Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy szesnastoletni Alfred Rosenberg zostaje wezwany do gabinetu dyrektora za antysemickie uwagi, które wygłosił podczas szkolnego przemówienia, za karę zmuszony jest zapamiętać fragmenty o Spinozie z autobiografii niemieckiego poety Goethego. Rosenberg ze zdumieniem odkrywa, że Goethe, jego idol, był wielkim wielbicielem żydowskiego filozofa z XVII wieku Barucha Spinozy.
Rosenberg zgłębia życie Spinozy: człowieka, który z powodu swoich nieortodoksyjnych poglądów religijnych został ekskomunikowany z amsterdamskiej społeczności żydowskiej w wieku dwudziestu czterech lat, i wygnany z jedynego świata, jaki kiedykolwiek znał. Choć jego życie było krótkie, nacechowane ubóstwem i izolacją, to tworzył dzieła, które zmieniły bieg historii.
Z biegiem lat Rosenberg pnie się po szczeblach kariery, by stać się zdeklarowanym ideologiem nazistowskim, wiernym sługą Hitlera i głównym autorem polityki rasowej III Rzeszy. Mimo to jego obsesja na punkcie Spinozy trwa.
Irvin D. Yalom, wykorzystując swoje umiejętności psychiatry, bada sposób myślenia dwóch mężczyzn, których dzieli 300 lat: Spinozy, świętego świeckiego filozofa, oraz Rosenberga, bezbożnego masowego mordercy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Spinoza intryguje mnie od dawna i przez wiele lat chciałem napisać o tym śmiałym siedemnastowiecznym myślicielu, tak bardzo osamotnionym w otaczającej go rzeczywistości – żyjącym bez rodziny, poza wspierającą go społecznością – którego książki naprawdę zmieniły świat. Przewidział on, że nastąpi sekularyzacja, nastanie ustrój odpowiadający dzisiejszej liberalnej demokracji, a rozwój wiedzy o przyrodzie przyspieszy, torując drogę Oświeceniu. To, że w wieku dwudziestu czterech lat został objęty przez żydów cheremem, a przez chrześcijan był do końca życia cenzurowany, zawsze mnie fascynowało, może dlatego, że sam przejawiam skłonności ikonoklastyczne. I to moje dziwne poczucie powinowactwa ze Spinozą wzmocniła jeszcze świadomość, że jego sympatykiem był Einstein, jeden z moich pierwszych bohaterów. Mówiąc o Bogu, Einstein miał na myśli Boga Spinozy – Boga tożsamego z naturą, Boga, który zawiera w sobie wszelką istotę, Boga, który „nie gra w kości z wszechświatem” – co miało znaczyć, że wszystko, bez wyjątku, co się dzieje, dzieje się zgodnie z logicznymi prawami natury.
Uważam także, że Spinoza, podobnie jak Nietzsche i Schopenhauer, których życie i filozofia były kanwą moich poprzednich powieści, pisał wiele o tym, co ma ścisły związek z uprawianą przeze mnie dziedziną psychiatrii i psychoterapii – na przykład że myśli, idee i uczucia są wynikiem poprzednich doświadczeń, że namiętności można badać beznamiętnie, że zrozumienie prowadzi do transcendencji – i pragnąłem uczcić wkład tego myśliciela, przedstawiając jego poglądy w powieści.
Ale jak pisać o człowieku, który wiódł życie kontemplacyjne, niemal pozbawione znaczących wydarzeń? Był człowiekiem niezwykle zamkniętym w sobie, nie wspominał w swoich pismach o życiu prywatnym. Nie dysponowałem materiałem, stanowiącym tworzywo opowieści – takim, w którym byłyby dramaty rodzinne, romanse, akty zazdrości, ciekawe anegdoty, konflikty, rozstania i powroty. Spinoza prowadził bogatą korespondencję, ale gdy umarł, przyjaciele, wierni pozostawionym przez niego instrukcjom, usunęli z jego listów prawie wszystkie nawiązania do spraw osobistych. Nie, w jego życiu próżno by szukać dramatycznych wydarzeń; większość badaczy twierdzi, że Spinoza był spokojnym, łagodnym człowiekiem – niektórzy z nich porównują go do chrześcijańskich świętych, a jeszcze inni nawet do samego Jezusa.
Postanowiłem więc napisać powieść o jego życiu wewnętrznym. W tym mogła mi pomóc wiedza fachowa. W końcu był przecież istotą ludzką i musiał zmagać się z typowymi dla każdego człowieka problemami, takimi, jakie nękały mnie samego i wielu pacjentów, z którymi przez lata pracowałem. Na pewno mocno przeżył odrzucenie przez społeczność żydowską w Amsterdamie, gdy miał dwadzieścia cztery lata – nieodwracalne objęciem cheremem, nakazujące wszystkim żydom, nie wyłączając jego własnej rodziny, wyrzeczenie się go na zawsze. Żadnemu żydowi nie wolno było z nim więcej rozmawiać, niczego mu sprzedawać ani od niego kupować, czytać tego, co napisał, ani podchodzić do niego na odległość bliższą niż piętnaście stóp. A przecież nie można żyć bez fantazji, marzeń, pasji, pragnienia miłości. Bodaj czwarta część jednego z największych dzieł Spinozy, Etyki, jest poświęcona wyzwalaniu się z więzów namiętności. Jako psychiatra byłem przekonany, że nie mógł o tym pisać, nie wiedząc z własnego doświadczenia, czym jest walka z namiętnościami.
Jednak przez wiele lat tkwiłem w miejscu, ponieważ nie mogłem wymyślić fabuły, której wymaga powieść – wszystko zmieniła dopiero moja wizyta w Holandii. Miałem pojechać tam z wykładem i w ramach wynagrodzenia zażyczyłem sobie „dnia ze Spinozą”. Moje życzenie zostało spełnione. Sekretarz holenderskiej Societas Spinozana (Towarzystwa Spinozy) i wybitny znawca myśli tego filozofa zgodzili się poświęcić mi cały dzień i oprowadzić po najważniejszych miejscach związanych ze Spinozą – pokazać, gdzie mieszkał i gdzie został pochowany, a także – co stanowiło największą atrakcję – zwiedzić ze mną poświęcone mu muzeum w Rijnsburgu. Tam właśnie doznałem olśnienia.
Wszedłem do muzeum Spinozy w Rijnsburgu, jakieś czterdzieści pięć minut jazdy od Amsterdamu, pełen oczekiwania, licząc, że… że co właściwie? Że spotkam tam ducha tego filozofa. Może odkryję jakąś historię. Ale gdy tylko wkroczyłem do środka, doznałem wielkiego zawodu. Wątpiłem, czy ten mały, skromny przybytek przybliży mnie do Spinozy. Jedynym jako tako osobistym eksponatem była jego licząca sto pięćdziesiąt jeden tomów biblioteka, do której natychmiast się skierowałem. Dzięki swoim przewodnikom uzyskałem do niej swobodny dostęp i wyjmowałem jedną siedemnastowieczną książkę po drugiej: trzymałem je w rękach, podekscytowany, że dotykam przedmiotów, których kiedyś dotykał Spinoza, i czułem ich zapach.
Do rzeczywistości przywołał mnie jeden z moich przewodników: „Oczywiście, doktorze Yalom, gdy umarł, wszystkie należące do niego rzeczy: łóżko, ubrania, buty, pióra i księgozbiór, wystawiono na licytację, żeby opłacić koszty pogrzebu. Książki zostały sprzedane i rozproszyły się po świecie, ale na szczęście notariusz sporządził przed aukcją ich spis i po przeszło dwustu latach pewien żydowski filantrop zgromadził większość z nich: te same edycje z tych samych lat i miejsc wydania. Więc chociaż nazywamy ten zbiór biblioteką Spinozy, tak naprawdę jest to jej replika. Jego palce nigdy nie dotykały tych woluminów”.
Odwróciłem się od książek i spojrzałem na portret Spinozy wiszący na ścianie, a wtedy poczułem, że tonę w tych wielkich, smutnych, okrągłych oczach o ciężkich powiekach – było to niemal mistyczne przeżycie, coś dla mnie bardzo rzadkiego. Jednak wówczas mój przewodnik odezwał się ponownie: „Może pan o tym nie wie, ale to nie jest autentyczny wizerunek Spinozy. To tylko wytwór wyobraźni malarza, oparty na kilku linijkach pisemnych opisów. Jeżeli za życia Spinozy istniały jakieś przedstawiające go rysunki, żaden z nich nie przetrwał”.
Może więc to opowieść o czymś, co pozostaje nieuchwytne, pomyślałem.
Gdy w drugim pomieszczeniu oglądałem urządzenie do szlifowania soczewek – także nie jego własne, jak wynikało z tabliczki, ale podobne do tego, które miał – usłyszałem, że jeden z moich przewodników wspomina o nazistach.
Wróciłem do biblioteki.
– Jak to? Byli tu naziści? W tym muzeum?
– Tak, kilka miesięcy po zdobyciu Holandii przyjechali tutaj swoimi wielkimi limuzynami żołnierze ERR i wszystko zabrali: książki, popiersie i portret Spinozy… wszystko. Wywieźli to, a potem zapieczętowali muzeum i je wywłaszczyli.
– ERR? Co to za skrót?
– Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg. Sztab Operacyjny Rosenberga, jednego z przywódców Rzeszy… to znaczy, Alfreda Rosenberga, głównego antysemickiego ideologa nazistowskiego. Był odpowiedzialny za rabowanie dóbr w imieniu Trzeciej Rzeszy i pod jego rozkazami ERR rozkradł całą Europę… najpierw przywłaszczając sobie własność żydowską, a później, już podczas wojny, grabiąc wszystko, co tylko miało jakąś wartość.
– Więc ten księgozbiór likwidowano dwukrotnie? – zapytałem. – Chce pan powiedzieć, że aby odtworzyć bibliotekę, wszystkie książki trzeba było kupić ponownie?
– Nie… jakimś cudem przetrwały i z wyjątkiem kilku egzemplarzy zostały po wojnie zwrócone.
– Niesamowite! – To właśnie stanowi fabułę, pomyślałem. – Ale dlaczego Rosenberg w ogóle zawracał sobie nimi głowę? – zapytałem. – Na pewno mają jakąś wartość… jako pochodzące z siedemnastego wieku albo jeszcze starsze… dlaczego jednak po prostu nie wkroczył ze swoimi ludźmi do amsterdamskiego Rijksmuseum i nie zabrał jednego Rembrandta, wartego pięćdziesiąt razy więcej niż cały ten zbiór?
– Bo nie o to mu chodziło. Nie chodziło o pieniądze. ERR interesował się Spinozą z jakiegoś innego, niewiadomego powodu. W oficjalnym raporcie oficer, który bezpośrednio nadzorował wywózkę tej biblioteki, dodał znaczące zdanie: „Zawiera ona cenne wczesne dzieła, o wielkim znaczeniu dla zbadania kwestii Spinozy”. Może pan znaleźć ten raport w internecie, jeśli to pana interesuje… figuruje w oficjalnej dokumentacji procesów norymberskich.
Zdumiałem się.
– Naziści badali kwestię Spinozy? Nie rozumiem. Co to miało znaczyć? Jaka znowu kwestia Spinozy?
Jak duet mimów obaj moi przewodnicy wzruszyli ramionami i bezradnie rozłożyli ręce.
Pytałem dalej.
– Czy chcecie powiedzieć, że z powodu jakiejś kwestii Spinozy chronili ten księgozbiór, zamiast go spalić, tak jak spalili większość Europy?
Skinęli głowami.
– I gdzie trzymali tę bibliotekę podczas wojny?
– Nie wiadomo. Księgozbiór zniknął na pięć lat i został odnaleziony w czterdziestym szóstym roku w niemieckiej kopalni soli.
– W kopalni soli? Niesamowite! – Zdjąłem z półki jedną z książek – szesnastowieczne wydanie Iliady – i gładząc ją, zauważyłem: – Więc ta stara księga ma własną historię.
Moi przewodnicy oprowadzili mnie po pozostałych pomieszczeniach. Przyjechałem w odpowiednim czasie: niewielu gości miało możliwość zwiedzić drugą połowę domu, bo przez całe stulecia zamieszkiwała ją rodzina robotników. Niedawno jednak zmarł ostatni jej członek, Societas Spinozana czym prędzej kupiła więc nieruchomość i przystąpiła do jej remontu, aby włączyć ją do części muzealnej. Przeszedłem po gruzie przez skromną kuchnię i salonik, a potem wspiąłem się po wąskich stromych schodach do małej nieodznaczającej się niczym sypialni. Szybko obrzuciłem wzrokiem ten pokoik i już miałem ruszyć z powrotem na dół, gdy zauważyłem na suficie w rogu nad schodami płaski występ o wymiarach dwie stopy na dwie.
– Co to takiego?
Stary dozorca wszedł kilka stopni wyżej i wyjaśnił, że to klapa prowadząca na malutkie poddasze, gdzie podczas całej wojny ukrywały się dwie Żydówki, córka ze starszą matką.
– Donosiliśmy im jedzenie i opiekowaliśmy się nimi.
Szalejąca wokół zawierucha wojenna! Czterech na pięciu holenderskich Żydów zamordowanych przez nazistów! A tu, na górze, w dawnym domu Spinozy, były do czasu wyzwolenia przechowywane dwie Żydówki. Na dole małe muzeum filozofa najpierw zostało ogołocone z eksponatów, a następnie zamknięte i zlikwidowane przez oficera z oddziałów Rosenberga, bo znajdujący się tam księgozbiór miał pomóc Niemcom w rozwiązaniu „kwestii Spinozy”. Co to mogła być za kwestia? Zastanawiałem się, czy ten nazista, Alfred Rosenberg, nie szukał Spinozy z własnych, osobistych powodów. Wkraczałem do tego muzeum z myślą o jednej tajemnicy, a opuszczałem je z myślą o dwóch.
Niedługo później zabrałem się do pisania.
Rozdział 1
Gdy w wodach Zwanenburgwal odbijają się ostatnie promienie słońca, dzień pracy w Amsterdamie dobiega końca. Farbiarze zbierają tkaniny w kolorze fuksji i szkarłatu, suszące się na kamiennych brzegach kanału. Handlarze zwijają kramy i zamykają okiennice sklepów. Kilku robotników, którzy wracają ciężkim krokiem do domu, zatrzymuje się przy straganach ze śledziami nad kanałem na przekąskę z holenderskim dżinem, a potem rusza w dalszą drogę. Życie zwalnia; miasto wciąż jest pogrążone w żałobie, jeszcze nie doszło do siebie po zarazie, która zaledwie przed kilkoma miesiącami zabijała co dziewiątego jej mieszkańca.
Kilka metrów od kanału, przy Breestraat, pod numerem cztery, trochę pijany Rembrandt van Rijn, który właśnie zbankrutował, kończy obraz Błogosławieństwo Jakuba: wykonuje ostatnie pociągnięcia pędzla, składa podpis w prawym dolnym rogu płótna, rzuca paletę na podłogę i odwraca się, aby zejść po wąskich, krętych schodach. Dom, w którym trzysta lat później zostanie urządzone muzeum malarza, tego dnia jest świadkiem jego hańby. Tłoczą się w nim zainteresowani kupnem należących do Rembrandta rzeczy, które mają być zlicytowane na aukcji. Szorstko przeciskając się przez tłum gapiów na schodach, wychodzi przez frontowe drzwi, wciąga w płuca słonawe powietrze i ociężale idzie do karczmy na rogu ulicy.
W Delft, siedemdziesiąt kilometrów na południe, inny malarz stoi dopiero u progu sławy. Dwudziestopięcioletni Johannes Vermeer ostatni raz ogląda swoje nowe dzieło, U stręczycielki. Przesuwa po nim wzrokiem od prawej do lewej strony. Najpierw prostytutka w jaskrawożółtym kaftanie. Dobrze. Dobrze. Ta żółć jaśnieje jak wypolerowany blask słońca. Potem otaczająca ją para mężczyzn. Doskonale – każdy z nich mógłby zstąpić z obrazu i wdać się w rozmowę. Vermeer pochyla się, by pochwycić przenikliwe spojrzenie tego w fircykowatym kapeluszu. Patrząc na swojego małego sobowtóra, kiwa głową. Wielce zadowolony, zamaszyście maluje podpis w prawym dolnym rogu.
By jednak wrócić do Amsterdamu – przy Breestraat numer pięćdziesiąt siedem, zaledwie dwie przecznice od domu Rembrandta, gdzie ma się odbyć licytacja, dwudziestotrzyletni kupiec (urodzony tylko dwa dni wcześniej niż Vermeer, którego będzie podziwiał, ale nigdy nie pozna) przygotowuje się do zamknięcia swojego sklepu kolonialnego. Można by pomyśleć, że jest zbyt delikatny i urodziwy, aby prowadzić sklep. Ma regularne rysy, nieskazitelną oliwkową cerę i duże ciemne oczy, jakby przepełnione smutkiem.
Rozgląda się dookoła: dużo półek jest pustych, tak samo jak jego kieszenie. Ostatni ładunek z Bahii przechwycili piraci i nie ma kawy, cukru ani kakao. Przez pokolenie rodzina Spinozów prowadziła wielkie intratne przedsiębiorstwo importowo-eksportowe, lecz obecnie bracia – Gabriel i Bento – mają tylko ten mały sklep. Wciągając w płuca duszne powietrze, Bento Spinoza z rezygnacją rozpoznaje smród szczurzych odchodów, mieszający się z wonią suszonych fig, rodzynek, kandyzowanego imbiru, migdałów i ciecierzycy, a także oparami wytrawnego hiszpańskiego wina. Wychodzi na dwór i zaczyna codzienną walkę z zardzewiałą kłódką u drzwi sklepu. Wzdryga się, słysząc nieznany głos, mówiący z afektacją po portugalsku.
– Ty jesteś Bento Spinoza?
Odwraca się i widzi dwóch nieznajomych: młodych, wyraźnie zmęczonych mężczyzn, którzy wyglądają na przybywających z daleka. Jeden z nich jest wysoki i ma dużą, masywną głowę, która pochyla się do przodu, jakby była zbyt ciężka, by dało się ją utrzymać prosto. Jego strój, niewątpliwie dobrej jakości, jest brudny i pomięty. Drugi, w sfatygowanym chłopskim ubraniu, stoi za swoim towarzyszem. Ma długie, zmierzwione włosy, ciemne oczy, wydatną brodę i duży nos. Trzyma się sztywno. Rzuca wzrokiem na lewo i prawo, jego spojrzenie przywodzi na myśl spłoszone kijanki.
Spinoza ostrożnie kiwa głową.
– Ja nazywam się Jacob Mendoza – mówi ten wyższy. – Przyszliśmy do ciebie. Chcemy porozmawiać. To mój kuzyn, Franco Benitez, właśnie przywiozłem go z Portugalii. Biedak ma kłopoty. – Kładzie rękę na ramieniu Franca.
– Rozumiem – odpowiada Spinoza. – I co dalej?
– Poważne kłopoty.
– No rozumiem. Lecz co to ma wspólnego ze mną?
– Powiedziano nam, że możesz mu pomóc. Chyba jako jedyny.
– Pomóc?
– Franco stracił wiarę. We wszystko wątpi. W sens obrządku religijnego. W sens modlitwy. A nawet w obecność Boga. Żyje w ciągłym strachu. Nie śpi. Mówi, że odbierze sobie życie.
– Kto taki przysłał was do mnie? Jestem tylko kupcem prowadzącym mały sklep. I to słabo prosperujący, jak widzicie. – Spinoza wskazuje zakurzoną witrynę, przez którą można dostrzec na wpół puste regały. – Gminie przewodzi rabin Mortera. Idźcie do niego.
– Przypłynęliśmy wczoraj i dziś rano mieliśmy się do niego udać. Lecz nasz gospodarz, daleki kuzyn, odradził nam to. „Franco potrzebuje pomocy, nie osądu” – orzekł. Powiedział, że rabin Mortera surowo traktuje wątpiących, uważa, że wszystkich żydów w Portugalii, którzy przeszli na katolicyzm, czeka wieczne potępienie, nawet jeśli byli zmuszeni wybrać między odstąpieniem od swojej wiary a śmiercią. „Po spotkaniu z rabinem Morterą Francowi się nie polepszy, tylko pogorszy” – przekonywał. „Idźcie do Benta Spinozy. On się zna na takich sprawach”.
– Co mają znaczyć te słowa? Jestem tylko kupcem…
– On twierdzi, że gdybyś nie musiał przejąć interesu po śmierci starszego brata i ojca, zostałbyś następnym wielkim rabinem Amsterdamu.
– Pora na mnie. Muszę iść.
– Idziesz na nabożeństwa szabatowe do synagogi? Tak? My też. Zabieram na nie Franca, musi odzyskać wiarę. Czy możemy ci towarzyszyć?
– Nie, idę gdzie indziej.
– Jak to gdzie indziej? – pyta Jacob, jednak natychmiast odzyskuje panowanie nad sobą. – Przepraszam cię. To nie moja sprawa. Czy możemy więc przyjść jutro? Zechcesz pomóc nam podczas szabatu? To dozwolone, odkąd stało się micwą. Potrzebujemy cię. Mojemu kuzynowi grozi niebezpieczeństwo.
– Dziwne. – Spinoza kręci głową. – Nigdy nie spotkałem się z taką prośbą. Przykro mi, lecz się mylicie. Nie mogę wam w żaden sposób pomóc.
Franco, który patrzył w ziemię, gdy mówił Jacob, podnosi wzrok i odzywa się po raz pierwszy:
– Proszę o niewiele, zaledwie o chwilę rozmowy z tobą, panie. Odmawiasz współwyznawcy? Masz obowiązek wobec przybysza. Uciekłem z Portugalii tak samo jak twój ojciec, twoja rodzina, uchodząc przed inkwizycją.
– Lecz co ja mogę…
– Mój ojciec został spalony na stosie ledwie rok temu. Jaką popełnił zbrodnię? Znaleźli stronice z Tory, zakopane w ziemi za naszym domem. Brat mego ojca, ojciec Jacoba, został zamordowany wkrótce potem. Mam pytanie. Co to za świat, w którym syn czuje woń palonego ciała swego ojca? Gdzie jest Bóg, gdy dzieją się takie rzeczy? Dlaczego na nie pozwala? Winisz mnie, że o to pytam? – Franco przez chwilę patrzy Spinozie prosto w oczy, a później podejmuje: – Człowiek, który ma na imię „błogosławiony”… po portugalsku Bento, a po hebrajsku Baruch… chyba nie odmówi mi krótkiej rozmowy?
Spinoza z powagą kiwa głową.
– Porozmawiam z tobą, Franco. Jutro w południe?
– W synagodze? – dopytuje tamten.
– Nie, tutaj. Przyjdź do mojego sklepu. Będzie otwarty.
– Sklep? Otwarty? – włącza się Jacob. – W szabat?
– Mój młodszy brat, Gabriel, reprezentuje w synagodze rodzinę Spinozów.
– Jednakże święta Tora – nie ustępuje Jacob, nie zwracając uwagi na to, że Franco ciągnie go za rękaw – mówi, że wolą Boga jest, abyśmy w szabat nie pracowali, abyśmy spędzili dzień, świętując, modląc się do niego i czyniąc micwę.
Spinoza odwraca się do niego.
– Powiedz mi, Jacobie – pyta łagodnie, jak nauczyciel młodego ucznia. – Czy wierzysz, że Bóg jest wszechpotężny?
Ten kiwa głową.
– Że Bóg jest doskonały? Skończony sam w sobie?
Jacob ponownie potwierdza.
– A zatem na pewno przyznasz, że jako taki, z samej tej definicji, niczego nie potrzebuje, niczego nie chce, niczego sobie nie życzy. Czyż nie?
Jacob się zastanawia, a potem, niepewny, ostrożnie kiwa głową. Spinoza zauważa, że na ustach Franca z wolna pojawia się uśmiech.
– W takim razie – ciągnie Spinoza – nie sądzę, by miał jakieś życzenia co do tego, jak będziemy go czcić… a nawet czy w ogóle będziemy to robić. Pozwól więc, Jacobie, że będę wielbił Boga na własny sposób.
Franco szeroko otwiera oczy. Zwraca się do Jacoba, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, widzisz? Właśnie kogoś takiego szukam”.
Rozdział 2
Czas: godzina 16.00
Miejsce: ławka na głównym korytarzu przed gabinetem dyrektora Petri-Realschule, Epsteina
Na ławce siedzi szesnastoletni Alfred Rosenberg. Wierci się, nie bardzo wie, dlaczego wezwano go do gabinetu dyrektora szkoły. Jest szczupły, ma szaroniebieskie oczy i regularne germańskie rysy; na czoło opada mu pod właściwym kątem kosmyk orzechowych włosów. Nie widać jeszcze sinych kręgów pod oczami – pojawią się później. Wysoko trzyma brodę. Może i jest hardy, ale zdradzają go pięści, które raz po raz zaciska – czuje niepokój.
Wygląda jak wszyscy, przeciętnie. To już prawie mężczyzna, stoi u progu życia. Za osiem lat wyjedzie z Rewla do Monachium i zostanie gorliwym antybolszewickim i antysemickim dziennikarzem. Za dziewięć – wysłucha poruszającego przemówienia na zebraniu Niemieckiej Partii Robotników, wygłoszonego przez jej nowego członka, weterana pierwszej wojny światowej, niejakiego Adolfa Hitlera, i wkrótce sam do niej wstąpi1. Za lat dwadzieścia odłoży pióro i uśmiechnie się triumfalnie, kończąc pisanie ostatniej strony swojej książki Der Mythus des 20. Jahrhunderts, Mit XX wieku. Zostanie ona sprzedana w milionach egzemplarzy i stworzy ideologiczne podstawy programu partii nazistowskiej, uzasadniając konieczność eliminacji europejskich Żydów. Za trzydzieści lat jego podwładni wkroczą do małego muzeum w holenderskim Rijnsburgu i skonfiskują znajdującą się tam bibliotekę Spinozy w liczbie stu pięćdziesięciu pozycji. A za lat trzydzieści sześć w jego podkrążonych oczach wyraźnie pojawi się niedowierzanie i zapytany przez amerykańskiego kata w Norymberdze2, czy chce wypowiedzieć ostatnie słowa, pokręci głową.
Tymczasem młody Alfred słyszy zbliżające się kroki, które niosą się po korytarzu echem, i gdy widzi Herr Schäfera, swojego wychowawcę i nauczyciela języka niemieckiego, zrywa się na nogi, żeby się z nim przywitać. Herr Schäfer, mijając go i otwierając drzwi do gabinetu dyrektora, tylko ściąga brwi i powoli kręci głową. Ale przed wejściem do środka przystaje i odwraca się do Alfreda.
– Rosenberg – mówi cicho wcale niesurowym głosem – rozczarowałeś mnie… wszystkich nas rozczarowałeś… tonem swojego wieczornego przemówienia. I nie przysłoni tego fakt, że zostałeś wybrany na przewodniczącego klasy. Mimo to wierzę, że wyjdziesz na ludzi. Za kilka tygodni kończysz szkołę. Nie rób głupstw.
Wczorajsze przemówienie wyborcze! A więc to o nie chodzi – Alfred uderza się otwartą dłonią w czoło. Jasne – dlatego wezwano go do dyrektora. Chociaż na spotkaniu byli obecni prawie wszyscy z czterdziestu uczniów ostatniej klasy, do której chodził – głównie Niemcy bałtyccy, ale także kilku Rosjan, Estończyków, Polaków i Żydów – Alfred specjalnie zwrócił się w swoim wystąpieniu tylko do niemieckiej większości, zagrzewając ich do realizowania misji, jaką jest szerzenie szlachetnej kultury niemieckiej. „Dbajcie o czystość naszej rasy” – apelował. „Nie osłabiajcie jej, zapominając o naszych wspaniałych tradycjach, dając się uwodzić mniej wzniosłym ideom, obcując z pośledniejszymi rasami”. Może na tym powinien był poprzestać. Ale go poniosło. Pewnie posunął się za daleko.
Jego rozważanie przerywa otwarcie masywnych drzwi, wysokich na trzy metry, i donośny głos dyrektora:
– Herr Rosenberg, bitte, herein!
Po wejściu do gabinetu Alfred widzi, że Epstein siedzi z nauczycielem niemieckiego przy końcu długiego ciężkiego stołu z ciemnego drewna. Chłopak zawsze czuje się mały w obecności tego człowieka, wysokiego mężczyzny, mierzącego ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, któremu powagi przydają jeszcze dostojna postawa, przenikliwe oczy i gęsta, starannie przystrzyżona broda.
Dyrektor daje Alfredowi znak, żeby usiadł na krześle po drugiej stronie stołu. Jest wyraźnie niższe niż dwa wysokie krzesła naprzeciwko. Dyrektor, nie tracąc czasu, od razu przechodzi do rzeczy.
– Więc, Rosenberg, jestem żydowskiego pochodzenia, co? Tak samo moja żona, ona też jest Żydówką? A Żydzi to gorsza rasa i nie powinni uczyć Niemców? A już na pewno, jak z tego rozumiem, błędem jest mianować któregoś z nich dyrektorem szkoły?
Brak odpowiedzi. Alfred zaczerpuje powietrza, jeszcze bardziej kuli się na krześle i zwiesza głowę.
– Rosenberg, czy dobrze zrozumiałem, co chciałeś powiedzieć?
– Proszę pana… ojej, panie dyrektorze, wyraziłem się zbyt skrótowo. Nie miałem na myśli nikogo konkretnego. To było przemówienie wyborcze i mówiłem to, co chcieli usłyszeć. – Kątem oka Alfred widzi, że Herr Schäfer na swoim krześle opuszcza ramiona, zdejmuje okulary i przeciera oczy.
– Ach, rozumiem. Nie miałeś na myśli nikogo konkretnego… Ale teraz masz przed sobą konkretnie mnie.
– Proszę pana, powiedziałem tylko to, co myślą wszyscy Niemcy. Że musimy dbać o naszą rasę i kulturę.
– A co ze mną i innymi Żydami?
Alfred w milczeniu znowu pochyla głowę. Ma ochotę spojrzeć za okno w połowie długości stołu, ale podnosi wzrok i patrzy z niepokojem na dyrektora.
– Tak, oczywiście, nie umiesz odpowiedzieć. Może rozwiąże ci się język, gdy powiem, że ja i moja żona mamy niemieckie pochodzenie i że nasi przodkowie osiedli nad Bałtykiem w czternastym wieku. A co więcej, jesteśmy żarliwymi luteranami.
Alfred powoli kiwa głową.
– A mimo to nazwałeś nas oboje Żydami – ciągnie dyrektor.
– Nie, wcale nie. Wspomniałem tylko, że krążą pogłoski…
– Pogłoski, które skwapliwie rozpowszechniasz, żeby zdobyć w wyborach głosy kolegów. Powiedz mi jeszcze, Rosenberg, czy te pogłoski znajdują potwierdzenie w faktach? Czy może są zupełnie pozbawione podstaw?
– W faktach? – Alfred kręci głową. – Hm. Może świadczy o tym pańskie nazwisko?
– Więc Epstein to nazwisko żydowskie? Wszyscy Epsteinowie są Żydami, tak? Czy może połowa z nich? Albo niektórzy? Albo może tylko jeden na tysiąc? Czego dowodzą twoje badania naukowe?
Brak odpowiedzi. Alfred znowu kręci głową.
– Czyli, mimo że chodziłeś na lekcje z nauk ścisłych i filozofii w naszej szkole, nigdy się nie zastanawiałeś, skąd wiesz to, co wiesz. Czy nie jest to właśnie jedna z podstawowych idei Oświecenia? Czy to myśmy zawiedli ciebie? Czy ty nas?
Alfred wydaje się zdezorientowany. Herr Epstein głośno przebiera palcami po stole.
– A twoje nazwisko, Rosenberg? – podejmuje. – Czy to również nie jest nazwisko żydowskie?
– Na pewno nie.
– To wcale nie jest takie pewne. Oto kilka faktów związanych z nazwiskami. W okresie Oświecenia w Niemczech… – Dyrektor przerywa na chwilę, a później pyta burkliwie: – Rosenberg, a ty w ogóle wiesz, co to było Oświecenie i kiedy nastąpiło?
Zerkając na Herr Schäfera, Alfred odpowiada gorliwie:
– To była epoka… rozumu i wiary w naukę… i nastąpiła w osiemnastym wieku?
– Tak, zgadza się. Dobrze. Nauki Herr Schäfera nie całkiem poszły w las. Pod koniec tej epoki podjęto w Niemczech starania, żeby uczynić z Żydów obywateli niemieckich. Mieli oni wybrać sobie niemieckie nazwiska i za nie zapłacić. Jeśli odmawiali zapłaty, mogli otrzymać jakieś śmieszne, na przykład Schmutzfinger albo Drecklecker. Większość jednak wolała zapłacić, żeby dostać ładniejsze czy wytworniejsze, może od kwiatu… jak choćby Rosenblum… albo kojarzące się z przyrodą, jak Greenbaum. Jeszcze popularniejsze były nazwiska od szlacheckich zamków. Zamek Epstein miał pozytywne konotacje i należał do wspaniałego rodu, wywodzącego się jeszcze ze świętego Cesarstwa Rzymskiego. Wybierali go na nazwisko Żydzi, którzy w osiemnastym wieku mieszkali w jego pobliżu. Inni płacili mniejsze sumy za tradycyjne nazwiska żydowskie, jak Levy albo Cohen.
Twoje nazwisko, Rosenberg, także jest bardzo stare. Ale od stu lat wiedzie nowe życie. Stało się pospolite wśród Żydów w Vaterlandzie i zapewniam cię, że jeśli… albo gdy… tam pojedziesz, spotkasz się z krzywymi spojrzeniami i uśmieszkami. Dotrą też do ciebie pogłoski, że wśród twoich przodków byli Żydzi. Powiedz mi, Rosenberg, jeżeli tak się stanie, jak będziesz te zarzuty odpierał?
– Pójdę za pańskim przykładem, proszę pana, i opowiem o swoim pochodzeniu.
– Ja prześledziłem swoją genealogię kilka wieków wstecz. A ty?
Alfred zaprzecza ruchem głowy.
– A wiesz, jak to się robi?
Kolejne zaprzeczenie.
– Wobec tego w ramach jednego z zadań przedmaturalnych dowiesz się, jak przeprowadzić takie badanie, i odtworzysz swoje pochodzenie.
– Jednego z zadań, proszę pana?
– Tak, bo będziesz musiał wykonać dwa zadania, aby rozwiać moje wątpliwości, czy możesz dostać świadectwo ukończenia szkoły średniej i wstąpić na politechnikę. Po dzisiejszej rozmowie Herr Schäfer i ja zdecydujemy, co będzie twoim drugim zadaniem.
– Dobrze, proszę pana. – Alfred zaczyna sobie uświadamiać, jak niepewna jest jego sytuacja.
– Powiedz mi jeszcze, Rosenberg – kontynuuje dyrektor Epstein – wiedziałeś, że na wczorajszym wiecu wyborczym byli uczniowie żydowscy?
Alfred nieznacznie kiwa głową.
– A zastanawiałeś się – pyta dalej dyrektor – jak się poczują i jak zareagują na twoją tyradę, że dla Żydów nie ma miejsca w tej szkole?
– Mam przede wszystkim zobowiązania wobec ojczyzny. Uważam, że muszę chronić czystość naszej wielkiej aryjskiej rasy, odgrywającej przewodnią rolę w całej cywilizacji.
– Rosenberg, jest już po wyborach. Oszczędź mi tych gadek. Odpowiedz na moje pytanie. O uczucia Żydów, którzy cię słuchali.
– Uważam, że jeśli nie będziemy czujni, rasa żydowska doprowadzi nas do upadku. Żydzi są słabi. To pasożyty. Nasz odwieczny wróg. Przeciwieństwo aryjskich wartości i kultury.
Zaskoczeni gwałtowną reakcją Alfreda, dyrektor Epstein i Herr Schäfer wymieniają zaniepokojone spojrzenia. Dyrektor indaguje dalej:
– Wygląda na to, że chcesz wymigać się od odpowiedzi. Więc spróbuję inaczej. Według ciebie Żydzi są słabi, to pasożyty, gorsza rasa?
Alfred przytakuje.
– To powiedz mi, Rosenberg, jak taka słaba, gorsza rasa może zagrozić naszej potężnej aryjskiej?
Gdy Alfred próbuje znaleźć odpowiedź, Herr Epstein ciągnie:
– Powiedz, Rosenberg, uczyłeś się na lekcjach Herr Schäfera o teorii Darwina?
– Tak – rzuca Alfred. – Na historii i biologii.
– Czego się o niej dowiedziałeś?
– Głosi, że gatunki ewoluują i mogą przetrwać tylko te najlepiej przystosowane.
– No właśnie, o przetrwaniu decyduje najlepsze przystosowanie. I oczywiście na religii dokładnie czytaliście Stary Testament, prawda?
– Tak, u Herr Müllera.
– A wiadomo, Rosenberg, że prawie wszystkie ludy i kultury opisane w Biblii… całe ich dziesiątki… wyginęły. Zgadza się?
Alfred potwierdza.
– Możesz wymienić kilka z takich ludów?
Chłopak przełyka ślinę.
– Fenicjanie, Moabici… i Idumejczycy. – Zerka na Herr Schäfera, który kiwa głową.
– Doskonale – ciągnie dyrektor. – I one wszystkie wyginęły. Z wyjątkiem Żydów. Żydzi przetrwali. Czy Darwin by nie powiedział, że w takim razie są najlepiej przystosowani? Podążasz za moim rozumowaniem?
– Przetrwali – błyskawicznie odpowiada Alfred – ale nie dlatego, że byli silni. Zawsze pasożytowali na innych, nie pozwalając rasie aryjskiej przystosować się jeszcze bardziej. Przetrwali, bo czerpali siłę, złoto i bogactwa od nas.
– A, czyli nie grają uczciwie – kwituje dyrektor Epstein. – Chcesz powiedzieć, że w wielkim planie natury jest miejsce na fair play. Innymi słowy, szlachetne zwierzę, walcząc o życie, nie powinno posługiwać się mimikrą ani stosować taktyki zaskoczenia? Dziwne, nie pamiętam, żeby w pracach Darwina było coś o uczciwości.
Alfred, zbity z tropu, siedzi w milczeniu.
– Cóż, mniejsza o to – rzuca dyrektor. – Rozważmy inną kwestię. Na pewno nie zaprzeczysz, Rosenberg, że rasa żydowska wydała wybitne jednostki. Weźmy naszego Pana, Jezusa, który przyszedł na świat jako Żyd.
I tym razem Alfred szybko udziela odpowiedzi:
– Czytałem, że Jezus urodził się w Galilei, nie w Judei, gdzie mieszkali Żydzi. Chociaż w końcu Galilejczycy przeszli na judaizm, nie mieli w żyłach ani kropli izraelickiej krwi.
– Co takiego?! – Dyrektor Epstein wyrzuca ręce w górę. Odwraca się do Herr Schäfera.
– Skąd pochodzą te wymysły, Herr Schäfer? – pyta. – Gdyby chłopak był dorosły, zapytałbym, co wypił. Czy tego ich pan uczy na lekcjach historii?
Herr Schäfer kręci głową.
– Skąd bierzesz te wszystkie teorie? – zwraca się do Alfreda. – Mówisz, że z książek, ale na pewno nie z podręczników, z których korzystamy na moich lekcjach. Gdzie je wyczytałeś, Rosenberg?
– We wspaniałej książce, proszę pana. Nosi tytuł Podstawy dziewiętnastego wieku3.
Herr Schäfer uderza się dłonią w czoło. Opadają mu ramiona.
– Co to za dzieło? – pyta go dyrektor Epstein.
– Niejakiego Houstona Stewarta Chamberlaina – wyjaśnia Herr Schäfer. – To Anglik, zięć Wagnera. Pisze fantastykę naukową, to znaczy odtwarza historię, przerabiając ją na własną modłę. – Przenosi wzrok na Alfreda. – Jak trafiłeś na tę książkę?
– Podczytywałem ją u stryja, a później poszedłem do księgarni, po drugiej stronie ulicy, żeby kupić własny egzemplarz. Nie mieli jej, ale ją dla mnie zamówili. Czytam to dzieło od miesiąca.
– Z taką pasją! Życzyłbym sobie, żebyś z podobnym zainteresowaniem czytał teksty klasyczne – komentuje Herr Schäfer, wskazując zamaszystym gestem regał z oprawnymi w skórę książkami, który zajmuje całą ścianę w gabinecie dyrektora. – Choć jeden z nich!
– Herr Schäfer – pyta dyrektor szkoły – zna pan tę pozycję, tego autora?
– Na tyle, na ile warto znać pseudohistoryków. Chamberlain to popularyzator Arthura de Gobineau, francuskiego rasisty, którego publikacje o wyższości rasy aryjskiej wpłynęły na Wagnera. Obaj, zarówno de Gabineau, jak i Chamberlain, wysuwają śmiałe teorie o czołowej roli Aryjczyków w rozwoju cywilizacji Greków i Rzymian.
– To były wielkie cywilizacje! – gwałtownie włącza się Alfred. – Dopóki jedni i drudzy nie wymieszali się z niższymi rasami… Żydami, Murzynami, Azjatami. To doprowadziło ich do upadku.
I dyrektor Epstein, i Herr Schäfer są wyraźnie oburzeni, że uczeń śmie przerywać im rozmowę. Dyrektor spogląda na podwładnego karcąco, jakby to on ponosił za to odpowiedzialność.
Herr Schäfer obciąża winą ucznia.
– Gdyby tylko wykazywał taką gorliwość na lekcjach! – wykrzykuje. Potem zwraca się do Alfreda: – Ile razy przemawiałem ci do rozumu, Rosenberg? Wydawałeś się zupełnie niezainteresowany własną edukacją. Ile razy próbowałem zachęcić cię do udziału w dyskusjach na podstawie lektur? A tu nagle tak gorąco bronisz jakiejś książki. Jak mamy to rozumieć?
– Może to dlatego, że nigdy wcześniej takiej nie czytałem… książki, która mówiłaby całą prawdę o szlachectwie naszej rasy, o tym, jak naukowcy zakłamywali historię, widząc w niej postęp całej ludzkości, podczas gdy w rzeczywistości to nasza rasa tworzyła wszystkie wielkie cywilizacje! Nie tylko grecką i rzymską, ale także egipską, perską, nawet indyjską. Każda z nich upadła dopiero wtedy, gdy naszą rasę skaziła gorsza krew. – Alfred patrzy na dyrektora Epsteina. – Za pozwoleniem, proszę pana – mówi do niego z takim szacunkiem, na jaki tylko może się zdobyć – to jest właśnie odpowiedź na pytanie, które mi pan zadał. Dlatego się nie przejmuję, że urażę kilku Żydów… albo Słowian, oni też są niższą rasą, ale nie tak dobrze zorganizowaną jak żydowska.
Dyrektor Epstein i Herr Schäfer znowu patrzą na siebie, obaj wreszcie świadomi wagi problemu. Nie mają do czynienia ze zwykłym niesfornym czy impulsywnym uczniem.
Dyrektor Epstein mówi do Alfreda:
– Rosenberg, proszę, wyjdź za drzwi. Herr Schäfer i ja musimy się naradzić.
Rozdział 3
W szabat o zmierzchu na Jodenbreestraat aż roiło się od Żydów. Każdy z nich niósł modlitewnik i zamszowy woreczek z tałesem. Wszyscy amsterdamscy sefardyjczycy zmierzali do synagogi – oprócz jednego. Po zamknięciu sklepu Bento stanął za jego progiem, przeciągle spojrzał na strumień współwyznawców, wciągnął głęboko powietrze i wmieszał się w ten tłum, lecz ruszył w przeciwnym kierunku. Unikał spojrzeń przechodniów i szeptał do siebie uspokajająco, by zagłuszyć poczucie winy. „Nikt nie patrzy, nikogo to nie obchodzi. Od dobrej reputacji ważniejsze jest czyste sumienie. Przecież robiłem to już wiele razy”. Jednak serce, które mocno biło mu w piersi, było głuche na głos rozsądku. Próbował więc odciąć się od świata zewnętrznego, pogrążyć się we własnym, wewnętrznym, i zająć podziwianiem tej dziwnej walki między rozumem a emocjami, walki, w której rozum zawsze przegrywał.
Kiedy tłum się przerzedził, Bento szedł już swobodniej. Skręcił w lewo, w ulicę biegnącą wzdłuż kanału Koningsgracht; kierował się do domu Franciscusa van den Endena, wybitnego nauczyciela łaciny i literatury klasycznej.
Chociaż poznanie Jacoba i Franca było czymś niezwykłym, do jeszcze bardziej pamiętnego dla Benta spotkania doszło, kiedy do sklepu kolonialnego Spinozów po raz pierwszy wkroczył Franciscus van den Enden. Po drodze Bento z rozbawieniem je sobie przypomniał. Dobrze pamiętał jego szczegóły.
Przeddzień szabatu, prawie już zmierzcha. Do jego sklepu, aby obejrzeć towary, wchodzi zażywny mężczyzna w średnim wieku, starannie ubrany, któremu najwyraźniej nie brakuje ogłady. Bento ze skupieniem prowadzi zapiski w swoim dzienniku i nie zauważa nowego klienta. Van den Enden wreszcie dyskretnie chrząka, by zwrócić na siebie uwagę, i rzuca stanowczo, lecz nie ostro:
– Młody człowieku, nie jesteś chyba zbyt zajęty, by obsłużyć klienta?
Bento rzuca pióro w połowie zdania i zrywa się na nogi.
– Zbyt zajęty? O nie, panie. Jesteś pierwszym klientem od rana. Wybacz mi, że cię nie zauważyłem. W czym mogę ci służyć?
– Chciałbym litr wina i może, w zależności od ceny, kilogram tych drobnych rodzynek z kosza na dole.
Gdy Bento stawia ołowiany odważnik na jednej szali wagi i drewnianą miarką sypie rodzynki na drugą, van den Enden zauważa:
– Przeszkodziłem ci w pisaniu. Co za niezwykłe… nie, więcej niż niezwykłe, wyjątkowe i odświeżające doświadczenie… po wejściu do sklepu zobaczyć młodego sprzedawcę tak pochłoniętego tym, co pisze, że nie zwraca uwagi na klientów. Jako nauczyciel zwykle spotykam się z czymś wręcz przeciwnym. Moi uczniowie, kiedy ich zastaję, zwykle nie są bynajmniej zajęci ani pisaniem, ani myśleniem.
– Interes kiepsko idzie – wyjaśnia Bento. – Więc gdy tak tu siedzę godzinami, poza pisaniem i myśleniem nie mam nic do roboty.
Klient wskazuje dziennik Spinozy, wciąż otwarty na stronie, na której młody człowiek prowadził zapiski.
– Niech zagadnę, co tam piszesz. Skoro interes kiepsko idzie, na pewno martwisz się o los sklepu. Notujesz wydatki i zyski, podliczasz je i spisujesz pomysły na rozwiązanie trudności. Mam rację?
Bento, z poczerwieniałą twarzą, tylko odwraca swój dziennik okładką do góry.
– Nic się przede mną nie ukryje, młody człowieku. Jestem doskonałym szpiegiem i dochowuję tajemnic. Ja także snuję zakazane myśli. Co więcej, zarabiam na życie jako nauczyciel retoryki i z całą pewnością mógłbym nauczyć cię pisać lepiej.
Spinoza podnosi dziennik i pokazuje jego strony z lekkim uśmiechem.
– A dobrze znasz, panie, portugalski?
– Portugalski! Tu mnie masz, młodzieńcze. Niderlandzki, tak. Francuski, angielski, niemiecki, tak. Łacina i greka, tak. Nawet trochę hiszpański, hebrajski i aramejski. Ale portugalski? Nie. Doskonale mówisz po niderlandzku. Dlaczego nie piszesz w tym języku? Na pewno się tu urodziłeś?
– Tak. Mój ojciec opuścił Portugalię jeszcze jako chłopiec. Chociaż w interesach posługuję się niderlandzkim, pisanie w tym języku sprawia mi pewne trudności. Piszę też po hiszpańsku. I studiuję gramatykę hebrajską.
– Zawsze pragnąłem czytać Pismo Święte w oryginale. Niestety, u jezuitów nauczyłem się tylko podstaw hebrajskiego. Jednakże nie odpowiedziałeś mi na pytanie o to, co piszesz.
– Twoja konkluzja, panie, że robię preliminarz wydatków i notuję sposoby zwiększenia sprzedaży, wynika, jak sądzę, z mojej uwagi, że sklep słabo prosperuje. To rozumowanie oparte na dedukcji, lecz w tym konkretnym przypadku zupełnie błędne. Rzadko kiedy rozmyślam o interesach i nigdy o nich nie piszę.
– Wybacz mi pomyłkę. Zanim jednakże skupimy się na tym, co piszesz, pozwól, że poczynię jedną krótką dygresję… pedagogiczną uwagę, to nawyk, którego trudno się wyzbyć. Niewłaściwie użyłeś słowa „dedukcja”. Proces dochodzenia do racjonalnej konkluzji na podstawie konkretnych przesłanek, inaczej mówiąc, tworzenie teorii opartej na dyskretnych spostrzeżeniach to indukcja, podczas gdy dedukcja wychodzi od założenia a priori i prowadzi do zbioru wniosków.
Zauważywszy, że Spinoza w zamyśleniu, może z wdzięcznością, kiwa głową, van den Enden ciągnie:
– Jeśli nie o interesach, to o czym piszesz, młody człowieku?
– Po prostu o tym, co widzę za oknem sklepowym.
Van den Enden podąża za wzrokiem Benta na ulicę.
– Popatrz, panie. Wszyscy są w ruchu. Przez cały dzień, przez całe życie, spieszą to tu, to tam. W jakim celu? Dla bogactwa? Sławy? Rozkoszy, jakie daje zaspokojenie apetytów? Takie cele prowadzą na manowce.
– Dlaczegóż to?
Bento powiedział już wszystko, co chciał powiedzieć, lecz ośmielony pytaniem klienta kontynuuje:
– Bo są złudne. Za każdym razem, gdy osiągnie się taki cel, on tylko rodzi nowe potrzeby. I znowu trzeba gdzieś spieszyć, znowu czegoś szukać i tak ad infinitum. Nieprzemijające szczęście leży gdzieś indziej. O tym właśnie rozmyślam i piszę. – Bento mocno się rumieni. Nigdy wcześniej nikomu nie zwierzał się z takich myśli.
Na twarzy klienta pojawia się wielkie zaciekawienie. Odstawia torbę z zakupami, podchodzi bliżej i patrzy młodzieńcowi w twarz.
To była ta chwila – ukoronowanie wszystkich innych. Bento się nią upajał – tym wyrazem zdziwienia, nowego, jeszcze większego zainteresowania i uwagi na twarzy nieznajomego. I to co za nieznajomego! Wysłannika z rozległego, zewnętrznego nieżydowskiego świata. Człowieka najwyraźniej ważnego. Nie mógł odmówić sobie przeżywania tej chwili raz po raz. Przywoływał ją z pamięci kilkakrotnie, czasami nawet po trzykroć, czterokroć. I za każdym razem, gdy ją odtwarzał, do oczu napływały mu łzy. Nauczyciel, elegancki bywały człowiek, który się nim zainteresował, potraktował go poważnie, być może myśląc: „Co za niezwykły młodzieniec”.
Bento z niechęcią przeszedł od tamtej chwili do dalszego ciągu tego pierwszego spotkania z nieznajomym.
Klient nie ustępuje.
– Mówisz, że nieprzemijającego szczęścia należy szukać gdzieś indziej. Powiedz mi gdzie.
– Wiem tylko, że nie w nietrwałych przedmiotach. Nie na zewnątrz, lecz w środku. To umysł określa, co jest straszne, pozbawione wartości, godne pożądania albo bezcenne, dlatego to właśnie umysł i tylko umysł należy zmieniać.
– Jak się nazywasz, młody człowieku?
– Bento Spinoza. Po hebrajsku zwą mnie Baruch.
– A po łacinie twoje imię brzmiałoby Benedictus. Piękne, błogosławione imię. Ja jestem Franciscus van den Enden. Prowadzę akademię, wykładam literaturę klasyczną. Spinoza, powiadasz… hm, po łacinie spina i spinosus znaczą „cierń” i „ciernisty”.
– Po portugalsku D’espinhosa – dodaje Bento, kiwając głową. – Od ciernistego miejsca.
– Pytania, jakie zadajesz, mogą okazać się cierniste dla ortodoksyjnych dogmatycznych nauczycieli. – Kąciki ust van den Endena unoszą się w łobuzerskim uśmiechu. – Powiedz mi, młodzieńcze, jesteś cierniem w boku swoich bakałarzy?
Bento także się uśmiecha.
– Tak, kiedyś bywałem. Teraz jednak ich unikam. Wyżywam się na swoim dzienniku. Dręczące mnie pytania nie są dobrze widziane w przesądnej społeczności.
– Przesąd i rozum nigdy nie szły ze sobą w parze. Może jednak zaznajomię cię z podobnie myślącymi ludźmi. Oto dla przykładu człowiek, którego powinieneś poznać. – Van den Enden sięga do swojej sakwy, wyjmuje starą księgę i podaje ją Spinozie. – Nazywa się Arystoteles. To dzieło zawiera próby odpowiedzi na pytania, które cię interesują. On także postrzegał umysł i doskonalenie umiejętności rozumowania za najwyższy ludzki cel. Jego Etyka nikomachejska powinna być jedną z twoich następnych lektur.
Bento zbliża księgę do nosa i wciąga w nozdrza jej zapach, a potem ją rozkłada.
– Słyszałem o tym człowieku i chętnie bym go poznał. Lecz nie mógłbym z nim porozmawiać. Nie znam greki.
– W takim razie powinieneś się jej nauczyć. Gdy już opanujesz łacinę, rzecz jasna. Jaka szkoda, że wasi uczeni rabini tak słabo znają języki klasyczne. Ich horyzont jest tak ograniczony, że częstokroć zapominają, iż nie tylko Żydzi poszukują mądrości.
Bento odpowiada natychmiast – gdy ktoś atakuje przy nim Żydów, przypomina sobie, że jest jednym z nich.
– To nieprawda. Zarówno rabin Menassch, jak i Mortera czytają Arystotelesa w przekładzie łacińskim. Majmonides zaś uważa go za jednego z największych filozofów.
Van den Enden się prostuje.
– Dobrze powiedziane, młodzieńcze, dobrze powiedziane. Udzielając takiej odpowiedzi, zdałeś egzamin wstępny do mojej akademii. Twoja lojalność wobec dawnych nauczycieli ostatecznie przekonała mnie, że zasługujesz, by u mnie studiować. Najwyższa pora, abyś poznał nie tylko Arystotelesa, lecz także samego siebie. Zaznajomię cię z nim i jego kompanami, takimi jak Sokrates, Platon i wielu innych.
– Och, a co z zapłatą? Jak wspomniałem, nie wiedzie mi się najlepiej.
– Dojdziemy do porozumienia. Na początek przekonamy się, jaki z ciebie nauczyciel hebrajskiego. I ja, i moja córka pragniemy poprawić swoją znajomość tego języka. A potem może odkryjemy inne formy wymiany. Na razie chciałbym, abyś dodał jeszcze kilogram migdałów do wina i rodzynek, o które prosiłem… lecz nie tych drobnych… spróbujmy tamtych większych z górnej półki.
Te wspomnienia o początku nowego życia tak Benta pochłonęły, że zamyślony minął cel, do którego zmierzał. Zatrzymał się nagle przy następnej przecznicy, szybko rozejrzał się wokół i zobaczywszy, że zaszedł za daleko, wrócił po swoich śladach do domu van den Endena, wąskiego czteropiętrowego budynku, stojącego nad kanałem Singel. Wspinając się po schodach na ostatnie piętro, gdzie odbywały się lekcje, Bento, jak to miał w zwyczaju, przystawał na każdym kolejnym i zaglądał do pomieszczeń mieszkalnych. Wyłożona kaflami z Delft podłoga na parterze, którą wieńczyły z brzegu niebiesko-białe cokoły przedstawiające wiatraki, nie wzbudziła jego zainteresowania.
Na pierwszym piętrze ostry zapach kiszonej kapusty i pikantnego curry przypomniał mu, że znowu zapomniał o zjedzeniu obiadu czy kolacji.
Na drugim piętrze przeszedł obojętnie obok pięknej harfy i gobelinów, lecz za to jak zwykle z przyjemnością przyjrzał się obrazom olejnym, które wisiały na wszystkich ścianach. Przez kilka minut oglądał niewielkie malowidło przedstawiające łódź na brzegu i zwrócił uwagę na perspektywę, wyznaczaną przez kilka większych postaci na brzegu i dwie mniejsze w łodzi – jedną stojącą na dziobie i drugą, jeszcze mniejszą, siedzącą przy sterze. Postarał się zapamiętać, by wieczorem zamówić kopię węglem tego obrazu.
Na trzecim piętrze powitali go van den Enden i sześciu młodych uczniów akademii: jeden studiował łacinę, a pozostałych pięciu doskonaliło się w grece. Van den Enden jak zwykle zaczął wieczorną lekcję od dyktanda po łacinie, które młodzieńcy mieli przetłumaczyć albo na niderlandzki, albo na grekę. Licząc, że uda mu się wzbudzić w nich pasję do nauki nowych języków, posługiwał się on tekstami, które miały zaciekawiać i bawić. Od trzech tygodni czytali więc Owidiusza, na ten wieczór zaś van den Enden wybrał fragment opowieści o Narcyzie.
W przeciwieństwie do pozostałych uczniów Spinoza wykazywał znikome zainteresowanie urzekającymi opowieściami o niewiarygodnych metamorfozach. Wkrótce stało się jasne, że nie potrzebuje rozrywki. Wykazywał zamiłowanie do nauki i wybitne zdolności do studiów językowych. Choć van den Enden od razu zrozumiał, że Bento jest wyjątkowym uczniem, wciąż nie mógł się nadziwić, jak szybko młody człowiek pojmuje i przyswaja sobie każde nowe pojęcie, każdą regułę i każdy wyjątek gramatyczny, zanim jeszcze on sam zdąży je wytłumaczyć.
Codzienną naukę łaciny nadzorowała córka van den Endena, Clara Maria, tyczkowata trzynastoletnia dziewczyna o długiej szyi, krzywych plecach i ujmującym uśmiechu. Ona sama miała niezwykłe zdolności językowe i bezwstydnie popisywała się nimi przed studentami, przechodząc z jednego języka na drugi, gdy omawiała z ojcem zadania dla każdego z nich na dany dzień. Początkowo Bento był zdumiony; jedno z praw żydowskich, których nigdy nie kwestionował, głosiło niższość kobiet – niższość pod względem lotności umysłu i praw. Chociaż podziwiał Clarę Marię, widział w niej dziwadło, osobliwość, wyjątek od reguły mówiącej, że umysły kobiet nie dorównują umysłom mężczyzn.
Kiedy van den Enden opuścił pokój, zostawiając pięciu uczniów pracujących nad greką, Clara Maria, z niemal śmieszną jak na trzynastolatkę powagą, zaczęła przepytywać Benta i niemieckiego ucznia Dirka Kerckrincka ze słówek i ich deklinacji, co mieli za zadanie opanować w domu. Dirk studiował łacinę, aby zostać przyjętym do szkoły medycznej w Hamburgu. Po sprawdzianie ze słówek Clara Maria poprosiła Benta i Dirka, aby przetłumaczyli na łacinę popularny niderlandzki wiersz pióra Jacoba Catsa o stosownym zachowaniu młodych niezamężnych kobiet, który przeczytała głośno w uroczy sposób. Kiedy Dirk i Bento, który szybko do niego dołączył, nagrodzili oklaskami jej występ, wstała rozpromieniona i dygnęła.
Ostatnia część wieczoru zawsze była dla Benta największą atrakcją. Wszyscy uczniowie zbierali się w większym pomieszczeniu, jedynym, w którym były okna, by słuchać wykładów van den Endena o świecie antycznym. Na ten wieczór wybrał on grecką ideę demokracji, według niego najbardziej doskonałą formę rządów, mimo że – jak przyznał – „demokracja ta nie obejmowała połowy społeczeństwa, mianowicie kobiet i niewolników”. Ciągnął:
– Weźmy paradoksalną pozycję kobiet w dramacie greckim. Z jednej strony Greczynki nie miały wstępu na przedstawienia teatralne, później zaś, w bardziej oświeconych wiekach, wolno im było zajmować w amfiteatrze tylko miejsca poślednie, z gorszym widokiem na scenę. Jednakże z drugiej mamy bohaterki dramatów… protagonistki największych tragedii Sofoklesa i Eurypidesa, kobiety o nader silnych charakterach. Przedstawię pokrótce trzy z nich, najwybitniejsze postaci w całej literaturze: Antygonę, Fedrę i Medeę.
Po swoim wykładzie, podczas którego polecił Clarze Marii przeczytać na głos po niderlandzku, a następnie w grece kilka najbardziej wymownych kwestii Antygony, gdy pozostali wyszli, poprosił Spinozę, by został jeszcze kilka minut.
– Chciałbym porozmawiać z tobą, Bento, o kilku sprawach. Pamiętasz obietnicę, którą ci złożyłem, gdy poznaliśmy się w twoim sklepie? Że zapoznam cię z bratnimi myślicielami? – Bento potwierdził skinieniem głowy, więc van den Enden kontynuował: – Nie zapomniałem o niej i chcę ją spełnić. Czynisz wspaniałe postępy w łacinie, dlatego przejdziesz teraz do nauki języka Homera i Sofoklesa. W przyszłym tygodniu pod okiem Clary Marii zaczniesz poznawać alfabet grecki. Do nauki wybrałem teksty, które powinny szczególnie cię zainteresować. Będziemy czytać fragmenty Arystotelesa i Epikura, odnoszące się do zagadnień, o których wspomniałeś podczas naszego pierwszego spotkania.
– Masz na myśli moje zapiski o trwałych i nietrwałych celach?
– W rzeczy samej. I proponuję, abyś od tej pory prowadził dziennik po łacinie, to pozwoli ci doskonalić znajomość tego języka.
Bento ruchem głowy wyraził zgodę.
– I jeszcze jedno – podjął van den Enden. – Clara Maria i ja jesteśmy gotowi podjąć pod twoim kierunkiem naukę hebrajskiego. Zgadzasz się, byśmy zaczęli od przyszłego tygodnia?
– Z chęcią – odpowiedział Bento. – To będzie dla mnie przyjemność, a poza tym będę mógł spłacić wielki dług, jaki mam wobec ciebie, panie.
– Może więc pora pomyśleć o metodach dydaktycznych. Masz jakąś praktykę w nauczaniu?
– Trzy lata temu rabin Mortera poprosił mnie, bym pomagał mu uczyć hebrajskiego młodszych studentów. Poczyniłem wówczas liczne notatki o zawiłościach tego języka i mam nadzieję spisać kiedyś jego gramatykę.
– Wyśmienicie. Możesz być pewny, że będziesz miał gorliwych i pilnych uczniów.
– Zbiegiem okoliczności – dodał Bento – po popołudniu otrzymałem podobną propozycję związaną z nauczaniem. Kilka godzin temu trafili do mnie dwaj zagubieni młodzi mężczyźni, którzy chcieliby, abym stał się ich przewodnikiem duchowym. – Następnie Bento zrelacjonował przebieg swojego spotkania z Jacobem i Frankiem.
Van den Enden słuchał z uwagą, a kiedy Bento skończył, oznajmił:
– Do łacińskiego słownictwa, które masz opanować w domu, dodam jeszcze jeden wyraz. Napisz, proszę, caute! Pewnie na podstawie hiszpańskiego cautela domyślasz się, co to znaczy.
– Tak, „bądź ostrożny”… po portugalsku ostrożność to cuidado. Dlaczego jednak mam być cautus?
– Po łacinie, poproszę.
– Quad cur caute?
– Wiem od swojego szpiega, że twoi żydowscy przyjaciele są niezadowoleni, iż pobierasz u mnie nauki. Bardzo niezadowoleni. I nie podoba im się, że coraz bardziej oddalasz się od swoich. Caute, mój chłopcze. Nie dawaj im więcej powodów do niechęci. Nie zwierzaj się nieznajomym ze swoich głębszych myśli i wątpliwości. W przyszłym tygodniu przekonamy się, czy Epikur nie ma dla ciebie dobrej rady.
Rozdział 4
Po wyjściu Alfreda dwaj starzy przyjaciele wstali i rozprostowali nogi, podczas gdy sekretarka dyrektora szkoły postawiła na stole strudel z jabłkami i orzechami. Po chwili usiedli i skosztowali go w milczeniu, a kobieta nalała im herbaty.
– A więc, Hermann, takie ma być oblicze przyszłości? – zagadnął dyrektor Epstein.
– Jeśli tak, nie chcę jej oglądać. Dobrze napić się gorącej herbaty… przy tym chłopaku aż zimno się człowiekowi robi.
– Powinniśmy się nim martwić, jego wpływem na innych uczniów?
Przesunął się cień sylwetki – uczeń przeszedł korytarzem – więc Herr Shäfer podniósł się, żeby zamknąć drzwi, które pozostawiono otwarte.
– Jestem jego wychowawcą od pierwszej klasy i chodzi na wiele moich lekcji. To dziwne, ale zupełnie go nie znam. Jak widziałeś, jest w nim coś zimnego i sztywnego. Widuję chłopców, jak rozmawiają z ożywieniem, ale Alfred nigdy się do nich nie przyłącza. Jest bardzo zamknięty w sobie.
– Nie był zbyt zamknięty w sobie przez ostatnich kilka minut, Hermann.
– To dla mnie coś nowego. Doznałem wstrząsu. Zobaczyłem całkiem innego Alfreda Rosenberga. Po lekturze Chamberlaina nabrał śmiałości.
– To akurat może i jest korzystne. Istnieje szansa, że inne, właściwsze książki rozpalą go podobnie. Mówisz jednak, że raczej nie lubi czytać?
– Trudno powiedzieć. Czasami mam wrażenie, że książki go pociągają, ale może sama ich aura albo tylko okładki. Często paraduje po szkole z książkami pod pachą… To Hauptmann, Heine, Nietzsche, Hegel, Goethe. Czasami wygląda z nimi wręcz komicznie. Stara się w ten sposób pokazać, że przewyższa innych intelektem, daje do zrozumienia, że przedkłada książki nad popularność. Nieraz wątpiłem, czy rzeczywiście czyta je wszystkie. Dziś już nie wiem, co myśleć.
– Z taką pasją mówił o tym Chamberlainie – zauważył dyrektor. – Czy w innych sferach też ją wykazuje?
– To właśnie jest pytanie. Nigdy niczego po sobie nie pokazuje, ale pamiętam, że kiedyś faktycznie wykazał zainteresowanie prehistorią tego regionu. Kilka razy zabierałem małe grupy uczniów na wykopaliska archeologiczne na północ od kościoła Świętego Olafa. Rosenberg zawsze zgłaszał swój udział w takich wycieczkach. Podczas jednej z nich pomógł wykopać jakieś narzędzia z epoki kamiennej i prehistoryczne palenisko. Był tym szalenie podekscytowany.
– Dziwne – rzucił dyrektor, przeglądając teczkę personalną Alfreda. – Wybrał naszą szkołę, zamiast zdawać do gimnazjum, gdzie mógłby uczyć się łaciny i greki, a potem pójść na uniwersytet i studiować literaturę albo filozofię, bo najwyraźniej to nimi się interesuje. Dlaczego wybiera się na politechnikę?
– Sądzę, że ze względów finansowych. Jego matka zmarła, gdy był mały, a ojciec choruje na gruźlicę i pracuje tylko dorywczo, jako urzędnik bankowy. Herr Purvit, nowy nauczyciel plastyki, uważa, że chłopak nieźle rysuje, dlatego zachęca go, aby poszedł na architekturę.
– Więc trzyma się z dala od innych – konstatuje dyrektor, składając teczkę Alfreda – a mimo to wygrał wybory na przewodniczącego klasy. I czy ze dwa lata temu już nie pełnił tej funkcji?
– To chyba nie wynika z popularności. Funkcja przewodniczącego nie cieszy się poważaniem wśród uczniów i popularni chłopcy zwykle nie ubiegają się o nią, bo oznacza ona obowiązki i konieczność wygłoszenia mowy na zakończenie szkoły, a do tego trzeba się przygotować. Wydaje mi się, że koledzy nie traktują Rosenberga poważnie. Nigdy nie widziałem go z innymi, żartującego. Raczej sam jest obiektem dowcipów. To samotnik, chodzi w pojedynkę po Rewlu ze swoim szkicownikiem. Dlatego nie martwiłbym się nadmiernie, że będzie szerzył tu te swoje skrajne poglądy.
Dyrektor Epstein wstał i podszedł do okna. Spojrzał na drzewa o szerokich liściach, teraz, wiosną, jasnozielonych, i wznoszące się dalej dostojne białe budynki z czerwonymi dachówkami.
– Opowiedz mi więcej o tym Chamberlainie. Ja czytam książki o innej tematyce. Jaki jest zasięg jego oddziaływania w Niemczech?
– Spory i szybko się rozszerza. Niepokojąco szybko. Jego książka wyszła z dziesięć lat temu i jej popularność stale rośnie. Słyszałem, że sprzedano przeszło sto tysięcy jej egzemplarzy.
– A ty sam ją czytałeś?
– Zacząłem czytać, ale wzbudziła moją irytację i resztę już tylko przekartkowałem. Wielu moich znajomych ją zna. Ci o wykształceniu historycznym są tego samego zdania co ja… podobnie jak Kościół, no i oczywiście żydowska prasa. Jednak wypowiada się o niej z uznaniem wielu wysoko postawionych ludzi… Kaiser Wilhelm, prezydent Theodore Roosevelt… i dużo zagranicznych gazet zamieściło pozytywne jej recenzje, czasami wręcz entuzjastyczne. Chamberlain używa wzniosłych pojęć i udaje, że przemawia do naszych najlepszych instynktów. Według mnie jednak wyzwala te najgorsze.
– Jak wytłumaczysz jego sukces?
– Pisze przekonująco. I robi wrażenie na niewyedukowanych czytelnikach. Na każdej stronie można znaleźć mądrze brzmiące cytaty z Tertuliana, Świętego Augustyna, Platona albo jakiegoś osiemnastowiecznego hinduskiego mistyka. Ale to tylko pozory erudycji. Tak naprawdę bowiem zaczerpnął od nich po kilka zdań, wyrywając je z kontekstu, żeby podeprzeć własne wydumane założenia. Oczywiście zyskał jeszcze na popularności, żeniąc się niedawno z córką Wagnera. Wielu widzi w nim dziedzica wagnerowskiej spuścizny rasistowskiej.
– Wagner go namaścił?
– Nie, bo nie mieli okazji się poznać. Wagner zmarł, zanim Chamberlain zaczął zalecać się do jego córki. Ale Cosima udzieliła mu błogosławieństwa.
Dyrektor dolał sobie herbaty.
– Hm, nasz młody Rosenberg wydaje się tak urzeczony rasistowskimi ideami Chamberlaina, że niełatwo będzie go z nich wyleczyć. Ale jeśli się nad tym zastanowić, czy można się dziwić, że nielubiany, samotny, niezbyt zdolny chłopak napawa się teorią głoszącą wyższość rasy, do której on sam się zalicza? I to, że jego przodkowie są twórcami wielkich cywilizacji? Zwłaszcza chłopak bez matki, która by go podziwiała, z ojcem stojącym na progu śmierci i chorowitym starszym bratem…
– Och, Karl, słyszę echo słów twojego mentora, tego wiedeńskiego lekarza, Freuda, który także pisze bardzo sugestywnie, także odwołuje się do literatury klasycznej i zawsze ma na podorędziu jakiś zgrabny cytat.
– Mea culpa. Przyznaję, że jego teorie nigdy nie wydawały się prawdziwsze. Powiedziałeś na przykład, że ta antysemicka książka Chamberlaina rozeszła się w setkach tysięcy egzemplarzy. Ilu z rzesz jej czytelników oceni ją tak jak ty? Ilu zaś podchwyci wyrażone w niej poglądy tak jak Rosenberg? Jak to się dzieje, że jedna książka wzbudza tak różne reakcje? To w pojedynczym czytelniku musi być coś, co sprawia, że spodoba mu się ona albo nie. Zależy to od biegu jego życia, konstrukcji psychicznej, obrazu samego siebie. Coś musi czaić się w zakamarkach umysłu danego odbiory… czy, jak powiedziałby Freud, w jego podświadomości… że urzeknie go taki, a nie inny pisarz.
– Doskonały temat do rozmowy przy naszej następnej kolacji! A tymczasem mój młody uczeń na pewno wierci się tam nerwowo i poci. Co z nim zrobimy?
– Rzeczywiście, trzeba coś zdecydować. Obiecaliśmy wyznaczyć mu dwa zadania i musimy wymyślić to drugie. Chyba jednak przeliczyliśmy się z siłami. To raczej niemożliwe, żeby jakiekolwiek zadanie wywarło pozytywny wpływ na chłopca w ciągu tych kilku tygodni, które nam pozostały. Dostrzegam w nim tyle goryczy, tyle nienawiści do wszystkich, którzy nie są „prawdziwymi Niemcami”. Myślę, że aby odciągnąć go od urojonej idei, powinniśmy podsunąć mu konkret, coś namacalnego.
– Zgadzam się z tobą. Rasy łatwiej nienawidzić niż konkretnego człowieka – oznajmił Herr Shäfer. – Mam pomysł. Znam pewnego Żyda, którego musi oceniać pozytywnie. Zawołajmy chłopaka, ja zacznę.
Sekretarka dyrektora Epsteina wyniosła filiżanki po herbacie i poszła po Alfreda, który po powrocie do gabinetu zajął swoje miejsce na końcu stołu.
Herr Shäfer niespiesznie nabił fajkę, zapalił ją, zaciągnął się dymem, a następnie go wydmuchnął.
– Rosenberg – zaczął – mamy do ciebie jeszcze kilka pytań. Orientuję się, jaki jest twój stosunek do rasy żydowskiej, ale z pewnością napotkałeś na swojej drodze jakiegoś porządnego Żyda. Wiem przypadkiem, że mamy tego samego lekarza. To Herr Apfelbaum. To z jego pomocą przyszedłeś na świat.
– Tak – potwierdził Alfred. – Leczy mnie od urodzenia.
– To także mój długoletni przyjaciel. Powiedz mi, czy jest szkodliwy? To pasożyt? Nikt w Rewlu nie pracuje ciężej od niego. Widziałem na własne oczy, jak gdy byłeś mały, dzień i noc pomagał twojej matce, żeby uratować ją przed gruźlicą. I słyszałem, że płakał na jej pogrzebie.
– Doktor Apfelbaum jest dobrym człowiekiem. Troskliwie się nami zajmuje. Za co zresztą mu płacimy. Bo przecież bywają dobrzy Żydzi. Wiem o tym. Nie mogę powiedzieć o nim jako o człowieku niczego złego. Ale jest żydowskiego pochodzenia, a nie ulega wątpliwości, że wszyscy Żydzi mają cechy wrogiej, nienawistnej rasy i to…
– O, i znowu to słowo, „nienawiść” – przerwał mu dyrektor Epstein, z trudem nad sobą panując. – Dużo mówisz o nienawiści, Rosenberg, a mało o miłości. Nie zapominaj, że to miłość stanowi główne przesłanie Jezusa. Nie tylko miłość do Boga, ale i do bliźniego. Nie widzisz sprzeczności w tym, co czytasz u Chamberlaina, a tym, co słyszysz co niedzielę na mszy w kościele?
– Nie chodzę do kościoła, proszę pana. Przestałem.
– A co mówi na to twój ojciec? I co powiedziałby Chamberlain?
– Ojciec powtarza, że nie postawi już stopy w kościele. I z tego, co czytałem, zarówno Chamberlain, jak i Wagner uważają, że nauki Kościoła nas osłabiają, zamiast wzmacniać.
– Więc nie kochasz Jezusa Pana?
Alfred się zawahał – bał się pułapki. Stąpał po niepewnym gruncie, przecież dyrektor dopiero co powiedział, że jest wierzącym luteraninem. Uznając, że bezpieczniej będzie trzymać się Chamberlaina, usiłował przypomnieć sobie słowa jego książki.
– Podziwiam Jezusa tak jak Chamberlain, który nazywa go wręcz moralnym geniuszem. Jezus był silny i odważny, ale niestety jego nauki wypaczył po żydowsku Paweł. To on zrobił z niego cierpiącego i słabego. W każdym kościele katolickim można zobaczyć malowidła albo witraże ukazujące Jezusa na krzyżu. Nigdzie jednak nie zobaczy się go silnego i odważnego… Jezusa, który ośmielił się sprzeciwić zdeprawowanym rabinom, Jezusa, który sam jeden wypędził kupców ze świątyni!
– Więc Chamberlain postrzega go jako lwa, nie baranka?
– Tak – potwierdził Rosenberg ośmielony. – Według Chamberlaina to tragedia, że Jezus urodził się w takim miejscu i w takim czasie. Gdyby nauczał naród niemiecki albo, powiedzmy, Hindusów, jego słowa miałyby całkiem inne znaczenie.
– Wróćmy do mojego wcześniejszego pytania – powiedział dyrektor szkoły, który zdał sobie sprawę, że podąża złym tropem. – Jest proste: a kogo kochasz? Kto jest twoim bohaterem? Kogo podziwiasz najbardziej ze wszystkich? To znaczy oprócz Chamberlaina.
Alfred nie odpowiedział od razu. Chwilę się zastanawiał.
– Goethego.
Obaj, dyrektor Epstein i Herr Shäfer, trochę wyprostowali się na krzesłach.
– Ciekawy wybór, Rosenberg – skomentował dyrektor. – Twój czy Chamberlaina?
– I mój, i jego. Ale myślę, że Herr Shäfer też dokonałby takiego wyboru. Wychwalał Goethego na lekcjach częściej niż kogokolwiek innego. – Alfred spojrzał na swojego nauczyciela, aby uzyskać od niego potwierdzenie, a ten skinął głową.
– To powiedz, dlaczego właśnie on? – pytał dalej dyrektor.
– Bo to niemiecki geniusz, którego sława nigdy nie przeminie. Największy przedstawiciel naszego narodu. Niemający sobie równego w dziedzinie literatury, nauk ścisłych, sztuki i filozofii. Bardziej wszechstronny niż wszyscy inni.
– Doskonała odpowiedź – odparł dyrektor Epstein, który jakby odżył. – Sądzę więc, że wymyśliłem dla ciebie idealne zadanie na zakończenie szkoły.
Dwaj nauczyciele szeptem naradzili się na stronie. Dyrektor Epstein wyszedł z gabinetu i niedługo później wrócił z dużą książką. On i Herr Shäfer pochylili się nad nią i przez dłuższą chwilę przerzucali jej kartki, sunąc wzrokiem po tekście. Dyrektor wynotował kilka stron, a potem zwrócił się do Alfreda.
– Oto twoja praca. Masz przeczytać, i to uważnie, dwa rozdziały autobiografii Goethego… czternasty i szesnasty… i przepisać wszystko, co mówi on o swoim bohaterze, człowieku o nazwisku Spinoza, który żył dawno temu. Na pewno to zadanie sprawi ci zadowolenie. To przyjemność czytać fragmenty autobiografii kogoś, kogo uważa się za swój autorytet. Kochasz Goethego i wyobrażam sobie, że chętnie się dowiesz, co mówi on o człowieku, którego sam kocha i podziwia. Mam rację?
Alfred ostrożnie kiwnął głową. Zaniepokojony nagłym dobrym humorem dyrektora szkoły, przeczuwał podstęp.
– Więc – podjął Epstein – podsumujmy, co masz zrobić, Rosenberg. Masz przeczytać czternasty i szesnasty rozdział autobiografii Goethego i wynotować wszystkie zdania poświęcone Baruchowi Spinozie. Przepisz je w trzech egzemplarzach, dla siebie i dla każdego z nas. Jeśli odkryjemy, że pominąłeś w swojej pracy choćby jeden komentarz na temat tego człowieka, będziesz musiał zacząć od nowa, aż wykonasz zadanie jak trzeba. Zobaczymy się za dwa tygodnie. Przeczytamy twoją pracę i ją omówimy. Czy to jasne?
Kolejne kiwnięcie głową ze strony Alfreda.
– Mogę zadać jedno pytanie, proszę pana? Wcześniej mówił pan o dwóch zadaniach. Mam odtworzyć swoją genealogię i przeczytać te dwa rozdziały. I jeszcze przepisać w trzech egzemplarzach wszystkie wzmianki na temat Barucha Spinozy.
– Zgadza się – odparł dyrektor. – I co budzi twoje wątpliwości?
– Czy to nie są trzy zadania, a nie dwa?
– Rosenberg – włączył się Herr Shäfer – nawet dwadzieścia to byłoby za mało. Powiedziałeś, że dyrektor twojej szkoły ze względu na swoje żydowskie pochodzenie nie powinien sprawować swojej funkcji, a to wystarczający powód, żeby relegować ucznia z każdej szkoły, czy to w Estonii, czy w Vaterlandzie.
– Tak, proszę pana.
– Chwileczkę, Herr Shäfer, może chłopak ma rację. Zadanie związane z Goethem jest ważne i powinien wykonać je starannie. – Dyrektor Epstein spojrzał na Alfreda i powiedział do niego: – Zostajesz zwolniony z odtwarzania swojej genealogii. Skup się na tym, co napisał Goethe. Na dziś już dosyć. Spotkamy się tu za dwa tygodnie. O tej samej porze. I oddaj mi dwa egzemplarze swojej pracy dzień wcześniej.
Rozdział 5
– Dzień dobry, Gabrielu! – zawołał Bento do brata, gdy usłyszał, że ten myje się przed nabożeństwem szabatowym. Gabriel tylko mruknął coś w odpowiedzi, ale wrócił do wspólnego pokoju i usiadł ciężko na wielkim łóżku z baldachimem, które służyło im obu. To łóżko, zajmujące większość pomieszczenia, było jedyną ich pamiątką z przeszłości.
Ich ojciec, Michael, zapisał wszystkie sprzęty domowe starszemu synowi, lecz obie córki podważyły jego ostatnią wolę, twierdząc, że Bento nie jest prawowitym członkiem społeczności żydowskiej. Chociaż sąd żydowski wydał orzeczenie na jego korzyść, ten zaskoczył wszystkich, natychmiast oddając cały majątek rodzeństwu. Zatrzymał sobie tylko jedną rzecz – należące do rodziców łóżko z baldachimem. Po zamążpójściu sióstr on i Gabriel zostali sami w pięknym dwupiętrowym białym domu, który rodzina Spinozów wynajmowała od dziesięcioleci. Stał on nad kanałem Houtgracht, nieopodal najbardziej ruchliwego skrzyżowania w żydowskiej części Amsterdamu, zaledwie przecznicę od małej synagogi Beth Jacob i przylegającej do niej szkoły.
Bento i Gabriel z żalem postanowili go opuścić. Gdy siostry się wyprowadziły, stary dom stał się dla nich za duży i zbyt przypominał o zmarłych. No i dużo kosztował – wojna angielsko-holenderska 1652 roku i pirackie ataki na statki z Brazylii odbiły się straszliwie na importowym przedsiębiorstwie braci Spinozów, zmuszając ich do wynajęcia mniejszego domu, tylko pięć minut drogi od sklepu.
Bento przeciągle spojrzał na brata. Gdy Gabriel był chłopcem, nazywano go „małym Bento”, tak byli do siebie podobni: obaj mieli pociągłe owalne twarze, przenikliwe sowie oczy, wydatne nosy. Teraz jednak Gabriel, już dorosły, ważył o dwadzieścia kilogramów więcej od brata, był od niego dwanaście centymetrów wyższy i znacznie silniejszy. I już nie patrzył w dal jak dawniej.
Bracia siedzieli obok siebie w milczeniu. Zazwyczaj Bento lubił ciszę i czuł się swobodnie, gdy jedli z Gabrielem posiłki albo pracowali razem w sklepie, nie odzywając się do siebie ani słowem. Jednak teraz cisza ta mu ciążyła i wywoływała w nim niepokój. Bento pomyślał o jednej z sióstr, Rebekah, kiedyś takiej gadatliwej i ożywionej. Tego dnia także ona milkła i odwracała od niego wzrok.
Milczeli również zmarli, ci wszyscy, którzy wydali ostatnie tchnienie właśnie w tym łóżku: jego matka Hana, przed siedemnastoma laty, kiedy Bento skończył ledwie szósty rok; starszy brat, Isaac, przed sześcioma; macocha, Esther, przed trzema; i wreszcie ojciec oraz siostra Miriam dopiero co, bo przed dwoma laty. Z całego rodzeństwa – hałaśliwej, wesołej gromady, która bawiła się razem, kłóciła ze sobą, a potem godziła, opłakiwała matkę i powoli zaczynała przywiązywać się do macochy – pozostało mu już tylko tych dwoje: Rebekah i Gabriel, a i oni szybko się od niego odsuwali.
Zerkając na bladą, obrzmiałą twarz brata, Bento przerwał milczenie.
– Znowu źle spałeś, prawda, Gabrielu? – zapytał. – Czułem, jak się rzucasz.
– Tak, znowu. Jak mogę dobrze spać, Bento? Nic nie idzie dobrze. Co tu zrobić? Co zrobić? Martwi mnie to, co dzieje się między nami. Jest ranek, ubieram się na szabat. Pierwszy raz w tym tygodniu zaświeciło słońce, niebo jest błękitne i powinienem czuć radość, jak wszyscy inni, jak nasi sąsiedzi z obu stron. A zamiast tego przez własnego brata… wybacz mi, Bento, lecz chyba pęknę, jeśli tego nie wypowiem. Bo to przez ciebie moje życie jest takie smutne. Nie cieszy mnie, że idę do synagogi, aby spotkać się ze swoimi i wspólnie z nimi modlić się do naszego Boga.
– Przykro mi to słyszeć, Gabrielu. Pragnę, byś był szczęśliwy.
– Słowa to jedno, a czyny drugie.
– Jakie czyny?
– Jakie czyny?! – wykrzyknął Gabriel. – I pomyśleć, że przez taki długi czas, przez całe życie sądziłem, że wiesz wszystko. Gdyby ktoś inny zadał mi to pytanie, odpowiedziałbym: „Chyba żarty sobie robisz”, lecz przecież wiem, że ty nigdy nie żartujesz. Na pewno doskonale rozumiesz, o jakich czynach mówię.
Bento westchnął.
– Najpierw odrzuciłeś żydowskich klientów, a nawet całą gminę. Potem zaś przestałeś obchodzić szabat. Odwróciłeś się od wspólnoty i tego roku nie ofiarowałeś na synagogę praktycznie nic… o tym mówię.
Gabriel popatrzył na brata, który się nie odzywał.
– Podam więcej przykładów, Bento. Wczoraj wieczorem nie chciałeś pójść na kolację szabatową do Sarah. Wiesz, że mam ją poślubić, jednak nie przyłączysz się do nas, by wspólnie świętować szabat. Możesz sobie wyobrazić, jak się czuję? A twoja siostra Rebekah? Jak mamy cię tłumaczyć? Mamy powiedzieć, że nasz brat woli lekcje łaciny z tym jezuitą?
– Gabrielu, wszyscy będziecie lepiej trawić, jeśli nie przyjdę. Wiesz o tym. Zdajesz sobie sprawę, że ojciec Sarah jest przesądny.
– Przesądny?
– Skrajnie ortodoksyjny. Widziałeś, że moja obecność tylko pobudza go do dysput religijnych. Widziałeś, że każda moja odpowiedź powoduje coraz większy rozdźwięk między nami, sprawiając ból tobie i Rebekah. Moja nieobecność posłuży sprawie pokoju… nie mam co do tego wątpliwości. Moja nieobecność równa się pokój. Myślę o tym równaniu coraz częściej.
Gabriel pokręcił głową.
– Bento, pamiętasz, że gdy byłem dzieckiem, czasami ogarniał mnie lęk, bo wyobrażałem sobie, że jeśli zamknę oczy, świat zniknie? Ty mi wytłumaczyłeś, że nie ma powodu do strachu. Opowiedziałeś mi o rzeczywistości i o wiecznych prawach natury. Teraz ty popełniasz taki błąd, jaki ja wtedy popełniałem. Wyobrażasz sobie, że niezgoda z powodu Benta Spinozy zniknie, gdy nie będzie on jej świadkiem?