Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Josef Breuer, jeden z ojców założycieli psychoanalizy, stoi u szczytu kariery. Friedrich Nietzsche, największy filozof Europy, jest na skraju samobójczej rozpaczy, nie mogąc znaleźć lekarstwa na bóle głowy i inne nękające go dolegliwości.
Gdy Breuer zgadza się poddać Nietzchego swojemu eksperymentalnemu leczeniu, terapii poprzez rozmowę, nie spodziewa się, że on także znajdzie ukojenie w ich sesjach. Tylko stawiając czoła własnym wewnętrznym demonom, utalentowany uzdrowiciel może zacząć pomagać swojemu pacjentowi.
W Kiedy Nietzsche szlochał Irvin Yalom łączy fakty i fikcję oraz tworzy atmosferę pełną napięcia, aby rozwinąć niezapomnianą opowieść o odkupieńczej sile przyjaźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Kurant z kościoła San Salvatore wyrwał Josefa Breuera z zamyślenia. Z kieszonki w kamizelce doktor wyjął ciężki, złoty zegarek. Punktualnie dziewiąta. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem niewielki kartonik ze srebrnym obrzeżem. Otrzymał go wczoraj.
21 października 1882 roku
Doktorze Breuer,
muszę się z Panem spotkać w niezwykle pilnej sprawie. Stawką jest przyszłość niemieckiej filozofii. Jutro o godzinie dziewiątej w Café Sorrento.
Lou Salomé
Co za impertynencki liścik! Od lat nikt nie zwrócił się do niego aż tak obcesowo. Nie znał żadnej Lou Salomé. Na kopercie brakowało adresu, nie mógł więc odpowiedzieć tej osobie, że godzina dziewiąta nie wchodzi w grę, że doktor Breuer jest na wakacjach, że frau Breuer nie będzie zadowolona, jedząc śniadanie sama, i że ta „niezwykle pilna sprawa” w ogóle go nie obchodzi – wręcz przeciwnie, doktor Breuer przyjechał do Wenecji po to, żeby uciec od wszelkich pilnych spraw.
A mimo to siedział o dziewiątej rano w Café Sorrento, przyglądając się twarzom wokół i zastanawiając się, która z nich należy do bezczelnej Lou Salomé.
– Życzy pan sobie jeszcze jedną kawę?
Breuer skinął potakująco głową kelnerowi. Był to właściwie chłopak, miał trzynaście albo czternaście lat i ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy. Doktor spojrzał ponownie na zegarek. Jak długo był pogrążony w marzeniach? Kolejne zmarnowane dziesięć minut życia. I to na co? Jak zwykle marzył o Bercie, pięknej Bercie, która przez ostatnie dwa lata była jego pacjentką. Przypomniał sobie jej prowokujący głos: „Dlaczego pan się mnie tak boi, doktorze?”. I jej słowa, kiedy powiedział, że już nie będzie jej lekarzem: „Poczekam. Już zawsze będzie pan jedynym mężczyzną mojego życia”.
„Na miłość boską, dość tego!” – przywołał się w duchu do porządku „Dość tych myśli! Otwórz oczy! Patrz! Wpuść do siebie świat!”
Podniósł filiżankę i wciągnął w nozdrza zapach mocnej kawy wraz z powiewem chłodnego, październikowego weneckiego powietrza. Odwrócił głowę, żeby się rozejrzeć. Przy innych stolikach Café Sorrento goście jedli śniadanie – prawie sami turyści i w większości dość starzy. Niektórzy trzymali w jednej dłoni filiżankę z kawą, a w drugiej gazetę. A dalej, za stolikami, unosiły się chmury stalowoniebieskich gołębi. Spokój wód Canal Grande, z lśniącymi odbiciami wznoszących się na obu brzegach pałaców, zakłócały jedynie fale pozostawiane przez przepływającą samotną gondolę. Inne gondole wciąż jeszcze spały, zacumowane do krzywo wystających z wody tyczek, wyglądających jak włócznie rzucone bez celu przez rękę olbrzyma.
– Jasne, rozglądaj się, rozglądaj, głupcze – mruknął do siebie Bauer. – Ludzie z całego świata przyjeżdżają, żeby zobaczyć Wenecję, bo nie chcą umierać, dopóki nie zostaną pobłogosławieni pięknem tego miasta.
Ile życia straciłem, ciągnął w myślach, nie patrząc na świat? Albo patrząc, ale nie widząc? Wczoraj udał się na samotny spacer wokół wyspy Murano i gdy godzinna przechadzka dobiegła końca, miał wrażenie, że nie zobaczył niczego, niczego nie zapamiętał. Żaden obraz nie przedostał się z siatkówki do kory mózgowej. Całą jego uwagę pochłonęły myśli o Bercie: o jej zniewalającym uśmiechu, urzekających oczach, o jej ciepłym, pełnym ufności ciele, o przyspieszonym oddechu, gdy ją badał albo masował. Te sceny miały wielką moc – swoje własne życie. Wystarczyło, że się zagapił, a od razu wlewały się do jego umysłu i przejmowały władzę nad wyobraźnią. Zastanawiał się czasem, czy tak już będzie zawsze. Czy los skazał go na wieczne przyglądanie się scenie, na której wspomnienia o Bercie wystawiały swoje kolejne spektakle?
Ktoś wstał od sąsiedniego stolika. Zgrzyt metalowego krzesełka o chodnik aż poderwał Beuera; jeszcze raz się rozejrzał w poszukiwaniu Lou Salomé.
Tak, to ona! Kobieta weszła do kawiarni od strony Riva del Carbon. Tylko ona mogła napisać taki liścik – piękna, szczupła, wysoka, w futrzanej etoli, stanowczym krokiem przemierzała labirynt ciasno pozajmowanych stolików. Gdy znalazła się bliżej, Beuer dostrzegł, że była młoda, nawet młodsza od Berthy, może wręcz w wieku szkolnym. Ale ten władczy wygląd – z czymś takim zajdzie daleko.
Lou Salomé bez wahania szła w jego kierunku. Skąd wiedziała, że to właśnie on? Jego lewa dłoń szybko przygładziła rudawą brodę, na wypadek gdyby wciąż tkwiły na niej okruchy bułki ze śniadania. Prawa – pociągnęła lekko połę czarnego płaszcza, żeby przy szyi nie tworzył się garb. Gdy kobieta była o parę metrów od niego, zatrzymała się na chwilę i zuchwale spojrzała mu w oczy.
Nagle umysł Breuera zaprzestał swojej paplaniny. Patrzenie nie wymagało już skupienia. Siatkówka i kora mózgowa podjęły idealną współpracę, pozwalając, by obraz Lou Salomé swobodnie wlał się do jego umysłu. Była kobietą niespotykanej urody: stanowcze czoło, mocno zarysowany podbródek, jasnoniebieskie oczy, pełne, zmysłowe wargi, blond włosy niedbale zebrane w wysoki kok odsłaniający uszy i długą, smukłą szyję. Ze szczególną przyjemnością doktor zauważył kosmyki włosów, którym udało się uciec przed grzebieniem i teraz sterczały swobodnie w różnych kierunkach.
Po trzech krokach była już przy jego stoliku.
– Nazywam się Lou Salomé. Pozwoli pan, doktorze? – Wskazała gestem na wolne krzesełko. Usiadła na nim tak szybko, że doktor Breuer nie zdążył się nawet odpowiednio przywitać: wstać, ukłonić, ucałować dłoń i podsunąć krzesło.
– Kelner! – Breuer strzelił palcami. – Kawa dla pani. Może caffè latte? – Zerknął na Fräulein Salomé. Skinęła głową i mimo chłodu zdjęła futrzaną etolę.
– Chętnie.
Breuer i jego gość siedzieli przez chwilę w milczeniu. W końcu Lou Salomé odezwała się pierwsza, patrząc mu prosto w oczy:
– Mój przyjaciel jest w rozpaczy. Obawiam się, że już wkrótce może się zabić. Byłaby to dla mnie wielka strata i wielka osobista tragedia, jako że jestem za to trochę odpowiedzialna. Jednak umiałabym sobie z tym poradzić. Ale – pochyliła się w kierunku doktora i zniżyła głos – taka strata nie dotyczyłaby tylko mnie. Śmierć tego człowieka miałaby doniosłe konsekwencje także dla pana, dla europejskiej kultury, dla nas wszystkich. Proszę mi wierzyć.
Breuer już miał powiedzieć: „Z pewnością pani przesadza, Fräulein”, ale nie mógł wydusić z siebie słowa. Coś, co w przypadku każdej innej kobiety wyglądałoby na młodzieńczą egzaltację, u niej wymagało poważnego zainteresowania. Jej szczerość, jej głębokie przekonanie były nie do odparcia.
– Kim jest ten pani przyjaciel? Znam go?
– Jeszcze nie! Ale wkrótce wszyscy będą go znali. Nazywa się Friedrich Nietzsche. Może ten list od Richarda Wagnera do profesora Nietzschego powie panu coś więcej. – Wyjęła z torebki kopertę, rozłożyła i podała Breuerowi. – Powinnam pana uprzedzić, Nietzsche nie wie, że tu jestem i że mam ten list.
Ostatnie zdanie Fräulein Salomé kazało Breuerowi się zawahać. Powinien przeczytać list? Przecież ten profesor Nietzsche nie ma pojęcia, że ona mi go pokazuje, a nawet, że jest w jego posiadaniu! Jak go zdobyła? Pożyczyła? Ukradła?
Breuer był dumny z wielu swoich cech. Był lojalny i wspaniałomyślny. Jego diagnostyczna inwencja stała się wręcz legendarna: został osobistym lekarzem największych wiedeńskich naukowców, artystów i filozofów, między innymi Brahmsa, Brückego i Brentana. Mając czterdzieści lat, był już znany w całej Europie, największe osobistości przebywały daleką drogę, żeby się u niego zbadać. Ale najbardziej był dumny ze swojej uczciwości – ani razu nie postąpił haniebnie. No, chyba że miałby ponieść odpowiedzialność za swoje erotyczne myśli o Bercie, myśli, których bohaterką powinna być jego żona Mathilde.
Dlatego zawahał się, czy powinien wziąć list, który podawała mu Lou Salomé. Ale tylko przez chwilę. Wystarczyło spojrzenie jej przejrzystych niebieskich oczu, by otworzył kopertę. List nosił datę 10 stycznia 1882 roku i zaczynał się od słów: „Friedrichu, mój przyjacielu”; kilka paragrafów zostało zakreślonych:
Dał Pan światu dzieło, które nie ma sobie równych. Pańska książka cechuje się doskonałą argumentacją, co świadczy o jej wielkiej oryginalności. Tylko tak mogło się urzeczywistnić najgorętsze pragnienie moje i mojej żony, by pewnego dnia coś w pełni zawładnęło naszym sercem i duszą! Oboje czytaliśmy pańską książkę dwukrotnie – raz w dzień, a potem na głos wieczorem. Nieomal walczyliśmy ze sobą o nasz jedyny egzemplarz, żałując, że ten drugi, obiecany, jeszcze nie przyszedł.
Podobno jest Pan chory! Ogarnęło Pana aż tak wielkie zniechęcenie? Jeśli tak, to gotów jestem zrobić wszystko, by ukoić Pańską melancholię! Jaki krok mam uczynić? Na początek będę Pana chwalił wszędzie i przed wszystkimi.
Proszę łaskawie przyjąć przynajmniej to, w imię przyjaźni, nawet jeśli to dla Pana za mało.
Z serdecznymi pozdrowieniami,
Richard Wagner
Richard Wagner! Mimo całej swojej wiedeńskiej ogłady, mimo bliskich znajomości z największymi osobistościami Breuer był oszołomiony. List, i to taki, napisany ręką mistrza! Szybko się jednak opanował.
– Bardzo interesujące, droga Fräulein, ale proszę mi powiedzieć dokładnie, jak miałbym pani pomóc.
Lou Salomé znów pochyliła się do przodu i delikatnie położyła swoją dłoń w rękawiczce na dłoni Breuera.
– Nietzsche jest chory. I to bardzo. Potrzebuje pańskiej pomocy.
– A cóż to za choroba? Jakie występują objawy? – Breuer, nieco wytrącony z równowagi dotykiem jej dłoni, z ulgą wypłynął na znajome wody.
– Bóle głowy. Przede wszystkim nieznośne bóle głowy. Po których przychodzą ataki nudności. I nieuchronnie zbliżająca się ślepota. Wzrok mu się stale pogarsza. Do tego kłopoty z żołądkiem, czasem całymi dniami nie jest w stanie nic zjeść. Oraz bezsenność, na którą nie pomagają żadne leki, więc przyjmuje groźne dawki morfiny. I jeszcze zawroty głowy, czasem nawet na lądzie dopada go kilkudniowa choroba morska.
Taka długa lista objawów nie była dla Breuera ani nowością, ani kuszącą perspektywą, zazwyczaj przyjmował nawet trzydziestu pacjentów dziennie i przyjechał do Wenecji, żeby znaleźć trochę wytchnienia. Jednak Lou Salomé była tak poruszona, że musiał okazać jakieś zainteresowanie.
– Oczywiście, droga pani, przyjmę pani przyjaciela. To się rozumie samo przez się. W końcu jestem lekarzem. Ale pozwoli pani, że teraz ja zadam pewne pytanie. Dlaczego pani i pani przyjaciel nie zwróciliście się do mnie normalną drogą? Dlaczego nie napisaliście do mnie do Wiednia, prosząc o umówienie wizyty? – Breuer rozejrzał się, żeby poprosić kelnera o rachunek. Mathilde na pewno się ucieszy z jego powrotu do hotelu.
Ale ta bezczelna młoda kobieta nie dawała się tak łatwo zniechęcić.
– Doktorze Breuer, jeszcze kilka minut, proszę. Nie przesadzam, mówiąc, że stan Nietzschego jest poważny. On jest na dnie rozpaczy.
– Nie wątpię. Ale zapytam jeszcze raz, dlaczego Herr Nietzsche nie przyjedzie do mnie do Wiednia? Albo nie pójdzie do lekarza we Włoszech? Gdzie on mieszka? Może mógłbym skierować go do jakiegoś specjalisty blisko jego domu? I dlaczego akurat ja? I właściwie skąd pani wiedziała, że jestem w Wenecji? Albo że jestem mecenasem opery i uwielbiam Wagnera?
Lou Salomé zachowywała spokój, uśmiechała się, gdy Breuer zasypywał ją gradem pytań, a jej uśmiech stawał się z każdym pytaniem coraz bardziej szelmowski.
– Uśmiecha się pani, jakby skrywała jakąś tajemnicę. Chyba jest pani młodą damą, która lubi różne sekrety.
– Całe mnóstwo pytań, doktorze Breuer. Niezwykłe, rozmawiamy dopiero kilka minut, a już poruszył pan tyle kłopotliwych kwestii. Co zapowiada wiele rozmów na przyszłość. Opowiem panu coś więcej o naszym pacjencie.
O naszym pacjencie! Breuera znów zadziwił jej tupet. Jednak Lou Salomé niezrażona mówiła dalej:
– Nietzsche wyczerpał już wszystkie możliwości w Niemczech, Szwajcarii i Włoszech. Żaden lekarz nie umiał zrozumieć jego dolegliwości ani wyleczyć symptomów. Jak mi powiedział, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy odwiedził dwudziestu czterech najlepszych lekarzy w Europie. Porzucił dom, porzucił przyjaciół, zrezygnował z profesorskiej posady na uniwersytecie. Został nomadem szukającym znośniejszego klimatu i chociażby jednodniowej ulgi od bólu.
Kobieta umilkła i podniosła do ust filiżankę z kawą, nie spuszczając wzroku z Breuera.
– Droga pani, w swojej praktyce często widuję pacjentów z dziwnymi objawami. Ale powiem szczerze: nie dysponuję żadnymi cudownymi środkami. Mamy tu wiele symptomów, ślepotę, bóle i zawroty głowy, nieżyt żołądka, osłabienie i bezsenność, na które remedium nie znalazło wielu znakomitych lekarzy, więc należy się liczyć z tym, że w ciągu miesiąca zostanę dwudziestym piątym lekarzem, który okazał się bezradny.
Breuer wyciągnął się na swoim krześle, wyjął cygaro i zapalił. Wypuścił przejrzysty obłoczek niebieskiego dymu, poczekał, aż się rozpłynie, po czym mówił dalej:
– Mimo to podtrzymuję propozycję przebadania profesora Nietzschego u siebie w gabinecie. Może się jednak okazać, że wyleczenie tak nieustępliwych przypadłości jest poza zasięgiem wiedzy medycznej z tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku. Być może pani przyjaciel urodził się o jedno pokolenie za wcześnie.
– Urodził się za wcześnie! – Zaśmiała się. – Prorocze słowa, doktorze Breuer. Wielokrotnie słyszałam je z ust Nietzschego. Teraz jestem już pewna, że jest pan odpowiednim lekarzem dla niego.
Breuer wolałby się już pożegnać, zwłaszcza że przed oczami miał powracający obraz Mathilde, ubranej do wyjścia i niecierpliwie przemierzającej w tę i z powrotem hotelowy pokój, jednak po tych słowach natychmiast okazał zainteresowanie:
– Co to znaczy?
– On często nazywa siebie „pośmiertnym filozofem”, filozofem, na którego przyjęcie świat nie jest jeszcze gotowy. Książka, nad którą pracuje, zaczyna się od tego właśnie wątku: przepełniony mądrością prorok imieniem Zaratustra postanawia oświecić ludzkość. Ale nikt nie rozumie jego słów. Ludzie nie są jeszcze na nie gotowi, więc prorok, widząc, że pojawił się zbyt wcześnie, wraca do swojej samotni.
– Brzmi intrygująco. Sam pasjonuję się filozofią. Jednak mam dziś dość ograniczony czas, a wciąż nie usłyszałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego pani przyjaciel nie może przyjechać do Wiednia.
– Doktorze Breuer. – Lou Salomé spojrzała mu prosto w oczy. – Proszę mi wybaczyć, bo chyba wyrażam się nieprecyzyjnie. Może niepotrzebnie komplikuję proste sprawy. Nigdy nie mogę się nasycić obecnością wielkich umysłów, może dlatego, że szukam przykładów dla własnego rozwoju, a może dlatego, że lubię je kolekcjonować. Ale wiem jedno: to wielki zaszczyt obcować z człowiekiem o takiej głębi i takiej renomie jak pan.
Breuer poczuł, że się rumieni. Nie umiał wytrzymać jej spojrzenia, więc odwrócił wzrok, a ona mówiła dalej:
– Właściwie powinnam chyba przyznać, że mówię okrężnie tylko po to, by spędzić z panem więcej czasu.
– Jeszcze kawy, Fräulein? – Breuer skinął na kelnera. – I poproszę jeszcze o te dziwne bułeczki śniadaniowe. Czy zastanawiała się pani nad różnicami między niemieckim a włoskim piekarnictwem? Mam swoją teorię na temat zgodności charakteru danego narodu z pieczywem.
Doktor Breuer nie wrócił pospiesznie do Mathilde. Zjadł leniwe śniadanie w towarzystwie Lou Salomé, zastanawiając się nad paradoksem tej sytuacji. Przyjechał do Wenecji, żeby naprawić szkody wyrządzone przez jedną piękną kobietę, a teraz siedział tête-à-tête z inną, do tego jeszcze piękniejszą! Zauważył też, że pierwszy raz od wielu miesięcy był wolny od obsesyjnych myśli o Bercie.
Przemknęło mu przez głowę, że być może jest dla niego jakaś nadzieja. Może posłuży się tą nową znajomą, żeby usunąć Berthę ze sceny swojego umysłu. A może udało mu się odkryć psychologiczny ekwiwalent farmakologicznej terapii substytucyjnej? Skoro łagodnym środkiem, takim jak waleriana, można zastąpić znacznie groźniejszą morfinę, to może Lou Salomé zastąpi Berthę? Cóż za przyjemna poprawa stanu zdrowia! Poza tym ta kobieta jest dużo bardziej obyta w świecie, bardziej świadoma siebie. Natomiast Bertha jest – jak by to powiedzieć? – jest w fazie preseksualnej, nie stała się w pełni kobietą, jest jak dziecko wiercące się w kobiecym ciele.
Jednak Breuer zdawał sobie sprawę, że w Bercie pociągała go właśnie ta preseksualna niewinność. One obie go podniecały: na myśl o nich poczuł w lędźwiach gorące wibracje. I obie go przerażały, każda stanowiła zagrożenie na swój własny sposób. W Lou Salomé przerażała go jej moc – to, co byłaby w stanie z nim zrobić. A w Bercie przerażała go jej uległość – to, co on mógłby zrobić z nią. Aż zadrżał, przypominając sobie, ile ryzykował z Berthą, jak daleko się posunął, omal nie naruszył najbardziej podstawowej zasady lekarskiej etyki, co by zniszczyło jego, jego rodzinę, całe jego życie.
Tymczasem tak go pochłonęła rozmowa, tak był oczarowany swoją towarzyszką, że w końcu to nie on, lecz ona wróciła do choroby swojego przyjaciela, a konkretnie do słów Breuera o cudach w medycynie.
– Mam dwadzieścia jeden lat, doktorze Breuer, i dawno przestałam wierzyć w cuda. Zdaję sobie sprawę, że bezradność dwudziestu czterech znakomitych lekarzy może oznaczać jedno: osiągnęliśmy granice współczesnej wiedzy medycznej. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć! Nie łudzę się, że pan wyleczy Nietzschego z jego chorób fizycznych. I nie dlatego zwróciłam się do pana o pomoc.
Breuer odstawił filiżankę z kawą i otarł wąsy oraz brodę serwetką.
– Proszę mi wybaczyć, Fräulein, ale nie bardzo rozumiem. Przecież już na początku rozmowy powiedziała pani, że jej przyjaciel jest bardzo chory, nieprawdaż?
– Nie, doktorze Breuer, powiedziałam, że mój przyjaciel jest pogrążony w rozpaczy i że może odebrać sobie życie. Proszę, żeby pan zajął się jego rozpaczą, a nie jego ciałem.
– Ale skoro pani przyjaciel wpadł w rozpacz z powodu swojego stanu zdrowia, a ja nie mam na to żadnej medycznej terapii, to co nam pozostaje? Chorej myśli nie umiem wyzdrowić.
Breuer uznał skinięcie głową Lou Salomé za potwierdzenie, że rozpoznała słowa Makbeta skierowane do jego lekarza.
– Droga pani, nie ma lekarstwa na rozpacz, nie ma lekarza dla duszy. Jedyne, co mogę zrobić, to zarekomendować kilka znakomitych uzdrowisk, w Austrii albo we Włoszech. Może warto byłoby odbyć rozmowę z księdzem albo innym duchowym doradcą, z członkiem rodziny albo bliskim przyjacielem.
– Wiem, że pan może znacznie więcej, doktorze Breuer. Mam swojego szpiega. Mój brat, Jenia, studiuje medycynę i na początku roku odbył staż w pańskiej klinice.
Jenia Salomé! Breuer próbował przypomnieć sobie to nazwisko. Ale miał całe mnóstwo studentów.
– To od niego dowiedziałam się, że kocha pan Wagnera i że w tym tygodniu będzie pan urlopował w hotelu Amalfi w Wenecji, no i jak mam pana rozpoznać. Ale przede wszystkim właśnie od niego dowiedziałam się, że rzeczywiście jest pan lekarzem od rozpaczy. Latem zeszłego roku Jenia brał udział w nieoficjalnej konferencji, na której opisywał pan terapię zastosowaną wobec młodej kobiety, nazywanej Anną O. Ta kobieta też była w rozpaczy, a leczył ją pan nową metodą, tak zwaną leczniczą rozmową. Metoda bazuje na rozumie, a polega na rozplątywaniu umysłowych skojarzeń i powiązań. Jenia mówi, że jest pan jedynym lekarzem w Europie, który może zaoferować prawdziwą terapię psychologiczną.
Anna O.! Breuer drgnął, słysząc to imię, a że akurat podnosił do ust filiżankę, rozlał kilka kropli kawy. Wytarł pospiesznie dłoń serwetką, mając nadzieję, że Fräulein Salomé niczego nie zauważyła. Anna O., Anna O.! Niewiarygodne! Gdziekolwiek się odwrócił, wszędzie napotykał Annę O., bo taki tajemny pseudonim nadał Bercie Pappenheim. Breuer skrupulatnie dotrzymywał dyskrecji, w rozmowach ze studentami nigdy nie używał prawdziwych nazwisk pacjentów. Tworzył dla nich pseudonimy, cofając inicjały pacjenta o jedną literę w alfabecie. I tak B. P., czyli Bertha Pappenheim, stała się A. O., Anną O.
– Jenia jest pod wielkim wrażeniem pańskiej osoby, doktorze. Kiedy opisywał pański wykład i leczenie Anny O., powiedział, że miał szczęście stać w świetle geniusza. A Jenia nie ulega tak łatwo emocjom. Nigdy wcześniej nie słyszałam z jego ust takich słów. I wtedy postanowiłam, że muszę pana kiedyś poznać, może nawet u pana studiować. Tyle że owo „kiedyś” stało się bardzo naglące, gdy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy stan Nietzschego znacznie się pogorszył.
Breuer rozejrzał się dookoła. Wielu gości skończyło już śniadanie i wyszło, tymczasem on, oddaliwszy się od Berthy, rozmawiał z zachwycającą kobietą, którą ona sama wprowadziła do jego życia. Przebiegł go lodowaty dreszcz. A co, jeśli od Berthy nie ma ucieczki?
– Szanowna pani. – Breuer chrząknął i z trudem mówił dalej: – Przypadek, który opisał pani brat, był jednostkowy, zastosowałem w nim eksperymentalną metodę. Nie ma pewności, że metoda ta okaże się skuteczna także w przypadku pani przyjaciela. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że będzie inaczej.
– A to czemu, doktorze Breuer?
– Obawiam się, że brak czasu nie pozwoli mi na dłuższą odpowiedź. Mówiąc w skrócie, pani przyjaciela i Annę O. nękają zupełnie inne choroby. Ona cierpi na histerię, ma też pewne objawy powodujące kalectwo, co pewnie pani wie od swojego brata. Moje podejście polegało na systematycznym usuwaniu kolejnych symptomów poprzez ułatwienie pacjentce przypominania sobie, także z pomocą hipnozy, zapomnianych traum psychicznych, z których owe objawy wyrastały. Symptom rozpuszczał się po ujawnieniu jego źródła.
– A jeśli uznamy rozpacz za symptom? Nie da się jej wówczas wyleczyć w ten sam sposób?
– Rozpacz nie jest symptomem w sensie medycznym. To pojęcie niejasne, nieprecyzyjne. Wszystkie symptomy Anny O. miały związek z jakąś częścią ciała, przyczyną każdego z nich było rozładowanie występującego w kresomózgowiu pobudzenia poprzez określone drogi nerwowe. Natomiast rozpacz pani przyjaciela, tak jak ją pani opisała, mieści się raczej w świecie idei. A na takie dolegliwości nie ma lekarstwa.
Po raz pierwszy w tej rozmowie Lou Salomé straciła pewność siebie.
– Ale przecież gdy zaczął pan pracować z Anną O. – znów położyła rękę na jego dłoni – nie znano psychologicznej terapii na histerię. O ile wiem, lekarze stosowali jedynie kąpiele i te straszne wstrząsy elektryczne. Jestem pewna, że pan, i zapewne tylko pan, jest w stanie opracować nową metodę odpowiednią dla Nietzschego.
Nagle Breuer zorientował się, która godzina. Musiał wracać do Mathilde.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pani przyjacielowi, Fräulein. Proszę, oto moja wizytówka. Chętnie przyjmę pani przyjaciela w Wiedniu.
Lou schowała wizytówkę do torebki, prawie na nią nie patrząc.
– Obawiam się, że to nie takie proste, doktorze Breuer. Nietzsche nie jest, że tak powiem, pacjentem skłonnym do współpracy. Lubi samotność, a do tego ma swoją godność i dumę. Nigdy nie przyzna, że potrzebuje pomocy.
– Ale sama pani wspomniała, że otwarcie mówi o samobójstwie.
– W każdej rozmowie, w każdym liście. Tyle że nie prosi o pomoc. Gdyby się dowiedział o naszej rozmowie, nigdy by mi tego nie wybaczył i z pewnością nie chciałby zasięgnąć u pana porady. Nawet gdyby udało mi się go przekonać do wizyty w pańskim gabinecie, to zgodziłby się jedynie na badanie cielesnych dolegliwości. Za nic w świecie nie poprosiłby pana o uleczenie jego rozpaczy. Ma swoje przekonania na temat słabości i mocy.
Breuer poczuł zniechęcenie i lekką irytację.
– Widzę, Fräulein, że dramat się zagęszcza. Chce pani, żebym się spotkał z jakimś profesorem Nietzschem, którego uważa pani za wielkiego filozofa naszych czasów, i przekonał go, że życie, w każdym razie jego życie, jest coś warte. Co więcej, miałbym tego dokonać bez jego wiedzy.
Lou Salomé skinęła głową, zrobiła głęboki wydech i oparła się na swoim krześle.
– Ale czy to możliwe? – ciągnął Breuer. – Już osiągnięcie głównego celu, wyleczenie rozpaczy, jest poza zasięgiem współczesnej medycyny. A ten drugi warunek, potajemne prowadzenie kuracji, przenosi nasze przedsięwzięcie w świat fantazji. Czy są jeszcze inne przeszkody, które dopiero mi pani wyjawi? Może profesor Nietzsche mówi tylko w sanskrycie albo postanowił nie opuszczać swojej pustelni w Tybecie?
Breuer poczuł, że wpada w frywolny nastrój, ale widząc zmieszanie na twarzy Lou Salomé, szybko się opanował.
– Mówiąc poważnie, Fräulein, jak miałbym tego dokonać?
– Sam pan widzi, doktorze Breuer! Sam pan widzi, dlaczego zwróciłam się o pomoc akurat do pana.
Kurant z kościoła San Salvatore wybił pełną godzinę. Dziesiąta. Mathilde na pewno się niepokoi. No cóż, ze względu na nią… Breuer skinął na kelnera. Kiedy czekali na rachunek, Lou Salomé złożyła niezwykłą propozycję.
– Pozwoli pan zaprosić się jutro na śniadanie, doktorze? Jak już wspomniałam, ponoszę pewną odpowiedzialność za rozpacz profesora Nietzschego. O tylu rzeczach muszę jeszcze panu opowiedzieć.
– Żałuję, ale jutro nie mogę. Nie co dzień się zdarza, że piękna kobieta zaprasza mnie na śniadanie, niestety muszę odmówić. Ze względu na charakter naszego, mojego i żony, pobytu w tym mieście, byłoby niewskazanym, gdybym znów zostawił ją samą.
– W takim razie miałabym inny plan. Obiecałam bratu, że odwiedzę go w tym miesiącu. Właściwie do tej chwili zamierzałam pojechać tam z profesorem Nietzschem. Pozwoli pan, że gdy będę w Wiedniu, przedstawię panu więcej informacji. A tymczasem spróbuję przekonać Nietzschego, żeby zgłosił się do pana w sprawie pogarszającego się stanu zdrowia.
Wyszli razem z kawiarni, w której pozostało jedynie paru gości. Kelnerzy sprzątali stoliki. Breuer już chciał się pożegnać, ale Lou Salomé wzięła go pod rękę i ruszyła obok niego.
– Ta godzina minęła bardzo szybko, doktorze. Pragnęłabym spędzić z panem więcej czasu. Mogę odprowadzić pana do hotelu?
Te słowa zabrzmiały dla Breuera stanowczo, po męsku. Jednak w jej ustach były zupełnie na miejscu, czyż nie tak ludzie powinni ze sobą rozmawiać? Skoro kobiecie sprawia przyjemność towarzystwo mężczyzny, to czy nie wolno jej wziąć go pod rękę i zaproponować, że go odprowadzi? Ale czy jakakolwiek inna znana mu kobieta potrafiłaby się na to zdobyć? Lou Salomé była zupełnie inna. Była kobietą wolną.
– Jeszcze nigdy odmowa nie była dla mnie tak przykra – powiedział Breuer, przyciskają jej ramię do siebie. – Ale muszę już wracać, i do tego sam. Moja kochająca, lecz zaniepokojona żona z pewnością wygląda przez okno, a moim obowiązkiem jest dbałość o jej uczucia.
– Oczywiście. – Wysunęła rękę spod jego ramienia, stanęła twarzą do niego, pewna siebie, stanowcza jak mężczyzna. – Ale dla mnie samo słowo „obowiązek” jest przytłaczające i opresyjne. Ograniczyłam swoje obowiązki do jednego: zachowywania swojej wolności. Małżeństwo wraz z towarzyszącym mu poczuciem własności i zazdrością krępuje ducha. Nigdy temu nie ulegnę. Przyjdzie czas, doktorze Breuer, że mężczyźni i kobiety nie będą się nawzajem tyranizować swoimi słabościami, liczę na to. – Odwróciła się z taką samą pewnością jak przy powitaniu. – Auf Wiedersehen. Do zobaczenia w Wiedniu.
Cztery tygodnie później Breuer siedział przy biurku w swoim gabinecie przy Bäckerstrasse 7. Była czwarta po południu, a on z niecierpliwością czekał na przybycie Fräulein Lou Salomé.
Rzadko pozwalał sobie na przerwę w pracy, ale tak bardzo nie mógł się doczekać tego spotkania, że szybko uporał się z ostatnimi trzema pacjentami. Ich nieskomplikowane choroby nie wymagały z jego strony dużo wysiłku.
Pierwsi dwaj – sześćdziesięcioparoletni mężczyźni – cierpieli z powodu takich samych dolegliwości: ciężki oddech, chrypiący głos, suchy, oskrzelowy kaszel. Od wielu lat Breuer leczył ich z powodu chronicznej rozedmy płuc, do której przy zimnej, wilgotnej pogodzie dołączało się ostre zapalenie oskrzeli, co z kolei poważnie obciążało płuca. Obu pacjentom przepisał na kaszel morfinę (proszek Dovera, trzy razy dziennie po pięć ziarenek), niewielkie dawki środka wykrztuśnego (ipekakuany), parowe inhalacje oraz plastry z gorczycy na klatkę piersiową. Niektórzy lekarze patrzyli nieprzychylnie na plastry z gorczycy, ale Breuer często je zalecał – zwłaszcza w tym roku, kiedy połowa Wiednia cierpiała na choroby dróg oddechowych. Od trzech tygodni ani razu nie zaświeciło słońce, za to padała zamarzająca mżawka.
Trzeci pacjent, służący u księcia Rudolfa młodzieniec z twarzą pokrytą bliznami po ospie, miał gorączkę i czerwone gardło. Był tak nieśmiały, że trzeba mu było niemal rozkazać, by rozebrał się do badania. Diagnoza – mieszkowe zapalenie migdałków. Breuer miał wprawę w usuwaniu migdałków za pomocą szczypiec i nożyczek, uznał jednak, że te nie nadają się jeszcze do wycięcia. Zamiast tego zalecił zimne kompresy na szyję, płukanie gardła chloranem potasu oraz inhalacje z wody karbonizowanej. A ponieważ była to już trzecia infekcja gardła tego mężczyzny bieżącej zimy, zalecił także hartowanie organizmu i wzmacnianie odporności przy pomocy codziennych zimnych kąpieli.
Wziął do ręki list, który dostał od Fräulein Salomé trzy dni temu. Oznajmiała w nim, tak samo bezceremonialnie jak w pierwszym liściku, że zjawi się w jego gabinecie dziś o czwartej po południu. Breuer wciągnął gwałtownie powietrze. „Ona uprzedza mnie, o której się pojawi. To ona rządzi. Obdarza mnie zaszczytem, jakim jest…”. Szybko się jednak opamiętał. „Nie traktuj się aż tak poważnie, Josefie. Co za różnica? Wprawdzie Fräulein Salomé nie mogła tego wiedzieć, ale środowe popołudnie to akurat doskonała pora na spotkanie. W ostatecznym rozrachunku to przecież żadna różnica”.
„Ona uprzedza mnie…” Breuer zastanowił się nad tonem swojego głosu: dźwięczało w nim to samo nadęte wysokie mniemanie o sobie, którego nie znosił u swoich kolegów po fachu: Billrotha czy starego Schnitzlera, a także u wielu sławnych pacjentów, takich jak Brahms czy Wittgenstein. Cechą, którą najbardziej lubił u swoich bliskich znajomych, w większości jego pacjentów, była bezpretensjonalność. Właśnie ona przyciągnęła go do Antona Brucknera. Może Anton nigdy nie będzie takim kompozytorem jak Brahms, ale on przynajmniej nie wielbi piasku pod własnymi stopami.
Jednak Breuer najbardziej lubił młodzieńczo zuchwałych synów niektórych swoich znajomych – młodego Hugo Wolfa, Gustava Mahlera, Teddiego Herzla oraz najbardziej chyba niezwykłego studenta medycyny Arthura Schnitzlera. Utożsamiał się z nimi i gdy starszych nie było w pobliżu, dzielił się z nimi kąśliwymi komentarzami na temat klasy rządzącej. Na przykład podczas zeszłotygodniowego balu medyków rozbawił zgromadzonych wokół niego młodzieńców, mówiąc: „O, tak, wiedeńczycy są bardzo religijni, a ich bóg nazywa się Dekorum”.
Breuer, który nigdy nie przestawał być naukowcem, przypomniał sobie, z jaką łatwością potrafił w kilka chwil przejść z jednego stanu umysłu do drugiego, przeskoczyć z arogancji w bezpretensjonalność. Co za frapujące zjawisko. Uda mu się to teraz powtórzyć?
Od razu przeprowadził eksperyment myślowy. Najpierw ubrał się w wiedeński kostium, z przynależącą do niego napuszonością, której tak nie znosił. Nadął się, zmarszczył czoło i mrucząc pod nosem: „Jak ona śmie!”, starał się poczuć obrazę i oburzenie, które ogarniają ludzi traktujących się z nadmierną powagą. Potem wypuścił powietrze, rozluźnił się, pozwolił, by wszystko to z niego spłynęło, i znów znalazł się w swojej skórze – wrócił do stanu umysłu, w którym potrafił śmiać się z samego siebie, ze swojego pozerstwa.
Zauważył, że do każdego z tych stanów umysłu przynależy swoiste zabarwienie emocjonalne. Nadęcie miało w sobie ostre krawędzie – złośliwość, irytację – a także pychę i samotność. Natomiast ten drugi stan wydawał się okrągły, miękki, pełen akceptacji.
Te emocje są konkretne, łatwe do nazwania, pomyślał Breuer, ale też niezbyt silne. Co jednak z potężnymi emocjami i podgrzewającymi je stanami umysłu? Czy jest jakiś sposób pozwalający kontrolować takie uczucia? Może tu jest droga do skutecznej terapii psychologicznej?
Zaczął rozważać swoje doświadczenia. Jego najbardziej niestabilne emocje wiązały się z kobietami. Bywały chwile – jak na przykład dziś, w wygodnej twierdzy jego gabinetu – kiedy czuł się silny i bezpieczny. Wtedy widział kobiety takimi, jakie naprawdę były, uważał je za istoty waleczne, ambitne, zmagające się z wieloma palącymi problemami codziennego życia. Widział też ich piersi – zbiorowiska komórek tworzących gruczoły mleczne unoszące się w lipidowych zbiornikach. Znał ich wydzieliny, stykał się z bolesnym miesiączkowaniem, rwą kulszową, z rozmaitymi wybrzuszeniami i wypukłościami: wypadającymi pęcherzami i macicami, sinymi hemoroidami i żylakami.
Ale bywały też inne chwile – momenty oczarowania, zafascynowania kobietami, które robiły na nim przemożne wrażenie, ich piersi rozrastały się do rozmiarów ogromnych, czarodziejskich kul – kiedy ogarniało go niezwykłe pragnienie połączenia z ich ciałem, ssania brodawek na sutkach, wślizgnięcia się w ich żar i wilgoć. Ten stan umysłu bywał przytłaczający, mógł wywrócić do góry nogami całe jego życie, a w przypadku Berthy omal nie zapłacił za to wszystkim, co było mu drogie.
Wszystko to było kwestią zmiany perspektywy i sposobu myślenia. Gdyby był w stanie nauczyć tego swoich pacjentów, mógłby stać się tym, za kogo uważała go Lou Salomé, lekarzem od rozpaczy.
Rozmyślania przerwał mu dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi wejściowych. Breuer odczekał chwilę, żeby nie okazać nadmiernego zdenerwowania, a następnie wyszedł do poczekalni, żeby powitać gościa. Lou Salomé była zmoknięta, wiedeńska mżawka zamieniła się w ulewę, ale zanim zdążył pomóc jej zdjąć ociekający deszczem płaszcz, zrzuciła go z siebie sama i podała Frau Becker, pielęgniarce i recepcjonistce w jednej osobie.
Breuer wprowadził Lou Salomé do gabinetu i wskazał jej ciężki, pokryty czarną skórą fotel. Sam usiadł na fotelu obok. Nie umiał powstrzymać się od skomentowania jej zachowania.
– Widzę, że lubi pani samodzielność. Ale czy to nie pozbawia mężczyzn przyjemności, jaką byłoby służenie pani?
– Oboje wiemy, że niektóre usługi zapewniane przez mężczyzn nie służą kobiecemu zdrowiu!
– Pani przyszły mąż będzie musiał przejść bardzo intensywne szkolenie. Nawyki kształtowane przez całe życie nie jest łatwo wykorzenić.
– Małżeństwo? To nie dla mnie! Już panu mówiłam. No, może małżeństwo na pół etatu nawet by mi odpowiadało, ale nic bardziej ograniczającego.
Patrząc na swojego pewnego siebie, pięknego gościa, Breuer z łatwością dostrzegał zalety małżeństwa na pół etatu. Łatwo mu było zapomnieć, że ta kobieta jest niemal dwa razy młodsza od niego. Miała na sobie prostą, czarną suknię, zapiętą po samą szyję, na ramionach leżał jej kołnierz z lisa, z łebkiem i małymi łapkami. Dziwne, pomyślał Breuer, w Wenecji, gdy było chłodno, zdjęła z siebie futro, a tu, w przegrzanym gabinecie, miała je na sobie. Jednak najwyższy czas przejść do rzeczy.
– Porozmawiajmy więc o chorobie pani przyjaciela.
– O rozpaczy, a nie o chorobie. Miałabym kilka zaleceń. Mogę je panu przedstawić?
„Czy jej tupet nie ma granic?”, myślał z oburzeniem. Mówi tak, jakby była moim kolegą po fachu, szefem kliniki albo lekarzem z trzydziestoletnim doświadczeniem, a nie niewykształconą uczennicą.
„Josefie, daj spokój!”, napomniał się w myślach. „Ona jest jeszcze bardzo młoda, nie jest wyznawczynią wiedeńskiego boga Dekorum. Poza tym dużo lepiej zna tego profesora Nietzschego. Jest wybitnie inteligentna i być może ma coś ważnego do zakomunikowania. A ja nie mam najmniejszego pojęcia, jak można wyleczyć kogoś z rozpaczy. Sam siebie nie umiem z niej wyleczyć”.
– Oczywiście, Fräulein, proszę, niech pani mówi – odparł spokojnie.
– Mój brat Jenia, z którym widziałam się przed południem, wspomniał, że posługiwał się pan hipnozą, żeby pomóc Annie O. przypomnieć sobie psychologiczne przyczyny jej symptomów. I pamiętam, co mi pan powiedział w Wenecji, że odsłonięcie źródeł symptomów pozwoliło je jakoś rozpuścić. Mnie najbardziej interesuje, jak się to dokonało. Mam nadzieję, że gdy będziemy kiedyś mieli więcej czasu, wyjaśni mi pan dokładnie mechanizm, który sprawia, że wiedza o przyczynie eliminuje symptom.
Breuer pokręcił głową i machnął ręką.
– To była obserwacja empiryczna. Nawet gdybyśmy mieli mnóstwo czasu, to i tak nie mógłbym udzielić pani odpowiedzi, jakiej pani oczekuje. Ale co z pani zaleceniami?
– Pierwsze zalecenie brzmi: „Niech pan nie próbuje hipnozy na Nietzschem”. To się nie uda! Jego umysł, jego intelekt to wręcz cud, o czym sam się pan przekona. Ale on, jak sam często mówi, jest tylko człowiekiem i ma tylko ludzkie cechy. No i ma też kilka wrażliwych punktów.
Lou Salomé wstała powoli, zdjęła futro, przeszła na drugą stronę gabinetu i położyła je na sofie. Przez chwilę przyglądała się wiszącym na ścianie oprawionym w ramki dyplomom, poprawiła jeden, który trochę się przekrzywił, a potem wróciła na swój fotel i usiadła, zakładając jedną nogę na drugą.
– Nietzsche jest szczególnie wrażliwy, jeśli chodzi o kwestie mocy – podjęła. – Nie zaangażuje się w nic, jeżeli uzna, że w ten sposób oddałby komuś swoją moc. Bliscy są mu przedsokratejscy filozofowie greccy, a zwłaszcza ich pojęcie agonistyki. To przekonanie, że naturalne zdolności i talenty można rozwinąć tylko przez współzawodnictwo. Nietzsche jest bardzo nieufny wobec motywów osoby, która unika rywalizacji i twierdzi, że działa altruistycznie. Pod tym względem jego mentorem jest Schopenhauer. Nietzsche uważa, że ludzie nie chcą sobie pomagać, zamiast tego wolą dominować nad innymi i poszerzać zakres swojej władzy. Kilka razy zdarzyło mu się oddać władzę nad sobą innej osobie i zawsze był potem wściekły i zdruzgotany. Tak było z Richardem Wagnerem. I tak jest teraz ze mną.
– Co to znaczy, że tak jest teraz z panią? Czy jest pani w jakiś sposób odpowiedzialna za rozpacz profesora Nietzschego?
– On tak uważa. Stąd moja druga rada: „Niech pan mnie ze sobą nie łączy”. Wygląda pan na zaskoczonego. Ale żeby mógł pan wszystko zrozumieć, muszę panu opowiedzieć o mojej relacji z Nietzschem. Niczego nie pominę i szczerze odpowiem na wszystkie pytania. Co nie będzie łatwe. Oddaję się w pańskie ręce, ale to, co powiem, musi pozostać między nami.
– Oczywiście, może pani na mnie liczyć – odpowiedział pełen podziwu dla jej bezpośredniości. Co za przyjemność rozmawiać z taką otwartą osobą.
– A zatem… Poznałam Nietzschego jakieś osiem miesięcy temu, w kwietniu.
Rozległo się pukanie i do gabinetu weszła Frau Becker z kawą. Jeśli zdziwiło ją, że Breuer siedzi obok Lou Salomé, a nie jak zwykle za biurkiem, to nie dała tego po sobie poznać. Bez słowa postawiła na stoliku tacę z filiżankami, łyżeczkami i srebrnym dzbankiem i szybko wyszła z pokoju. Breuer nalała kawę, a Lou Salomé mówiła dalej:
– W zeszłym roku wyjechałam z Rosji ze względu na stan zdrowia, kłopoty z płucami, które na szczęście ustały. Najpierw mieszkałam w Zurychu, studiowałam teologię u Biedermanna i pracowałam u poety Gottfrieda Kinkela. Nie wiem, czy wspominałam panu, że sama próbuję pisać wiersze. Kiedy w tym roku przeniosłyśmy się z matką do Rzymu, Kinkel dał mi list rekomendacyjny do Malwidy von Meysenbug. Na pewno ją pan zna, napisała Pamiętnik idealistki.
Breuer skinął głową. Znał działalność Malwidy von Meysenbug, zwłaszcza jej walkę o prawa kobiet, radykalne reformy polityczne oraz rozmaite zmiany w systemie edukacji. Jednak niezbyt spodobały mu się jej ostatnie rozprawy, które jego zdaniem opierały się na pseudonaukowych podstawach.
– I tak znalazłam się w salonie literackim Malwidy – ciągnęła Lou Salomé – gdzie poznałam wybitnego i czarującego filozofa Paula Rée. Wiele lat wcześniej Herr Rée uczęszczał w Bazylei na wykłady Nietzschego i wtedy bardzo się zaprzyjaźnili. Zauważyłam, że Herr Rée ma dla Nietzschego wielki podziw i szacunek. Wkrótce doszedł do wniosku, że skoro my jesteśmy przyjaciółmi, to ja i Nietzsche też musimy się zaprzyjaźnić. Paul, znaczy Herr Rée… – Zaczerwieniła się na krótką chwilę, jednak Breuer zdążył to zauważyć, co ona też dostrzegła. – No cóż, doktorze, pozwoli pan, że będę mówić o nim po imieniu, skoro tak się do niego zwracam, a dziś nie mamy czasu na towarzyskie subtelności. Jesteśmy z Paulem w bliskiej relacji, jednak nigdy nie zgodziłabym się zniszczyć samej siebie małżeństwem, z nim czy kimkolwiek innym. A mimo to – mówiła dalej z nutą zniecierpliwienia w głosie – poświęciłam sporo czasu na tłumaczenie się z mimowolnego, przelotnego rumieńca. Chyba jesteśmy jedynymi zwierzętami, które się czerwienią, prawda?
Breuer nie umiał wydobyć z siebie słowa, więc jedynie skinął głową. Przez chwilę, w otoczeniu swoich medycznych akcesoriów, czuł się dużo pewniej niż podczas ich ostatniej rozmowy. Ale wystawiony na działanie jej uroku poczuł, że siły go opuszczają. Jej uwaga na temat rumieńca była niewiarygodna. Breuer nigdy jeszcze nie słyszał, żeby jakaś kobieta – ani w ogóle ktokolwiek – potrafiła mówić o swoim związku z taką bezpośredniością. A ona miała zaledwie dwadzieścia jeden lat!
– Paul był pewien, że ja i Nietzsche zostaniemy przyjaciółmi – kontynuowała Lou Salomé. – Że jesteśmy dla siebie stworzeni. Chciał, żebym została studentką Nietzschego, jego protegowaną, jego odbiciem. Wyobraził sobie, że Nietzsche będzie moim mentorem, świeckim kapłanem.
Przerwało im ciche pukanie do drzwi. Breuer wstał, żeby otworzyć. Frau Becker oznajmiła głośnym szeptem, że przyszedł nowy pacjent. Breuer wrócił na swoje miejsce, zapewniając Lou Salomé, że mają mnóstwo czasu, bo niezapisani pacjenci są przygotowani na długie czekanie, i zachęcając, by mówiła dalej.
– Paul umówił nas więc w bazylice Świętego Piotra – podjęła swoją opowieść Lou Salomé. – Chyba najmniej odpowiednie miejsce na spotkanie „nieświętej trójcy”, jak później zaczęliśmy nazywać nasze grono, choć Nietzsche często używał też określenia „związek pitagorejski”.
Breuer zauważył, że bardziej patrzy na biust swojej rozmówczyni niż na jej twarz. „Ciekawe, jak długo już to robię”, pomyślał. „Zauważyła? Czy inne kobiety wiedziały, że mi się to zdarza?” Wyobraził sobie, że chwyta miotłę i wymiata nią wszystkie erotyczne myśli. Z całych sił skupił się na oczach i słowach Lou Salomé.
– Nietzsche od razu mi się spodobał – mówiła dalej. – Nie ma imponującego wyglądu, jest średniego wzrostu, ma łagodny wzrok i wydaje się, że jego oczy, którymi prawie w ogóle nie mruga, spoglądaj raczej do wewnątrz, a nie na świat, jakby chronił w sobie jakiś skarb. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest w trzech czwartych niewidomy. Ale miał w sobie coś fascynującego. Pierwsze słowa, jakie do mnie skierował, brzmiały: „Z jakich to gwiazd spadliśmy tutaj ku sobie?”.
– A potem zaczęliśmy we trójkę rozmawiać. Jaka to była rozmowa! Przez jakiś czas wydawało się, że spełnią się nadzieje Paula na przyjaźń i mentorską relację między mną a Nietzschem. Pod względem intelektualnym pasowaliśmy do siebie idealnie, on nawet stwierdził, że mamy umysły jak siostrzano-braterska para bliźniąt. Czytał mi na głos perełki ze swojej najnowszej książki, układał muzykę do moich wierszy, opowiadał mi, co ofiaruje światu w ciągu najbliżej dekady, bo był przekonany, że zdrowie pozwoli mu jeszcze tylko na dziesięć lat życia. Wkrótce wszyscy, ja, Paul i Nietzsche uznaliśmy, że powinniśmy razem zamieszkać jako ménage à trois. Zamierzaliśmy spędzić tę zimę w Wiedniu albo w Paryżu.
Ménage à trois! Breuer chrząknął i poruszył się niespokojnie w fotelu. Zauważył, że jego rozmówczyni uśmiecha się, widząc to zmieszanie. Naprawdę nic nie ujdzie jej uwadze? Byłaby świetnym diagnostą. Zastanawiała się nad wyborem medycyny jako przyszłego zawodu? Może zostałaby moją studentką? Moją protegowaną? Moją koleżanką po fachu, która pracuje ze mną w gabinecie albo w laboratorium? Te fantazje miały wielką moc, jednak słowa Lou Salomé od razu przywołały Breuera do porządku.
– Zdaję sobie sprawę, że świat nie patrzy przychylnie na dwóch mężczyzn i kobietę żyjących niewinnie pod jednym dachem. – Wspaniale zaakcentowała słowo „niewinnie”, wystarczająco mocno, żeby wszystko stało się jasne, a jednocześnie wystarczająco łagodnie, żeby uniknąć nagany. – Ale my jesteśmy niezależnie myślącymi idealistami, którzy odrzucają narzucane przez społeczeństwo ograniczenia. Uważamy, że potrafimy stworzyć nasz własny system moralny.
Gdy Breuer nie odpowiadał, wydawało się, że jego rozmówczyni po raz pierwszy nie wie, co ma dalej robić.
– Mam mówić? Starczy nam czasu? Nie sprawiłam panu przykrości?
– Ależ niech pani mówi dalej, gnädiges Fräulein. Po pierwsze, przeznaczyłem to popołudnie dla pani. – Wziął z biurka kalendarz i pokazał duże litery L.S. zapisane przy dacie środa, 22 listopada, 1882. – Jak pani widzi, nic już na dziś nie zaplanowałem. A po drugie, nie sprawiła mi pani żadnej przykrości. Wręcz przeciwnie, podziwiam pani otwartość i prostolinijność. Gdyby wszyscy przyjaciele potrafili tak szczerze rozmawiać! Życie byłoby dużo bogatsze i bardziej autentyczne.
Lou Salomé przyjęła jego pochwałę bez komentarza, nalała sobie kawy i zaczęła mówić:
– Przede wszystkim chciałabym wyjaśnić, że moja relacja z Nietzschem, choć głęboka, trwała krótko. Spotkaliśmy się zaledwie cztery razy i niemal zawsze towarzyszyła nam moja matka, matka Paula albo siostra Nietzschego. Tak naprawdę mieliśmy niewiele okazji, żeby spacerować albo rozmawiać tylko we dwoje. Intelektualny miesiąc miodowy naszej nieświętej trójcy także szybko się skończył. Pojawiły się nieporozumienia. A potem romantyczne emocje i pożądanie. Może były obecne już od samego początku. Może to moja wina, że od razu ich nie rozpoznałam. – Poruszyła się, jakby chciała strząsnąć z siebie tę odpowiedzialność, a potem przeszła do relacjonowania kluczowego ciągu wydarzeń: – Pod koniec naszego pierwszego spotkania Nietzsche zaniepokoił się moim planem niewinnego ménage à trois, uważając, że świat nie jest na to gotowy, i poprosił, żebym zachowała ten plan w tajemnicy. Szczególnie martwił się swoją rodziną, oznajmił, że jego siostra i jego matka pod żadnym pozorem nie mogą się o tym dowiedzieć. Co za uległość wobec konwenansów! Byłam zaskoczona i rozczarowana, pomyślałam nawet, że dałam się zwieść jego odważnym słowom i wolnomyślicielskim deklaracjom. Niedługo potem Nietzsche przyjął jeszcze ostrzejsze stanowisko, a mianowicie, że nasze ustalenia będą dla mnie ryzykowne w sensie towarzyskim, być może nawet zrujnują moją reputację. Chcąc mnie chronić, postanowił mi się oświadczyć, i poprosił Paula o przekazanie mi tej propozycji. Zdaje pan sobie sprawę, w jakiej sytuacji postawiło to Paula? Mimo to Paul, kierując się lojalnością wobec przyjaciela, posłusznie, choć z pewnym ociąganiem, powiedział mi o propozycji Nietzschego.
– Zaskoczyło to panią? – spytał Breuer.
– Bardzo. Zwłaszcza że było to zaraz po naszym pierwszym spotkaniu. Wytrąciło mnie też z równowagi. Nietzsche to wspaniały człowiek, ma w sobie dobroć, moc i niezwykłą prezencję. Nie przeczę, doktorze Breuer, że wydał mi się bardzo pociągający, ale nie w sensie romantycznym. Może wyczuł, że mi się podoba, lecz nie uwierzył w moje zapewnienia, że nie mam w głowie ani małżeństwa, ani romansu.
Gwałtowne uderzenie wiatru o okno rozproszyło na chwilę Breuera. Nagle poczuł, że ma sztywny kark i ramiona. Przez ostatnie minuty słuchał swojej rozmówczyni z taką uwagą, że w ogóle się nie poruszył. Pacjenci zwierzali mu się czasem ze swoich osobistych problemów, ale nie tak. Nie z takim opanowaniem. Bertha bardzo się przed nim odsłoniła, ale była wtedy jak gdyby „nieobecna”. Natomiast Lou Salomé była bardzo obecna, a opisując nawet odległe wydarzenia, potrafiła stworzyć takie poczucie bliskości, jakby rozmowa toczyła się między kochankami. Breuer łatwo zrozumiał, dlaczego Nietzsche oświadczył się jej już po pierwszym spotkaniu.
– I co było potem, Fräulein?
– Potem postanowiłam, że gdy się ponownie zobaczymy, będę bardziej szczera. Ale nie było to konieczne. Nietzsche dość szybko uświadomił sobie, że perspektywa małżeństwa przeraża go tak samo, jak mnie odpycha. Gdy dwa tygodnie później znów się spotkaliśmy, tym razem w Orcie, w pierwszym zdaniu oznajmił, że mam zignorować jego oświadczyny. Zamiast tego zaczął mnie namawiać, żebyśmy stworzyli związek idealny, namiętny, niewinny, intelektualny i bez więzi małżeńskiej. Nasza trójka znów się pogodziła. Nietzsche był tak podekscytowany naszym ménage à trois, że pewnego popołudnia w Lucernie uparł się, żebyśmy zrobili sobie wspólne pozowane zdjęcie. To jedyna fotografia naszej nieświętej trójcy.
Na fotografii, którą podała Breuerowi, widać było dwóch mężczyzn stojących przed małym towarowym wózkiem, na którym klęczała kobieta wymachująca małym batem.
– Ten mężczyzna z przodu, patrzący w górę, to Nietzsche – powiedziała z czułością. – A ten drugi to Paul.
Breuer uważnie przyglądał się fotografii. Było coś niepokojącego w tym wizerunku dwóch mężczyzn – żałosnych, zniewolonych gigantów – ujarzmionych przez tę piękną kobietę i jej bacik.
– Co pan myśli o mojej stajni, doktorze Breuer?
Po raz pierwszy jej żartobliwa uwaga nie odniosła spodziewanego skutku, a Breuer przypomniał sobie nagle, że ta kobieta to zaledwie dwudziestojednoletnia dziewczyna. Zrobiło mu się nieswojo. Nie lubił, jak na idealnej powierzchni pojawiały się jakieś rysy. Sercem było mu bliżej do dwóch mężczyzn, jego braci. Przecież mógłby być jednym z nich.
Breuer pomyślał, że jego rozmówczyni musiała zauważyć swój błąd, bo pospiesznie podjęła opowieść.
– Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, trzy miesiące temu w Tautenburgu, z siostrą Nietzschego, a potem w Lipsku z matką Paula. Ale Nietzsche pisał do mnie nieustannie. Oto jego odpowiedź na mój list, w którym pisałam, że bardzo poruszyła mnie jego książka Jutrzenka.
Breuer szybko przeczytał krótki list, który mu podała.
Moja droga Lou,
w moim życiu też przyszedł świt, i to bynajmniej nie malowany! Coś, co wydawało mi się już niemożliwe, znalezienie przyjaźni na największe szczęście i największe cierpienie, teraz okazuje się realne – oto na horyzoncie całego mojego przyszłego życia pojawiła się ta jedyna szansa. Jestem wzruszony na samą myśl o wspaniałej, odważnej duszy mojej najdroższej Lou.
F.N.
Breuer milczał. Poczuł jeszcze silniejszą empatyczną więź z Nietzschem. Każdy pragnie, przynajmniej raz w życiu, dostrzec na horyzoncie życia jutrzenkę i tę jedyną, niepowtarzalną szansę, każdy pragnie pokochać śmiałą, wspaniałą duszę.
– Mniej więcej w tym samym czasie – ciągnęła Lou – Paul zaczął do mnie pisać równie płomienne listy. I mimo że podjęłam wielki mediacyjny wysiłek, napięcie w naszej trójcy alarmująco wzrosło. Przyjaźń między Paulem a Nietzschem kruszyła się w oczach. W końcu w listach do mnie zaczęli się wzajemnie obrażać.
– Ale zapewne to pani nie zdziwiło – przerwał jej Breuer. – Czego się można spodziewać, gdy dwóch namiętnych mężczyzn wchodzi w bliską relację z jedną kobietą?
– Może byłam naiwna. Wydawało mi się, że możemy mieć wspólne życie intelektualne, że możemy razem na poważnie zająć się filozofią.
Pytanie Breuera najwyraźniej nie wytrąciło jej z równowagi, bo wstała, przeciągnęła się lekko i podeszła do okna, zerkając po drodze na leżące na biurku przedmioty: renesansowy moździerz z brązu, egipską figurkę pogrzebową, misterny drewniany model ucha wewnętrznego.
– I może jestem uparta – powiedziała, wyglądając przez okno – ale wciąż uważam, że nasze ménage à trois było możliwe. I pewnie by się udało, gdyby nie wtrąciła się ta wstrętna siostra Nietzschego. Zaprosił mnie, bym spędziła letnie wakacje z nim i Elisabeth w Tautenburgu, małej wiosce w Turyngii. Poznałyśmy się w Bayreuth, gdzie spotkałyśmy się z Wagnerem i poszłyśmy na spektakl Parsifal. A potem wszyscy pojechaliśmy do Tautenburgu.
– Dlaczego Elisabeth jest wstrętna?
– Jest siejącą niezgodę, małoduszną, nieszczerą gęsią, do tego antysemitką. Kiedy popełniłam ten błąd i powiedziałam jej, że Paul jest Żydem, rozpowiedziała to wśród wszystkich znajomych Wagnera, żeby broń Boże Paul nie był w Bayreuth osobą mile widzianą.
Breuer odstawił swoją filiżankę. Początkowo opowieść Lou Salomé wprowadziła go do łagodnej, bezpiecznej krainy miłości, sztuki i filozofii, jednak teraz jej słowa przywróciły go gwałtownie do rzeczywistości, do paskudnego świata antysemityzmu. Dziś rano przeczytał w „Neue Freie Presse” artykuł o nękających uniwersytety bractwach studenckich, o młodzieńcach wpadających do sal wykładowych z okrzykiem „Żydzi wynocha” i zmuszających Żydów do wyjścia, nawet siłą.
– Ja też jestem Żydem, Fräulein, więc muszę zapytać, czy profesor Nietzsche podziela poglądy swojej siostry?
– Wiem, że jest pan Żydem, Jenia mi powiedział. Musi pan wiedzieć, że dla Nietzschego liczy się tylko prawda. On nie znosi kłamstwa, jakim są uprzedzenia, wszystkie uprzedzenia. Wręcz nie znosi antysemityzmu swojej siostry. Jest oburzony, że odwiedza ją Bernard Förster, jeden z najbardziej zaciekłych niemieckich antysemitów. Ta cała Elisabeth…
Jej słowa płynęły teraz szybciej, a ton głosu wzniósł się o oktawę. Było widać, że zdaje sobie sprawę z tego, że odchodzi od przygotowanej opowieści, ale nie umiała się powstrzymać.
– Elisabeth jest straszna. Nazwała mnie prostytutką. Okłamała Nietzschego, powiedziała mu, że pokazywałam wszystkim to zdjęcie i chwaliłam się, że Nietzsche uwielbia smak mojego bicza. Ona zawsze kłamie! To niebezpieczna kobieta. Niech pan zapamięta moje słowa: pewnego dnia wyrządzi Nietzschemu wielką krzywdę! – Mówiąc to, zaciskała palce na oparciu fotela. Potem usiadła i spokojniej kontynuowała: – Jak się pan domyśla, te trzy tygodnie w Tautenburgu z Nietzschem i Elisabeth nie były łatwe. Gdy przebywałam z nim sam na sam, było wspaniale. Odbywaliśmy urocze spacery i prowadziliśmy cudowne rozmowy o wszystkim. Czasem zdrowie pozwalało mu mówić przez dziesięć godzin bez przerwy! Zastanawiam się, czy kiedykolwiek wcześniej zdarzyła się między dwojgiem ludzi taka filozoficzna otwartość. Rozmawialiśmy o relatywności dobra i zła, o konieczności wyzwolenia się z publicznej moralności, by móc prowadzić prawdziwie moralne życie, o religii wolnomyślicieli. Słowa Nietzschego były prawdą, rzeczywiście mieliśmy bliźniacze umysły, rozumieliśmy się w pół słowa, w pół zdania, czasem wystarczały nam same gesty. Ale ten raj nam zniszczono, bo cały czas czułam na sobie jej wzrok, wiedziałam, że ona nas podsłuchuje, przeinacza nasze słowa, intryguje.
– Dlaczego Elisabeth panią oczernia?
– Bo walczy o swoje życie. Ona jest ograniczona, uboga duchowo. Nie zniosłaby, gdyby utraciła brata za sprawą innej kobiety. Zdaje sobie sprawę, że jedynie dzięki Nietzschemu może być kimś ważnym.
Zerknęła najpierw na zegarek, a potem na zamknięte drzwi.
– Obawiam się, że robi się późno, więc dalej opowiem w skrócie. Miesiąc temu wbrew sprzeciwom Elisabeth Paul, Nietzsche i ja spędziliśmy w Lipsku trzy tygodnie, była też z nami matka Paula. I znów prowadziliśmy poważne filozoficzne dyskusje, zwłaszcza na temat rozwoju wiary religijnej. Rozstaliśmy się zaledwie dwa tygodnie temu, Nietzsche był wtedy przekonany, że wiosną zamieszkamy we troje w Paryżu. Ale tak się nie stanie. Jego siostra nastawiła go przeciwko mnie, zatruła mu umysł. Ostatnio Nietzsche przysyła mi listy pełne rozpaczy i nienawiści do mnie i do Paula.
– A jak się sprawy mają obecnie?
– Wszystko się rozpadło. Paul i Nietzsche są dla siebie wrogami. Paul wścieka się za każdym razem, gdy czyta listy Nietzschego do mnie albo gdy słyszy, że żywię do Nietzschego ciepłe uczucia.
– Paul czyta pani listy?
– Owszem, czemu nie? Nasza przyjaźń jeszcze się pogłębiła. Przypuszczam, że zawsze będziemy sobie bliscy. Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic, czytamy nawet swoje pamiętniki. Paul błagał mnie, żebym zerwała z Nietzschem, w końcu uległam. Napisałam do Nietzschego, że zawsze będę cenić naszą przyjaźń, ale ménage à trois już nam się nie uda. I że narosło zbyt wiele bólu, zbyt wiele szkodliwych wpływów się pojawiło ze strony jego siostry, jego matki, narósł konflikt między nim a Paulem.
– I jak on na to zareagował?
– Wściekle! Przerażająco! Pisze szalone listy, czasem zawierające obelgi, czasem groźby, a czasem wpędzające w głęboką rozpacz. Proszę, niech pan spojrzy na te fragmenty. Dostałam je w zeszłym tygodniu.
Podała mu dwa listy, na których od razu widać było wzburzenie autora: nierówne pismo, wielokrotnie podkreślane słowa, inne zastępowane skrótami. Breuer zerknął na zakreślone akapity, ale nie mogąc z nich wiele odczytać, oddał jej kartki.
– Zapomniałam, że ma bardzo nieczytelne pismo – powiedziała. – Przeczytam panu. Ten fragment jest skierowany do mnie i do Paula. „Nie pozwólcie, żeby moje wybuchy megalomanii czy zranionej próżności za bardzo was dotknęły. Nie będzie szczególnym powodem do zmartwienia, jeśli któregoś dnia pod wpływem gwałtownych emocji odbiorę sobie życie. Czym są dla was moje fantazje! Doszedłem do tego rozsądnego oglądu sytuacji po tym, jak w rozpaczy przyjąłem potężną dozę opium…” – Lou Salomé przerwała. – To chyba wystarczy, żeby się pan przekonał, jak wielka jest jego rozpacz. Od kilku tygodni mieszkam w majątku rodziny Paula, w Bawarii, więc cała poczta tam do mnie przychodzi. Paul niszczy jego najbardziej zjadliwe listy, żeby oszczędzić mi bólu, ale ten akurat do mnie dotarł: „Gdybym cię teraz usunął ze swojego życia, byłoby to przerażającym potępieniem całej twojej osoby. Skrzywdziłaś mnie, wyrządziłaś zło, i to nie tylko mnie, ale też wszystkim, którzy mnie kochali. Ten miecz będzie nad tobą wisiał”. – Spojrzała na Breuera. – Chyba teraz pan rozumie, dlaczego tak usilnie nalegam, żeby nie łączył pan ze mną swojej osoby?
Breuer zaciągnął się głęboko cygarem. Osoba Lou Salomé intrygowała go, dał się wciągnąć opowiadanej przez nią historii, jednak czuł niepokój. Czy angażowanie się w tę sprawę będzie roztropne? Co za dżungla! Co za pierwotne, silne więzi: nieświęta trójca, zerwana przyjaźń Paula i Nietzschego, głęboka relacja Nietzschego i jego siostry. No i te złośliwości między Lou Salomé i Elisabeth. „Muszę uważać, żeby nie trafił mnie jakiś piorun”, napomniał się w myślach. Rozpaczliwa miłość Nietzschego do Lou, która zamieniła się teraz w nienawiść, groziła największym wybuchem. Ale było już za późno, żeby się wycofać. W Wenecji podjął zobowiązanie, oznajmiając beztrosko, że nigdy nie odmówił porady żadnemu choremu.
Odwrócił się do Lou Salomé.
– Te listy pomogły mi zrozumieć pani zaniepokojenie, Fräulein. Podzielam troskę o pani przyjaciela, jego równowaga emocjonalna wydaje się mocno zachwiana, należy poważnie liczyć się z próbą samobójstwa. Ale skoro ma pani tak niewielki wpływ na profesora Nietzschego, to jak go pani przekona, żeby się do mnie zgłosił?
– Owszem, to jest pewna trudność. Długo się nad tym zastanawiałam. Nawet moje imię działa na niego jak trucizna, dlatego muszę działać nie wprost. Co oznacza, że on się nie może nigdy, przenigdy dowiedzieć, że umówiłam się z panem na spotkanie. Nie wolno panu o tym wspomnieć! Ale skoro już wiem, że zechce go pan przyjąć…
Odstawiła filiżankę i spojrzała na Breuera z takim wyczekiwaniem, że musiał szybko odpowiedzieć:
– Ależ oczywiście. Tak jak powiedziałem pani w Wenecji, nigdy nie odmówiłem pomocy choremu.
Słysząc to, Lou Salomé uśmiechnęła się szeroko. Musiała być do tej pory bardzo spięta, czego on jednak wcześniej nie zauważył.
– Mając pańskie zapewnienie, doktorze Breuer, mogę zacząć naszą kampanię doprowadzenia Nietzschego do pańskiego gabinetu, oczywiście nie zdradzając w tym mojego udziału. Jego zachowanie jest tak dziwne, że wszyscy jego przyjaciele z pewnością są zaniepokojeni i chętnie udzielą nam pomocy. Wracając jutro do Berlina, zatrzymam się w Bazylei i przedstawię nasz plan Franzowi Overbeckowi, wielkiemu przyjacielowi Nietzschego. Pańska reputacja znakomitego diagnosty będzie bardzo przydatna. Profesor Overbeck z pewnością przekona Nietzschego, żeby poszukał u pana porady. Jeśli mi się uda, od razu do pana napiszę.
Szybkimi ruchami schowała listy do torebki, zawirowała długą spódnicą z marszczonych falban, zdjęła z kanapy swoją etolę i wyciągnęła dłonie do Breuera.
– A zatem, drogi doktorze…
Kiedy ujęła w obie dłonie jego rękę, puls mu przyspieszył. „Nie bądź głupcem”, skarcił się w myślach, ale chętnie poddał się ciepłu jej skóry. Miał ochotę powiedzieć, że uwielbia jej dotyk. Być może sama to wiedziała, bo nie puszczała go i mówiła dalej:
– Mam nadzieję, że będziemy w tej sprawie w częstym kontakcie. Nie tylko z powodu moich uczuć do Nietzschego i moich obaw, że mimowolnie stałam się przyczyną jego rozpaczy. Chodzi o coś jeszcze. Liczę też na to, że zostaniemy przyjaciółmi. Jak pan zauważył, mam wiele wad: jestem porywcza, niekonwencjonalna, potrafię pana zszokować. Ale mam też mocne strony. Na przykład umiem dostrzec u mężczyzny szlachetność ducha. A gdy udaje mi się takiego człowieka spotkać, to nie chcę go stracić. Będziemy do siebie pisać?
Puściła jego dłoń, podeszła do drzwi i zatrzymała się gwałtownie. Wyjęła z torebki dwa niewielkie tomiki.
– Byłabym zapomniała. Powinien pan mieć dwie najnowsze książki Nietzschego, pozwolą panu zajrzeć w jego umysł. Ale on nie może wiedzieć, że je pan czytał. To by wzbudziło w nim podejrzenia, bo sprzedało się naprawdę niewiele egzemplarzy.
Znowu dotknęła ramienia Bauera.
– I jeszcze jedno. Mimo nielicznych czytelników Nietzsche jest pewien, że przyszłość należy do niego. Dlatego niech pan nikomu nie mówi, że mu pan pomaga. Gdyby pan to zrobił, a on by się o tym dowiedział, uznałby to za wielką zdradę. Anna O. też nie jest prawdziwym imieniem pana pacjentki, prawda? Nadał jej pan pseudonim?
Breuer skinął głową.
– Niech pan zrobi to samo w przypadku Nietzschego. Auf Wiedersehen, doktorze. – Wyciągnęła do niego rękę.
– Auf Wiedersehen, Fräulein. – Breuer ukłonił się i przycisnął jej dłoń do ust.
Zamknąwszy za nią drzwi, sięgnął po dwie cienkie, obłożone w papier książki i przed odłożeniem ich na biurko zatrzymał wzrok na ich dziwnych tytułach – Wiedza radosna i Ludzkie, arcyludzkie. Stanął przy oknie, żeby po raz ostatni spojrzeć na Lou Salomé. Rozłożyła parasol, szybko zeszła po frontowych schodkach i nie oglądając się za siebie, wsiadła do czekającej na nią dorożki.
Breuer odwrócił się od okna i potrząsnął głową, żeby wyrzucić z umysłu postać Lou Salomé. Szarpnął za sznurek wiszący nad biurkiem, co było sygnałem dla Frau Becker, że może już wpuścić pacjenta. Do gabinetu wszedł nieśmiało Herr Perlroth, przygarbiony ortodoksyjny żyd z długą brodą.
Jak się okazało, pięćdziesiąt lat temu Herr Perlroth przeszedł traumatyczne wycięcie migdałków – pamięć tamtego zabiegu była tak bolesna, że do dzisiaj ani razu nie był u lekarza. Nawet teraz zwlekał z wizytą, jednak „pilne okoliczności zdrowotne”, jak to ujął, nie pozostawiły mu innego wyboru. Breuer od razu wyszedł ze swojej oficjalnej roli, wstał zza biurka i usiadł na fotelu obok pacjenta, tak jak przy Lou Salomé, żeby z nim swobodniej porozmawiać. Gawędzili przez chwilę o ich wspólnych korzeniach, o pogodzie, o nowej fali żydowskich imigrantów z Galicji, o antysemityzmie Austriackiego Stowarzyszenia Reformatorów. Herr Perlroth, podobnie jak niemal wszyscy członkowie żydowskiej gminy, znał i szanował ojca Breuera, Leopolda, więc po chwili przeniósł całą swoją ufność z ojca na syna.
– Czym więc mogę panu służyć, Herr Perlroth? – spytał Breuer.
– Nie mogę oddać moczu, doktorze. Przez cały dzień i przez całą noc chodzę do toalety, ale nic z tego nie wynika. Stoję i stoję, w końcu pojawia się kilka kropli. A po dwudziestu minutach to samo. Znów idę do łazienki, ale…
Po kilku dodatkowych pytaniach Breuer był pewien, co jest przyczyną dolegliwości Herr Perlrotha. Gruczoł krokowy zablokował cewkę moczową. Pozostawała tylko jedna ważna kwestia: czy chodziło o łagodny przerost prostaty, czy o nowotwór. Breuer przeprowadził badanie per rectum, ale nie wyczuł twardych jak kamień guzków rakowych, a jedynie gąbczaste obrzmienie.
Usłyszawszy dobrą wiadomość, Herr Perlroth uśmiechnął się radośnie i aż pocałował Breuera w rękę. Ale zaraz znowu spochmurniał, gdy Breuer przedstawił mu, jak zawsze w krzepiący i uspokajający sposób, czekające go nieprzyjemne leczenie: do penisa będą wprowadzane coraz grubsze metalowe pręty, tak zwane zgłębniki, co pozwoli poszerzyć moczowody. Breuer nie wykonywał takich zabiegów, więc skierował pacjenta do swojego szwagra Maxa, który był urologiem.
Herr Perlroth wyszedł tuż po szóstej. O tej porze Breuer odbywał zwykle wieczorne wizyty domowe. Spakował niezbędne przyrządy do swojej wielkiej torby lekarskiej z czarnej skóry, włożył podbite futrem palto, założył cylinder i wyszedł na ulicę, gdzie czekał już na niego dwukonny powóz ze stangretem Fischmannem na koźle. (Kiedy badał Perlrotha, Frau Becker przywołała czekającego na rogu ulicy Dienstmanna – chłopaka na posyłki z czerwonymi oczami i czerwonym nosem. Młodzieniec miał na sobie obszerną wojskową kurtkę w kolorze khaki z epoletami i przypiętą oficjalną plakietką oraz spiczastą czapkę. Dała mu dziesięć kreuzerów i kazała pobiec po Fischmanna. Breuer, dużo bogatszy niż większość wiedeńskich lekarzy, wynajmował fiakra na cały rok).
Breuer jak zwykle podał Fischmannowi kartkę z adresami pacjentów. Odbywał domowe wizyty dwa razy dziennie. Wcześnie rano, zaraz po niewielkim śniadaniu złożonym z kawy i chrupiącej Kaisersemmel, a potem po zakończeniu popołudniowych przyjęć w gabinecie, tak jak teraz. Jak większość wiedeńskich internistów odsyłał pacjentów do szpitala tylko wówczas, gdy nie było innego wyjścia. W domach ludzie nie tylko mieli lepszą opiekę, ale także nie byli narażeni na rozmaite choroby zakaźne, które często szalały w państwowych szpitalach.
W rezultacie Breuer często korzystał ze swojego powozu, który niemal zamienił się w ruchomy gabinet, dobrze zaopatrzony w najnowsze pisma medyczne i prace źródłowe. Kilka tygodni temu zaprosił zaprzyjaźnionego młodego lekarza, Sigmunda Freuda, by towarzyszył mu przez cały dzień. I to był chyba błąd! Freud od jakiegoś czasu zastanawiał się nad wyborem specjalizacji, a ten dzień mógł go skutecznie zniechęcić do interny. Bo, jak wynikało z jego obliczeń, Breuer spędził w powozie całe sześć godzin!
Dziś jego dzień pracy skończył się po wizytach u siedmiu pacjentów, z których trzech było poważnie chorych. Fischmann skręcił w kierunku Café Griensteidl. Breuer zazwyczaj wypijał tam wieczorną kawę w gronie lekarzy i uczonych, którzy od piętnastu lat spotykali się przy tym samym stoliku zarezerwowanym dla nich w najładniejszej części sali.
Jednak dziś Breuer zmienił zdanie.
– Fischmann, zawieź mnie do domu. Jestem zbyt zmęczony i przemoknięty na chodzenie do kawiarni.
Oparł głowę na czarnym skórzanym siedzeniu i zamknął oczy. Ten męczący dzień źle się zaczął: Breuer wybudził się z jakiegoś koszmaru o czwartej nad ranem i potem nie umiał już zasnąć. Ranek i przedpołudnie miał wypełnione zajęciami, najpierw dziesięć wizyt domowych, a potem dziewięciu zapisanych pacjentów. Po południu znów przyjmował chorych, a wreszcie odbył intrygującą, choć wyczerpującą rozmowę z Lou Salomé.
Nawet teraz jego umysł nie należał do niego. Krążyły w nim podstępne, pozornie niewinne fantazje o Bercie: Breuer trzyma ją za rękę, idą razem w ciepłym słońcu z dala od zalegającego Wiedeń szarego śniegowego błota. Jednak zaraz potem wdarły się w to obrazy psujące sielski nastrój: zrujnowane małżeństwo i opuszczone dzieci, cena za jego nowe życie z Berthą w Ameryce. Te myśli dręczyły go boleśnie. Nienawidził ich, pozbawiały go spokoju ducha, były obce, niechciane, nieziszczalne. A mimo to chętnie je przyjmował, bo całkowite wyrugowanie Berthy z umysłu wydawało mu się nie do pomyślenia.
Powóz przejechał z hurkotem po drewnianym moście przerzuconym nad rzeką Wien. Breuer patrzył na przechodniów wracających pospiesznie z pracy, głównie mężczyzn. Każdy z nich chronił się pod czarnym parasolem i miał na sobie to samo co on: ciemne, podbite futrem palto, białe rękawiczki i czarny cylinder. Zatrzymał wzrok na znajomej sylwetce. Niski mężczyzna bez nakrycia głowy ze schludnie przyciętym zarostem wyprzedzał innych szybkim krokiem. Co za tempo! Rozpoznałby ten chód wszędzie. Wiele razy próbował nadążyć w podwiedeńskich lasach za tymi silnymi nogami, które zatrzymywały się jedynie wtedy, gdy widać było Herrenpilze – rosnące pod jodłami duże, aromatyczne grzyby.
Breuer nakazał Fischmannowi zwolnić i otworzył okno.
– Dokąd tak pędzisz, Sig?! – zawołał.
Jego młody przyjaciel, ubrany w prosty, ale porządny niebieski płaszcz, złożył parasol, odwrócił się w stronę powozu i rozpoznawszy Breuera, uśmiechnął się szeroko.
– Idę na Bäckerstrasse siedem – odparł. – Pewna czarująca dama zaprosiła mnie na kolację.
– No to mam dla ciebie przykrą wiadomość. – Breuer zaśmiał się. – Jej czarujący mąż jest właśnie w drodze do domu. Wsiadaj, Sig, pojedziemy razem. Skończyłem pracę na dziś, jestem za bardzo zmęczony na kawę w Griensteidl. Zdążymy porozmawiać przed kolacją.
Freud otrzepał parasol z wody, strzepnął z butów błoto i wsiadł do powozu. Było już ciemno, paląca się w środku świeczka rzucała więcej cieni, niż dawała światła. Przez chwilę Freud przyglądał się uważnie twarzy przyjaciela.
– Wyglądasz na zmęczonego, Josefie. Miałeś ciężki dzień?
– Bardzo. Zaczął się i zakończył wizytą u Adolfa Fiefera. Znasz go?
– Nie, ale czytałem kilka jego artykułów w „Neue Freie Presse”. Świetne pióro.
– Bawiliśmy się razem w dzieciństwie. Razem chodziliśmy co dzień do szkoły. Jest moim pacjentem od samego początku mojej praktyki. Trzy miesiące temu zdiagnozowałem u niego raka wątroby. Rozprzestrzeniał się jak pożar, a teraz rozwinęła się żółtaczka zaporowa. Wiesz, jakie będzie następne stadium?
– No cóż, jeśli dojdzie do zastoju w przewodzie żółciowym wspólnym, to żółć będzie się przedostawać do układu krwionośnego, aż w końcu nastąpi zgon z powodu zatrucia toksynami. Ale wcześniej pacjent zapadnie w śpiączkę wątrobową, prawda?
– Dokładnie. To się może wydarzyć każdego dnia. Ale nie mogę mu tego powiedzieć. Uśmiecham się z nieszczerą nadzieją, mimo że wolałbym się z nim szczerze pożegnać. Nigdy nie pogodzę się z tym, że moi pacjenci umierają.
– I oby żaden z nas nie umiał się z tym pogodzić– westchnął Freud. – Nadzieja jest kluczowa, a kto, jeśli nie my, miałby ją podtrzymywać? To jest najtrudniejsze w byciu lekarzem. Czasem mam obawy, czy podołam temu zadaniu. Śmierć jest potężna. A nasze możliwości działania żałosne, zwłaszcza w neurologii. Dzięki Bogu, ten przydział już mi się kończy. Ta ich obsesja na punkcie lokalizacji choroby jest wprost obrzydliwa. Szkoda, że nie słyszałeś dziś Westphala i Meyera, jak spierali się co do precyzyjnego umiejscowienia nowotworu w mózgu, i to w obecności pacjenta! A przecież – zawiesił na chwilę głos – nie mnie to mówić. Zaledwie pół roku temu, kiedy pracowałem w laboratorium neuropatologii, ucieszyłem się z dostarczenia mózgu malutkiego dziecka, bo mogłem wtedy tryumfalnie określić dokładne położenie patologicznych zmian! Może robię się cyniczny, ale nabieram coraz większego przekonania, że nasze dysputy na temat lokalizacji lezji mają przesłonić prawdę: że nasi pacjenci umierają, a my, lekarze, jesteśmy bezsilni.
– Całe nieszczęście polega na tym, że studenci takich lekarzy jak Westphal nigdy się nie dowiedzą, jak mogą ofiarować pociechę umierającym.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, dorożka aż kołysała się w gwałtownych podmuchach wiatru. Deszcz przybrał na sile i mocno walił w dach powozu. Breuer chciał udzielić swojemu młodemu przyjacielowi pewnej rady, ale znając wrażliwość Freuda, zawahał się, próbując odpowiednio dobrać słowa.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął. – Rozumiem, że jesteś sfrustrowany koniecznością rozpoczęcia praktyki lekarskiej. Pewnie uważasz to za klęskę, skazanie na gorszy los. Wczoraj w kawiarni niechcący usłyszałem, jak krytykowałeś Brückego, że nie zgodził się na twój awans i poradził ci, byś porzucił ambicje zrobienia uniwersyteckiej kariery. Ale nie miej do niego pretensji! Wiem, że on ma o tobie bardzo dobrą opinię. Na własne uszy słyszałem, jak powiedział, że nie miał lepszego studenta niż ty.
– Więc dlaczego nie chciał mnie awansować?
– Awansować na co? Na stanowisko Exnera albo Fleischla, jeśli któryś z nich je kiedykolwiek opuści? Za sto guldenów rocznie? Brücke ma rację w kwestii pieniędzy. Praca badawcza jest tylko dla bogatych. Z takiego stypendium nie da się wyżyć. A jak miałbyś utrzymać swoich rodziców? I musiałbyś na wiele lat zrezygnować z małżeńskich planów. Może Brücke nie ujął tego taktownie, ale miał rację, mówiąc, że twoją jedyną szansą na pracę naukową jest żona z dużym posagiem. Gdy pół roku temu oświadczyłeś się Marcie, wiedziałeś, że ona nie wniesie żadnego posagu. Ty sam przypieczętowałeś swój los, a nie Brücke.
Freud przymknął na chwilę oczy.
– Twoje słowa mnie ranią – powiedział w końcu. – Od początku wiedziałem, że nie lubisz Marthy.