza­łem, jak powie­dział, że nie miał lep­szego stu­denta niż ty.

– Więc dla­czego nie chciał mnie awan­so­wać?

– Awan­so­wać na co? Na sta­no­wi­sko Exnera albo Fle­ischla, jeśli któ­ryś z nich je kie­dy­kol­wiek opu­ści? Za sto gul­de­nów rocz­nie? Brücke ma rację w kwe­stii pie­nię­dzy. Praca badaw­cza jest tylko dla boga­tych. Z takiego sty­pen­dium nie da się wyżyć. A jak miał­byś utrzy­mać swo­ich rodzi­ców? I musiał­byś na wiele lat zre­zy­gno­wać z mał­żeń­skich pla­nów. Może Brücke nie ujął tego tak­tow­nie, ale miał rację, mówiąc, że twoją jedyną szansą na pracę naukową jest żona z dużym posa­giem. Gdy pół roku temu oświad­czy­łeś się Mar­cie, wie­dzia­łeś, że ona nie wnie­sie żad­nego posagu. Ty sam przy­pie­czę­to­wa­łeś swój los, a nie Brücke.

Freud przy­mknął na chwilę oczy.

– Twoje słowa mnie ranią – powie­dział w końcu. – Od początku wie­dzia­łem, że nie lubisz Mar­thy.