Z każdym dniem trochę bliżej - Irvin D. Yalom, Ginny Elkin - ebook

Z każdym dniem trochę bliżej ebook

Irvin D. Yalom, Ginny Elkin

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Unikalne spojrzenie na proces terapeutyczny – z dwóch stron.

Pacjenta i terapeuty

Ginny Elkin to pseudonim młodej kobiety z poważnymi problemami psychicznymi, która po kilku latach nieudanych prób znalezienia pomocy u przeróżnych specjalistów trafiła do Irvina D. Yaloma, psychiatry z Uniwersytetu Stanforda.

Początkowo Ginny uczestniczyła w terapii grupowej, jednak w pewnym momencie Yalom i jego współpracownicy uznali, że ta forma terapii nie przyniesie w jej przypadku więcej korzyści.

Słynny psychoterapeuta zaproponował Ginny kontynuowanie terapii w formie indywidualnej, ale postanowił przełamać schemat. Uzgodnił z Ginny, że każdej sesji będzie spisywała relację, w której opisze nie tylko refleksje i reakcje na to, co się jawnie działo podczas spotkania, lecz również wszystkie swoje myśli i fantazje, które nie zostaly poruszone w formie werbalnej. Nie tylko Ginny miała sporządzać po sesjach zapiski. Zdecydował się na to również profesor Yalom. Pacjentka i psychoterapeuta ustalili, że co pół roku będą wymieniać się swoimi notatkami.

I tak powstała książka – zapis przeżyć, emocji, refleksji, interpretacji dotyczących tych samych zdarzeń, tych samych rozmów i zachowań. A także relacji terapeuta-pacjent. Profesor Yalom wyjaśnia w niej również decyzje, które podejmował w trakcie terapii, i przesłanki, którymi się kierował.

Z każdym dniemcoraz bliżej to książka, którą powinni przeczytać wszyscy zainteresowani procesem terapeutycznym, a także meandrami ludzkiej psychiki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 384

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa wydawcy

To prawda: histo­rię docho­dze­nia do zdro­wia wie­lo­krot­nie już przed­sta­wiano w lite­ra­tu­rze psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej. Od początku XX wieku coraz wię­cej psy­chia­trów decy­do­wało się na opu­bli­ko­wa­nie szcze­gól­nie obra­zo­wych lub inte­re­su­ją­cych opi­sów przy­pad­ków, pacjenci zaś, by nie pozo­stać w tyle, rów­nież coraz czę­ściej udo­stęp­niali czy­tel­ni­kom wła­sne, retro­spek­tywne wer­sje. Wyjąt­ko­wość niniej­szej książki polega na tym, że opi­sano w niej prze­bieg lecze­nia jed­no­cze­śnie z punktu widze­nia pacjentki i leka­rza, przy czym opis ten powsta­wał w miarę roz­woju deli­kat­nej i trud­nej rela­cji, która dla obojga miała zna­cze­nie oso­bi­ste.

Praca ta jest wyni­kiem eks­pe­ry­mentu, który pod­jął mój mąż, dok­tor Irvin Yalom, pra­cow­nik Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, razem ze swoją pacjentką, znaną od tej pory jako Ginny. Jesie­nią 1970 roku mąż uznał, że Ginny nie powinna dłu­żej uczest­ni­czyć w tera­pii gru­po­wej, którą pro­wa­dził wraz z kote­ra­peutą, ponie­waż przez pół­tora roku naj­wy­raź­niej nie poczy­niła w tych warun­kach żad­nych postę­pów. Zapro­po­no­wał jej wów­czas, by kon­ty­nu­owała tera­pię u niego indy­wi­du­al­nie. Jed­nym z pro­ble­mów Ginny była „nie­moc twór­cza” (poważny kło­pot dla począt­ku­ją­cej pisarki), dok­tor Yalom zastrzegł więc, że za lecze­nie będzie mu pła­cić opi­sami sesji, co miało być oczy­wi­stym bodź­cem dla jej twór­czo­ści. Jed­no­cze­śnie posta­no­wił, że sam rów­nież będzie spo­rzą­dzał wła­sne spra­woz­da­nia z ich coty­go­dnio­wych spo­tkań. Zgod­nie z jego zało­że­niem co sześć mie­sięcy mieli się wymie­niać tymi rapor­tami; mój mąż miał nadzieję, że taka pro­ce­dura przy­nie­sie korzyść tera­peu­tyczną. Od tej chwili przez dwa lata lekarz i pacjentka spi­sy­wali swoje wspo­mnie­nia ze wspól­nie spę­dzo­nej godziny, czę­sto też doda­wali wła­sne reflek­sje, inter­pre­ta­cje, emo­cje i sko­ja­rze­nia, któ­rych nie wypo­wie­dzieli pod­czas sesji.

Mój mąż pra­wie ni­gdy nie oma­wia ze mną swo­ich pacjen­tów, tym razem jed­nak, zasta­na­wia­jąc się nad metodą zachę­ce­nia Ginny do pisa­nia, wta­jem­ni­czył mnie w nie­które swoje roz­my­śla­nia. Jestem pro­fe­so­rem lite­ra­tury, wie­dział więc, że ten pro­jekt naprawdę mnie zain­te­re­suje. Zapro­po­no­wa­łam, by sta­ran­nie prze­cho­wy­wał oba kom­plety spra­woz­dań aż do zakoń­cze­nia tera­pii i dopiero wtedy zde­cy­do­wał, czy zasłu­gują na to, by je udo­stęp­nić więk­szej licz­bie odbior­ców. Pry­wat­nie byłam cie­kawa, czy te spi­sy­wane po sesjach raporty mogłyby się zło­żyć na cał­kiem nada­jącą się do publi­ka­cji pozy­cję lite­racką, z dwójką odręb­nych boha­te­rów i dwoma odmien­nymi, łatwo roz­po­zna­wal­nymi sty­lami pisar­skimi – jak w powie­ści epi­sto­lar­nej.

Dla­tego dwa lata póź­niej ze szcze­gól­nym zain­te­re­so­wa­niem czy­ta­łam ręko­pis. Moja – i innych, bar­dziej bez­stron­nych sędziów – entu­zja­styczna ocena prze­ko­nała auto­rów, że warto go opu­bli­ko­wać. Konieczne było wpro­wa­dze­nie pew­nych zmian, by ukryć toż­sa­mość pacjentki i dosto­so­wać spi­saną z taśmy wer­sję leka­rza do wymo­gów tek­stu książ­ko­wego, zasad­ni­czo jed­nak Czy­tel­nik otrzy­muje do rąk zapis ory­gi­nalny. Do dra­matu psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej sym­biozy nie dodano żad­nych uzu­peł­nia­ją­cych myśli ani fik­cyj­nych wyda­rzeń. Spra­woz­dań leka­rza niczym nie uzu­peł­niono ani nie usu­nięto z nich żad­nej zna­czą­cej reflek­sji, bra­kuje w nich jedy­nie zawar­to­ści paru taśm, które, nie­stety, gdzieś się zawie­ru­szyły i nie spo­sób było ich odna­leźć. Poza nie­znacz­nymi popraw­kami sty­li­stycz­nymi spra­woz­da­nia Ginny wła­ści­wie pozo­stały nie­zmie­nione.

Kil­koro czy­tel­ni­ków stwier­dziło, że ręko­pis bez pew­nego mate­riału wyja­śnia­ją­cego jest trudny do czy­ta­nia; inni bar­dzo chcieli wie­dzieć, co się działo z Ginny potem. Dla­tego dok­tor Yalom i Ginny, pół­tora roku po ostat­niej sesji tera­peu­tycz­nej, napi­sali, każde z osobna, przed­mowę i posło­wie. Istot­nie, przy­no­szą one pewne dodat­kowe infor­ma­cje i sporo wyja­śniają zarówno z per­spek­tywy oso­bi­stej, jak i pro­fe­sjo­nal­nej. Moim zda­niem wszakże zasad­ni­czą część tek­stu na­dal można czy­tać jak powieść, jak histo­rię dwojga ludzi, któ­rzy się spo­tkali w intym­nej prze­strzeni psy­chia­trycz­nego tête-à-tête, a teraz dają się Czy­tel­ni­kowi poznać tak, jak się poznali wza­jem­nie.

Mari­lyn Yalom 20 lutego 1974 roku

Przedmowa doktora Yaloma

Zawsze bole­śnie prze­ży­wam chwile, gdy w sta­rych note­sach znaj­duję dłu­gie listy na wpół zapo­mnia­nych nazwisk pacjen­tów, z któ­rymi doświad­cza­łem uczuć naj­de­li­kat­niej­szych i naj­bar­dziej poru­sza­ją­cych. Tylu ludzi, tyle sub­tel­nych chwil! Co się z nimi stało? Szafki wypchane tecz­kami z doku­men­ta­cją, sterty taśm magne­to­fo­no­wych czę­sto przy­wo­dzą mi na myśl olbrzymi cmen­tarz: życia ści­śnięte w histo­riach cho­rób, głosy schwy­tane w pułapki taśm elek­tro­ma­gne­tycz­nych bez­gło­śnie i nie­skoń­cze­nie odgry­wa­jące swoje dra­maty. Prze­by­wa­nie wśród tych pomni­ków spra­wia, że odzywa się we mnie dotkliwe poczu­cie prze­mi­ja­nia. Nawet cał­ko­wi­cie zanu­rzony w teraź­niej­szo­ści czuję za ple­cami uważne, wycze­ku­jące widmo roz­kładu – roz­kładu, który osta­tecz­nie pokona żywe doświad­cze­nie, a zara­zem, za sprawą samej tylko swej nie­uchron­no­ści, nada wszyst­kiemu odcień wzru­sze­nia i piękna. Pra­gnie­nie opo­wie­dze­nia o tym, co prze­ży­łem z Ginny, jest nie do odpar­cia; intry­guje mnie moż­li­wość powstrzy­ma­nia roz­kładu, prze­dłu­że­nia naszego krót­kiego wspól­nego życia. O ileż lepiej wie­dzieć, że będzie ist­niało w umy­śle czy­tel­nika, niż że tkwi gdzieś w opusz­czo­nym maga­zy­nie nie­czy­ta­nych nota­tek i nie­słu­cha­nych taśm.

Histo­ria zaczyna się od dzwonka tele­fo­nicz­nego. Wątlutki gło­sik powie­dział mi, że jego wła­ści­cielka ma na imię Ginny, że wła­śnie przy­była do Kali­for­nii, że kilka mie­sięcy uczest­ni­czyła w tera­pii pro­wa­dzo­nej przez moją kole­żankę ze wschodu, która skie­ro­wała ją do mnie. Wró­ci­łem nie­dawno z rocz­nego pobytu w Lon­dy­nie, cią­gle mia­łem dużo wol­nego czasu, umó­wi­łem się więc z Ginny na spo­tka­nie dwa dni póź­niej.

Spo­tka­łem ją w pocze­kalni i popro­wa­dzi­łem kory­ta­rzem do mojego gabi­netu. Nie mogłem iść wystar­cza­jąco powoli: Ginny, jak kobieta z jakiejś wschod­niej kra­iny towa­rzy­sząca swo­jemu mężowi, podą­żała kilka bez­gło­śnych kro­ków za mną. Nie nale­żała do sie­bie, nic w niej do sie­bie nie paso­wało: włosy, uśmiech, głos, spo­sób cho­dze­nia, swe­ter, buty – wszystko zostało dobrane przy­pad­kowo i wszystko – włosy, spo­sób cho­dze­nia, koń­czyny, obszar­pane dżinsy, woj­skowe skar­pety… wszystko – w każ­dej chwili mogło się roz­le­cieć. I co by zostało? – zasta­na­wia­łem się. Może tylko uśmiech. Nie piękny – bez zna­cze­nia, jak się te czę­ści poskłada do kupy! Ale na swój spo­sób cie­ka­wie pocią­ga­jący. W ciągu paru minut jakoś zdo­łała mi prze­ka­zać, że mogę zro­bić wszystko i że cał­ko­wi­cie oddaje się w moje ręce. Nie mia­łem nic prze­ciwko temu. Wtedy nie wyda­wało się to wiel­kim cię­ża­rem.

Zaczęła mówić i dowie­dzia­łem się, że ma dwa­dzie­ścia trzy lata i jest córką byłej śpie­waczki ope­ro­wej i fila­del­fij­skiego biz­nes­mena. Ma o cztery lata młod­szą sio­strę i talent pisar­ski. Przy­je­chała do Kali­for­nii, ponie­waż na pod­sta­wie paru krót­kich opo­wia­dań przy­jęto ją na roczny kurs pisar­ski w pobli­skim col­lege’u.

Dla­czego szuka pomocy? Powie­działa, że musi kon­ty­nu­ować tera­pię roz­po­czętą w ubie­głym roku, i męt­nie, nie­sys­te­ma­tycz­nie wyli­czyła stop­niowo swoje naj­więk­sze życiowe trud­no­ści. Oprócz skarg wypo­wie­dzia­nych na głos pod­czas pierw­szej roz­mowy roz­po­zna­łem też kilka innych waż­nych obsza­rów pro­ble­mo­wych.

Przede wszyst­kim jej auto­por­tret: opi­sany szybko i na bez­de­chu, z paroma zachwy­ca­ją­cymi meta­fo­rami pośród lita­nii słów nie­na­wi­ści do sie­bie. Ginny jest pod każ­dym wzglę­dem maso­chi­styczna. Przez całe życie lek­ce­wa­żyła swoje potrzeby i przy­jem­no­ści. Nie sza­nuje sie­bie. Czuje, że jest bez­cie­le­snym duchem – ćwier­ka­ją­cym kanar­kiem, który ska­cze z ramie­nia na ramię, gdy razem z przy­ja­ciółmi idzie ulicą. Wyobraża sobie, że dla innych może być inte­re­su­jąca jedy­nie jako ete­ryczna smuga.

Nie wie, kim jest. Mówi: „Muszę się przy­go­to­wy­wać do spo­tkań z ludźmi. Pla­nuję, co powiem. Nie mam spon­ta­nicz­nych uczuć; to zna­czy mam, ale zamknięte w jakiejś małej klatce. Kiedy tylko wycho­dzę na zewnątrz, boję się i muszę się przy­go­to­wać”. Nie roz­po­znaje wła­snej zło­ści i jej nie wyraża. „Prze­peł­nia mnie litość nad ludźmi. Jestem cho­dzą­cym komu­na­łem: Jeśli nie możesz powie­dzieć o ludziach nic miłego, to w ogóle się nie odzy­waj”. Pamięta, że w swoim doro­słym życiu tylko raz się zezło­ściła na swoją współ­pra­cow­nicę, która bez­czel­nie nią komen­de­ro­wała. Potem przez wiele godzin się trzę­sła. Nie ma żad­nych praw. Nie przy­cho­dzi jej do głowy, żeby się zezło­ścić. Jest tak total­nie zajęta dba­niem o to, by inni ją lubili, że ni­gdy nawet nie pomy­śli o tym, czy sama ich lubi.

Zżera ją pogarda dla sie­bie. Cichy głos wewnętrzny bez końca z niej drwi. Jeśli na chwilę się zapo­mni i spon­ta­nicz­nie zaan­ga­żuje w życie, odbie­ra­jący jej wszelką przy­jem­ność głos ostro z powro­tem przy­woła ją do trumny nie­śmia­ło­ści. Pod­czas roz­mowy nie może sobie pozwo­lić ani na odro­binę dumy. Kiedy wspo­mniała o swo­ich stu­diach pisar­skich, natych­miast zazna­czyła, że dostała się na nie z leni­stwa: usły­szała plotkę o tym pro­gra­mie i zło­żyła poda­nie tylko dla­tego, że to nie wyma­gało żad­nych for­mal­no­ści poza wysła­niem kilku opo­wia­dań, które napi­sała dwa lata wcze­śniej. Nie powie­działa, rzecz jasna, ani słowa o naj­wy­raź­niej wyso­kiej jako­ści tych opo­wia­dań. Jej lite­racka wydaj­ność stop­niowo sła­bła i obec­nie ogar­nęła ją poważna nie­moc twór­cza.

Wszyst­kie jej pro­blemy życiowe znaj­do­wały odzwier­cie­dle­nie w rela­cjach z męż­czy­znami. Despe­racko pra­gnęła trwa­łego związku, ale żad­nego ni­gdy nie potra­fiła utrzy­mać. Miała dwa­dzie­ścia jeden lat, gdy z ape­tycz­nej nie­win­no­ści sek­su­al­nej dała susa w sto­sunki sek­su­alne z kil­koma męż­czy­znami (nie miała prawa powie­dzieć „nie!”), a teraz ubo­le­wała nad tym, że przez okno wsko­czyła do sypialni, cał­ko­wi­cie omi­ja­jąc prze­zna­czoną dla nasto­la­tek pocze­kal­nię ran­dek i ero­tycz­nych piesz­czot. Lubi fizyczną bli­skość z męż­czy­zną, ale nie jest w sta­nie roz­luź­nić się sek­su­al­nie. Orgazm prze­żywa, gdy się mastur­buje, jed­nak wewnętrzny szy­der­czy głos dba o to, by rzadko jej się to uda­wało pod­czas sto­sunku.

Ginny rzadko wspo­mi­nała ojca, za to obec­ność jej matki była bar­dzo wyraźna. „Jestem bla­dym odbi­ciem swo­jej matki” – to jej słowa. Zawsze były sobie nie­zwy­kle bli­skie. Mówiła matce wszystko. Pamięta, jak razem czy­tały miło­sne listy Ginny i się z nich śmiały. Zawsze była szczu­pła, nie lubiła wielu potraw, a gdzieś koło dwu­na­stego, trzy­na­stego roku życia tak regu­lar­nie wymio­to­wała przed śnia­da­niem, że rodzina zaczęła uwa­żać wymioty za część jej codzien­nej toa­lety poran­nej. Zawsze bar­dzo dużo jadła, ale jako małe dziecko miała wiel­kie trud­no­ści z prze­ły­ka­niem. „Potra­fi­łam zjeść cały posi­łek, a na koniec wszystko cią­gle mia­łam w buzi. Potem pró­bo­wa­łam prze­łknąć to na raz”.

Ginny miewa strasz­liwe sny, w któ­rych jest sek­su­al­nie gwał­cona – zazwy­czaj przez kobietę, choć cza­sami przez męż­czy­znę. Ma też pewien powra­ca­jący sen: jest wielką pier­sią, przy któ­rej wiszą grona ludzi, albo sama wisi u jakiejś mon­stru­al­nej piersi. Mniej wię­cej trzy lata temu zaczęła mie­wać prze­ra­ża­jące sny – tym strasz­niej­sze, że trudno jej było wów­czas stwier­dzić, czy to wszystko jej się tylko śni, czy dzieje na jawie. Czuje, że ludzie gapią się na nią przez okno i jej doty­kają; kiedy tylko zaczyna odczu­wać przy­jem­ność, dotyk zamie­nia się w ból, jakby wyszar­py­wano jej piersi. I zawsze w tych snach jakiś daleki głos przy­po­mina, że nic takiego nie dzieje się naprawdę.

Pod koniec godzin­nego spo­tka­nia z Ginny byłem nią naprawdę zanie­po­ko­jony. Miała wiele moc­nych stron: łagodny urok, ogromną wraż­li­wość, sil­nie roz­wi­nięte poczu­cie komi­zmu, wybitny dar obra­zo­wego mówie­nia; jed­no­cze­śnie gdzie­kol­wiek się obró­ci­łem, natra­fia­łem na pato­lo­gię: za dużo pry­mi­tyw­nego mate­riału, marze­nia zacie­ra­jące gra­nicę mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a fan­ta­zją, a nade wszystko dziwne roz­my­cie, nie­ja­sne „gra­nice ego”. Wyda­wało się, że nie w pełni oddzie­liła się od swo­jej matki, a jej pro­blemy z jedze­niem wska­zy­wały na wątłe i żało­sne próby wyzwo­le­nia się. Mia­łem wra­że­nie, że Ginny tkwi mię­dzy lękami dzie­cię­cej zależ­no­ści, która wymaga wyrze­cze­nia się sie­bie – per­ma­nent­nej sta­gna­cji – a prze­ję­ciem auto­no­mii, która, pozba­wiona ugrun­to­wa­nego poczu­cia toż­sa­mo­ści, jawi jej się jako stan suro­wej, nie­zno­śnej samot­no­ści.

Rzadko nad­mier­nie się trosz­czę o dia­gnozę. Wiem jed­nak, że ze względu na zatarte gra­nice ego, autyzm, życie w marze­niach oraz brak dostępu do uczuć więk­szość psy­cho­lo­gów kli­nicz­nych przy­kle­iłaby Ginny ety­kietkę „schi­zo­ida” albo „oso­bo­wo­ści pogra­nicz­nej”. Wie­dzia­łem, że ta młoda kobieta ma poważne kło­poty i że tera­pia będzie długa, a jej wynik – nie­pewny. Wyda­wało mi się, że zawarła już zbyt bli­ską zna­jo­mość z wła­sną nie­świa­do­mo­ścią i że ja, zamiast razem z nią jesz­cze głę­biej wcho­dzić w jej pod­ziemny świat, powi­nie­nem raczej pro­wa­dzić ją ku rze­czy­wi­sto­ści. W tam­tym okre­sie pośpiesz­nie gro­ma­dzi­łem grupę tera­peu­tyczną, którą moi stu­denci mieli obser­wo­wać w ramach wła­snego tre­ningu. Mia­łem dobre doświad­cze­nia, jeśli cho­dzi o tera­pię gru­pową osób z pro­ble­mami podob­nymi do tych prze­ży­wa­nych przez Ginny, posta­no­wi­łem zatem zapro­po­no­wać jej udział w tej gru­pie. Pro­po­zy­cję przy­jęła nie­zbyt chęt­nie; spodo­bał jej się pomysł bycia razem z innymi ludźmi, oba­wiała się wszakże, że wej­dzie w rolę dziecka i ni­gdy nie zdoła wyra­zić swo­ich naj­skryt­szych myśli. Tego rodzaju ocze­ki­wa­nie jest typowe dla pacjenta pierw­szy raz podej­mu­ją­cego tera­pię gru­pową, zapew­ni­łem ją więc, że gdy nabie­rze zaufa­nia do uczest­ni­ków, będzie umiała podzie­lić się z nimi swo­imi uczu­ciami. Nie­stety, jak zoba­czymy, to jej, a nie moje prze­wi­dy­wa­nie oka­zało się aż nazbyt słuszne.

Kie­ro­wa­łem się wzglę­dami prak­tycz­nymi – zbie­ra­łem grupę i szu­ka­łem do niej pacjen­tów – ale mia­łem też mery­to­ryczne zastrze­że­nia co do indy­wi­du­al­nej tera­pii Ginny. Nie­po­ko­iła mnie zwłasz­cza siła jej podziwu dla mnie; jak przy­go­to­waną zawczasu opoń­czę zarzu­ciła go na mnie, gdy tylko weszła do mojego gabi­netu. Weźmy na przy­kład sen, który jej się przy­śnił w noc poprze­dza­jącą nasze pierw­sze spo­tka­nie: „Mia­łam silną bie­gunkę i jakiś męż­czy­zna miał mi kupić lekar­stwo na receptę. Uwa­ża­łam, że powin­nam wziąć kaopec­tate, bo jest tań­szy, ale on chciał mi kupić lek moż­li­wie naj­droż­szy”. Pozy­tywne nasta­wie­nie Ginny do mnie czę­ściowo wyni­kało z dobrej opi­nii, jaką wyra­ziła o mnie jej poprzed­nia tera­peutka, a czę­ściowo miało zwią­zek z moim tytu­łem pro­fe­sor­skim, reszta pocho­dziła z obsza­rów nie­zna­nych. Ta nad­mier­nie wysoka ocena była jed­nak tak skrajna, że podej­rze­wa­łem, iż okaże się prze­szkodą w tera­pii indy­wi­du­al­nej. W trak­cie tera­pii gru­po­wej – rozu­mo­wa­łem – Ginny będzie mogła spoj­rzeć na mnie oczyma pozo­sta­łych jej uczest­ni­ków. Ponadto obec­ność kote­ra­peuty pozwoli jej stwo­rzyć bar­dziej zrów­no­wa­żony obraz mojej osoby.

Przez pierw­szy mie­siąc Ginny radziła sobie mar­nie. W nocy jej sen prze­ry­wały prze­ra­ża­jące kosz­mary. Śniło jej się na przy­kład, że ma zęby ze szkła, a usta zamie­niają się w krew. Inny sen odzwier­cie­dlał nie­które z jej uczuć zwią­za­nych z tym, że musiała się mną dzie­lić z grupą. „Leża­łam wyczer­pana na plaży, ktoś mnie pod­niósł i zaniósł do leka­rza, który miał mi zope­ro­wać mózg. Dwóch uczest­ni­ków grupy przy­trzy­my­wało ręce leka­rza i tak je pro­wa­dzili, że przy­pad­kiem wyciął część mózgu, któ­rej nie miał wyci­nać”. W innym śnie szli­śmy wspól­nie na przy­ję­cie i razem tarza­li­śmy się po tra­wie, upra­wia­jąc seks.

Po mie­siącu obaj z kote­ra­peutą uzna­li­śmy, że gru­powe spo­tka­nia raz w tygo­dniu to dla Ginny za mało i że konieczna jest jakaś pod­trzy­mu­jąca tera­pia indy­wi­du­alna, żeby uchro­nić ją przed jesz­cze więk­szą dekom­pen­sa­cją i pomóc jej prze­brnąć przez trudny pierw­szy etap for­mo­wa­nia się grupy. Ginny chciała, żebym to ja został jej tera­peutą indy­wi­du­al­nym, uwa­ża­łem jed­nak, że rów­no­le­głe kon­takty z nią w gru­pie i spo­tka­nia indy­wi­du­alne bar­dziej by sprawę kom­pli­ko­wały, niż w czym­kol­wiek poma­gały, skie­ro­wa­łem ją więc do innego psy­chia­try w naszej kli­nice. Przez mniej wię­cej dzie­więć mie­sięcy spo­ty­kała się z nim dwa razy w tygo­dniu i kon­ty­nu­owała tera­pię gru­pową przez jakieś osiem­na­ście mie­sięcy. Jej tera­peuta zano­to­wał, że „nękały ją prze­ra­ża­jące maso­chi­styczne fan­ta­zje sek­su­alne oraz schi­zo­fre­niczne myśli o cha­rak­te­rze wyraź­nie pogra­nicz­nym”. Pod­czas tera­pii pró­bo­wał „wspie­rać jej ego oraz kon­cen­tro­wać się na kon­fron­ta­cji z rze­czy­wi­sto­ścią i zabu­rze­niach inter­per­so­nal­nych rela­cji pacjentki”.

Ginny uczęsz­czała na tera­pię gru­pową z reli­gijną gor­li­wo­ścią, rzadko opusz­czała spo­tka­nia, nawet gdy po roku prze­pro­wa­dziła się do San Fran­ci­sco, co wyma­gało dłu­gich i nie­wy­god­nych podróży komu­ni­ka­cją publiczną. Cho­ciaż od grupy otrzy­mała dość wspar­cia, by się nie zała­mać, to jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści nie robiła postę­pów. W isto­cie nie­wielu pacjen­tów mia­łoby dość wytrwa­ło­ści, by uczest­ni­czyć w tera­pii gru­po­wej tak długo z tak małym dla sie­bie pożyt­kiem. Były powody, by sądzić, że Ginny pozo­staje w gru­pie przede wszyst­kim po to, by mieć kon­takt ze mną. Trwała w prze­ko­na­niu, że ja – i być może tylko ja – potra­fię jej pomóc. I tera­peuci, i uczest­nicy grupy nie­jed­no­krot­nie czy­nili takie obser­wa­cje; raz po raz ktoś zauwa­żał, że Ginny oba­wia się zmiany, ponie­waż poprawa ozna­cza­łaby utratę mnie. Tylko tkwiąc mocno w swo­jej bez­rad­no­ści, mogła sobie zapew­nić moją obec­ność. I na­dal nic się nie zmie­niało. Na­dal była napięta, wyco­fana, na­dal rzadko się odzy­wała pod­czas spo­tkań. Pozo­stali człon­ko­wie grupy byli nią zain­try­go­wani; jej komen­ta­rze, kiedy już się ode­zwała, dowo­dziły spo­strze­gaw­czo­ści i poma­gały innym. Jeden z męż­czyzn zako­chał się w niej po uszy; inni rywa­li­zo­wali o jej uwagę. Ale odwilż ni­gdy nie nade­szła. Ginny na­dal była spa­ra­li­żo­wana prze­ra­że­niem i nie potra­fiła wyra­zić swo­bod­nie swo­ich uczuć ani wejść w inte­rak­cję z innymi.

W ciągu tych osiem­na­stu mie­sięcy pobytu Ginny w gru­pie mia­łem dwóch kote­ra­peu­tów; każdy z nich współ­pra­co­wał ze mną mniej wię­cej dzie­więć mie­sięcy. Ich spo­strze­że­nia doty­czące Ginny są bar­dzo bli­skie moim: „ete­ryczna […] smutna […] przez cały czas wynio­sła, a zara­zem wsty­dli­wie roz­ba­wiona całą sprawą […] rze­czy­wi­stość ni­gdy w pełni nie pochła­niała jej ener­gii […] „oso­bi­stość” w gru­pie […] pełne cier­pie­nia prze­nie­sie­nie na dr. Yaloma oparło się wszel­kim wysił­kom inter­pre­ta­cyj­nym […] wszystko, co robiła w gru­pie, było roz­pa­try­wane w kon­tek­ście jego apro­baty bądź dezapro­baty […] prze­skoki mię­dzy kimś nad­zwy­czaj­nie wraż­li­wym i reagu­ją­cym na innych a kimś, kogo po pro­stu wcale tam nie ma […] tajem­nica gru­powa […] bor­der­line, cho­ciaż ni­gdy nie zbli­żyła się do psy­chozy […] schi­zo­idalna […] zbyt duża świa­do­mość pro­cesu pier­wot­nego […]”.

W okre­sie tera­pii gru­po­wej Ginny poszu­ki­wała też innych metod wydo­by­cia się z lochu nie­śmia­ło­ści, jaki sobie zbu­do­wała. Czę­sto odwie­dzała Esa­len i inne miej­scowe ośrodki roz­woju oso­bi­stego. Ofe­ro­wano jej tam roz­ma­ite miaż­dżące tech­niki kon­fron­ta­cyjne, które miały ją bły­ska­wicz­nie zmie­nić: mara­tony nudy­styczne – by prze­zwy­cię­żyć jej rezerwę i skry­tość, psy­cho­dramy i „psy­cho­lo­giczne karate” – by wyle­czyć ją z potul­no­ści i braku aser­tyw­no­ści, a także sty­mu­la­cję pochwy za pomocą elek­trycz­nego wibra­tora – by obu­dzić jej uśpiony orgazm. Wszystko na darmo! Była zna­ko­mitą aktorką i na sce­nie z łatwo­ścią potra­fiła zmie­niać role. Nie­stety, gdy przed­sta­wie­nie się koń­czyło, szybko zrzu­cała z sie­bie kostium i opusz­czała teatr ubrana tak, jak przy­szła.

Sty­pen­dium Ginny w col­lege’u się skoń­czyło. Jej oszczęd­no­ści były na wyczer­pa­niu i musiała sobie zna­leźć pracę. Ta, którą w końcu dostała, była nie do pogo­dze­nia z ter­mi­nami spo­tkań grupy i po tygo­dniach drę­czą­cych roz­wa­żań Ginny przy­słała list z wia­do­mo­ścią, że będzie musiała zre­zy­gno­wać z tera­pii gru­po­wej. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie razem z moim kote­ra­peutą doszli­śmy do wnio­sku, że praw­do­po­do­bień­stwo, iż Ginny odnie­sie jaką­kol­wiek korzyść z sesji gru­po­wych, jest nie­wiel­kie. Spo­tka­łem się z nią, by omó­wić plany na przy­szłość. Było oczy­wi­ste, że na­dal wymaga tera­pii. Miała lep­szy kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, kosz­mary nocne i marze­nia na jawie ustą­piły, miesz­kała z mło­dym męż­czy­zną Kar­lem (o któ­rym wię­cej usły­szymy póź­niej) i stwo­rzyła sobie nie­wielką grupę przy­ja­ciół, ale w życiu na­dal wyko­rzy­sty­wała jedy­nie nie­wielki uła­mek wła­snej ener­gii. Wewnętrzny demon – cichy głos odbie­ra­jący jej wszelką przy­jem­ność – drę­czył ją bez­li­to­śnie i Ginny na­dal żyła ogra­ni­czona prze­ra­że­niem i nie­ustanną świa­do­mo­ścią sie­bie. Źró­dłem cier­pie­nia był zwłasz­cza zwią­zek z Kar­lem – naj­bliż­szy, jakiego kie­dy­kol­wiek doświad­czyła. Bar­dzo jej na nim zale­żało, była wszakże prze­ko­nana, że jego uczu­cia do niej są w takim stop­niu warun­kowe, iż każde głu­pie słowo, każdy fał­szywy ruch prze­chyli szalę na jej nie­ko­rzyść. W efek­cie codzienne życie z Kar­lem spra­wiało jej nie­wiele przy­jem­no­ści.

Zasta­na­wia­łem się nad skie­ro­wa­niem Ginny na tera­pię indy­wi­du­alną do pań­stwo­wej przy­chodni w San Fran­ci­sco (na tera­pię pry­watną nie było jej stać), ale drę­czyły mnie roz­ma­ite wąt­pli­wo­ści. Listy ocze­ku­ją­cych były dłu­gie, tera­peuci cza­sami nie­do­świad­czeni. Jed­nakże czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym było to, że olbrzy­mie zaufa­nie Ginny do mnie zmó­wiło się z moimi fan­ta­zjami o sobie jako wybawcy, by mnie prze­ko­nać, że tylko ja mogę ją oca­lić. A ponadto jestem bar­dzo uparty: nie­na­wi­dzę się pod­da­wać i przy­zna­wać, że nie potra­fi­łem pacjen­towi pomóc.

Nie było więc zasko­cze­niem dla mnie samego, że zapro­po­no­wa­łem Ginny kon­ty­nu­owa­nie tera­pii u mnie. Chcia­łem jed­nak prze­ła­mać usta­lony sche­mat. Wielu tera­peu­tów ponio­sło już porażkę, pró­bu­jąc jej pomóc, szu­ka­łem zatem podej­ścia, które nie powta­rza­łoby błę­dów poprzed­ni­ków, a zara­zem pozwo­li­łoby mi ska­pi­ta­li­zo­wać na uży­tek tera­pii masywne pozy­tywne prze­nie­sie­nie Ginny na mnie. W posło­wiu opi­szę szcze­gó­łowo mój plan tera­peu­tyczny i jego racjo­nalne, teo­re­tyczne pod­stawy. W tym miej­scu chcę tylko sko­men­to­wać jeden aspekt wybra­nego podej­ścia – śmiały pro­ce­du­ralny for­tel, który dopro­wa­dził do powsta­nia tej książki. Popro­si­łem mia­no­wi­cie Ginny, by zamiast pła­cić mi za tera­pię, po każ­dej sesji spo­rzą­dzała rela­cję, w któ­rej opi­sze nie tylko swoje reak­cje na to, co się jaw­nie działo, lecz rów­nież „pod­ziemne życie” tej godziny – notatkę z pod­zie­mia: wszyst­kie swoje myśli i fan­ta­zje, które ni­gdy nie ujrzały dzien­nego świa­tła wer­bal­nej wymiany. Uzna­łem ten pomysł – według mojej naj­lep­szej wie­dzy o psychotera­pii nowa­tor­ski – za szczę­śliwy; w tam­tym okre­sie Ginny była tak bierna, że każda tech­nika wyma­ga­jąca wysiłku i ruchu zda­wała się warta wypró­bo­wa­nia. Ponadto totalna nie­moc twór­cza, z jaką się zma­gała, pozba­wiała ją waż­nego źró­dła dobrego mnie­ma­nia o sobie, co pro­ce­durę wyma­ga­jącą przy­mu­so­wego pisa­nia czy­niło jesz­cze bar­dziej atrak­cyjną. (Nawia­sem mówiąc, plan ten nie wią­zał się z żad­nym oso­bi­stym poświę­ce­niem finan­so­wym z mojej strony, w tym okre­sie bowiem pra­co­wa­łem na peł­nym eta­cie na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, otrzy­my­wa­łem za tę pracę pen­sję, wszel­kie pie­nią­dze zaś, które pacjenci pła­cili za tera­pię, wpły­wały na konto Uni­wer­sy­tetu).

Moja żona inte­re­suje się lite­ra­turą i pro­ce­sem twór­czym, wspo­mnia­łem jej więc o swoim pla­nie, a ona zapro­po­no­wała, bym ja rów­nież spo­rzą­dzał impre­sjo­ni­styczne, nie­kli­niczne zapi­ski po każ­dej sesji. Uzna­łem, że to cie­kawy pomysł, choć z powo­dów zupeł­nie innych od tych, jakimi kie­ro­wała się Mari­lyn: ją intry­go­wał lite­racki aspekt przed­się­wzię­cia, mnie nato­miast – poten­cjal­nie silne prze­ży­cie zwią­zane z odsło­nię­ciem samego sie­bie. Ginny nie potra­fiła się odkryć w spo­tka­niu twa­rzą w twarz ani ze mną, ani z kim­kol­wiek innym. Uwa­żała, że jestem nie­omylny, wszech­wie­dzący, dosko­nale zin­te­gro­wany i nie mam żad­nych pro­ble­mów. Wyobra­zi­łem sobie, że prze­syła mi – pro­szę bar­dzo, może być listow­nie – swoje nie­wy­po­wie­dziane pra­gnie­nia i uczu­cia zwią­zane ze mną. Wyobra­zi­łem sobie, że czyta moje oso­bi­ste i do gruntu błędne wia­do­mo­ści dla niej. Nie mogłem prze­wi­dzieć, jaki dokład­nie będzie efekt tego doświad­cze­nia, byłem jed­nak pewien, że taki plan dopro­wa­dzi do uwol­nie­nia potęż­nych mocy.

Wie­dzia­łem, że hamul­cem byłaby dla nas świa­do­mość, że druga osoba od razu prze­czyta nasze notatki, uzgod­ni­li­śmy więc, że przez parę mie­sięcy nie będziemy ich czy­tać, tylko skła­dać u mojej sekre­tarki, która je dla nas prze­chowa. Sztuczne? Wykom­bi­no­wane? Zoba­czymy. Wie­dzia­łem, że obsza­rem tera­pii i zmiany będzie nasza rela­cja. Wie­rzy­łem, że jeśli pew­nego dnia uda się nam zastą­pić listy sło­wami wypo­wia­da­nymi w bez­po­śred­nim kon­tak­cie, jeśli będziemy umieli odno­sić się do sie­bie nawza­jem szcze­rze i po ludzku, to wszyst­kie inne pożą­dane zmiany nastą­pią same.

Przedmowa Ginny

Byłam piąt­kową uczen­nicą nowo­jor­skiego liceum. Byłam twór­cza, ale przede wszyst­kim otu­ma­niona, jak­bym dostała w głowę od mon­stru­al­nej wsty­dli­wo­ści. Przez okres doj­rze­wa­nia prze­brnę­łam z zamknię­tymi oczami i wieczną migreną. W col­lege’u bar­dzo szybko odpu­ści­łam sobie wszel­kie aka­de­mic­kie osią­gnię­cia. Od czasu do czasu uda­wało mi się zro­bić coś „świet­nego”, naj­bar­dziej jed­nak lubi­łam być żywym zega­rem sło­necz­nym, drze­mać zwi­nięta w kłę­bek na świe­żym powie­trzu. Bałam się chłop­ców i nie mia­łam chło­paka. Tych parę póź­niej­szych roman­sów dla mnie samej było zasko­cze­niem. W ramach swo­jej edu­ka­cji spę­dzi­łam jakiś czas w Euro­pie; pra­co­wa­łam, stu­dio­wa­łam i gro­ma­dzi­łam dra­ma­tyczne cur­ri­cu­lum vitae zło­żone z aneg­dot i przy­ja­ciół, nie czy­niąc żad­nych postę­pów. Co ucho­dziło za odwagę, było w isto­cie formą ner­wo­wej ener­gii i bez­władu. Bałam się wró­cić do domu.

Po ukoń­cze­niu col­lege’u wró­ci­łam do Nowego Jorku. Nie mogłam zna­leźć pracy, nie mia­łam żad­nego celu. Moje kwa­li­fi­ka­cje roz­pły­wały się jak zegarki Salva­dora Dalí, bo pocią­gało mnie wszystko i nic. Przez przy­pa­dek zaczę­łam uczyć małe dzieci – zale­d­wie ośmioro. W rze­czy­wi­sto­ści żadne z nich nie było moim uczniem; dla mnie to były brat­nie dusze i tak naprawdę przez cały rok po pro­stu się bawi­li­śmy.

W Nowym Jorku cho­dzi­łam na zaję­cia teatralne: uczy­łam się wyć, oddy­chać i czy­tać role tak, żeby brzmiały, jakby naprawdę były pod­łą­czone do krwio­biegu. W moim życiu pano­wał jed­nak bez­ruch, choć­bym w nie wiem jakim pędzie zali­czała wszyst­kie te roz­ma­ite kursy i kole­gów.

Dużo się uśmie­cha­łam – nawet kiedy nie wie­dzia­łam, co robię. Jedna z przy­ja­ció­łek, zmę­czona już tą Pol­ly­anną, zapy­tała: „Z czego ty się tak cie­szysz?”. W rze­czy­wi­sto­ści, mając tych kil­koro wspa­nia­łych przy­ja­ciół (zawsze ich mia­łam), mogłam się cie­szyć; moje wady wyda­wały się jedy­nie drob­nymi pro­ble­mami w porów­na­niu z tym, jak natu­ralne i łatwe było życie. Ale mój sze­roki uśmiech sztyw­niał. Umysł wypeł­niała mi hała­śliwa karu­zela słów, które stale się obra­cały wokół nastro­jów i kli­ma­tów i tylko z rzadka znaj­dy­wały ujście – w tym, co mówi­łam, albo na papie­rze. Nie byłam zbyt dobra, jeśli cho­dziło o fakty.

W Nowym Jorku miesz­ka­łam sama. Ze świa­tem zewnętrz­nym – poza cho­dze­niem na zaję­cia i listami – kon­takt mia­łam mini­malny. Po raz pierw­szy w życiu się mastur­bo­wa­łam i to mnie prze­stra­szyło – tylko dla­tego, że oto w moim życiu poja­wiło się coś bar­dzo intym­nego. Przej­rzy­stość moich lęków i rado­ści zawsze spra­wiała, że czu­łam się nie­ważna i głu­pia. Pewien mój przy­ja­ciel powie­dział: „Mogę w tobie czy­tać jak w książce”. Byłam jak Puk, ktoś, kto ni­gdy nie zacho­wy­wał się odpo­wie­dzial­nie i ni­gdy nie zro­bił nic poważ­niej­szego niż wymio­to­wa­nie. I nagle zaczę­łam się zacho­wy­wać ina­czej. Szybko zanu­rza­łam się w tera­pię.

Tera­peutka przez pięć mie­sięcy dwa razy w tygo­dniu pró­bo­wała zetrzeć mi z twa­rzy ten sze­roki uśmiech. Uwa­żała, że moim jedy­nym celem w tera­pii było spra­wić, by mnie polu­biła. Pod­czas sesji cią­gle wał­ko­wała moją rela­cję z rodzi­cami. A ta zawsze była śmiesz­nie pełna miło­ści, otwarta i iro­niczna.

Bałam się tera­pii, ponie­waż zawsze byłam pewna, że mój umysł skrywa przede mną jakiś potworny sekret, jakieś wyja­śnie­nie tego, dla­czego moje życie wygląda jak jedna z tych dzie­cię­cych tabli­czek do ryso­wa­nia: kiedy się pod­nie­sie papier, śmieszne twa­rze z kre­sek i roz­ma­ite zakrę­tasy zni­kają bez śladu. W tam­tym okre­sie nie­za­leż­nie od tego, ile bym robiła, ilu naj­lep­szych przy­ja­ciół bym kochała, i tak moje życie i moja ener­gia zale­żały od innych ludzi. Byłam zara­zem pełna życia i mar­twa. Ktoś musiał mnie popy­chać; ni­gdy nie umia­łam sama wystar­to­wać. A moja pamięć była naj­czę­ściej mor­der­cza i poni­ża­jąca.

Robi­łam postępy w tera­pii i osią­gnę­łam wresz­cie punkt, w któ­rym ja i moje uczu­cia sie­dzie­li­śmy razem w tym samym skó­rza­nym fotelu. I wtedy nie­zwy­kła oko­licz­ność zmie­niła moje życie, a przy­naj­mniej moje poło­że­nie. Z głu­pia frant zło­ży­łam poda­nie na kurs pisar­ski w Kali­for­nii i zasta­łam przy­jęta. Nowo­jor­ska tera­peutka nie była uszczę­śli­wiona tą wia­do­mo­ścią; w isto­cie sprze­ci­wiała się temu wyjaz­dowi. Powie­działa, że utknę­łam w miej­scu, że nie biorę odpo­wie­dzial­no­ści za wła­sne życie i że tego nie zmie­nią żadne kursy, w któ­rych wezmę udział. Nie potra­fi­łam jed­nak zacho­wać się doro­śle i napi­sać do kole­gium przy­zna­ją­cego granty cze­goś w rodzaju „pro­szę odło­żyć to cudem mi przy­znane sty­pen­dium, aż odnajdę swoje emo­cje, odzy­skam pew­ność sie­bie i poczuję się czło­wie­kiem”. Nie, jak zawsze rzu­ci­łam się w nowe oto­cze­nie – mimo obaw, że tera­peutka miała rację i że po pro­stu odcho­dzę już na samym początku, ryzy­ku­jąc życie w zamian za gwa­ran­cję roku sło­necz­nej pogody. Nie potra­fi­łam jed­nak zre­zy­gno­wać z tego doświad­cze­nia, bo to było moje alibi, erzac moich uczuć, mój spo­sób myśle­nia i dzia­ła­nia. Zawsze wybie­ra­łam scenę zamiast drogi poważ­nej i wni­kli­wej.

Osta­tecz­nie tera­peutka dała mi swoje bło­go­sła­wień­stwo, prze­ko­nana, że otrzy­mam naj­wyż­szej jako­ści pomoc od psy­chia­try, któ­rego znała w Kali­for­nii. Opu­ści­łam Nowy Jork. W wyjeź­dzie, jak zawsze, było coś pod­nie­ca­ją­cego. Choć­byś nie wiem ile cen­nych rze­czy pozo­sta­wiała za sobą, to jed­nak zawsze jesz­cze masz ener­gię i oczy; tuż przed wyjaz­dem, razem z rado­ścią z ucieczki, powró­cił, jak wieczne logo, mój sze­roki uśmiech. Zało­ży­łam, że kiedy przy­będę do Kali­for­nii, moja psy­cho­lo­giczna doniczka cią­gle będzie na mnie cze­kać, nie będę więc musiała, jak mło­do­ciana gwiazda, zaczy­nać od zera.

W Nowym Jorku inten­syw­nie i hero­icz­nie pra­co­wa­łam nad aktor­stwem, tera­pią i samot­no­ścią, kiedy więc zna­la­złam się w Kali­for­nii, moje ogra­ni­czone, dobrze opa­ko­wane uczu­cia pozo­sta­wały nie­tknięte. To był wspa­niały czas: mia­łam zapew­nioną przy­szłość i żad­nego faceta, dla któ­rego musia­ła­bym się sta­rać i wysi­lać i który by mnie oce­niał. Od czasu col­lege’u nie mia­łam chło­paka. Zna­la­złam mały domek z drzew­kiem poma­rań­czo­wym od frontu; nie przy­szło mi nawet do głowy, żeby zerwać z niego poma­rań­czę, dopóki ktoś z przy­ja­ciół nie powie­dział mi, że mogę. Aktor­stwo zastą­pi­łam teni­sem. I tra­dy­cyj­nie zna­la­złam sobie jedną „naj­lep­szą przy­ja­ciółkę”. W szkole radzi­łam sobie dobrze, cho­ciaż zacho­wy­wa­łam się jak pierw­sza naiwna.

Mię­dzy Nowym Jor­kiem a Moun­tain View prze­szłam od jed­nego tera­peuty do dru­giego.

W chwiej­nym sta­nie umy­słu, jako począt­ku­jąca spe­cja­listka od Cze­chowa, Jacques’a Brela oraz innych słodko-kwa­śnych smut­ków, poszłam na pierw­sze spo­tka­nie z dok­to­rem Yalo­mem. Ocze­ki­wa­nia, które są ważną czę­ścią moich prze­żyć, były ogromne, bo prze­cież reko­men­do­wała go moja tera­peutka z Nowego Jorku! Weszłam do gabi­netu wraż­liwa i cie­pła – może Béla Lugosi potra­fiłby lepiej, ale wąt­pię. Dok­tor Yalom był kimś wyjąt­ko­wym.

Moja dusza zadu­rzyła się w nim od pierw­szego spo­tka­nia. Mogłam mówić wprost; mogłam pła­kać, mogłam pro­sić o pomoc i się nie wsty­dzić. W dro­dze do domu nie cze­kały mnie żadne oskar­że­nia. Wyda­wało się, jakby wszyst­kie te kwe­stie prze­ni­kały papkę mojego mózgu. Jak­bym po wej­ściu do jego pokoju otrzy­my­wała prawo do bycia sobą. Ufa­łam dok­to­rowi Yalo­mowi. Był Żydem i tego dnia ja też byłam Żydówką. Wyda­wał się zna­jomy i natu­ralny, choć nie był psy­chia­trą w typie Świę­tego Miko­łaja.

Zapro­po­no­wał, bym dołą­czyła do grupy tera­peu­tycz­nej, którą pro­wa­dził z innym leka­rzem. To było jak zapi­sa­nie się na nie­wła­ściwy kie­ru­nek stu­diów: chcia­łam stu­dio­wać indy­wi­du­al­nie poezję i reli­gię, a zamiast tego dosta­łam bry­dża dla począt­ku­ją­cych (w dodatku bez gorą­cej cze­ko­lady). Wysłał mnie do swo­jego kote­ra­peuty. Pod­czas wstęp­nego spo­tka­nia z tym dru­gim leka­rzem nie było łez, prawd – tylko w tle bez­oso­bowy oddech magne­to­fonu.

Tera­pia gru­powa jest naprawdę trudna. Zwłasz­cza gdy – jak w naszym przy­padku – panuje w niej bez­wład. Mniej wię­cej sied­mio­oso­bowa grupa pacjen­tów i dwaj leka­rze spo­ty­kali się wokół okrą­głego stołu z mikro­fo­nem zwi­sa­ją­cym z sufitu. Jedna ściana skła­dała się z luster, jak szklana paję­czyna, w któ­rej moja twarz raz po raz zaplą­ty­wała się, wpa­trzona sama w sie­bie. Po dru­giej stro­nie sie­działa grupa rezy­den­tów, któ­rzy przy­glą­dali się nam przez lustro wenec­kie. Wcale mi to nie prze­szka­dzało. To prawda, jestem nie­śmiała, ale też tro­chę eks­hi­bi­cjo­ni­styczna, więc odpo­wied­nio usu­nę­łam sie­bie i gra­łam jak wypchana Ofe­lia. Stół i krze­sło wymu­szają na tobie pozy­cję, w któ­rej trudno zacząć.

Wielu z nas miało takie same pro­blemy: nie­zdol­ność do prze­ży­wa­nia uczuć, nie­prze­tra­wiona złość, kło­poty z miło­ścią. Zda­rzały się nie­liczne dni, kiedy ten czy ów poczuł blu­esa i coś się działo. Jed­nak ogra­ni­cze­nia cza­sowe tej pół­to­ra­go­dzin­nej sesji zwy­kle tłu­miły wszel­kie więk­sze zrywy i w następ­nym tygo­dniu zapa­da­li­śmy znów w nasz zwy­cza­jowy psy­chiczny rigor mor­tis. (Powin­nam mówić tylko za sie­bie. Innym to bar­dzo pomo­gło). Faj­nie było dzie­lić się pro­ble­mami, ale rzadko dzie­li­li­śmy się roz­wią­za­niami. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się; ni­gdy się nie doty­ka­li­śmy (w Kali­for­nii to się prak­tycz­nie rozu­mie samo przez się). Pod koniec cho­dzi­li­śmy razem na pizzę ze wszyst­kimi moż­li­wymi dodat­kami. Dok­tor Yalom podo­bał mi się jako pro­wa­dzący, nawet wtedy, kiedy bar­dziej się zdy­stan­so­wa­łam, zaczę­łam się na to wszystko krzy­wić i rzadko wcho­dzi­łam z nim w jakie­kol­wiek inte­rak­cje poza wymianą spoj­rzeń. Mój pro­blem pole­gał czę­ściowo na tym, że jak zwy­kle w życiu oso­bi­stym nie podej­mo­wa­łam żad­nych decy­zji, tylko dry­fo­wa­łam z tym, co się aku­rat działo, i z przy­ja­ciółmi. Nie potra­fi­łam naprawdę pod­nieść głowy. (Przez parę mie­sięcy rów­no­le­gle z tera­pią gru­pową mia­łam sesje indy­wi­du­alne. Z mło­dym leka­rzem. Dok­tor Yalom to zapro­po­no­wał, bo mie­wa­łam straszne sny).

Znowu zaczę­łam czuć, że nie ma we mnie życia, i zro­bi­łam się pre­ten­sjo­nalna, poszu­ka­łam więc sztucz­nego oddy­cha­nia w tym, co jest lokalną spe­cjal­no­ścią Kali­for­nii – gru­pach spo­tka­nio­wych. Zbie­rały się w pry­wat­nych luk­su­so­wych domach poło­żo­nych w lesie – na dywa­nach, sło­mia­nych matach, w japoń­skich wan­nach, o pół­nocy. Oto­cze­nie podo­bało mi się nawet bar­dziej niż to, co się tam działo. Fizycy, tan­ce­rze, ludzie w śred­nim wieku, bok­se­rzy poja­wiali się tam razem ze swo­imi pro­ble­mami. Były reflek­tory, Bob Dylan wyśpie­wy­wał instruk­cje z naroż­nej wieży hi-fi… wiesz, że coś się dzieje, ale nie wiesz co.

Prze­ma­wiał do mnie ten rodzaj teatru, z duszą w cha­rak­te­rze widowni. Były i łzy, i wrza­ski, i śmiech, i cisza – a wszystko to bar­dzo ener­ge­ty­zu­jące. Z mrocz­nej mazi wyła­niały się strach, praw­dziwe kop­niaki i przy­jaź­nie. Mał­żeń­stwa roz­pa­dały się na two­ich oczach; urzęd­ni­cze pro­fe­sje zarzy­nano bez par­donu. Z przy­jem­no­ścią uczest­ni­czy­łam w tych dniach sądu i zmar­twych­wsta­nia, bo w moim życiu wcze­śniej ni­gdy nie było niczego podob­nego.

Cza­sami jed­nak było tylko przy­gnę­bie­nie, bez żad­nych unie­sień ani zba­wie­nia. Trzeba było umieć trzy­mać się pew­nego rytu­al­nego rytmu – od stra­chu i paniki do ryczą­cego wglądu, wyzna­nia i owa­cji. A jeśli się to nie uda­wało, ocze­ki­wano, że powiesz: „No dobra, jestem palan­tem, jestem bez­na­dziejna, no i co z tego? Idę dalej” i wytań­czysz swoje skur­cze żołądka.

W końcu jed­nak zda­łam sobie sprawę, że pró­buję iść jed­no­cze­śnie dwiema prze­ciw­staw­nymi dro­gami zba­wie­nia: jedna to solidna, stała, powolna, kon­se­kwentna, bez­pieczna grupa tera­peu­tyczna podobna do mojego życia; druga – śre­dnio­wieczny kar­na­wał umy­słu i serca wła­ściwy psy­cho­dra­mom. Wie­dzia­łam, że dok­tor Yalom nie pochwala moich grup spo­tka­nio­wych – zwłasz­cza jed­nego pro­wa­dzą­cego, który był twór­czy i bły­sko­tliwy, ale nie miał żad­nych kwa­li­fi­ka­cji, poza magicz­nymi. Ni­gdy tak naprawdę nie doko­na­łam wyboru; po pro­stu kon­ty­nu­owa­łam obie formy tera­pii i stop­niowo gasłam. W końcu na tera­pii gru­po­wej zaczę­łam się czuć tak, jak­bym co tydzień przy­wle­kała tam swój kokon, przy­twier­dzała go do krze­sła, wytrzy­my­wała pół­to­rej godziny i wycho­dziła. Odma­wia­jąc wyklu­cia się.

Spu­chłam od tych mie­sięcy tera­pii gru­po­wej, ale nie robi­łam nic, żeby zna­leźć wyj­ście z sytu­acji. Żyłam sobie szczę­śli­wie, cho­ciaż czu­łam się tro­chę przy­bita i sko­ło­wana. Przy­ja­ciele poznali mnie z chło­pa­kiem; nazy­wał się Karl, był inte­li­gentny i dyna­miczny. Miał wła­sną firmę, sprze­da­wał książki, a ja mu poma­ga­łam. Nie uczy­łam się niczego nowego, ale uda­wało mi się raczyć go moimi żar­tami; to było eks­cy­tu­jące. Tylko że na początku mnie nie pocią­gał i to mnie mar­twiło. Miał w oczach coś bez­względ­nego i obcego. Ale mimo tych wąt­pli­wo­ści lubi­łam z nim być, ponie­waż w odróż­nie­niu od paru moich innych miło­ści w Karlu nie zadu­rzy­łam się od pierw­szego wej­rze­nia; nie był kimś, kogo wybra­ła­bym na pierw­szy rzut oka i bez zasta­no­wie­nia.

Po kilku wspa­nia­łych tygo­dniach zalo­tów usta­lił się mię­dzy nami stan zno­śnej non­sza­lan­cji. Pew­nego dnia jakby mimo­cho­dem wspo­mniał, że wie o pew­nym miesz­ka­niu, w któ­rym mogli­by­śmy razem zamiesz­kać, więc prze­pro­wa­dzi­łam się z Moun­tain View do mia­sta. Raz, przy­tu­la­jąc mnie, powie­dział, że wnio­słam do jego życia czło­wie­czeń­stwo, ale tak w ogóle to miło­sne dekla­ra­cje nie były jego spe­cjal­no­ścią.

Żyło nam się razem łatwo i przy­jem­nie. To był począ­tek naszego wspól­nego życia, wszystko było świeże: filmy, książki, spa­cery, roz­mowy, uści­ski, posiłki, dzie­le­nie jed­nych przy­ja­ciół i rezy­gna­cja z innych. Pamię­tam, że mia­łam wtedy okre­sowe bada­nie w dar­mo­wej przy­chodni i napi­sali mi: „biała dwu­dzie­sto­pię­cio­latka w zna­ko­mi­tym sta­nie zdro­wia”.

W tym cza­sie nie cho­dzi­łam już na psy­cho­dramę, a tera­pia gru­powa była jedy­nie nawy­kiem, z któ­rego bałam się zre­zy­gno­wać. Jak zwy­kle cze­ka­łam, co się sta­nie, zamiast wybrać wła­sny los. Pew­nego dnia dok­tor Yalom zadzwo­nił do mnie i zapy­tał, czy chcia­ła­bym mieć u niego tera­pię indy­wi­du­alną za darmo, pod warun­kiem że potem oboje będziemy ją opi­sy­wać. To była jedna z tych wspa­nia­łych pro­po­zy­cji, które przy­cho­dzą ni stąd, ni zowąd i na które jestem tak podatna. Ogrom­nie się ucie­szy­łam i powie­dzia­łam „tak”.

Swoją indy­wi­du­alną tera­pię z dok­to­rem Yalo­mem roz­po­czę­łam dwa lata po pierw­szej, tak płod­nej z nim roz­mo­wie. Teatr zastą­pi­łam teni­sem, poszu­ki­wa­nie kogoś – byciem z kimś, a zamiast doświad­czać samot­no­ści, pró­bo­wa­łam ją sobie przy­po­mnieć. W środku czu­łam, że zosta­wi­łam swoje pro­blemy i że wszyst­kie one będą na mnie cze­kać, by pew­nej nocy znów zła­pać mnie w pułapkę. Kry­tycy, jak moja nowo­jor­ska tera­peutka, i moje dawne miło­ści, z któ­rymi w duszy ni­gdy się nie roz­sta­łam, powie­dzie­liby, że czeka mnie ciężka praca. Że zbyt łatwo mi się udało, że na to nie zasłu­guję i że Karl, który zaczął do mnie mówić „dzie­cinko”, w rze­czy­wi­sto­ści nie wie, jak mam na imię. Pró­bo­wa­łam go nakło­nić, by mówił do mnie po imie­niu – Ginny – i za każ­dym razem, kiedy to robił, cała się roz­pły­wa­łam. Ale cza­sami, za względu na moje blond włosy i moją ner­wo­wość, nazy­wał mnie Zło­tym Wojow­ni­kiem.

Po osiem­na­stu mie­sią­cach hiber­na­cji w tera­pii gru­po­wej byłam przy­mu­lona i nie­świeża. Roz­po­czę­łam tera­pię indy­wi­du­alną tylko tro­chę zanie­po­ko­jona.

Po osiem­na­stu mie­sią­cach hiber­na­cji w tera­pii gru­po­wej byłam przy­mu­lona i nie­świeża. Roz­po­czę­łam tera­pię indy­wi­du­alną tylko tro­chę zanie­po­ko­jona.

I

Pierwsza jesień

(9 paź­dzier­nika – 9 grud­nia)

9 paź­dzier­nika

DR YALOM

Ginny przy­szła dziś we względ­nie dobrym sta­nie jak na nią. Na jej ubra­niu nie było plam, włosy wyglą­dały na ucze­sane, a twarz na mniej znisz­czoną i znacz­nie bar­dziej sku­pioną. Tro­chę nie­skład­nie opo­wie­działa, jak to moja pro­po­zy­cja, by zamiast pie­niędzmi pła­ciła mi rela­cjami z sesji, przy­wró­ciła jej życie. Naj­pierw czuła się pod­nie­siona na duchu, ale potem zaczęła w towa­rzy­stwie wygła­szać sar­ka­styczne żarty na swój temat i w ten spo­sób udało jej się zni­we­czyć wła­sny opty­mizm. Na pyta­nie, jakież to były sar­ka­styczne żarty, odparła, że na przy­kład takie jak ten, iż pew­nie opu­bli­kuję nasze spra­woz­da­nia pod tytu­łem Ambu­la­to­ryjne roz­mowy z pacjentką kata­to­niczną. Aby nasza umowa była cał­ko­wi­cie jasna, zapew­ni­łem ją, że wszystko, co napi­szemy, będzie naszą wspólną wła­sno­ścią, a jeśli kie­dy­kol­wiek cokol­wiek opu­bli­ku­jemy, to zro­bimy to razem. Powie­dzia­łem jesz­cze, że za wcze­śnie o tym mówić i że naprawdę nie biorę tego pod uwagę (kłam­stwo, bo mia­łem prze­lotne fan­ta­zje na temat tego, jak to któ­re­goś dnia wydamy ten mate­riał).

Potem pró­bo­wa­łem sku­pić się na jakiejś jed­nej spra­wie, żeby­śmy nie błą­dzili bez końca we mgle, tak typo­wej dla czasu spę­dza­nego z Ginny. Nad czym chce pra­co­wać pod­czas tera­pii za mną? Gdzie ma nadzieję „dojść”? W odpo­wie­dzi opi­sała mi swoje obecne życie jako ogól­nie puste i bez­sen­sowne; naj­do­tkliw­sze oka­zały się pro­blemu z sek­sem. Nale­ga­łem, by mówiła kon­kret­niej, i wtedy opo­wie­działa mi, jak to ni­gdy nie może się roz­luź­nić, kiedy czuje, że już, już będzie miała orgazm. Im dłu­żej mówiła, tym sil­niej odzy­wały się we mnie wspo­mnie­nia nie­daw­nych roz­mów z Vik­to­rem Fran­klem (wybit­nym ana­li­ty­kiem egzy­sten­cjal­nym). Kiedy Ginny upra­wia seks, tyle o tym myśli i tak się zasta­na­wia, co ma zro­bić, żeby jej się udało, że zabija wszelką moż­liwą spon­ta­nicz­ność. Chcia­łem zna­leźć coś, co by jej pomo­gło wyco­fać myśle­nie, i w końcu wyje­cha­łem z nie­udol­nym „gdyby tylko był jakiś spo­sób na to, żebyś mogła się odre­flek­syj­nić”. Przy­po­mi­nała mi sto­nogę z ksią­że­czek dla dzieci: kiedy miała obser­wo­wać, jak cho­dzi, nie mogła sobie pora­dzić z pięć­dzie­się­cioma parami nóg.

Kiedy spy­ta­łem, jak wygląda jej dzień, opo­wie­działa, jaki pusty jest dla niej czas, począw­szy od pustki poran­nego pisa­nia aż do końca pustego dnia. Zasta­na­wia­li­śmy się razem, dla­czego pisa­nie jest takie puste i co nadaje sens jej życiu. Kolejne cie­nie Vik­tora Fran­kla! Ostat­nio tak czę­sto się zda­rza, że moje nie­dawne lek­tury albo roz­mowy z innymi tera­peu­tami wkra­dają się do tera­pii, którą pro­wa­dzę; czuję się przez to jak kame­leon, bez żad­nej wła­snej barwy.

Potem się to powtó­rzyło. Powie­dzia­łem, że jej całe życie roz­grywa się na tle deli­kat­nej muzyki samo­ab­ne­ga­cji. I to znów było echo cze­goś, co wiele lat temu powie­dział mi pewien ana­li­tyk kle­inow­ski1, gdy zasta­na­wia­łem się nad roz­po­czę­ciem u niego ana­lizy: że muzycz­nym tłem dla mojej ana­lizy będzie mój scep­ty­cyzm wobec jego sta­no­wi­ska teo­re­tycz­nego.

Ginny swoim wątłym gło­si­kiem dalej przed­sta­wiała sie­bie jako kogoś pozba­wio­nego zara­zem napędu i celu. Pustka przy­ciąga ją jak magnes; Ginny wsysa ją i wypluwa przede mną. Można by pomy­śleć, że w jej życiu nie ist­nieje nic prócz nico­ści. Opo­wie­działa na przy­kład, jak to wysłała parę opo­wia­dań do „Made­mo­iselle” i otrzy­mała zachę­ca­jący list od wydawcy. Spy­ta­łem, kiedy dostała ten list, i dowie­dzia­łem się, że zale­d­wie parę dni temu; zauwa­ży­łem, sądząc z apa­tycz­nego tonu, jakim mi o tym opo­wiada, że mogłoby się to zda­rzyć rów­nie dobrze lata temu. Tak samo opo­wiada o Eve, swo­jej bar­dzo dobrej przy­ja­ciółce, albo o Karlu – chło­paku, z któ­rym teraz żyje. W jej wnę­trzu jest taki mały demon, który okrada z sensu i przy­jem­no­ści wszystko, co Ginny robi. Jed­no­cze­śnie ma skłon­ność do obser­wo­wa­nia samej sie­bie i przed­sta­wia­nia wła­snej sytu­acji w wer­sji sce­nicz­nej tra­ge­dii. Myślę, że flir­tuje z obra­zem sie­bie jako Vir­gi­nii Woolf, która pew­nego dnia rzuci się do rzeki z kie­sze­niami peł­nymi kamieni.

Jej ocze­ki­wa­nia wobec mnie są tak nie­re­ali­styczne, a mój obraz tak wyide­ali­zo­wany, że czuję się onie­śmie­lony, cza­sami tracę nadzieję, że kie­dy­kol­wiek uda mi się nawią­zać z nią kon­takt. Zasta­na­wiam się, czy jej nie wyko­rzy­stuję, pro­sząc, by opi­sy­wała sesje. Może tak. Racjo­na­li­zuję to, mówiąc, że przy­naj­mniej zmu­szam ją do pisa­nia, a poza tym mam silne poczu­cie, że za sześć mie­sięcy, kiedy wymie­nimy się zapi­skami, wynik­nie z tego coś dobrego. W każ­dym razie Ginny będzie musiała zacząć mnie widzieć ina­czej.

9 paź­dzier­nika

GINNY

Musi być jakiś inny spo­sób mówie­nia o tej sesji niż tylko powta­rza­nie dokład­nie tego, co się działo, i hip­no­ty­zo­wa­nie mnie i cie­bie. Mia­łam ocze­ki­wa­nia, ale skon­cen­tro­wa­łam się głów­nie na myśle­niu o zmia­nie ter­mi­nów. Zaczę­łam i skoń­czy­łam sesję zajęta myślami. Robi­łam mnó­stwo zamie­sza­nia i nic nie odczu­wa­łam.

Na początku czu­łam się w twoim gabi­ne­cie jak dyle­tantka. Pyta­łeś, jaki jest plan, co chcę, żeby się działo. Mam za sobą długą histo­rię nie­od­po­wia­da­nia na pyta­nia i nie­trak­to­wa­nia pytań serio. Ni­gdy nie uży­wam swo­jego umy­słu ani nie się­gam nim dalej niż tylko do bez­po­śred­niej teraź­niej­szo­ści, chyba że fan­ta­zjuję. Nie pozwa­lam, żeby mój umysł zmie­niał czy kształ­to­wał rze­czy­wi­stość, może naj­wy­żej ją komen­to­wać taką, jaka jest. Ale twoje nale­ga­nie, powta­rza­nie wciąż tego samego pyta­nia: „No dobrze, co to zna­czy, że twoje pisa­nie do niczego nie pro­wa­dzi?”, w końcu mnie zde­ner­wo­wało. Przy­po­mi­nało mi odli­cza­nie pod­czas walki. Wie­dzia­łam, że albo w któ­rymś momen­cie wstanę i coś powiem, albo to będzie koniec. Za trze­cim albo czwar­tym razem powie­dzia­łam: „Myślę, że nie cho­dzi mi o pisa­nie, tylko o ten oce­nia­jący kawa­łek we mnie, który do niczego nie zmie­rza, stoi na zerze i tylko lekko się odchyla w obu kie­run­kach w odpo­wie­dzi na aplauz albo kry­tykę”. Kiedy takim bez­barw­nym gło­sem mówi­łam o Karlu i o sobie, ni­gdy się nie zdra­dzi­łam ani nie przy­zna­łam, że w nie­dzielę i ponie­dzia­łek poranki były cudowne, że było w nich mnó­stwo czu­ło­ści i rado­ści. Dla­czego przed­sta­wiam sie­bie w takim nie­praw­dzi­wym świe­tle? (Ulu­biony zarzut mojego ojca: „Ginny, całe życie się pomniej­szasz”). Ale dla­czego nie mogłam przyjść i opo­wie­dzieć ci o nie­któ­rych dobrych rze­czach, zwłasz­cza że wiem, że lubisz je sły­szeć?

Kiedy do cie­bie mówi­łam, zda­wa­łam sobie sprawę, że sta­ram się sobie przy­po­mnieć, co powie­dzia­łam poprzed­nim razem. Chcia­łam mieć pew­ność, że się nie powta­rzam. Cho­ciaż pod koniec mia­łam wra­że­nie, że mi się to nie udało.

Nie chcia­łam wejść i zacząć mówić o sek­sie, bo to zawsze brzmi jak Ann Lan­ders2, tak poważ­nie i bez­oso­bowo. A poza tym dla mnie seks nie jest czymś cza­sem faj­nym, a cza­sem kiep­skim, tylko odwe­tem chwilę potem. Oka­zją, żeby sie­bie nie­na­wi­dzić i bać się, że ktoś mnie roz­po­zna i uka­rze, i pró­bo­wać sobie radzić z ciem­no­ścią i wyrzu­tami sumie­nia.

Bar­dzo mi się podo­bało, kiedy tak spo­koj­nie uży­łeś słowa „odre­flek­syj­nić”. (Póź­niej w ciągu dnia posłu­ży­łam się nim w żar­tach). Wzię­łam je sobie do serca i byłam zado­wo­lona, że chcesz ode mnie cze­goś wię­cej niż tylko opi­sów i pozo­rów.

Pod koniec sesji, kiedy mówi­łam o Sandy, mojej daw­nej przy­ja­ciółce, która popeł­niła samo­bój­stwo, i o swo­jej zło­ści na rodzi­ców, któ­rzy nie słu­chają psy­chia­trów, dopóki nie dostaną recepty na jakieś kon­kretne leki, czu­łam wście­kłość, cho­ciaż sobie tego nie uświa­da­mia­łam. Mia­łam takie miłe dozna­nie, jak przy­jemne pobu­dze­nie dziecka, które śni o sek­sie.

Potem powie­dzia­łeś, że to już koniec sesji. Ten znak zawsze od nowa mnie onie­śmiela. Świa­tło, które na mnie padało, zaraz zga­śnie. Nie­zdarna, par­la­men­tarna psy­chia­tryczna pro­ce­dura pozby­wa­nia się pacjenta. „I czy godzina druga ci pasuje?” – spy­ta­łeś; nie paso­wała, ale nie potra­fi­łam od razu o tym pomy­śleć. Dopiero w domu mia­łam czas, żeby wgryźć się w pro­blem i zamie­nić go w olbrzy­mią liczbę moż­li­wo­ści.

Wtedy posta­no­wi­łam, że nie będę się bar­dzo wysi­lać, opi­su­jąc te sesje, że pozwolę, żeby mój styl się roz­wi­jał razem z moimi spo­strze­że­niami i prze­ży­ciami. Pod­da­łam się, zanim zaczę­łam to pisać. W trak­cie sesji czu­łam się jak ktoś bar­dzo wyczer­pany, kto z przy­zwy­cza­je­nia czy­tał i czy­tał, i gapił się tylko na twardy wzór druku, a nie widział żywego stru­mie­nia słów. Wczo­raj, jak pra­wie zawsze, byłam tak świa­doma sie­bie, przy­kle­jona do wła­snej powierzchni, do powierz­chow­nej struk­tury tego, co muszę powie­dzieć, czym muszę być. Recy­ta­cja do lustra. To jedyne lustro, któ­rego stłu­cze­nie nie przy­nio­słoby nie­szczę­ścia. (Ale to nie są słowa walki, lecz raczej uja­da­nie).

Powie­dzia­łeś, że chcesz sły­szeć tylko o tym, co się działo pod­czas naszych sesji. Naj­pierw wydało mi się to ogra­ni­cze­niem, a potem czymś odświe­ża­ją­cym, bo ucina nad­miar gęstego listo­wia. I nie prze­czy­tasz tego przez sześć mie­sięcy, a to zna­czy, że sesje nie będą kry­tyką tego, co zostało napi­sane, i że nie będzie wyba­wie­nia w sło­wach. A potem mnie oświe­ciło, że powie­dzia­łeś „sześć” mie­sięcy, i to była uspo­ka­ja­jąca sze­ścio­mie­sięczna gwa­ran­cja.

14 paź­dzier­nika

DR YALOM

Sesja była wyzna­czona na dwu­na­stą trzy­dzie­ści. Pięć minut przed cza­sem zoba­czy­łem Ginny w pocze­kalni. Trzy­ma­łem w rękach coś, co chcia­łem prze­ka­zać sekre­tarce, ale to naprawdę nie było ważne i mogłem się spo­tkać z Ginny już teraz. A wyszło tak, że się krę­ci­łem i robi­łem jakieś nie­ko­nieczne rze­czy i w końcu popro­si­łem ją z trzy­mi­nu­to­wym opóź­nie­niem. Nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego robię to pacjen­tom. Cza­sami bez wąt­pie­nia jest to miarą mojego prze­ciw­prze­nie­sie­nia i oporu. Ale nie w przy­padku Ginny; lubię nasze spo­tka­nia.

Dziś Ginny wyglą­dała dobrze, była w porząd­nej spód­nicy, bluzce i raj­sto­pach, włosy miała nie­mal wyszczot­ko­wane, ale naj­wy­raź­niej czuła się słabo i była bar­dzo zalęk­niona. Przez pierw­sze dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia pięć minut sesji dry­fo­wa­li­śmy i nie wie­dzia­łem, jaka będzie główna myśl tej godziny. Oka­zało się, że ostat­nią noc miała okropną, co dzie­sięć, pięt­na­ście minut nacho­dził ją lęk ści­śle zwią­zany ze strasz­nymi uczu­ciami i prze­ży­ciami z prze­szło­ści; przy czym wyda­wało się, że tylko to daje jej poczu­cie cią­gło­ści i czasu.

Naj­pierw pró­bo­wa­łem coś zro­bić z ryt­mem jej noc­nych lęków; zasta­na­wia­łem się, czy są jakoś zwią­zane z naszymi spo­tka­niami. W minio­nym tygo­dniu zda­rzyły się trzy razy: w nocy przed naszą poprzed­nią sesją i w nocy po niej, ale trzeci raz to było jakoś w środku tygo­dnia, więc nie zapro­wa­dziło to nas zbyt daleko. Zaj­mo­wa­nie się tre­ścią jej lęków było jak cho­dze­nie po rucho­mych pia­skach. Wpa­dłem za głę­boko, zassało mnie i więk­szość sesji spę­dzi­łem, pró­bu­jąc się z tego wygrze­bać, bo to wszystko to mate­riał pry­mi­tywny, wcze­sny i bez­gra­niczny.

Następna próba była szczę­śliw­sza. Sta­łem się po pro­stu kon­kretny i pre­cy­zyjny. „Zacznijmy od początku – powie­dzia­łem – i naprawdę prze­śledźmy twój wczo­raj­szy dzień i to, co się działo ostat­niej nocy”. Czę­sto tak postę­puję z pacjen­tami i moim uczniom radzę, by prak­ty­ko­wali to podej­ście, ponie­waż rzadko się zda­rza, by nie dostar­czyło jakie­goś opar­cia w grzę­za­wi­sku roz­ma­itych nie­po­wią­za­nych myśli i fan­ta­zji. No dobrze, Ginny opi­sała mi swój dzień: rano czuła się dość dobrze i pisała przez godzinę czy dwie. Sta­rała się jak naj­bar­dziej pomniej­szyć zna­cze­nie swo­jego pisa­nia, ale przy­znała, że jest aktyw­niej­sza niż zwy­kle i że pra­cuje nad powie­ścią. To mi dobrze robi; jestem szcze­gól­nie dumny – zbyt dumny – kiedy jest w sta­nie pra­co­wać nad swoim pisa­niem. Potem leżała i czy­tała książkę o impo­ten­cji kobiet nie­zna­nej mi psy­chia­try; miała przy­pływ doznań sek­su­al­nych i się mastur­bo­wała. I to był począ­tek spadku nastroju tego dnia. Krótko potem wyszła na pocztę, przy­pad­kowo spo­tkała Karla i przy­gniótł ją wstyd i poczu­cie winy. I tu zaczyna się jej typowe obwi­nia­nie sie­bie: gdyby się nie mastur­bo­wała, mogłaby zacho­wać to dla Karla na naj­bliż­szą noc albo może od razu upra­wiać z nim seks itd. A dalej było coraz gorzej: posi­łek, który ugo­to­wała, był porażką; wie­czo­rem, kiedy miała mnó­stwo ener­gii i chciała wyjść, Karl był zmę­czony i poszedł do łóżka; chciała się z nim kochać, ale był śpiący; mar­twiła się, że może jej już nie chce, bo ostat­nie dwie czy trzy noce się z nią nie kochał. Nie potrafi się zmu­sić i spró­bo­wać do niego zbli­żyć.

Opo­wia­dała też o ostat­niej sobo­cie, kiedy Karl cały czas był z kimś zajęty, a przez resztę dnia spa­ce­ro­wał sobie sam i wró­cił do domu dopiero o dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści, a wtedy ona nie potra­fiła mu już nawet powie­dzieć, że chcia­łaby cza­sami pójść z nim na spa­cer, tylko pła­kała za każ­dym razem, kiedy się do niej zbli­żył. Zaczą­łem się zasta­na­wiać nad jej ambi­wa­lent­nymi uczu­ciami do niego, zwłasz­cza gdy opi­sała powra­ca­jącą fan­ta­zję, w któ­rej on ją rzuca, a ona wtedy jedzie do Włoch ze swoją przy­ja­ciółką Eve, pisze i pije cze­ko­ladę. Cóż, wszystko to razem skło­niło mnie do przy­pusz­cze­nia, że nie­za­leż­nie od zapew­nień o bez­in­te­re­sow­nym przy­wią­za­niu do Karla jakaś część Ginny chce z nim zerwać. Ale nie było łatwo iść tym tro­pem; może jest to coś, z czym Ginny na razie nie może się zmie­rzyć. A może nie; nie mogę się pod­dać jej pozie „deli­kat­nego kwiatka”, bo przez tę deli­kat­ność stracę wszelką moc.

Wobec tego wypeł­ni­łem pokój Vik­to­rem Fran­klem. Tak się zło­żyło, że poprzed­niej nocy czy­ta­łem jedną z jego ksią­żek i myśla­łem o nim. Zawsze jestem sobą znie­sma­czony, kiedy czy­tam kogoś, a potem stwier­dzam, że pod­czas naj­bliż­szej sesji tera­peu­tycz­nej uży­wam jego tech­nik. Jak­kol­wiek by było, wyko­rzy­sta­łem podej­ście, które, jak sądzę, mógłby zasto­so­wać Vik­tor Frankl, i wydaje mi się, że pora­dzi­łem sobie nie­źle. Przede wszyst­kim zasu­ge­ro­wa­łem Ginny, że już się uro­dziła z lękiem, że jej matka i ojciec są lękliwi i że nie jest nie do pomy­śle­nia, że jej lęk, a może nawet napię­cie sek­su­alne, ma pod­łoże gene­tyczne. Cho­dziło mi o parę rze­czy. Jeśli Ginny już dosta­tecz­nie mi ufa, to mógł­bym zmniej­szyć jej poczu­cie winy zwią­zane z mastur­ba­cją, więc kilka razy pod­czas roz­mowy powra­ca­łem do tego tematu i zasta­na­wia­łem się, dla­czego, na Boga, czuje się taka winna. Kiedy mówiła rze­czy w rodzaju „to dzi­waczne” i „to brudne”, i że powinna „zacho­wać to dla Karla”, odpo­wia­da­łem, że naprawdę dzi­waczne jest to, że wymio­tuje co rano, bo jakiś bio­ener­ge­tyczny psy­chia­tra ze wschodu powie­dział jej, że to spo­sób na zmniej­sze­nie napię­cia! Stwier­dzi­łem, że nie widzę nic złego w mastur­ba­cji; jeśli ma nad­miar napię­cia sek­su­alnego, to dla­czego nie mia­łaby się mastur­bo­wać codzien­nie? To nie musi niczego odbie­rać jej sek­su­alnemu związ­kowi z Kar­lem, wręcz prze­ciw­nie – może do niego coś dodać, bo Ginny nie będzie się tak bała. W isto­cie pró­bo­wa­łem zro­bić jed­no­cze­śnie dwie rze­czy: prze­pi­sać objaw i zmniej­szyć lęk. Sądzę, że to jej pomoże, cho­ciaż jestem pewien, że znaj­dzie inny rodzaj obja­wów i zmar­twień.

Następ­nie powie­dzia­łem, że ten wro­dzony nad­miar lęku i napię­cia sek­su­al­nego (który opi­sa­łem dość kon­kret­nie, to jest jako nie­zdol­ność orga­ni­zmu do wła­ści­wego meta­bo­li­zo­wa­nia adre­na­liny) naprawdę nie należy do istoty jej osoby. Ona, Ginny, to znacz­nie wię­cej niż tylko te czyn­niki zewnętrzne. Sądzę, że cho­dziło mi o zba­da­nie pod­sta­wo­wych war­to­ści. Zapy­ta­łem, co w życiu jest dla niej naprawdę ważne, co naprawdę ceni, czego może bro­nić. Mia­łem pokusę, żeby spy­tać, za jaki rodzaj spraw byłaby gotowa umrzeć, ale na szczę­ście się powstrzy­ma­łem. No cóż, wymie­niła parę „wła­ści­wych” rze­czy, przy­naj­mniej z mojego punktu widze­nia. Powie­działa, że naprawdę chce wyjść „na świa­tło”, tra­fić w „główny nurt”; ogrom­nie sobie ceni prze­ży­cia dzie­lone z Kar­lem, a zakoń­czyła, mówiąc, że bar­dzo ważne jest pisa­nie. Natu­ral­nie, skwa­pli­wie się tego uchwy­ci­łem, na co Ginny natych­miast nazwała swoje pisa­nie „nie­po­waż­nym” i dodała, że wie, iż ja powiem, że jest ina­czej. Posze­dłem za tym i powie­dzia­łem: „Nie jest nie­po­ważne”. Roze­śmiała się. Cią­gną­łem dalej, mówiąc, że nikt inny nie może pisać za nią tego, co pisze ona, że to jest coś, co tylko ona może zro­bić, i że to jest ważne, nawet jeśli nikt ni­gdy tego nie prze­czyta. Wyda­wało się, że to kupuje, i godzina minęła. Byłem tro­chę auto­ry­tarny, ale sądzę, że udało mi się być z Ginny. Bar­dzo ją lubię. Strasz­nie chcę jej pomóc. Cza­sami trudno uwie­rzyć, że taka biedna, tra­giczna, śpiewna, malutka istotka naprawdę ist­nieje i tak cierpi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Powstała w Lon­dy­nie szkoła ana­lizy oparta na teo­rii Mela­nie Klein. [wróć]

Pseu­do­nim dzien­ni­kar­ski dwóch kolej­nych redak­to­rek nie­zwy­kle popu­lar­nego działu porad „Zapy­taj Ann Len­ders” w ame­ry­kań­skiej pra­sie (przyp. tłum.). [wróć]