Kwestia Spinozy. Powieść psychoterapeutyczna - Irvin D. Yalom - ebook

Kwestia Spinozy. Powieść psychoterapeutyczna ebook

Irvin D. Yalom

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy szesnastoletni Alfred Rosenberg zostaje wezwany do gabinetu dyrektora za antysemickie uwagi, które wygłosił podczas szkolnego przemówienia, za karę zmuszony jest zapamiętać fragmenty o Spinozie z autobiografii niemieckiego poety Goethego. Rosenberg ze zdumieniem odkrywa, że ​​Goethe, jego idol, był wielkim wielbicielem żydowskiego filozofa z XVII wieku Barucha Spinozy.

Rosenberg zgłębia życie Spinozy: człowieka, który z powodu swoich nieortodoksyjnych poglądów religijnych został ekskomunikowany z amsterdamskiej społeczności żydowskiej w wieku dwudziestu czterech lat, i wygnany z jedynego świata, jaki kiedykolwiek znał. Choć jego życie było krótkie, nacechowane ubóstwem i izolacją, to tworzył dzieła, które zmieniły bieg historii.

Z biegiem lat Rosenberg pnie się po szczeblach kariery, by stać się zdeklarowanym ideologiem nazistowskim, wiernym sługą Hitlera i głównym autorem polityki rasowej III Rzeszy. Mimo to jego obsesja na punkcie Spinozy trwa.

Irvin D. Yalom, wykorzystując swoje umiejętności psychiatry, bada sposób myślenia dwóch mężczyzn, których dzieli 300 lat: Spinozy, świętego świeckiego filozofa, oraz Rosenberga, bezbożnego masowego mordercy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 507

Oceny
4,5 (21 ocen)
13
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa. Podeszłam do niej sceptycznie, mimo miłości do Yaloma, ponieważ kwestie religijne są mi obce. Milo się zaskoczyłam.
00
Justynam
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Każdą powieść Yaloma witam z ogromnym zainteresowaniem. Ta również pokazała ogromny powieściopisarski ale i psychologiczny talent tego psychiatry. Spinoza nigdy nie był dla mnie interesującym filozofem i specjalnie się nim nie stał. Mam wrażenie, że ze względu na bohatera, powieść nie była do przeczytania jednym tchem, czasami robiłam sobie przerwy a od innych książek tego autora nie dałam się oderwać.
00
claudja_s

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna pozycja! Fani Yaloma na pewno się nie zawiodą. Jak zwykle wysoki poziom
00

Popularność




Prolog

Spi­noza intry­guje mnie od dawna i przez wiele lat chcia­łem napi­sać o tym śmia­łym sie­dem­na­sto­wiecz­nym myśli­cielu, tak bar­dzo osa­mot­nio­nym w ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści – żyją­cym bez rodziny, poza wspie­ra­jącą go spo­łecz­no­ścią – któ­rego książki naprawdę zmie­niły świat. Prze­wi­dział on, że nastąpi seku­la­ry­za­cja, nasta­nie ustrój odpo­wia­da­jący dzi­siej­szej libe­ral­nej demo­kra­cji, a roz­wój wie­dzy o przy­ro­dzie przy­spie­szy, toru­jąc drogę Oświe­ce­niu. To, że w wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat został objęty przez żydów che­re­mem, a przez chrze­ści­jan był do końca życia cen­zu­ro­wany, zawsze mnie fascy­no­wało, może dla­tego, że sam prze­ja­wiam skłon­no­ści iko­no­kla­styczne. I to moje dziwne poczu­cie powi­no­wac­twa ze Spi­nozą wzmoc­niła jesz­cze świa­do­mość, że jego sym­pa­ty­kiem był Ein­stein, jeden z moich pierw­szych boha­te­rów. Mówiąc o Bogu, Ein­stein miał na myśli Boga Spi­nozy – Boga toż­sa­mego z naturą, Boga, który zawiera w sobie wszelką istotę, Boga, który „nie gra w kości z wszech­świa­tem” – co miało zna­czyć, że wszystko, bez wyjątku, co się dzieje, dzieje się zgod­nie z logicz­nymi pra­wami natury.

Uwa­żam także, że Spi­noza, podob­nie jak Nie­tz­sche i Scho­pen­hauer, któ­rych życie i filo­zo­fia były kanwą moich poprzed­nich powie­ści, pisał wiele o tym, co ma ści­sły zwią­zek z upra­wianą przeze mnie dzie­dziną psy­chia­trii i psy­cho­te­ra­pii – na przy­kład że myśli, idee i uczu­cia są wyni­kiem poprzed­nich doświad­czeń, że namięt­no­ści można badać bez­na­mięt­nie, że zro­zu­mie­nie pro­wa­dzi do trans­cen­den­cji – i pra­gną­łem uczcić wkład tego myśli­ciela, przed­sta­wia­jąc jego poglądy w powie­ści.

Ale jak pisać o czło­wieku, który wiódł życie kon­tem­pla­cyjne, nie­mal pozba­wione zna­czą­cych wyda­rzeń? Był czło­wie­kiem nie­zwy­kle zamknię­tym w sobie, nie wspo­mi­nał w swo­ich pismach o życiu pry­wat­nym. Nie dys­po­no­wa­łem mate­ria­łem, sta­no­wią­cym two­rzywo opo­wie­ści – takim, w któ­rym byłyby dra­maty rodzinne, romanse, akty zazdro­ści, cie­kawe aneg­doty, kon­flikty, roz­sta­nia i powroty. Spi­noza pro­wa­dził bogatą kore­spon­den­cję, ale gdy umarł, przy­ja­ciele, wierni pozo­sta­wio­nym przez niego instruk­cjom, usu­nęli z jego listów pra­wie wszyst­kie nawią­za­nia do spraw oso­bi­stych. Nie, w jego życiu próżno by szu­kać dra­matycznych wyda­rzeń; więk­szość bada­czy twier­dzi, że Spi­noza był spo­koj­nym, łagod­nym czło­wie­kiem – nie­któ­rzy z nich porów­nują go do chrze­ści­jań­skich świę­tych, a jesz­cze inni nawet do samego Jezusa.

Posta­no­wi­łem więc napi­sać powieść o jego życiu wewnętrz­nym. W tym mogła mi pomóc wie­dza fachowa. W końcu był prze­cież istotą ludzką i musiał zma­gać się z typo­wymi dla każ­dego czło­wieka pro­ble­mami, takimi, jakie nękały mnie samego i wielu pacjen­tów, z któ­rymi przez lata pra­co­wa­łem. Na pewno mocno prze­żył odrzu­ce­nie przez spo­łecz­ność żydow­ską w Amster­da­mie, gdy miał dwa­dzie­ścia cztery lata – nie­od­wra­calne obję­ciem che­re­mem, naka­zu­jące wszyst­kim żydom, nie wyłą­cza­jąc jego wła­snej rodziny, wyrze­cze­nie się go na zawsze. Żad­nemu żydowi nie wolno było z nim wię­cej roz­ma­wiać, niczego mu sprze­da­wać ani od niego kupo­wać, czy­tać tego, co napi­sał, ani pod­cho­dzić do niego na odle­głość bliż­szą niż pięt­na­ście stóp. A prze­cież nie można żyć bez fan­ta­zji, marzeń, pasji, pra­gnie­nia miło­ści. Bodaj czwarta część jed­nego z naj­więk­szych dzieł Spi­nozy, Etyki, jest poświę­cona wyzwa­la­niu się z wię­zów namięt­no­ści. Jako psy­chia­tra byłem prze­ko­nany, że nie mógł o tym pisać, nie wie­dząc z wła­snego doświad­cze­nia, czym jest walka z namięt­no­ściami.

Jed­nak przez wiele lat tkwi­łem w miej­scu, ponie­waż nie mogłem wymy­ślić fabuły, któ­rej wymaga powieść – wszystko zmie­niła dopiero moja wizyta w Holan­dii. Mia­łem poje­chać tam z wykła­dem i w ramach wyna­gro­dze­nia zaży­czy­łem sobie „dnia ze Spi­nozą”. Moje życze­nie zostało speł­nione. Sekre­tarz holen­der­skiej Socie­tas Spi­no­zana (Towa­rzy­stwa Spi­nozy) i wybitny znawca myśli tego filo­zofa zgo­dzili się poświę­cić mi cały dzień i opro­wa­dzić po naj­waż­niej­szych miej­scach zwią­za­nych ze Spi­nozą – poka­zać, gdzie miesz­kał i gdzie został pocho­wany, a także – co sta­no­wiło naj­więk­szą atrak­cję – zwie­dzić ze mną poświę­cone mu muzeum w Rijns­burgu. Tam wła­śnie dozna­łem olśnie­nia.

Wsze­dłem do muzeum Spi­nozy w Rijns­burgu, jakieś czter­dzie­ści pięć minut jazdy od Amster­damu, pełen ocze­ki­wa­nia, licząc, że… że co wła­ści­wie? Że spo­tkam tam ducha tego filo­zofa. Może odkryję jakąś histo­rię. Ale gdy tylko wkro­czy­łem do środka, dozna­łem wiel­kiego zawodu. Wąt­pi­łem, czy ten mały, skromny przy­by­tek przy­bliży mnie do Spi­nozy. Jedy­nym jako tako oso­bi­stym eks­po­na­tem była jego licząca sto pięć­dzie­siąt jeden tomów biblio­teka, do któ­rej natych­miast się skie­ro­wa­łem. Dzięki swoim prze­wod­ni­kom uzy­ska­łem do niej swo­bodny dostęp i wyj­mo­wa­łem jedną sie­dem­na­sto­wieczną książkę po dru­giej: trzy­ma­łem je w rękach, pod­eks­cy­to­wany, że doty­kam przed­mio­tów, któ­rych kie­dyś doty­kał Spi­noza, i czu­łem ich zapach.

Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał mnie jeden z moich prze­wod­ni­ków: „Oczy­wi­ście, dok­to­rze Yalom, gdy umarł, wszyst­kie nale­żące do niego rze­czy: łóżko, ubra­nia, buty, pióra i księ­go­zbiór, wysta­wiono na licy­ta­cję, żeby opła­cić koszty pogrzebu. Książki zostały sprze­dane i roz­pro­szyły się po świe­cie, ale na szczę­ście nota­riusz spo­rzą­dził przed aukcją ich spis i po prze­szło dwu­stu latach pewien żydow­ski filan­trop zgro­ma­dził więk­szość z nich: te same edy­cje z tych samych lat i miejsc wyda­nia. Więc cho­ciaż nazy­wamy ten zbiór biblio­teką Spi­nozy, tak naprawdę jest to jej replika. Jego palce ni­gdy nie doty­kały tych wolu­mi­nów”.

Odwró­ci­łem się od ksią­żek i spoj­rza­łem na por­tret Spi­nozy wiszący na ścia­nie, a wtedy poczu­łem, że tonę w tych wiel­kich, smut­nych, okrą­głych oczach o cięż­kich powie­kach – było to nie­mal mistyczne prze­ży­cie, coś dla mnie bar­dzo rzad­kiego. Jed­nak wów­czas mój prze­wod­nik ode­zwał się ponow­nie: „Może pan o tym nie wie, ale to nie jest auten­tyczny wize­ru­nek Spi­nozy. To tylko wytwór wyobraźni mala­rza, oparty na kilku linij­kach pisem­nych opi­sów. Jeżeli za życia Spi­nozy ist­niały jakieś przed­sta­wia­jące go rysunki, żaden z nich nie prze­trwał”.

Może więc to opo­wieść o czymś, co pozo­staje nie­uchwytne, pomy­śla­łem.

Gdy w dru­gim pomiesz­cze­niu oglą­da­łem urzą­dze­nie do szli­fo­wa­nia socze­wek – także nie jego wła­sne, jak wyni­kało z tabliczki, ale podobne do tego, które miał – usły­sza­łem, że jeden z moich prze­wod­ni­ków wspo­mina o nazi­stach.

Wró­ci­łem do biblio­teki.

– Jak to? Byli tu nazi­ści? W tym muzeum?

– Tak, kilka mie­sięcy po zdo­by­ciu Holan­dii przy­je­chali tutaj swo­imi wiel­kimi limu­zy­nami żoł­nie­rze ERR i wszystko zabrali: książki, popier­sie i por­tret Spi­nozy… wszystko. Wywieźli to, a potem zapie­czę­to­wali muzeum i je wywłasz­czyli.

– ERR? Co to za skrót?

– Ein­satz­stab Reich­sle­iter Rosen­berg. Sztab Ope­ra­cyjny Rosen­berga, jed­nego z przy­wód­ców Rze­szy… to zna­czy, Alfreda Rosen­berga, głów­nego anty­se­mic­kiego ide­ologa nazi­stow­skiego. Był odpo­wie­dzialny za rabo­wa­nie dóbr w imie­niu Trze­ciej Rze­szy i pod jego roz­ka­zami ERR roz­kradł całą Europę… naj­pierw przy­własz­cza­jąc sobie wła­sność żydow­ską, a póź­niej, już pod­czas wojny, gra­biąc wszystko, co tylko miało jakąś war­tość.

– Więc ten księ­go­zbiór likwi­do­wano dwu­krot­nie? – zapy­ta­łem. – Chce pan powie­dzieć, że aby odtwo­rzyć biblio­tekę, wszyst­kie książki trzeba było kupić ponow­nie?

– Nie… jakimś cudem prze­trwały i z wyjąt­kiem kilku egzem­pla­rzy zostały po woj­nie zwró­cone.

– Nie­sa­mo­wite! – To wła­śnie sta­nowi fabułę, pomy­śla­łem. – Ale dla­czego Rosen­berg w ogóle zawra­cał sobie nimi głowę? – zapy­ta­łem. – Na pewno mają jakąś war­tość… jako pocho­dzące z sie­dem­na­stego wieku albo jesz­cze star­sze… dla­czego jed­nak po pro­stu nie wkro­czył ze swo­imi ludźmi do amster­dam­skiego Rijk­smu­seum i nie zabrał jed­nego Rem­brandta, war­tego pięć­dzie­siąt razy wię­cej niż cały ten zbiór?

– Bo nie o to mu cho­dziło. Nie cho­dziło o pie­nią­dze. ERR inte­re­so­wał się Spi­nozą z jakie­goś innego, nie­wia­do­mego powodu. W ofi­cjal­nym rapor­cie ofi­cer, który bez­po­śred­nio nad­zo­ro­wał wywózkę tej biblio­teki, dodał zna­czące zda­nie: „Zawiera ona cenne wcze­sne dzieła, o wiel­kim zna­cze­niu dla zba­da­nia kwe­stii Spi­nozy”. Może pan zna­leźć ten raport w inter­ne­cie, jeśli to pana inte­re­suje… figu­ruje w ofi­cjal­nej doku­men­ta­cji pro­ce­sów norym­ber­skich.

Zdu­mia­łem się.

– Nazi­ści badali kwe­stię Spi­nozy? Nie rozu­miem. Co to miało zna­czyć? Jaka znowu kwe­stia Spi­nozy?

Jak duet mimów obaj moi prze­wod­nicy wzru­szyli ramio­nami i bez­rad­nie roz­ło­żyli ręce.

Pyta­łem dalej.

– Czy chce­cie powie­dzieć, że z powodu jakiejś kwe­stii Spi­nozy chro­nili ten księ­go­zbiór, zamiast go spa­lić, tak jak spa­lili więk­szość Europy?

Ski­nęli gło­wami.

– I gdzie trzy­mali tę biblio­tekę pod­czas wojny?

– Nie wia­domo. Księ­go­zbiór znik­nął na pięć lat i został odna­le­ziony w czter­dzie­stym szó­stym roku w nie­miec­kiej kopalni soli.

– W kopalni soli? Nie­sa­mo­wite! – Zdją­łem z półki jedną z ksią­żek – szes­na­sto­wieczne wyda­nie Iliady – i gła­dząc ją, zauwa­ży­łem: – Więc ta stara księga ma wła­sną histo­rię.

Moi prze­wod­nicy opro­wa­dzili mnie po pozo­sta­łych pomiesz­cze­niach. Przy­je­cha­łem w odpo­wied­nim cza­sie: nie­wielu gości miało moż­li­wość zwie­dzić drugą połowę domu, bo przez całe stu­le­cia zamiesz­ki­wała ją rodzina robot­ni­ków. Nie­dawno jed­nak zmarł ostatni jej czło­nek, Socie­tas Spi­no­zana czym prę­dzej kupiła więc nie­ru­cho­mość i przy­stą­piła do jej remontu, aby włą­czyć ją do czę­ści muze­al­nej. Prze­sze­dłem po gru­zie przez skromną kuch­nię i salo­nik, a potem wspią­łem się po wąskich stro­mych scho­dach do małej nie­odzna­cza­ją­cej się niczym sypialni. Szybko obrzu­ci­łem wzro­kiem ten pokoik i już mia­łem ruszyć z powro­tem na dół, gdy zauwa­ży­łem na sufi­cie w rogu nad scho­dami pła­ski występ o wymia­rach dwie stopy na dwie.

– Co to takiego?

Stary dozorca wszedł kilka stopni wyżej i wyja­śnił, że to klapa pro­wa­dząca na malut­kie pod­da­sze, gdzie pod­czas całej wojny ukry­wały się dwie Żydówki, córka ze star­szą matką.

– Dono­si­li­śmy im jedze­nie i opie­ko­wa­li­śmy się nimi.

Sza­le­jąca wokół zawie­ru­cha wojenna! Czte­rech na pię­ciu holen­der­skich Żydów zamor­do­wa­nych przez nazi­stów! A tu, na górze, w daw­nym domu Spi­nozy, były do czasu wyzwo­le­nia prze­cho­wy­wane dwie Żydówki. Na dole małe muzeum filo­zofa naj­pierw zostało ogo­ło­cone z eks­po­na­tów, a następ­nie zamknięte i zli­kwi­do­wane przez ofi­cera z oddzia­łów Rosen­berga, bo znaj­du­jący się tam księ­go­zbiór miał pomóc Niem­com w roz­wią­za­niu „kwe­stii Spi­nozy”. Co to mogła być za kwe­stia? Zasta­na­wia­łem się, czy ten nazi­sta, Alfred Rosen­berg, nie szu­kał Spi­nozy z wła­snych, oso­bi­stych powo­dów. Wkra­cza­łem do tego muzeum z myślą o jed­nej tajem­nicy, a opusz­cza­łem je z myślą o dwóch.

Nie­długo póź­niej zabra­łem się do pisa­nia.

Roz­dział 1

Amsterdam – kwiecień 1656

Gdy w wodach Zwa­nen­bur­gwal odbi­jają się ostat­nie pro­mie­nie słońca, dzień pracy w Amster­da­mie dobiega końca. Far­bia­rze zbie­rają tka­niny w kolo­rze fuk­sji i szkar­łatu, suszące się na kamien­nych brze­gach kanału. Han­dla­rze zwi­jają kramy i zamy­kają okien­nice skle­pów. Kilku robot­ni­ków, któ­rzy wra­cają cięż­kim kro­kiem do domu, zatrzy­muje się przy stra­ga­nach ze śle­dziami nad kana­łem na prze­ką­skę z holen­der­skim dżi­nem, a potem rusza w dal­szą drogę. Życie zwal­nia; mia­sto wciąż jest pogrą­żone w żało­bie, jesz­cze nie doszło do sie­bie po zara­zie, która zale­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami zabi­jała co dzie­wią­tego jej miesz­kańca.

Kilka metrów od kanału, przy Bre­estraat, pod nume­rem cztery, tro­chę pijany Rem­brandt van Rijn, który wła­śnie zban­kru­to­wał, koń­czy obraz Bło­go­sła­wień­stwo Jakuba: wyko­nuje ostat­nie pocią­gnię­cia pędzla, składa pod­pis w pra­wym dol­nym rogu płótna, rzuca paletę na pod­łogę i odwraca się, aby zejść po wąskich, krę­tych scho­dach. Dom, w któ­rym trzy­sta lat póź­niej zosta­nie urzą­dzone muzeum mala­rza, tego dnia jest świad­kiem jego hańby. Tło­czą się w nim zain­te­re­so­wani kup­nem nale­żą­cych do Rem­brandta rze­czy, które mają być zli­cy­to­wane na aukcji. Szorstko prze­ci­ska­jąc się przez tłum gapiów na scho­dach, wycho­dzi przez fron­towe drzwi, wciąga w płuca sło­nawe powie­trze i ocię­żale idzie do karczmy na rogu ulicy.

W Delft, sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów na połu­dnie, inny malarz stoi dopiero u progu sławy. Dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Johan­nes Ver­meer ostatni raz ogląda swoje nowe dzieło, U strę­czy­cielki. Prze­suwa po nim wzro­kiem od pra­wej do lewej strony. Naj­pierw pro­sty­tutka w jaskra­wo­żół­tym kafta­nie. Dobrze. Dobrze. Ta żółć jaśnieje jak wypo­le­ro­wany blask słońca. Potem ota­cza­jąca ją para męż­czyzn. Dosko­nale – każdy z nich mógłby zstą­pić z obrazu i wdać się w roz­mowę. Ver­meer pochyla się, by pochwy­cić prze­ni­kliwe spoj­rze­nie tego w fir­cy­ko­wa­tym kape­lu­szu. Patrząc na swo­jego małego sobo­wtóra, kiwa głową. Wielce zado­wo­lony, zama­szy­ście maluje pod­pis w pra­wym dol­nym rogu.

By jed­nak wró­cić do Amster­damu – przy Bre­estraat numer pięć­dzie­siąt sie­dem, zale­d­wie dwie prze­cznice od domu Rem­brandta, gdzie ma się odbyć licy­ta­cja, dwu­dzie­sto­trzy­letni kupiec (uro­dzony tylko dwa dni wcze­śniej niż Ver­meer, któ­rego będzie podzi­wiał, ale ni­gdy nie pozna) przy­go­to­wuje się do zamknię­cia swo­jego sklepu kolo­nial­nego. Można by pomy­śleć, że jest zbyt deli­katny i uro­dziwy, aby pro­wa­dzić sklep. Ma regu­larne rysy, nie­ska­zi­telną oliw­kową cerę i duże ciemne oczy, jakby prze­peł­nione smut­kiem.

Roz­gląda się dookoła: dużo pó­łek jest pustych, tak samo jak jego kie­sze­nie. Ostatni ładu­nek z Bahii prze­chwy­cili piraci i nie ma kawy, cukru ani kakao. Przez poko­le­nie rodzina Spi­no­zów pro­wa­dziła wiel­kie intratne przed­się­bior­stwo impor­towo-eks­por­towe, lecz obec­nie bra­cia – Gabriel i Bento – mają tylko ten mały sklep. Wcią­ga­jąc w płuca duszne powie­trze, Bento Spi­noza z rezy­gna­cją roz­po­znaje smród szczu­rzych odcho­dów, mie­sza­jący się z wonią suszo­nych fig, rodzy­nek, kan­dy­zo­wa­nego imbiru, mig­da­łów i cie­cie­rzycy, a także opa­rami wytraw­nego hisz­pań­skiego wina. Wycho­dzi na dwór i zaczyna codzienną walkę z zardze­wiałą kłódką u drzwi sklepu. Wzdryga się, sły­sząc nie­znany głos, mówiący z afek­ta­cją po por­tu­gal­sku.

– Ty jesteś Bento Spi­noza?

Odwraca się i widzi dwóch nie­zna­jo­mych: mło­dych, wyraź­nie zmę­czo­nych męż­czyzn, któ­rzy wyglą­dają na przy­by­wa­ją­cych z daleka. Jeden z nich jest wysoki i ma dużą, masywną głowę, która pochyla się do przodu, jakby była zbyt ciężka, by dało się ją utrzy­mać pro­sto. Jego strój, nie­wąt­pli­wie dobrej jako­ści, jest brudny i pomięty. Drugi, w sfa­ty­go­wa­nym chłop­skim ubra­niu, stoi za swoim towa­rzy­szem. Ma dłu­gie, zmierz­wione włosy, ciemne oczy, wydatną brodę i duży nos. Trzyma się sztywno. Rzuca wzro­kiem na lewo i prawo, jego spoj­rze­nie przy­wo­dzi na myśl spło­szone kijanki.

Spi­noza ostroż­nie kiwa głową.

– Ja nazy­wam się Jacob Men­doza – mówi ten wyż­szy. – Przy­szli­śmy do cie­bie. Chcemy poroz­ma­wiać. To mój kuzyn, Franco Beni­tez, wła­śnie przy­wio­złem go z Por­tu­ga­lii. Bie­dak ma kło­poty. – Kła­dzie rękę na ramie­niu Franca.

– Rozu­miem – odpo­wiada Spi­noza. – I co dalej?

– Poważne kło­poty.

– No rozu­miem. Lecz co to ma wspól­nego ze mną?

– Powie­dziano nam, że możesz mu pomóc. Chyba jako jedyny.

– Pomóc?

– Franco stra­cił wiarę. We wszystko wątpi. W sens obrządku reli­gij­nego. W sens modli­twy. A nawet w obec­ność Boga. Żyje w cią­głym stra­chu. Nie śpi. Mówi, że odbie­rze sobie życie.

– Kto taki przy­słał was do mnie? Jestem tylko kup­cem pro­wa­dzą­cym mały sklep. I to słabo pro­spe­ru­jący, jak widzi­cie. – Spi­noza wska­zuje zaku­rzoną witrynę, przez którą można dostrzec na wpół puste regały. – Gmi­nie prze­wo­dzi rabin Mor­tera. Idź­cie do niego.

– Przy­pły­nę­li­śmy wczo­raj i dziś rano mie­li­śmy się do niego udać. Lecz nasz gospo­darz, daleki kuzyn, odra­dził nam to. „Franco potrze­buje pomocy, nie osądu” – orzekł. Powie­dział, że rabin Mor­tera surowo trak­tuje wąt­pią­cych, uważa, że wszyst­kich żydów w Por­tu­ga­lii, któ­rzy prze­szli na kato­li­cyzm, czeka wieczne potę­pie­nie, nawet jeśli byli zmu­szeni wybrać mię­dzy odstą­pie­niem od swo­jej wiary a śmier­cią. „Po spo­tka­niu z rabi­nem Mor­terą Fran­cowi się nie polep­szy, tylko pogor­szy” – prze­ko­ny­wał. „Idź­cie do Benta Spi­nozy. On się zna na takich spra­wach”.

– Co mają zna­czyć te słowa? Jestem tylko kup­cem…

– On twier­dzi, że gdy­byś nie musiał prze­jąć inte­resu po śmierci star­szego brata i ojca, został­byś następ­nym wiel­kim rabi­nem Amster­damu.

– Pora na mnie. Muszę iść.

– Idziesz na nabo­żeń­stwa sza­ba­towe do syna­gogi? Tak? My też. Zabie­ram na nie Franca, musi odzy­skać wiarę. Czy możemy ci towa­rzy­szyć?

– Nie, idę gdzie indziej.

– Jak to gdzie indziej? – pyta Jacob, jed­nak natych­miast odzy­skuje pano­wa­nie nad sobą. – Prze­pra­szam cię. To nie moja sprawa. Czy możemy więc przyjść jutro? Zechcesz pomóc nam pod­czas sza­batu? To dozwo­lone, odkąd stało się micwą. Potrze­bu­jemy cię. Mojemu kuzy­nowi grozi nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Dziwne. – Spi­noza kręci głową. – Ni­gdy nie spo­tka­łem się z taką prośbą. Przy­kro mi, lecz się myli­cie. Nie mogę wam w żaden spo­sób pomóc.

Franco, który patrzył w zie­mię, gdy mówił Jacob, pod­nosi wzrok i odzywa się po raz pierw­szy:

– Pro­szę o nie­wiele, zale­d­wie o chwilę roz­mowy z tobą, panie. Odma­wiasz współ­wy­znawcy? Masz obo­wią­zek wobec przy­by­sza. Ucie­kłem z Por­tu­ga­lii tak samo jak twój ojciec, twoja rodzina, ucho­dząc przed inkwi­zy­cją.

– Lecz co ja mogę…

– Mój ojciec został spa­lony na sto­sie led­wie rok temu. Jaką popeł­nił zbrod­nię? Zna­leźli stro­nice z Tory, zako­pane w ziemi za naszym domem. Brat mego ojca, ojciec Jacoba, został zamor­do­wany wkrótce potem. Mam pyta­nie. Co to za świat, w któ­rym syn czuje woń palo­nego ciała swego ojca? Gdzie jest Bóg, gdy dzieją się takie rze­czy? Dla­czego na nie pozwala? Winisz mnie, że o to pytam? – Franco przez chwilę patrzy Spi­no­zie pro­sto w oczy, a póź­niej podej­muje: – Czło­wiek, który ma na imię „bło­go­sła­wiony”… po por­tu­gal­sku Bento, a po hebraj­sku Baruch… chyba nie odmówi mi krót­kiej roz­mowy?

Spi­noza z powagą kiwa głową.

– Poroz­ma­wiam z tobą, Franco. Jutro w połu­dnie?

– W syna­go­dze? – dopy­tuje tam­ten.

– Nie, tutaj. Przyjdź do mojego sklepu. Będzie otwarty.

– Sklep? Otwarty? – włą­cza się Jacob. – W sza­bat?

– Mój młod­szy brat, Gabriel, repre­zen­tuje w syna­go­dze rodzinę Spi­no­zów.

– Jed­nakże święta Tora – nie ustę­puje Jacob, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że Franco cią­gnie go za rękaw – mówi, że wolą Boga jest, aby­śmy w sza­bat nie pra­co­wali, aby­śmy spę­dzili dzień, świę­tu­jąc, modląc się do niego i czy­niąc micwę.

Spi­noza odwraca się do niego.

– Powiedz mi, Jaco­bie – pyta łagod­nie, jak nauczy­ciel mło­dego ucznia. – Czy wie­rzysz, że Bóg jest wszech­po­tężny?

Ten kiwa głową.

– Że Bóg jest dosko­nały? Skoń­czony sam w sobie?

Jacob ponow­nie potwier­dza.

– A zatem na pewno przy­znasz, że jako taki, z samej tej defi­ni­cji, niczego nie potrze­buje, niczego nie chce, niczego sobie nie życzy. Czyż nie?

Jacob się zasta­na­wia, a potem, nie­pewny, ostroż­nie kiwa głową. Spi­noza zauważa, że na ustach Franca z wolna poja­wia się uśmiech.

– W takim razie – cią­gnie Spi­noza – nie sądzę, by miał jakieś życze­nia co do tego, jak będziemy go czcić… a nawet czy w ogóle będziemy to robić. Pozwól więc, Jaco­bie, że będę wiel­bił Boga na wła­sny spo­sób.

Franco sze­roko otwiera oczy. Zwraca się do Jacoba, jakby chciał powie­dzieć: „Widzisz, widzisz? Wła­śnie kogoś takiego szu­kam”.

Roz­dział 2

Rewel, Estonia – 3 maja 1910

Czas: godzina 16.00

Miej­sce: ławka na głów­nym kory­ta­rzu przed gabi­ne­tem dyrek­tora Petri-Real­schule, Epste­ina

Na ławce sie­dzi szes­na­sto­letni Alfred Rosen­berg. Wierci się, nie bar­dzo wie, dla­czego wezwano go do gabi­netu dyrek­tora szkoły. Jest szczu­pły, ma sza­ro­nie­bie­skie oczy i regu­larne ger­mań­skie rysy; na czoło opada mu pod wła­ści­wym kątem kosmyk orze­cho­wych wło­sów. Nie widać jesz­cze sinych krę­gów pod oczami – poja­wią się póź­niej. Wysoko trzyma brodę. Może i jest hardy, ale zdra­dzają go pię­ści, które raz po raz zaci­ska – czuje nie­po­kój.

Wygląda jak wszy­scy, prze­cięt­nie. To już pra­wie męż­czy­zna, stoi u progu życia. Za osiem lat wyje­dzie z Rewla do Mona­chium i zosta­nie gor­li­wym anty­bol­sze­wic­kim i anty­se­mic­kim dzien­ni­ka­rzem. Za dzie­więć – wysłu­cha poru­sza­ją­cego prze­mó­wie­nia na zebra­niu Nie­miec­kiej Par­tii Robot­ni­ków, wygło­szo­nego przez jej nowego członka, wete­rana pierw­szej wojny świa­to­wej, nie­ja­kiego Adolfa Hitlera, i wkrótce sam do niej wstąpi1. Za lat dwa­dzie­ścia odłoży pióro i uśmiech­nie się trium­fal­nie, koń­cząc pisa­nie ostat­niej strony swo­jej książki Der Mythus des 20. Jahr­hun­derts, Mit XX wieku. Zosta­nie ona sprze­dana w milio­nach egzem­pla­rzy i stwo­rzy ide­olo­giczne pod­stawy pro­gramu par­tii nazi­stow­skiej, uza­sad­nia­jąc koniecz­ność eli­mi­na­cji euro­pej­skich Żydów. Za trzy­dzie­ści lat jego pod­władni wkro­czą do małego muzeum w holen­der­skim Rijns­burgu i skon­fi­skują znaj­du­jącą się tam biblio­tekę Spi­nozy w licz­bie stu pięć­dzie­się­ciu pozy­cji. A za lat trzy­dzie­ści sześć w jego pod­krą­żo­nych oczach wyraź­nie pojawi się nie­do­wie­rza­nie i zapy­tany przez ame­ry­kań­skiego kata w Norym­ber­dze2, czy chce wypo­wie­dzieć ostat­nie słowa, pokręci głową.

Tym­cza­sem młody Alfred sły­szy zbli­ża­jące się kroki, które niosą się po kory­ta­rzu echem, i gdy widzi Herr Schäfera, swo­jego wycho­wawcę i nauczy­ciela języka nie­miec­kiego, zrywa się na nogi, żeby się z nim przy­wi­tać. Herr Schäfer, mija­jąc go i otwie­ra­jąc drzwi do gabi­netu dyrek­tora, tylko ściąga brwi i powoli kręci głową. Ale przed wej­ściem do środka przy­staje i odwraca się do Alfreda.

– Rosen­berg – mówi cicho wcale nie­su­ro­wym gło­sem – roz­cza­ro­wa­łeś mnie… wszyst­kich nas roz­cza­ro­wa­łeś… tonem swo­jego wie­czor­nego prze­mó­wie­nia. I nie przy­słoni tego fakt, że zosta­łeś wybrany na prze­wod­ni­czą­cego klasy. Mimo to wie­rzę, że wyj­dziesz na ludzi. Za kilka tygo­dni koń­czysz szkołę. Nie rób głupstw.

Wczo­raj­sze prze­mó­wie­nie wybor­cze! A więc to o nie cho­dzi – Alfred ude­rza się otwartą dło­nią w czoło. Jasne – dla­tego wezwano go do dyrek­tora. Cho­ciaż na spo­tka­niu byli obecni pra­wie wszy­scy z czter­dzie­stu uczniów ostat­niej klasy, do któ­rej cho­dził – głów­nie Niemcy bał­tyccy, ale także kilku Rosjan, Estoń­czy­ków, Pola­ków i Żydów – Alfred spe­cjal­nie zwró­cił się w swoim wystą­pie­niu tylko do nie­miec­kiej więk­szo­ści, zagrze­wa­jąc ich do reali­zo­wa­nia misji, jaką jest sze­rze­nie szla­chet­nej kul­tury nie­miec­kiej. „Dbaj­cie o czy­stość naszej rasy” – ape­lo­wał. „Nie osła­biaj­cie jej, zapo­mi­na­jąc o naszych wspa­nia­łych tra­dy­cjach, dając się uwo­dzić mniej wznio­słym ideom, obcu­jąc z pośled­niej­szymi rasami”. Może na tym powi­nien był poprze­stać. Ale go ponio­sło. Pew­nie posu­nął się za daleko.

Jego roz­wa­ża­nie prze­rywa otwar­cie masyw­nych drzwi, wyso­kich na trzy metry, i dono­śny głos dyrek­tora:

– Herr Rosen­berg, bitte, herein!

Po wej­ściu do gabi­netu Alfred widzi, że Epstein sie­dzi z nauczy­cie­lem nie­miec­kiego przy końcu dłu­giego cięż­kiego stołu z ciem­nego drewna. Chło­pak zawsze czuje się mały w obec­no­ści tego czło­wieka, wyso­kiego męż­czy­zny, mie­rzą­cego ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, któ­remu powagi przy­dają jesz­cze dostojna postawa, prze­ni­kliwe oczy i gęsta, sta­ran­nie przy­strzy­żona broda.

Dyrek­tor daje Alfre­dowi znak, żeby usiadł na krze­śle po dru­giej stro­nie stołu. Jest wyraź­nie niż­sze niż dwa wyso­kie krze­sła naprze­ciwko. Dyrek­tor, nie tra­cąc czasu, od razu prze­cho­dzi do rze­czy.

– Więc, Rosen­berg, jestem żydow­skiego pocho­dze­nia, co? Tak samo moja żona, ona też jest Żydówką? A Żydzi to gor­sza rasa i nie powinni uczyć Niem­ców? A już na pewno, jak z tego rozu­miem, błę­dem jest mia­no­wać któ­re­goś z nich dyrek­to­rem szkoły?

Brak odpo­wie­dzi. Alfred zaczer­puje powie­trza, jesz­cze bar­dziej kuli się na krze­śle i zwie­sza głowę.

– Rosen­berg, czy dobrze zro­zu­mia­łem, co chcia­łeś powie­dzieć?

– Pro­szę pana… ojej, panie dyrek­to­rze, wyra­zi­łem się zbyt skró­towo. Nie mia­łem na myśli nikogo kon­kret­nego. To było prze­mó­wie­nie wybor­cze i mówi­łem to, co chcieli usły­szeć. – Kątem oka Alfred widzi, że Herr Schäfer na swoim krze­śle opusz­cza ramiona, zdej­muje oku­lary i prze­ciera oczy.

– Ach, rozu­miem. Nie mia­łeś na myśli nikogo kon­kret­nego… Ale teraz masz przed sobą kon­kret­nie mnie.

– Pro­szę pana, powie­dzia­łem tylko to, co myślą wszy­scy Niemcy. Że musimy dbać o naszą rasę i kul­turę.

– A co ze mną i innymi Żydami?

Alfred w mil­cze­niu znowu pochyla głowę. Ma ochotę spoj­rzeć za okno w poło­wie dłu­go­ści stołu, ale pod­nosi wzrok i patrzy z nie­po­ko­jem na dyrek­tora.

– Tak, oczy­wi­ście, nie umiesz odpo­wie­dzieć. Może roz­wiąże ci się język, gdy powiem, że ja i moja żona mamy nie­miec­kie pocho­dze­nie i że nasi przod­ko­wie osie­dli nad Bał­ty­kiem w czter­na­stym wieku. A co wię­cej, jeste­śmy żar­li­wymi lute­ra­nami.

Alfred powoli kiwa głową.

– A mimo to nazwa­łeś nas oboje Żydami – cią­gnie dyrek­tor.

– Nie, wcale nie. Wspo­mnia­łem tylko, że krążą pogło­ski…

– Pogło­ski, które skwa­pli­wie roz­po­wszech­niasz, żeby zdo­być w wybo­rach głosy kole­gów. Powiedz mi jesz­cze, Rosen­berg, czy te pogło­ski znaj­dują potwier­dze­nie w fak­tach? Czy może są zupeł­nie pozba­wione pod­staw?

– W fak­tach? – Alfred kręci głową. – Hm. Może świad­czy o tym pań­skie nazwi­sko?

– Więc Epstein to nazwi­sko żydow­skie? Wszy­scy Epste­ino­wie są Żydami, tak? Czy może połowa z nich? Albo nie­któ­rzy? Albo może tylko jeden na tysiąc? Czego dowo­dzą twoje bada­nia naukowe?

Brak odpo­wie­dzi. Alfred znowu kręci głową.

– Czyli, mimo że cho­dzi­łeś na lek­cje z nauk ści­słych i filo­zo­fii w naszej szkole, ni­gdy się nie zasta­na­wia­łeś, skąd wiesz to, co wiesz. Czy nie jest to wła­śnie jedna z pod­sta­wo­wych idei Oświe­ce­nia? Czy to myśmy zawie­dli cie­bie? Czy ty nas?

Alfred wydaje się zdez­o­rien­to­wany. Herr Epstein gło­śno prze­biera pal­cami po stole.

– A twoje nazwi­sko, Rosen­berg? – podej­muje. – Czy to rów­nież nie jest nazwi­sko żydow­skie?

– Na pewno nie.

– To wcale nie jest takie pewne. Oto kilka fak­tów zwią­za­nych z nazwi­skami. W okre­sie Oświe­ce­nia w Niem­czech… – Dyrek­tor prze­rywa na chwilę, a póź­niej pyta bur­kli­wie: – Rosen­berg, a ty w ogóle wiesz, co to było Oświe­ce­nie i kiedy nastą­piło?

Zer­ka­jąc na Herr Schäfera, Alfred odpo­wiada gor­li­wie:

– To była epoka… rozumu i wiary w naukę… i nastą­piła w osiem­na­stym wieku?

– Tak, zga­dza się. Dobrze. Nauki Herr Schäfera nie cał­kiem poszły w las. Pod koniec tej epoki pod­jęto w Niem­czech sta­ra­nia, żeby uczy­nić z Żydów oby­wa­teli nie­miec­kich. Mieli oni wybrać sobie nie­miec­kie nazwi­ska i za nie zapła­cić. Jeśli odma­wiali zapłaty, mogli otrzy­mać jakieś śmieszne, na przy­kład Schmutz­fin­ger albo Drec­klec­ker. Więk­szość jed­nak wolała zapła­cić, żeby dostać ład­niej­sze czy wytwor­niej­sze, może od kwiatu… jak choćby Rosen­blum… albo koja­rzące się z przy­rodą, jak Gre­en­baum. Jesz­cze popu­lar­niej­sze były nazwi­ska od szla­chec­kich zam­ków. Zamek Epstein miał pozy­tywne kono­ta­cje i nale­żał do wspa­nia­łego rodu, wywo­dzą­cego się jesz­cze ze świę­tego Cesar­stwa Rzym­skiego. Wybie­rali go na nazwi­sko Żydzi, któ­rzy w osiem­na­stym wieku miesz­kali w jego pobliżu. Inni pła­cili mniej­sze sumy za tra­dy­cyjne nazwi­ska żydow­skie, jak Levy albo Cohen.

Twoje nazwi­sko, Rosen­berg, także jest bar­dzo stare. Ale od stu lat wie­dzie nowe życie. Stało się pospo­lite wśród Żydów w Vater­lan­dzie i zapew­niam cię, że jeśli… albo gdy… tam poje­dziesz, spo­tkasz się z krzy­wymi spoj­rze­niami i uśmiesz­kami. Dotrą też do cie­bie pogło­ski, że wśród two­ich przod­ków byli Żydzi. Powiedz mi, Rosen­berg, jeżeli tak się sta­nie, jak będziesz te zarzuty odpie­rał?

– Pójdę za pań­skim przy­kła­dem, pro­szę pana, i opo­wiem o swoim pocho­dze­niu.

– Ja prze­śle­dzi­łem swoją gene­alo­gię kilka wie­ków wstecz. A ty?

Alfred zaprze­cza ruchem głowy.

– A wiesz, jak to się robi?

Kolejne zaprze­cze­nie.

– Wobec tego w ramach jed­nego z zadań przed­ma­tu­ral­nych dowiesz się, jak prze­pro­wa­dzić takie bada­nie, i odtwo­rzysz swoje pocho­dze­nie.

– Jed­nego z zadań, pro­szę pana?

– Tak, bo będziesz musiał wyko­nać dwa zada­nia, aby roz­wiać moje wąt­pli­wo­ści, czy możesz dostać świa­dec­two ukoń­cze­nia szkoły śred­niej i wstą­pić na poli­tech­nikę. Po dzi­siej­szej roz­mo­wie Herr Schäfer i ja zde­cy­du­jemy, co będzie twoim dru­gim zada­niem.

– Dobrze, pro­szę pana. – Alfred zaczyna sobie uświa­da­miać, jak nie­pewna jest jego sytu­acja.

– Powiedz mi jesz­cze, Rosen­berg – kon­ty­nu­uje dyrek­tor Epstein – wie­dzia­łeś, że na wczo­raj­szym wiecu wybor­czym byli ucznio­wie żydow­scy?

Alfred nie­znacz­nie kiwa głową.

– A zasta­na­wia­łeś się – pyta dalej dyrek­tor – jak się poczują i jak zare­agują na twoją tyradę, że dla Żydów nie ma miej­sca w tej szkole?

– Mam przede wszyst­kim zobo­wią­za­nia wobec ojczy­zny. Uwa­żam, że muszę chro­nić czy­stość naszej wiel­kiej aryj­skiej rasy, odgry­wa­ją­cej prze­wod­nią rolę w całej cywi­li­za­cji.

– Rosen­berg, jest już po wybo­rach. Oszczędź mi tych gadek. Odpo­wiedz na moje pyta­nie. O uczu­cia Żydów, któ­rzy cię słu­chali.

– Uwa­żam, że jeśli nie będziemy czujni, rasa żydow­ska dopro­wa­dzi nas do upadku. Żydzi są słabi. To paso­żyty. Nasz odwieczny wróg. Prze­ci­wień­stwo aryj­skich war­to­ści i kul­tury.

Zasko­czeni gwał­towną reak­cją Alfreda, dyrek­tor Epstein i Herr Schäfer wymie­niają zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia. Dyrek­tor inda­guje dalej:

– Wygląda na to, że chcesz wymi­gać się od odpo­wie­dzi. Więc spró­buję ina­czej. Według cie­bie Żydzi są słabi, to paso­żyty, gor­sza rasa?

Alfred przy­ta­kuje.

– To powiedz mi, Rosen­berg, jak taka słaba, gor­sza rasa może zagro­zić naszej potęż­nej aryj­skiej?

Gdy Alfred pró­buje zna­leźć odpo­wiedź, Herr Epstein cią­gnie:

– Powiedz, Rosen­berg, uczy­łeś się na lek­cjach Herr Schäfera o teo­rii Dar­wina?

– Tak – rzuca Alfred. – Na histo­rii i bio­lo­gii.

– Czego się o niej dowie­dzia­łeś?

– Głosi, że gatunki ewo­lu­ują i mogą prze­trwać tylko te naj­le­piej przy­sto­so­wane.

– No wła­śnie, o prze­trwa­niu decy­duje naj­lep­sze przy­sto­so­wa­nie. I oczy­wi­ście na reli­gii dokład­nie czy­ta­li­ście Stary Testa­ment, prawda?

– Tak, u Herr Müllera.

– A wia­domo, Rosen­berg, że pra­wie wszyst­kie ludy i kul­tury opi­sane w Biblii… całe ich dzie­siątki… wygi­nęły. Zga­dza się?

Alfred potwier­dza.

– Możesz wymie­nić kilka z takich ludów?

Chło­pak prze­łyka ślinę.

– Feni­cja­nie, Moabici… i Idu­mej­czycy. – Zerka na Herr Schäfera, który kiwa głową.

– Dosko­nale – cią­gnie dyrek­tor. – I one wszyst­kie wygi­nęły. Z wyjąt­kiem Żydów. Żydzi prze­trwali. Czy Dar­win by nie powie­dział, że w takim razie są naj­le­piej przy­sto­so­wani? Podą­żasz za moim rozu­mo­wa­niem?

– Prze­trwali – bły­ska­wicz­nie odpo­wiada Alfred – ale nie dla­tego, że byli silni. Zawsze paso­ży­to­wali na innych, nie pozwa­la­jąc rasie aryj­skiej przy­sto­so­wać się jesz­cze bar­dziej. Prze­trwali, bo czer­pali siłę, złoto i bogac­twa od nas.

– A, czyli nie grają uczci­wie – kwi­tuje dyrek­tor Epstein. – Chcesz powie­dzieć, że w wiel­kim pla­nie natury jest miej­sce na fair play. Innymi słowy, szla­chetne zwie­rzę, wal­cząc o życie, nie powinno posłu­gi­wać się mimi­krą ani sto­so­wać tak­tyki zasko­cze­nia? Dziwne, nie pamię­tam, żeby w pra­cach Dar­wina było coś o uczci­wo­ści.

Alfred, zbity z tropu, sie­dzi w mil­cze­niu.

– Cóż, mniej­sza o to – rzuca dyrek­tor. – Roz­ważmy inną kwe­stię. Na pewno nie zaprze­czysz, Rosen­berg, że rasa żydow­ska wydała wybitne jed­nostki. Weźmy naszego Pana, Jezusa, który przy­szedł na świat jako Żyd.

I tym razem Alfred szybko udziela odpo­wie­dzi:

– Czy­ta­łem, że Jezus uro­dził się w Gali­lei, nie w Judei, gdzie miesz­kali Żydzi. Cho­ciaż w końcu Gali­lej­czycy prze­szli na juda­izm, nie mieli w żyłach ani kro­pli izra­elic­kiej krwi.

– Co takiego?! – Dyrek­tor Epstein wyrzuca ręce w górę. Odwraca się do Herr Schäfera.

– Skąd pocho­dzą te wymy­sły, Herr Schäfer? – pyta. – Gdyby chło­pak był doro­sły, zapy­tał­bym, co wypił. Czy tego ich pan uczy na lek­cjach histo­rii?

Herr Schäfer kręci głową.

– Skąd bie­rzesz te wszyst­kie teo­rie? – zwraca się do Alfreda. – Mówisz, że z ksią­żek, ale na pewno nie z pod­ręcz­ni­ków, z któ­rych korzy­stamy na moich lek­cjach. Gdzie je wyczy­ta­łeś, Rosen­berg?

– We wspa­nia­łej książce, pro­szę pana. Nosi tytuł Pod­stawy dzie­więt­na­stego wieku3.

Herr Schäfer ude­rza się dło­nią w czoło. Opa­dają mu ramiona.

– Co to za dzieło? – pyta go dyrek­tor Epstein.

– Nie­ja­kiego Houstona Ste­warta Cham­ber­la­ina – wyja­śnia Herr Schäfer. – To Anglik, zięć Wagnera. Pisze fan­ta­stykę naukową, to zna­czy odtwa­rza histo­rię, prze­ra­bia­jąc ją na wła­sną modłę. – Prze­nosi wzrok na Alfreda. – Jak tra­fi­łeś na tę książkę?

– Pod­czy­ty­wa­łem ją u stryja, a póź­niej posze­dłem do księ­garni, po dru­giej stro­nie ulicy, żeby kupić wła­sny egzem­plarz. Nie mieli jej, ale ją dla mnie zamó­wili. Czy­tam to dzieło od mie­siąca.

– Z taką pasją! Życzył­bym sobie, żebyś z podob­nym zain­te­re­so­wa­niem czy­tał tek­sty kla­syczne – komen­tuje Herr Schäfer, wska­zu­jąc zama­szy­stym gestem regał z opraw­nymi w skórę książ­kami, który zaj­muje całą ścianę w gabi­ne­cie dyrek­tora. – Choć jeden z nich!

– Herr Schäfer – pyta dyrek­tor szkoły – zna pan tę pozy­cję, tego autora?

– Na tyle, na ile warto znać pseu­do­hi­sto­ry­ków. Cham­ber­lain to popu­la­ry­za­tor Arthura de Gobi­neau, fran­cu­skiego rasi­sty, któ­rego publi­ka­cje o wyż­szo­ści rasy aryj­skiej wpły­nęły na Wagnera. Obaj, zarówno de Gabi­neau, jak i Cham­ber­lain, wysu­wają śmiałe teo­rie o czo­ło­wej roli Aryj­czy­ków w roz­woju cywi­li­za­cji Gre­ków i Rzy­mian.

– To były wiel­kie cywi­li­za­cje! – gwał­tow­nie włą­cza się Alfred. – Dopóki jedni i dru­dzy nie wymie­szali się z niż­szymi rasami… Żydami, Murzy­nami, Azja­tami. To dopro­wa­dziło ich do upadku.

I dyrek­tor Epstein, i Herr Schäfer są wyraź­nie obu­rzeni, że uczeń śmie prze­ry­wać im roz­mowę. Dyrek­tor spo­gląda na pod­wład­nego kar­cąco, jakby to on pono­sił za to odpo­wie­dzial­ność.

Herr Schäfer obciąża winą ucznia.

– Gdyby tylko wyka­zy­wał taką gor­li­wość na lek­cjach! – wykrzy­kuje. Potem zwraca się do Alfreda: – Ile razy prze­ma­wia­łem ci do rozumu, Rosen­berg? Wyda­wa­łeś się zupeł­nie nie­za­in­te­re­so­wany wła­sną edu­ka­cją. Ile razy pró­bo­wa­łem zachę­cić cię do udziału w dys­ku­sjach na pod­sta­wie lek­tur? A tu nagle tak gorąco bro­nisz jakiejś książki. Jak mamy to rozu­mieć?

– Może to dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej takiej nie czy­ta­łem… książki, która mówi­łaby całą prawdę o szla­chec­twie naszej rasy, o tym, jak naukowcy zakła­my­wali histo­rię, widząc w niej postęp całej ludz­ko­ści, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści to nasza rasa two­rzyła wszyst­kie wiel­kie cywi­li­za­cje! Nie tylko grecką i rzym­ską, ale także egip­ską, per­ską, nawet indyj­ską. Każda z nich upa­dła dopiero wtedy, gdy naszą rasę ska­ziła gor­sza krew. – Alfred patrzy na dyrek­tora Epste­ina. – Za pozwo­le­niem, pro­szę pana – mówi do niego z takim sza­cun­kiem, na jaki tylko może się zdo­być – to jest wła­śnie odpo­wiedź na pyta­nie, które mi pan zadał. Dla­tego się nie przej­muję, że urażę kilku Żydów… albo Sło­wian, oni też są niż­szą rasą, ale nie tak dobrze zor­ga­ni­zo­waną jak żydow­ska.

Dyrek­tor Epstein i Herr Schäfer znowu patrzą na sie­bie, obaj wresz­cie świa­domi wagi pro­blemu. Nie mają do czy­nie­nia ze zwy­kłym nie­sfor­nym czy impul­syw­nym uczniem.

Dyrek­tor Epstein mówi do Alfreda:

– Rosen­berg, pro­szę, wyjdź za drzwi. Herr Schäfer i ja musimy się nara­dzić.

Roz­dział 3

Amsterdam – 1656

W sza­bat o zmierz­chu na Joden­bre­estraat aż roiło się od Żydów. Każdy z nich niósł modli­tew­nik i zamszowy wore­czek z tałe­sem. Wszy­scy amster­dam­scy sefar­dyj­czycy zmie­rzali do syna­gogi – oprócz jed­nego. Po zamknię­ciu sklepu Bento sta­nął za jego pro­giem, prze­cią­gle spoj­rzał na stru­mień współ­wy­znaw­ców, wcią­gnął głę­boko powie­trze i wmie­szał się w ten tłum, lecz ruszył w prze­ciw­nym kie­runku. Uni­kał spoj­rzeń prze­chod­niów i szep­tał do sie­bie uspo­ka­ja­jąco, by zagłu­szyć poczu­cie winy. „Nikt nie patrzy, nikogo to nie obcho­dzi. Od dobrej repu­ta­cji waż­niej­sze jest czy­ste sumie­nie. Prze­cież robi­łem to już wiele razy”. Jed­nak serce, które mocno biło mu w piersi, było głu­che na głos roz­sądku. Pró­bo­wał więc odciąć się od świata zewnętrz­nego, pogrą­żyć się we wła­snym, wewnętrz­nym, i zająć podzi­wia­niem tej dziw­nej walki mię­dzy rozu­mem a emo­cjami, walki, w któ­rej rozum zawsze prze­gry­wał.

Kiedy tłum się prze­rze­dził, Bento szedł już swo­bod­niej. Skrę­cił w lewo, w ulicę bie­gnącą wzdłuż kanału Konings­gracht; kie­ro­wał się do domu Fran­ci­scusa van den Endena, wybit­nego nauczy­ciela łaciny i lite­ra­tury kla­sycz­nej.

Cho­ciaż pozna­nie Jacoba i Franca było czymś nie­zwy­kłym, do jesz­cze bar­dziej pamięt­nego dla Benta spo­tka­nia doszło, kiedy do sklepu kolo­nial­nego Spi­no­zów po raz pierw­szy wkro­czył Fran­ci­scus van den Enden. Po dro­dze Bento z roz­ba­wie­niem je sobie przy­po­mniał. Dobrze pamię­tał jego szcze­góły.

Przed­dzień sza­batu, pra­wie już zmierz­cha. Do jego sklepu, aby obej­rzeć towary, wcho­dzi zażywny męż­czy­zna w śred­nim wieku, sta­ran­nie ubrany, któ­remu naj­wy­raź­niej nie bra­kuje ogłady. Bento ze sku­pie­niem pro­wa­dzi zapi­ski w swoim dzien­niku i nie zauważa nowego klienta. Van den Enden wresz­cie dys­kret­nie chrząka, by zwró­cić na sie­bie uwagę, i rzuca sta­now­czo, lecz nie ostro:

– Młody czło­wieku, nie jesteś chyba zbyt zajęty, by obsłu­żyć klienta?

Bento rzuca pióro w poło­wie zda­nia i zrywa się na nogi.

– Zbyt zajęty? O nie, panie. Jesteś pierw­szym klien­tem od rana. Wybacz mi, że cię nie zauwa­ży­łem. W czym mogę ci słu­żyć?

– Chciał­bym litr wina i może, w zależ­no­ści od ceny, kilo­gram tych drob­nych rodzy­nek z kosza na dole.

Gdy Bento sta­wia oło­wiany odważ­nik na jed­nej szali wagi i drew­nianą miarką sypie rodzynki na drugą, van den Enden zauważa:

– Prze­szko­dzi­łem ci w pisa­niu. Co za nie­zwy­kłe… nie, wię­cej niż nie­zwy­kłe, wyjąt­kowe i odświe­ża­jące doświad­cze­nie… po wej­ściu do sklepu zoba­czyć mło­dego sprze­dawcę tak pochło­nię­tego tym, co pisze, że nie zwraca uwagi na klien­tów. Jako nauczy­ciel zwy­kle spo­ty­kam się z czymś wręcz prze­ciw­nym. Moi ucznio­wie, kiedy ich zastaję, zwy­kle nie są by­naj­mniej zajęci ani pisa­niem, ani myśle­niem.

– Inte­res kiep­sko idzie – wyja­śnia Bento. – Więc gdy tak tu sie­dzę godzi­nami, poza pisa­niem i myśle­niem nie mam nic do roboty.

Klient wska­zuje dzien­nik Spi­nozy, wciąż otwarty na stro­nie, na któ­rej młody czło­wiek pro­wa­dził zapi­ski.

– Niech zagadnę, co tam piszesz. Skoro inte­res kiep­sko idzie, na pewno mar­twisz się o los sklepu. Notu­jesz wydatki i zyski, pod­li­czasz je i spi­su­jesz pomy­sły na roz­wią­za­nie trud­no­ści. Mam rację?

Bento, z poczer­wie­niałą twa­rzą, tylko odwraca swój dzien­nik okładką do góry.

– Nic się przede mną nie ukryje, młody czło­wieku. Jestem dosko­na­łym szpie­giem i docho­wuję tajem­nic. Ja także snuję zaka­zane myśli. Co wię­cej, zara­biam na życie jako nauczy­ciel reto­ryki i z całą pew­no­ścią mógł­bym nauczyć cię pisać lepiej.

Spi­noza pod­nosi dzien­nik i poka­zuje jego strony z lek­kim uśmie­chem.

– A dobrze znasz, panie, por­tu­gal­ski?

– Por­tu­gal­ski! Tu mnie masz, mło­dzień­cze. Nider­landzki, tak. Fran­cu­ski, angiel­ski, nie­miecki, tak. Łacina i greka, tak. Nawet tro­chę hisz­pań­ski, hebraj­ski i ara­mej­ski. Ale por­tu­gal­ski? Nie. Dosko­nale mówisz po nider­landzku. Dla­czego nie piszesz w tym języku? Na pewno się tu uro­dzi­łeś?

– Tak. Mój ojciec opu­ścił Por­tu­ga­lię jesz­cze jako chło­piec. Cho­ciaż w inte­re­sach posłu­guję się nider­landz­kim, pisa­nie w tym języku spra­wia mi pewne trud­no­ści. Piszę też po hisz­pań­sku. I stu­diuję gra­ma­tykę hebraj­ską.

– Zawsze pra­gną­łem czy­tać Pismo Święte w ory­gi­nale. Nie­stety, u jezu­itów nauczy­łem się tylko pod­staw hebraj­skiego. Jed­nakże nie odpo­wie­dzia­łeś mi na pyta­nie o to, co piszesz.

– Twoja kon­klu­zja, panie, że robię pre­li­mi­narz wydat­ków i notuję spo­soby zwięk­sze­nia sprze­daży, wynika, jak sądzę, z mojej uwagi, że sklep słabo pro­spe­ruje. To rozu­mo­wa­nie oparte na deduk­cji, lecz w tym kon­kret­nym przy­padku zupeł­nie błędne. Rzadko kiedy roz­my­ślam o inte­re­sach i ni­gdy o nich nie piszę.

– Wybacz mi pomyłkę. Zanim jed­nakże sku­pimy się na tym, co piszesz, pozwól, że poczy­nię jedną krótką dygre­sję… peda­go­giczną uwagę, to nawyk, któ­rego trudno się wyzbyć. Nie­wła­ści­wie uży­łeś słowa „deduk­cja”. Pro­ces docho­dze­nia do racjo­nal­nej kon­klu­zji na pod­sta­wie kon­kret­nych prze­sła­nek, ina­czej mówiąc, two­rze­nie teo­rii opar­tej na dys­kret­nych spo­strze­że­niach to induk­cja, pod­czas gdy deduk­cja wycho­dzi od zało­że­nia a priori i pro­wa­dzi do zbioru wnio­sków.

Zauwa­żyw­szy, że Spi­noza w zamy­śle­niu, może z wdzięcz­no­ścią, kiwa głową, van den Enden cią­gnie:

– Jeśli nie o inte­re­sach, to o czym piszesz, młody czło­wieku?

– Po pro­stu o tym, co widzę za oknem skle­po­wym.

Van den Enden podąża za wzro­kiem Benta na ulicę.

– Popatrz, panie. Wszy­scy są w ruchu. Przez cały dzień, przez całe życie, spie­szą to tu, to tam. W jakim celu? Dla bogac­twa? Sławy? Roz­ko­szy, jakie daje zaspo­ko­je­nie ape­ty­tów? Takie cele pro­wa­dzą na manowce.

– Dla­cze­góż to?

Bento powie­dział już wszystko, co chciał powie­dzieć, lecz ośmie­lony pyta­niem klienta kon­ty­nu­uje:

– Bo są złudne. Za każ­dym razem, gdy osią­gnie się taki cel, on tylko rodzi nowe potrzeby. I znowu trzeba gdzieś spie­szyć, znowu cze­goś szu­kać i tak ad infi­ni­tum. Nie­prze­mi­ja­jące szczę­ście leży gdzieś indziej. O tym wła­śnie roz­my­ślam i piszę. – Bento mocno się rumieni. Ni­gdy wcze­śniej nikomu nie zwie­rzał się z takich myśli.

Na twa­rzy klienta poja­wia się wiel­kie zacie­ka­wie­nie. Odsta­wia torbę z zaku­pami, pod­cho­dzi bli­żej i patrzy mło­dzień­cowi w twarz.

To była ta chwila – uko­ro­no­wa­nie wszyst­kich innych. Bento się nią upa­jał – tym wyra­zem zdzi­wie­nia, nowego, jesz­cze więk­szego zain­te­re­so­wa­nia i uwagi na twa­rzy nie­zna­jo­mego. I to co za nie­zna­jo­mego! Wysłan­nika z roz­le­głego, zewnętrz­nego nie­ży­dow­skiego świata. Czło­wieka naj­wy­raź­niej waż­nego. Nie mógł odmó­wić sobie prze­ży­wa­nia tej chwili raz po raz. Przy­wo­ły­wał ją z pamięci kil­ka­krot­nie, cza­sami nawet po trzy­kroć, czte­ro­kroć. I za każ­dym razem, gdy ją odtwa­rzał, do oczu napły­wały mu łzy. Nauczy­ciel, ele­gancki bywały czło­wiek, który się nim zain­te­re­so­wał, potrak­to­wał go poważ­nie, być może myśląc: „Co za nie­zwy­kły mło­dzie­niec”.

Bento z nie­chę­cią prze­szedł od tam­tej chwili do dal­szego ciągu tego pierw­szego spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym.

Klient nie ustę­puje.

– Mówisz, że nie­prze­mi­ja­ją­cego szczę­ścia należy szu­kać gdzieś indziej. Powiedz mi gdzie.

– Wiem tylko, że nie w nie­trwa­łych przed­mio­tach. Nie na zewnątrz, lecz w środku. To umysł okre­śla, co jest straszne, pozba­wione war­to­ści, godne pożą­da­nia albo bez­cenne, dla­tego to wła­śnie umysł i tylko umysł należy zmie­niać.

– Jak się nazy­wasz, młody czło­wieku?

– Bento Spi­noza. Po hebraj­sku zwą mnie Baruch.

– A po łaci­nie twoje imię brzmia­łoby Bene­dic­tus. Piękne, bło­go­sła­wione imię. Ja jestem Fran­ci­scus van den Enden. Pro­wa­dzę aka­de­mię, wykła­dam lite­ra­turę kla­syczną. Spi­noza, powia­dasz… hm, po łaci­nie spina i spi­no­sus zna­czą „cierń” i „cier­ni­sty”.

– Po por­tu­gal­sku D’espin­hosa – dodaje Bento, kiwa­jąc głową. – Od cier­ni­stego miej­sca.

– Pyta­nia, jakie zada­jesz, mogą oka­zać się cier­ni­ste dla orto­dok­syj­nych dogma­tycz­nych nauczy­cieli. – Kąciki ust van den Endena uno­szą się w łobu­zer­skim uśmie­chu. – Powiedz mi, mło­dzień­cze, jesteś cier­niem w boku swo­ich baka­ła­rzy?

Bento także się uśmie­cha.

– Tak, kie­dyś bywa­łem. Teraz jed­nak ich uni­kam. Wyży­wam się na swoim dzien­niku. Drę­czące mnie pyta­nia nie są dobrze widziane w prze­sąd­nej spo­łecz­no­ści.

– Prze­sąd i rozum ni­gdy nie szły ze sobą w parze. Może jed­nak zazna­jo­mię cię z podob­nie myślą­cymi ludźmi. Oto dla przy­kładu czło­wiek, któ­rego powi­nie­neś poznać. – Van den Enden sięga do swo­jej sakwy, wyj­muje starą księgę i podaje ją Spi­no­zie. – Nazywa się Ary­sto­te­les. To dzieło zawiera próby odpo­wie­dzi na pyta­nia, które cię inte­re­sują. On także postrze­gał umysł i dosko­na­le­nie umie­jęt­no­ści rozu­mo­wa­nia za naj­wyż­szy ludzki cel. Jego Etyka niko­ma­chej­ska powinna być jedną z two­ich następ­nych lek­tur.

Bento zbliża księgę do nosa i wciąga w noz­drza jej zapach, a potem ją roz­kłada.

– Sły­sza­łem o tym czło­wieku i chęt­nie bym go poznał. Lecz nie mógł­bym z nim poroz­ma­wiać. Nie znam greki.

– W takim razie powi­nie­neś się jej nauczyć. Gdy już opa­nu­jesz łacinę, rzecz jasna. Jaka szkoda, że wasi uczeni rabini tak słabo znają języki kla­syczne. Ich hory­zont jest tak ogra­ni­czony, że czę­sto­kroć zapo­mi­nają, iż nie tylko Żydzi poszu­kują mądro­ści.

Bento odpo­wiada natych­miast – gdy ktoś ata­kuje przy nim Żydów, przy­po­mina sobie, że jest jed­nym z nich.

– To nie­prawda. Zarówno rabin Menassch, jak i Mor­tera czy­tają Ary­sto­te­lesa w prze­kła­dzie łaciń­skim. Maj­mo­ni­des zaś uważa go za jed­nego z naj­więk­szych filo­zo­fów.

Van den Enden się pro­stuje.

– Dobrze powie­dziane, mło­dzień­cze, dobrze powie­dziane. Udzie­la­jąc takiej odpo­wie­dzi, zda­łeś egza­min wstępny do mojej aka­de­mii. Twoja lojal­ność wobec daw­nych nauczy­cieli osta­tecz­nie prze­ko­nała mnie, że zasłu­gu­jesz, by u mnie stu­dio­wać. Naj­wyż­sza pora, abyś poznał nie tylko Ary­sto­te­lesa, lecz także samego sie­bie. Zazna­jo­mię cię z nim i jego kom­pa­nami, takimi jak Sokra­tes, Pla­ton i wielu innych.

– Och, a co z zapłatą? Jak wspo­mnia­łem, nie wie­dzie mi się naj­le­piej.

– Doj­dziemy do poro­zu­mie­nia. Na począ­tek prze­ko­namy się, jaki z cie­bie nauczy­ciel hebraj­skiego. I ja, i moja córka pra­gniemy popra­wić swoją zna­jo­mość tego języka. A potem może odkry­jemy inne formy wymiany. Na razie chciał­bym, abyś dodał jesz­cze kilo­gram mig­da­łów do wina i rodzy­nek, o które pro­si­łem… lecz nie tych drob­nych… spró­bujmy tam­tych więk­szych z gór­nej półki.

* * *

Te wspo­mnie­nia o początku nowego życia tak Benta pochło­nęły, że zamy­ślony minął cel, do któ­rego zmie­rzał. Zatrzy­mał się nagle przy następ­nej prze­cznicy, szybko rozej­rzał się wokół i zoba­czyw­szy, że zaszedł za daleko, wró­cił po swo­ich śla­dach do domu van den Endena, wąskiego czte­ro­pię­tro­wego budynku, sto­ją­cego nad kana­łem Sin­gel. Wspi­na­jąc się po scho­dach na ostat­nie pię­tro, gdzie odby­wały się lek­cje, Bento, jak to miał w zwy­czaju, przy­sta­wał na każ­dym kolej­nym i zaglą­dał do pomiesz­czeń miesz­kal­nych. Wyło­żona kaflami z Delft pod­łoga na par­te­rze, którą wień­czyły z brzegu nie­bie­sko-białe cokoły przed­sta­wia­jące wia­traki, nie wzbu­dziła jego zain­te­re­so­wa­nia.

Na pierw­szym pię­trze ostry zapach kiszo­nej kapu­sty i pikant­nego curry przy­po­mniał mu, że znowu zapo­mniał o zje­dze­niu obiadu czy kola­cji.

Na dru­gim pię­trze prze­szedł obo­jęt­nie obok pięk­nej harfy i gobe­li­nów, lecz za to jak zwy­kle z przy­jem­no­ścią przyj­rzał się obra­zom olej­nym, które wisiały na wszyst­kich ścia­nach. Przez kilka minut oglą­dał nie­wiel­kie malo­wi­dło przed­sta­wia­jące łódź na brzegu i zwró­cił uwagę na per­spek­tywę, wyzna­czaną przez kilka więk­szych postaci na brzegu i dwie mniej­sze w łodzi – jedną sto­jącą na dzio­bie i drugą, jesz­cze mniej­szą, sie­dzącą przy ste­rze. Posta­rał się zapa­mię­tać, by wie­czo­rem zamó­wić kopię węglem tego obrazu.

Na trze­cim pię­trze powi­tali go van den Enden i sze­ściu mło­dych uczniów aka­de­mii: jeden stu­dio­wał łacinę, a pozo­sta­łych pię­ciu dosko­na­liło się w grece. Van den Enden jak zwy­kle zaczął wie­czorną lek­cję od dyk­tanda po łaci­nie, które mło­dzieńcy mieli prze­tłu­ma­czyć albo na nider­landzki, albo na grekę. Licząc, że uda mu się wzbu­dzić w nich pasję do nauki nowych języ­ków, posłu­gi­wał się on tek­stami, które miały zacie­ka­wiać i bawić. Od trzech tygo­dni czy­tali więc Owi­diu­sza, na ten wie­czór zaś van den Enden wybrał frag­ment opo­wie­ści o Nar­cy­zie.

W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych uczniów Spi­noza wyka­zy­wał zni­kome zain­te­re­so­wa­nie urze­ka­ją­cymi opo­wie­ściami o nie­wia­ry­god­nych meta­mor­fo­zach. Wkrótce stało się jasne, że nie potrze­buje roz­rywki. Wyka­zy­wał zami­ło­wa­nie do nauki i wybitne zdol­no­ści do stu­diów języ­ko­wych. Choć van den Enden od razu zro­zu­miał, że Bento jest wyjąt­ko­wym uczniem, wciąż nie mógł się nadzi­wić, jak szybko młody czło­wiek poj­muje i przy­swaja sobie każde nowe poję­cie, każdą regułę i każdy wyją­tek gra­ma­tyczny, zanim jesz­cze on sam zdąży je wytłu­ma­czyć.

Codzienną naukę łaciny nad­zo­ro­wała córka van den Endena, Clara Maria, tycz­ko­wata trzy­na­sto­let­nia dziew­czyna o dłu­giej szyi, krzy­wych ple­cach i ujmu­ją­cym uśmie­chu. Ona sama miała nie­zwy­kłe zdol­no­ści języ­kowe i bez­wstyd­nie popi­sy­wała się nimi przed stu­den­tami, prze­cho­dząc z jed­nego języka na drugi, gdy oma­wiała z ojcem zada­nia dla każ­dego z nich na dany dzień. Począt­kowo Bento był zdu­miony; jedno z praw żydow­skich, któ­rych ni­gdy nie kwe­stio­no­wał, gło­siło niż­szość kobiet – niż­szość pod wzglę­dem lot­no­ści umy­słu i praw. Cho­ciaż podzi­wiał Clarę Marię, widział w niej dzi­wa­dło, oso­bli­wość, wyją­tek od reguły mówią­cej, że umy­sły kobiet nie dorów­nują umy­słom męż­czyzn.

Kiedy van den Enden opu­ścił pokój, zosta­wia­jąc pię­ciu uczniów pra­cu­ją­cych nad greką, Clara Maria, z nie­mal śmieszną jak na trzy­na­sto­latkę powagą, zaczęła prze­py­ty­wać Benta i nie­miec­kiego ucznia Dirka Kerc­krincka ze słó­wek i ich dekli­na­cji, co mieli za zada­nie opa­no­wać w domu. Dirk stu­dio­wał łacinę, aby zostać przy­ję­tym do szkoły medycz­nej w Ham­burgu. Po spraw­dzia­nie ze słó­wek Clara Maria popro­siła Benta i Dirka, aby prze­tłu­ma­czyli na łacinę popu­larny nider­landzki wiersz pióra Jacoba Catsa o sto­sow­nym zacho­wa­niu mło­dych nie­za­męż­nych kobiet, który prze­czy­tała gło­śno w uro­czy spo­sób. Kiedy Dirk i Bento, który szybko do niego dołą­czył, nagro­dzili okla­skami jej występ, wstała roz­pro­mie­niona i dygnęła.

Ostat­nia część wie­czoru zawsze była dla Benta naj­więk­szą atrak­cją. Wszy­scy ucznio­wie zbie­rali się w więk­szym pomiesz­cze­niu, jedy­nym, w któ­rym były okna, by słu­chać wykła­dów van den Endena o świe­cie antycz­nym. Na ten wie­czór wybrał on grecką ideę demo­kra­cji, według niego naj­bar­dziej dosko­nałą formę rzą­dów, mimo że – jak przy­znał – „demo­kra­cja ta nie obej­mo­wała połowy spo­łe­czeń­stwa, mia­no­wi­cie kobiet i nie­wol­ni­ków”. Cią­gnął:

– Weźmy para­dok­salną pozy­cję kobiet w dra­ma­cie grec­kim. Z jed­nej strony Gre­czynki nie miały wstępu na przed­sta­wie­nia teatralne, póź­niej zaś, w bar­dziej oświe­co­nych wie­kach, wolno im było zaj­mo­wać w amfi­te­atrze tylko miej­sca pośled­nie, z gor­szym wido­kiem na scenę. Jed­nakże z dru­giej mamy boha­terki dra­ma­tów… pro­ta­go­nistki naj­więk­szych tra­ge­dii Sofo­klesa i Eury­pi­desa, kobiety o nader sil­nych cha­rak­te­rach. Przed­sta­wię pokrótce trzy z nich, naj­wy­bit­niej­sze postaci w całej lite­ra­tu­rze: Anty­gonę, Fedrę i Medeę.

Po swoim wykła­dzie, pod­czas któ­rego pole­cił Cla­rze Marii prze­czy­tać na głos po nider­landzku, a następ­nie w grece kilka naj­bar­dziej wymow­nych kwe­stii Anty­gony, gdy pozo­stali wyszli, popro­sił Spi­nozę, by został jesz­cze kilka minut.

– Chciał­bym poroz­ma­wiać z tobą, Bento, o kilku spra­wach. Pamię­tasz obiet­nicę, którą ci zło­ży­łem, gdy pozna­li­śmy się w twoim skle­pie? Że zapo­znam cię z brat­nimi myśli­cie­lami? – Bento potwier­dził ski­nie­niem głowy, więc van den Enden kon­ty­nu­ował: – Nie zapo­mnia­łem o niej i chcę ją speł­nić. Czy­nisz wspa­niałe postępy w łaci­nie, dla­tego przej­dziesz teraz do nauki języka Homera i Sofo­klesa. W przy­szłym tygo­dniu pod okiem Clary Marii zaczniesz pozna­wać alfa­bet grecki. Do nauki wybra­łem tek­sty, które powinny szcze­gól­nie cię zain­te­re­so­wać. Będziemy czy­tać frag­menty Ary­sto­te­lesa i Epi­kura, odno­szące się do zagad­nień, o któ­rych wspo­mnia­łeś pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia.

– Masz na myśli moje zapi­ski o trwa­łych i nietrwa­łych celach?

– W rze­czy samej. I pro­po­nuję, abyś od tej pory pro­wa­dził dzien­nik po łaci­nie, to pozwoli ci dosko­na­lić zna­jo­mość tego języka.

Bento ruchem głowy wyra­ził zgodę.

– I jesz­cze jedno – pod­jął van den Enden. – Clara Maria i ja jeste­śmy gotowi pod­jąć pod twoim kie­run­kiem naukę hebraj­skiego. Zga­dzasz się, byśmy zaczęli od przy­szłego tygo­dnia?

– Z chę­cią – odpo­wie­dział Bento. – To będzie dla mnie przy­jem­ność, a poza tym będę mógł spła­cić wielki dług, jaki mam wobec cie­bie, panie.

– Może więc pora pomy­śleć o meto­dach dydak­tycz­nych. Masz jakąś prak­tykę w naucza­niu?

– Trzy lata temu rabin Mor­tera popro­sił mnie, bym poma­gał mu uczyć hebraj­skiego młod­szych stu­den­tów. Poczy­ni­łem wów­czas liczne notatki o zawi­ło­ściach tego języka i mam nadzieję spi­sać kie­dyś jego gra­ma­tykę.

– Wyśmie­ni­cie. Możesz być pewny, że będziesz miał gor­li­wych i pil­nych uczniów.

– Zbie­giem oko­licz­no­ści – dodał Bento – po popo­łu­dniu otrzy­ma­łem podobną pro­po­zy­cję zwią­zaną z naucza­niem. Kilka godzin temu tra­fili do mnie dwaj zagu­bieni mło­dzi męż­czyźni, któ­rzy chcie­liby, abym stał się ich prze­wod­ni­kiem ducho­wym. – Następ­nie Bento zre­la­cjo­no­wał prze­bieg swo­jego spo­tka­nia z Jaco­bem i Fran­kiem.

Van den Enden słu­chał z uwagą, a kiedy Bento skoń­czył, oznaj­mił:

– Do łaciń­skiego słow­nic­twa, które masz opa­no­wać w domu, dodam jesz­cze jeden wyraz. Napisz, pro­szę, caute! Pew­nie na pod­sta­wie hisz­pań­skiego cau­tela domy­ślasz się, co to zna­czy.

– Tak, „bądź ostrożny”… po por­tu­gal­sku ostroż­ność to cuidado. Dla­czego jed­nak mam być cau­tus?

– Po łaci­nie, popro­szę.

– Quad cur caute?

– Wiem od swo­jego szpiega, że twoi żydow­scy przy­ja­ciele są nie­za­do­wo­leni, iż pobie­rasz u mnie nauki. Bar­dzo nie­za­do­wo­leni. I nie podoba im się, że coraz bar­dziej odda­lasz się od swo­ich. Caute, mój chłop­cze. Nie dawaj im wię­cej powo­dów do nie­chęci. Nie zwie­rzaj się nie­zna­jo­mym ze swo­ich głęb­szych myśli i wąt­pli­wo­ści. W przy­szłym tygo­dniu prze­ko­namy się, czy Epi­kur nie ma dla cie­bie dobrej rady.

Roz­dział 4

Estonia – 10 maja 1910

Po wyj­ściu Alfreda dwaj sta­rzy przy­ja­ciele wstali i roz­pro­sto­wali nogi, pod­czas gdy sekre­tarka dyrek­tora szkoły posta­wiła na stole stru­del z jabł­kami i orze­chami. Po chwili usie­dli i skosz­to­wali go w mil­cze­niu, a kobieta nalała im her­baty.

– A więc, Her­mann, takie ma być obli­cze przy­szło­ści? – zagad­nął dyrek­tor Epstein.

– Jeśli tak, nie chcę jej oglą­dać. Dobrze napić się gorą­cej her­baty… przy tym chło­paku aż zimno się czło­wie­kowi robi.

– Powin­ni­śmy się nim mar­twić, jego wpły­wem na innych uczniów?

Prze­su­nął się cień syl­wetki – uczeń prze­szedł kory­ta­rzem – więc Herr Shäfer pod­niósł się, żeby zamknąć drzwi, które pozo­sta­wiono otwarte.

– Jestem jego wycho­wawcą od pierw­szej klasy i cho­dzi na wiele moich lek­cji. To dziwne, ale zupeł­nie go nie znam. Jak widzia­łeś, jest w nim coś zim­nego i sztyw­nego. Widuję chłop­ców, jak roz­ma­wiają z oży­wie­niem, ale Alfred ni­gdy się do nich nie przy­łą­cza. Jest bar­dzo zamknięty w sobie.

– Nie był zbyt zamknięty w sobie przez ostat­nich kilka minut, Her­mann.

– To dla mnie coś nowego. Dozna­łem wstrząsu. Zoba­czy­łem cał­kiem innego Alfreda Rosen­berga. Po lek­tu­rze Cham­ber­la­ina nabrał śmia­ło­ści.

– To aku­rat może i jest korzystne. Ist­nieje szansa, że inne, wła­ściw­sze książki roz­palą go podob­nie. Mówisz jed­nak, że raczej nie lubi czy­tać?

– Trudno powie­dzieć. Cza­sami mam wra­że­nie, że książki go pocią­gają, ale może sama ich aura albo tylko okładki. Czę­sto para­duje po szkole z książ­kami pod pachą… To Haupt­mann, Heine, Nie­tz­sche, Hegel, Goethe. Cza­sami wygląda z nimi wręcz komicz­nie. Stara się w ten spo­sób poka­zać, że prze­wyż­sza innych inte­lek­tem, daje do zro­zu­mie­nia, że przed­kłada książki nad popu­lar­ność. Nie­raz wąt­pi­łem, czy rze­czy­wi­ście czyta je wszyst­kie. Dziś już nie wiem, co myśleć.

– Z taką pasją mówił o tym Cham­ber­la­inie – zauwa­żył dyrek­tor. – Czy w innych sfe­rach też ją wyka­zuje?

– To wła­śnie jest pyta­nie. Ni­gdy niczego po sobie nie poka­zuje, ale pamię­tam, że kie­dyś fak­tycz­nie wyka­zał zain­te­re­so­wa­nie pre­hi­sto­rią tego regionu. Kilka razy zabie­ra­łem małe grupy uczniów na wyko­pa­li­ska arche­olo­giczne na pół­noc od kościoła Świę­tego Olafa. Rosen­berg zawsze zgła­szał swój udział w takich wyciecz­kach. Pod­czas jed­nej z nich pomógł wyko­pać jakieś narzę­dzia z epoki kamien­nej i pre­hi­sto­ryczne pale­ni­sko. Był tym sza­le­nie pod­eks­cy­to­wany.

– Dziwne – rzu­cił dyrek­tor, prze­glą­da­jąc teczkę per­so­nalną Alfreda. – Wybrał naszą szkołę, zamiast zda­wać do gim­na­zjum, gdzie mógłby uczyć się łaciny i greki, a potem pójść na uni­wer­sy­tet i stu­dio­wać lite­ra­turę albo filo­zo­fię, bo naj­wy­raź­niej to nimi się inte­re­suje. Dla­czego wybiera się na poli­tech­nikę?

– Sądzę, że ze wzglę­dów finan­so­wych. Jego matka zmarła, gdy był mały, a ojciec cho­ruje na gruź­licę i pra­cuje tylko doryw­czo, jako urzęd­nik ban­kowy. Herr Purvit, nowy nauczy­ciel pla­styki, uważa, że chło­pak nie­źle rysuje, dla­tego zachęca go, aby poszedł na archi­tek­turę.

– Więc trzyma się z dala od innych – kon­sta­tuje dyrek­tor, skła­da­jąc teczkę Alfreda – a mimo to wygrał wybory na prze­wod­ni­czą­cego klasy. I czy ze dwa lata temu już nie peł­nił tej funk­cji?

– To chyba nie wynika z popu­lar­no­ści. Funk­cja prze­wod­ni­czą­cego nie cie­szy się powa­ża­niem wśród uczniów i popu­larni chłopcy zwy­kle nie ubie­gają się o nią, bo ozna­cza ona obo­wiązki i koniecz­ność wygło­sze­nia mowy na zakoń­cze­nie szkoły, a do tego trzeba się przy­go­to­wać. Wydaje mi się, że kole­dzy nie trak­tują Rosen­berga poważ­nie. Ni­gdy nie widzia­łem go z innymi, żar­tu­ją­cego. Raczej sam jest obiek­tem dow­ci­pów. To samot­nik, cho­dzi w poje­dynkę po Rewlu ze swoim szki­cow­ni­kiem. Dla­tego nie mar­twił­bym się nad­mier­nie, że będzie sze­rzył tu te swoje skrajne poglądy.

Dyrek­tor Epstein wstał i pod­szedł do okna. Spoj­rzał na drzewa o sze­ro­kich liściach, teraz, wio­sną, jasno­zie­lo­nych, i wzno­szące się dalej dostojne białe budynki z czer­wo­nymi dachów­kami.

– Opo­wiedz mi wię­cej o tym Cham­ber­la­inie. Ja czy­tam książki o innej tema­tyce. Jaki jest zasięg jego oddzia­ły­wa­nia w Niem­czech?

– Spory i szybko się roz­sze­rza. Nie­po­ko­jąco szybko. Jego książka wyszła z dzie­sięć lat temu i jej popu­lar­ność stale rośnie. Sły­sza­łem, że sprze­dano prze­szło sto tysięcy jej egzem­pla­rzy.

– A ty sam ją czy­ta­łeś?

– Zaczą­łem czy­tać, ale wzbu­dziła moją iry­ta­cję i resztę już tylko prze­kart­ko­wa­łem. Wielu moich zna­jo­mych ją zna. Ci o wykształ­ce­niu histo­rycz­nym są tego samego zda­nia co ja… podob­nie jak Kościół, no i oczy­wi­ście żydow­ska prasa. Jed­nak wypo­wiada się o niej z uzna­niem wielu wysoko posta­wio­nych ludzi… Kaiser Wil­helm, pre­zy­dent The­odore Roose­velt… i dużo zagra­nicz­nych gazet zamie­ściło pozy­tywne jej recen­zje, cza­sami wręcz entu­zja­styczne. Cham­ber­lain używa wznio­słych pojęć i udaje, że prze­ma­wia do naszych naj­lep­szych instynk­tów. Według mnie jed­nak wyzwala te naj­gor­sze.

– Jak wytłu­ma­czysz jego suk­ces?

– Pisze prze­ko­nu­jąco. I robi wra­że­nie na nie­wy­edu­ko­wa­nych czy­tel­ni­kach. Na każ­dej stro­nie można zna­leźć mądrze brzmiące cytaty z Ter­tu­liana, Świę­tego Augu­styna, Pla­tona albo jakie­goś osiem­na­sto­wiecz­nego hin­du­skiego mistyka. Ale to tylko pozory eru­dy­cji. Tak naprawdę bowiem zaczerp­nął od nich po kilka zdań, wyry­wa­jąc je z kon­tek­stu, żeby pode­przeć wła­sne wydu­mane zało­że­nia. Oczy­wi­ście zyskał jesz­cze na popu­lar­no­ści, żeniąc się nie­dawno z córką Wagnera. Wielu widzi w nim dzie­dzica wagne­row­skiej spu­ści­zny rasi­stow­skiej.

– Wagner go nama­ścił?

– Nie, bo nie mieli oka­zji się poznać. Wagner zmarł, zanim Cham­ber­lain zaczął zale­cać się do jego córki. Ale Cosima udzie­liła mu bło­go­sła­wień­stwa.

Dyrek­tor dolał sobie her­baty.

– Hm, nasz młody Rosen­berg wydaje się tak urze­czony rasi­stow­skimi ide­ami Cham­ber­la­ina, że nie­ła­two będzie go z nich wyle­czyć. Ale jeśli się nad tym zasta­no­wić, czy można się dzi­wić, że nie­lu­biany, samotny, nie­zbyt zdolny chło­pak napawa się teo­rią gło­szącą wyż­szość rasy, do któ­rej on sam się zali­cza? I to, że jego przod­ko­wie są twór­cami wiel­kich cywi­li­za­cji? Zwłasz­cza chło­pak bez matki, która by go podzi­wiała, z ojcem sto­ją­cym na progu śmierci i cho­ro­wi­tym star­szym bra­tem…

– Och, Karl, sły­szę echo słów two­jego men­tora, tego wie­deń­skiego leka­rza, Freuda, który także pisze bar­dzo suge­styw­nie, także odwo­łuje się do lite­ra­tury kla­sycz­nej i zawsze ma na podo­rę­dziu jakiś zgrabny cytat.

– Mea culpa. Przy­znaję, że jego teo­rie ni­gdy nie wyda­wały się praw­dziw­sze. Powie­dzia­łeś na przy­kład, że ta anty­se­micka książka Cham­ber­la­ina roze­szła się w set­kach tysięcy egzem­pla­rzy. Ilu z rzesz jej czy­tel­ni­ków oceni ją tak jak ty? Ilu zaś pod­chwyci wyra­żone w niej poglądy tak jak Rosen­berg? Jak to się dzieje, że jedna książka wzbu­dza tak różne reak­cje? To w poje­dyn­czym czy­tel­niku musi być coś, co spra­wia, że spodoba mu się ona albo nie. Zależy to od biegu jego życia, kon­struk­cji psy­chicz­nej, obrazu samego sie­bie. Coś musi czaić się w zaka­mar­kach umy­słu danego odbiory… czy, jak powie­działby Freud, w jego pod­świa­do­mo­ści… że urzek­nie go taki, a nie inny pisarz.

– Dosko­nały temat do roz­mowy przy naszej następ­nej kola­cji! A tym­cza­sem mój młody uczeń na pewno wierci się tam ner­wowo i poci. Co z nim zro­bimy?

– Rze­czy­wi­ście, trzeba coś zde­cy­do­wać. Obie­ca­li­śmy wyzna­czyć mu dwa zada­nia i musimy wymy­ślić to dru­gie. Chyba jed­nak prze­li­czy­li­śmy się z siłami. To raczej nie­moż­liwe, żeby jakie­kol­wiek zada­nie wywarło pozy­tywny wpływ na chłopca w ciągu tych kilku tygo­dni, które nam pozo­stały. Dostrze­gam w nim tyle gory­czy, tyle nie­na­wi­ści do wszyst­kich, któ­rzy nie są „praw­dzi­wymi Niem­cami”. Myślę, że aby odcią­gnąć go od uro­jo­nej idei, powin­ni­śmy pod­su­nąć mu kon­kret, coś nama­cal­nego.

– Zga­dzam się z tobą. Rasy łatwiej nie­na­wi­dzić niż kon­kret­nego czło­wieka – oznaj­mił Herr Shäfer. – Mam pomysł. Znam pew­nego Żyda, któ­rego musi oce­niać pozy­tyw­nie. Zawo­łajmy chło­paka, ja zacznę.

Sekre­tarka dyrek­tora Epste­ina wynio­sła fili­żanki po her­ba­cie i poszła po Alfreda, który po powro­cie do gabi­netu zajął swoje miej­sce na końcu stołu.

Herr Shäfer nie­spiesz­nie nabił fajkę, zapa­lił ją, zacią­gnął się dymem, a następ­nie go wydmuch­nął.

– Rosen­berg – zaczął – mamy do cie­bie jesz­cze kilka pytań. Orien­tuję się, jaki jest twój sto­su­nek do rasy żydow­skiej, ale z pew­no­ścią napo­tka­łeś na swo­jej dro­dze jakie­goś porząd­nego Żyda. Wiem przy­pad­kiem, że mamy tego samego leka­rza. To Herr Apfel­baum. To z jego pomocą przy­sze­dłeś na świat.

– Tak – potwier­dził Alfred. – Leczy mnie od uro­dze­nia.

– To także mój dłu­go­letni przy­ja­ciel. Powiedz mi, czy jest szko­dliwy? To paso­żyt? Nikt w Rewlu nie pra­cuje cię­żej od niego. Widzia­łem na wła­sne oczy, jak gdy byłeś mały, dzień i noc poma­gał two­jej matce, żeby ura­to­wać ją przed gruź­licą. I sły­sza­łem, że pła­kał na jej pogrze­bie.

– Dok­tor Apfel­baum jest dobrym czło­wie­kiem. Tro­skli­wie się nami zaj­muje. Za co zresztą mu pła­cimy. Bo prze­cież bywają dobrzy Żydzi. Wiem o tym. Nie mogę powie­dzieć o nim jako o czło­wieku niczego złego. Ale jest żydow­skiego pocho­dze­nia, a nie ulega wąt­pli­wo­ści, że wszy­scy Żydzi mają cechy wro­giej, nie­na­wist­nej rasy i to…

– O, i znowu to słowo, „nie­na­wiść” – prze­rwał mu dyrek­tor Epstein, z tru­dem nad sobą panu­jąc. – Dużo mówisz o nie­na­wi­ści, Rosen­berg, a mało o miło­ści. Nie zapo­mi­naj, że to miłość sta­nowi główne prze­sła­nie Jezusa. Nie tylko miłość do Boga, ale i do bliź­niego. Nie widzisz sprzecz­no­ści w tym, co czy­tasz u Cham­ber­la­ina, a tym, co sły­szysz co nie­dzielę na mszy w kościele?

– Nie cho­dzę do kościoła, pro­szę pana. Prze­sta­łem.

– A co mówi na to twój ojciec? I co powie­działby Cham­ber­lain?

– Ojciec powta­rza, że nie postawi już stopy w kościele. I z tego, co czy­ta­łem, zarówno Cham­ber­lain, jak i Wagner uwa­żają, że nauki Kościoła nas osła­biają, zamiast wzmac­niać.

– Więc nie kochasz Jezusa Pana?

Alfred się zawa­hał – bał się pułapki. Stą­pał po nie­pew­nym grun­cie, prze­cież dyrek­tor dopiero co powie­dział, że jest wie­rzą­cym lute­ra­ni­nem. Uzna­jąc, że bez­piecz­niej będzie trzy­mać się Cham­ber­la­ina, usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie słowa jego książki.

– Podzi­wiam Jezusa tak jak Cham­ber­lain, który nazywa go wręcz moral­nym geniu­szem. Jezus był silny i odważny, ale nie­stety jego nauki wypa­czył po żydow­sku Paweł. To on zro­bił z niego cier­pią­cego i sła­bego. W każ­dym kościele kato­lic­kim można zoba­czyć malo­wi­dła albo witraże uka­zu­jące Jezusa na krzyżu. Ni­gdzie jed­nak nie zoba­czy się go sil­nego i odważ­nego… Jezusa, który ośmie­lił się sprze­ci­wić zde­pra­wo­wa­nym rabi­nom, Jezusa, który sam jeden wypę­dził kup­ców ze świą­tyni!

– Więc Cham­ber­lain postrzega go jako lwa, nie baranka?

– Tak – potwier­dził Rosen­berg ośmie­lony. – Według Cham­ber­la­ina to tra­ge­dia, że Jezus uro­dził się w takim miej­scu i w takim cza­sie. Gdyby nauczał naród nie­miecki albo, powiedzmy, Hin­du­sów, jego słowa mia­łyby cał­kiem inne zna­cze­nie.

– Wróćmy do mojego wcze­śniej­szego pyta­nia – powie­dział dyrek­tor szkoły, który zdał sobie sprawę, że podąża złym tro­pem. – Jest pro­ste: a kogo kochasz? Kto jest twoim boha­te­rem? Kogo podzi­wiasz naj­bar­dziej ze wszyst­kich? To zna­czy oprócz Cham­ber­la­ina.

Alfred nie odpo­wie­dział od razu. Chwilę się zasta­na­wiał.

– Goethego.

Obaj, dyrek­tor Epstein i Herr Shäfer, tro­chę wypro­sto­wali się na krze­słach.

– Cie­kawy wybór, Rosen­berg – sko­men­to­wał dyrek­tor. – Twój czy Cham­ber­la­ina?

– I mój, i jego. Ale myślę, że Herr Shäfer też doko­nałby takiego wyboru. Wychwa­lał Goethego na lek­cjach czę­ściej niż kogo­kol­wiek innego. – Alfred spoj­rzał na swo­jego nauczy­ciela, aby uzy­skać od niego potwier­dze­nie, a ten ski­nął głową.

– To powiedz, dla­czego wła­śnie on? – pytał dalej dyrek­tor.

– Bo to nie­miecki geniusz, któ­rego sława ni­gdy nie prze­mi­nie. Naj­więk­szy przed­sta­wi­ciel naszego narodu. Nie­ma­jący sobie rów­nego w dzie­dzi­nie lite­ra­tury, nauk ści­słych, sztuki i filo­zo­fii. Bar­dziej wszech­stronny niż wszy­scy inni.

– Dosko­nała odpo­wiedź – odparł dyrek­tor Epstein, który jakby odżył. – Sądzę więc, że wymy­śli­łem dla cie­bie ide­alne zada­nie na zakoń­cze­nie szkoły.

Dwaj nauczy­ciele szep­tem nara­dzili się na stro­nie. Dyrek­tor Epstein wyszedł z gabi­netu i nie­długo póź­niej wró­cił z dużą książką. On i Herr Shäfer pochy­lili się nad nią i przez dłuż­szą chwilę prze­rzu­cali jej kartki, sunąc wzro­kiem po tek­ście. Dyrek­tor wyno­to­wał kilka stron, a potem zwró­cił się do Alfreda.

– Oto twoja praca. Masz prze­czy­tać, i to uważ­nie, dwa roz­działy auto­bio­gra­fii Goethego… czter­na­sty i szes­na­sty… i prze­pi­sać wszystko, co mówi on o swoim boha­te­rze, czło­wieku o nazwi­sku Spi­noza, który żył dawno temu. Na pewno to zada­nie sprawi ci zado­wo­le­nie. To przy­jem­ność czy­tać frag­menty auto­bio­gra­fii kogoś, kogo uważa się za swój auto­ry­tet. Kochasz Goethego i wyobra­żam sobie, że chęt­nie się dowiesz, co mówi on o czło­wieku, któ­rego sam kocha i podzi­wia. Mam rację?

Alfred ostroż­nie kiw­nął głową. Zanie­po­ko­jony nagłym dobrym humo­rem dyrek­tora szkoły, prze­czu­wał pod­stęp.

– Więc – pod­jął Epstein – pod­su­mujmy, co masz zro­bić, Rosen­berg. Masz prze­czy­tać czter­na­sty i szes­na­sty roz­dział auto­bio­gra­fii Goethego i wyno­to­wać wszyst­kie zda­nia poświę­cone Baru­chowi Spi­no­zie. Prze­pisz je w trzech egzem­pla­rzach, dla sie­bie i dla każ­dego z nas. Jeśli odkry­jemy, że pomi­ną­łeś w swo­jej pracy choćby jeden komen­tarz na temat tego czło­wieka, będziesz musiał zacząć od nowa, aż wyko­nasz zada­nie jak trzeba. Zoba­czymy się za dwa tygo­dnie. Prze­czy­tamy twoją pracę i ją omó­wimy. Czy to jasne?

Kolejne kiw­nię­cie głową ze strony Alfreda.

– Mogę zadać jedno pyta­nie, pro­szę pana? Wcze­śniej mówił pan o dwóch zada­niach. Mam odtwo­rzyć swoją gene­alo­gię i prze­czy­tać te dwa roz­działy. I jesz­cze prze­pi­sać w trzech egzem­pla­rzach wszyst­kie wzmianki na temat Baru­cha Spi­nozy.

– Zga­dza się – odparł dyrek­tor. – I co budzi twoje wąt­pli­wo­ści?

– Czy to nie są trzy zada­nia, a nie dwa?

– Rosen­berg – włą­czył się Herr Shäfer – nawet dwa­dzie­ścia to byłoby za mało. Powie­dzia­łeś, że dyrek­tor two­jej szkoły ze względu na swoje żydow­skie pocho­dze­nie nie powi­nien spra­wo­wać swo­jej funk­cji, a to wystar­cza­jący powód, żeby rele­go­wać ucznia z każ­dej szkoły, czy to w Esto­nii, czy w Vater­lan­dzie.

– Tak, pro­szę pana.

– Chwi­leczkę, Herr Shäfer, może chło­pak ma rację. Zada­nie zwią­zane z Goethem jest ważne i powi­nien wyko­nać je sta­ran­nie. – Dyrek­tor Epstein spoj­rzał na Alfreda i powie­dział do niego: – Zosta­jesz zwol­niony z odtwa­rza­nia swo­jej gene­alo­gii. Skup się na tym, co napi­sał Goethe. Na dziś już dosyć. Spo­tkamy się tu za dwa tygo­dnie. O tej samej porze. I oddaj mi dwa egzem­pla­rze swo­jej pracy dzień wcze­śniej.

Roz­dział 5

Amsterdam – 1656

– Dzień dobry, Gabrielu! – zawo­łał Bento do brata, gdy usły­szał, że ten myje się przed nabo­żeń­stwem sza­ba­to­wym. Gabriel tylko mruk­nął coś w odpo­wie­dzi, ale wró­cił do wspól­nego pokoju i usiadł ciężko na wiel­kim łóżku z bal­da­chi­mem, które słu­żyło im obu. To łóżko, zaj­mu­jące więk­szość pomiesz­cze­nia, było jedyną ich pamiątką z prze­szło­ści.

Ich ojciec, Michael, zapi­sał wszyst­kie sprzęty domowe star­szemu synowi, lecz obie córki pod­wa­żyły jego ostat­nią wolę, twier­dząc, że Bento nie jest pra­wo­wi­tym człon­kiem spo­łecz­no­ści żydow­skiej. Cho­ciaż sąd żydow­ski wydał orze­cze­nie na jego korzyść, ten zasko­czył wszyst­kich, natych­miast odda­jąc cały mają­tek rodzeń­stwu. Zatrzy­mał sobie tylko jedną rzecz – nale­żące do rodzi­ców łóżko z bal­da­chi­mem. Po zamąż­pój­ściu sióstr on i Gabriel zostali sami w pięk­nym dwu­pię­tro­wym bia­łym domu, który rodzina Spi­no­zów wynaj­mo­wała od dzie­się­cio­leci. Stał on nad kana­łem Hout­gracht, nie­opo­dal naj­bar­dziej ruchli­wego skrzy­żo­wa­nia w żydow­skiej czę­ści Amster­damu, zale­d­wie prze­cznicę od małej syna­gogi Beth Jacob i przy­le­ga­ją­cej do niej szkoły.

Bento i Gabriel z żalem posta­no­wili go opu­ścić. Gdy sio­stry się wypro­wa­dziły, stary dom stał się dla nich za duży i zbyt przy­po­mi­nał o zmar­łych. No i dużo kosz­to­wał – wojna angiel­sko-holen­der­ska 1652 roku i pirac­kie ataki na statki z Bra­zy­lii odbiły się strasz­li­wie na impor­to­wym przed­się­bior­stwie braci Spi­no­zów, zmu­sza­jąc ich do wyna­ję­cia mniej­szego domu, tylko pięć minut drogi od sklepu.

Bento prze­cią­gle spoj­rzał na brata. Gdy Gabriel był chłop­cem, nazy­wano go „małym Bento”, tak byli do sie­bie podobni: obaj mieli pocią­głe owalne twa­rze, prze­ni­kliwe sowie oczy, wydatne nosy. Teraz jed­nak Gabriel, już doro­sły, ważył o dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów wię­cej od brata, był od niego dwa­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy i znacz­nie sil­niej­szy. I już nie patrzył w dal jak daw­niej.

Bra­cia sie­dzieli obok sie­bie w mil­cze­niu. Zazwy­czaj Bento lubił ciszę i czuł się swo­bod­nie, gdy jedli z Gabrie­lem posiłki albo pra­co­wali razem w skle­pie, nie odzy­wa­jąc się do sie­bie ani sło­wem. Jed­nak teraz cisza ta mu cią­żyła i wywo­ły­wała w nim nie­po­kój. Bento pomy­ślał o jed­nej z sióstr, Rebe­kah, kie­dyś takiej gada­tli­wej i oży­wio­nej. Tego dnia także ona mil­kła i odwra­cała od niego wzrok.

Mil­czeli rów­nież zmarli, ci wszy­scy, któ­rzy wydali ostat­nie tchnie­nie wła­śnie w tym łóżku: jego matka Hana, przed sie­dem­na­stoma laty, kiedy Bento skoń­czył led­wie szó­sty rok; star­szy brat, Isaac, przed sze­ścioma; maco­cha, Esther, przed trzema; i wresz­cie ojciec oraz sio­stra Miriam dopiero co, bo przed dwoma laty. Z całego rodzeń­stwa – hała­śli­wej, weso­łej gro­mady, która bawiła się razem, kłó­ciła ze sobą, a potem godziła, opła­ki­wała matkę i powoli zaczy­nała przy­wią­zy­wać się do maco­chy – pozo­stało mu już tylko tych dwoje: Rebe­kah i Gabriel, a i oni szybko się od niego odsu­wali.

Zer­ka­jąc na bladą, obrzmiałą twarz brata, Bento prze­rwał mil­cze­nie.

– Znowu źle spa­łeś, prawda, Gabrielu? – zapy­tał. – Czu­łem, jak się rzu­casz.

– Tak, znowu. Jak mogę dobrze spać, Bento? Nic nie idzie dobrze. Co tu zro­bić? Co zro­bić? Mar­twi mnie to, co dzieje się mię­dzy nami. Jest ranek, ubie­ram się na sza­bat. Pierw­szy raz w tym tygo­dniu zaświe­ciło słońce, niebo jest błę­kitne i powi­nie­nem czuć radość, jak wszy­scy inni, jak nasi sąsie­dzi z obu stron. A zamiast tego przez wła­snego brata… wybacz mi, Bento, lecz chyba pęknę, jeśli tego nie wypo­wiem. Bo to przez cie­bie moje życie jest takie smutne. Nie cie­szy mnie, że idę do syna­gogi, aby spo­tkać się ze swo­imi i wspól­nie z nimi modlić się do naszego Boga.

– Przy­kro mi to sły­szeć, Gabrielu. Pra­gnę, byś był szczę­śliwy.

– Słowa to jedno, a czyny dru­gie.

– Jakie czyny?

– Jakie czyny?! – wykrzyk­nął Gabriel. – I pomy­śleć, że przez taki długi czas, przez całe życie sądzi­łem, że wiesz wszystko. Gdyby ktoś inny zadał mi to pyta­nie, odpo­wie­dział­bym: „Chyba żarty sobie robisz”, lecz prze­cież wiem, że ty ni­gdy nie żar­tu­jesz. Na pewno dosko­nale rozu­miesz, o jakich czy­nach mówię.

Bento wes­tchnął.

– Naj­pierw odrzu­ci­łeś żydow­skich klien­tów, a nawet całą gminę. Potem zaś prze­sta­łeś obcho­dzić sza­bat. Odwró­ci­łeś się od wspól­noty i tego roku nie ofia­ro­wa­łeś na syna­gogę prak­tycz­nie nic… o tym mówię.

Gabriel popa­trzył na brata, który się nie odzy­wał.

– Podam wię­cej przy­kła­dów, Bento. Wczo­raj wie­czo­rem nie chcia­łeś pójść na kola­cję sza­ba­tową do Sarah. Wiesz, że mam ją poślu­bić, jed­nak nie przy­łą­czysz się do nas, by wspól­nie świę­to­wać sza­bat. Możesz sobie wyobra­zić, jak się czuję? A twoja sio­stra Rebe­kah? Jak mamy cię tłu­ma­czyć? Mamy powie­dzieć, że nasz brat woli lek­cje łaciny z tym jezu­itą?

– Gabrielu, wszy­scy będzie­cie lepiej tra­wić, jeśli nie przyjdę. Wiesz o tym. Zda­jesz sobie sprawę, że ojciec Sarah jest prze­sądny.

– Prze­sądny?

– Skraj­nie orto­dok­syjny. Widzia­łeś, że moja obec­ność tylko pobu­dza go do dys­put reli­gij­nych. Widzia­łeś, że każda moja odpo­wiedź powo­duje coraz więk­szy roz­dź­więk mię­dzy nami, spra­wia­jąc ból tobie i Rebe­kah. Moja nieobec­ność posłuży spra­wie pokoju… nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Moja nieobec­ność równa się pokój. Myślę o tym rów­na­niu coraz czę­ściej.

Gabriel pokrę­cił głową.

– Bento, pamię­tasz, że gdy byłem dziec­kiem, cza­sami ogar­niał mnie lęk, bo wyobra­ża­łem sobie, że jeśli zamknę oczy, świat znik­nie? Ty mi wytłu­ma­czy­łeś, że nie ma powodu do stra­chu. Opo­wie­dzia­łeś mi o rze­czy­wi­sto­ści i o wiecz­nych pra­wach natury. Teraz ty popeł­niasz taki błąd, jaki ja wtedy popeł­nia­łem. Wyobra­żasz sobie, że nie­zgoda z powodu Benta Spi­nozy znik­nie, gdy nie będzie on jej świad­kiem?