Kuracja według Schopenhauera. Powieść psychoterapeutyczna - Irvin D. Yalom - ebook

Kuracja według Schopenhauera. Powieść psychoterapeutyczna ebook

Irvin D. Yalom

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść o grupowej psychoterapii, w której zranieni przez los bohaterowie próbują uzdrowić ból i odmienić swoje życie.

Znany psychoterapeuta Julius Herzfeld podczas rutynowego badania lekarskiego dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Zostaje zmuszony do przeanalizowania swojego życia i pracy. Postanawia nawiązać kontakt z Philipem Slate’em, uzależnionym od seksu pacjentem, któremu dwadzieścia lat wcześniej nie udało się pomóc. Mimo to Philip twierdzi, że został wyleczony – cudownie przemieniony przez pesymistyczne nauki niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera – sam zaś został doradzą filozoficznym.

Posępna, mizantropijna postawa Philipa zmusza Juliusa do zaproszenia mężczyznę do grupy terapeutycznej w zamian za lekcje na temat dzieł Schopenhauera. Jednak Juliusowi zostało tylko kilka miesięcy życia. Czy to wystarczy, żeby pomóc Philipowi albo stanąć do rywalizacji o serca członków grupy?

Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Autor błyskotliwych powieści psychologicznych i podręczników. W swoich pracach prezentuje terapię w ujęciu egzystencjalnym. Jest autorem klasycznych już podręczników, takich jak: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Psychoterapia egzystencjalna, Dar terapii. Wspaniałe gawędziarstwo autora można poznać w opowiadaniach terapeutycznych: Kat miłości, Mama i sens życia oraz w powieściach: Leżąc na kozetce, Kiedy Nietzsche szlochał.

Pierwsza na świecie powieść rzetelnie opisująca terapię grupową, zachwycająca historia o dwóch ludziach szukających sensu życia.

„Boston Globe”

Yalom często nazywa swoje książki „powieściami dydaktycznymi”. W niezwykle przekonujący sposób umie pokazać, jak działa psychoterapia grupowa.

„Publishers Weekly”

To rozważania o możliwościach i ograniczeniach terapii oraz punktach, w których psychologia spotyka się z filozofią.

„Washington Post”

Z tego połączenia filozofii, wnikliwości, psychiatrii i literatury powstała wciągająca i zachęcająca do przemyśleń powieść.

„San Francisco Chronicle”

Yalomowi udało się spleść w zgrabną całość kilka wątków: burzliwą biografię Schopenhauera, nieco pokrętną pochwałę myśli filozoficznej od Epikteta po Nietzschego oraz rozgrywające się w czasie rzeczywistym sesje psychoterapii grupowej.

„Seattle Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 494

Oceny
4,8 (73 oceny)
59
10
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IgaPl

Nie oderwiesz się od lektury

Przybliżenie myśli filozofa Schopenhauera , które bezsprzecznie odnoszą się do dylematów każdego znad, czy życie ma sens? Po co istniejemy? Czy nasze trywialne problemy są trywialne? To terapia sama w sobie. Dla takich dwunożnych co nie lubią banału.
00
kamilader

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
00
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, ciekawa konstrukcja.
00
Paulaa16

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła książka o terapii grupowej połączona z postacią filozofa Arthura Schopenhauera! Cudowne połączenie psychoterapii i kunsztu literackiego wraz z filozofią!🤌🤩
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, poruszająca, cudownie opisuje proces grupowy. Majstersztyk literatury i psychoterapii.
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Ta książka doj­rze­wała długo i powoli, więc jestem wdzięczny wszyst­kim, któ­rzy wspie­rali mnie w tym pro­ce­sie. Redak­to­rom, któ­rzy prze­dzie­rali się przez ten dziwny gąszcz fik­cji, psy­cho­bio­gra­fii i peda­go­giki psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej: Mar­jo­rie Bra­man (była praw­dziwą opoką i źró­dłem pomoc­nych wska­zó­wek w wydaw­nic­twie Har­per­Col­lins), Ken­towi Car­rol­lowi oraz moim wspa­nia­łym domo­wym redak­to­rom: synowi Benowi i żonie Mari­lyn. Wdzięcz­ność kie­ruję do wszyst­kich przy­ja­ciół i kole­gów, któ­rzy prze­czy­tali ręko­pis – całość albo frag­menty – i prze­ka­zali mi swoje uwagi: do Vana i Mar­ga­ret Harveyów, Wal­tera Sokela, Ruthel­len Jos­sel­son, Caro­lyn Zaroff, Mur­raya Bil­mesa, Juliusa Kaplana, Scotta Wooda, Herba Kotza, Rogera Wal­sha, Saula Spiro, Jean Rose, Helen Blau i Davida Spie­gela. Dzię­kuję gru­pie wspar­cia zaprzy­jaź­nio­nych tera­peu­tów, któ­rzy przez cały czas oka­zy­wali mi nie­ga­snącą życz­liwą pomoc. Jestem wdzięczny mojej wspa­nia­łej, obda­rzo­nej wie­loma talen­tami agentce Sandy Dijk­strze, która mię­dzy innymi zapro­po­no­wała tytuł tej książki (tak samo zresztą jak i poprzed­niej, Dar tera­pii). Dzię­kuję mojej asy­stentce nauko­wej Geri Doran.

Więk­szość kore­spon­den­cji Scho­pen­hau­era nie została do tej pory prze­tłu­ma­czona albo prze­kłady były bar­dzo nie­zręczne. Jestem dozgon­nie wdzięczny Mar­ku­sowi Buer­gi­nowi i Feli­xowi Reu­te­rowi za ich usługi trans­la­tor­skie oraz za ogrom pracy przy biblio­tecz­nej kwe­ren­dzie. Wal­ter Sokel oka­zał mi szcze­gólne wspar­cie inte­lek­tu­alne, a także pomógł prze­tłu­ma­czyć na angiel­ski część otwie­ra­ją­cych roz­działy epi­gra­mów Scho­pen­hau­era – jego tłu­ma­cze­nie dużo lepiej oddaje jasny i mocny prze­kaz autora.

Moja żona Mari­lyn jak zawsze była dla mnie źró­dłem wspar­cia i miło­ści. Pod­czas pisa­nia tej powie­ści korzy­sta­łem z prze­wod­nic­twa wielu wspa­nia­łych ksią­żek. Szcze­gól­nie wdzięczny jestem Rudi­ge­rowi Safran­skiemu za wspa­niałą bio­gra­fię Scho­pen­hauer. Dzi­kie czasy filo­zo­fii (tłum. M. Fal­kow­ski, Pró­szyń­ski i S-ka, War­szawa 2008), a także za jego opi­nie i rady udzie­lane mi pod­czas dłu­gich roz­mów w ber­liń­skiej kafejce. Pomysł biblio­te­ra­pii – czyli lecze­nia za pomocą dzieł filo­zo­ficz­nych – pocho­dzi ze zna­ko­mi­tej książki Bry­ana Mage­ego Wyzna­nia filo­zofa (tłum. B. Chwe­deń­czuk, Pró­szyń­ski i S-ka, War­szawa 2000). Zain­spi­ro­wały mnie też nastę­pu­jące książki: The Phi­lo­so­phy of Scho­pen­hauer [Filo­zo­fia Scho­pen­hau­era] Bry­ana Mage­ego (Cla­ren­don Press, Oxford 1983; wyda­nie popra­wione 1997); Scho­pen­hauer: The Human Cha­rac­ter [Scho­pen­hauer – cha­rak­ter czło­wieka] Johna E. Atwella (Tem­ple Uni­ver­sity Press, Phi­la­del­phia 1990); Scho­pen­hauer Chri­sto­phera Jane­waya (Oxford Uni­ver­sity Press, Oxford 1994); The Phi­lo­so­phers: Their Lives and the Nature of their Tho­ught [Filo­zo­fo­wie. Ich życie i natura myśli] Bena-Amiego Schar­fste­ina (Oxford Uni­ver­sity Press, New York 1989); Scho­pen­hauer Patricka Gar­di­nera (Saint Augu­stine’s Press, 1997); The Phi­lo­so­phy of Disen­chant­ment [Filo­zo­fia roz­cza­ro­wa­nia] Edgara Sal­tusa (Peter Eckler Publi­shing Co., New York 1885); The Cam­bridge Com­pa­nion to Scho­pen­hauer [Prze­wod­nik po Scho­pen­hau­erze] Chri­sto­phera Jane­waya (Cam­bridge Uni­ver­sity Press, Cam­bridge 1999); Scho­pen­hauer Micha­ela Tan­nera (Routledge, New York 1999); Arthur Scho­pen­hauer: Phi­lo­so­pher of Pes­si­mism [Arthur Scho­pen­hauer – filo­zof pesy­mi­zmu] Fre­de­ricka Cople­stona (Cha­pel River Press, Ando­ver 1946); O pocie­sze­niach, jakie daje filo­zo­fia Ala­ina de Bot­tona (tłum. P. Pia­secki, Czuły Bar­ba­rzyńca, War­szawa 2011); Phi­lo­so­phi­cal Coun­se­ling [Doradz­two filo­zo­ficzne] Petera Raabego (Pra­eger, West­port, Conn.); Phi­lo­so­phy Prac­tice: An Alter­na­tive to Coun­se­ling and Psy­cho­the­rapy [Prak­tyka filo­zo­ficzna jako alter­na­tywa dla doradz­twa i psy­cho­te­ra­pii] Shlo­mita C. Schu­s­tera (Pra­eger, West­port, Conn. 1999); Plato Not Pro­zac [Pla­ton, a nie pro­zac] Lou Mari­noffa (New Har­per­Col­lins, New York 1999); Phi­lo­so­phy as a Way of Life: Spi­ri­tual Exer­ci­ses from Socra­tes to Foucault [Filo­zo­fia jako spo­sób życia. Ćwi­cze­nia duchowe od Sokra­tesa do Foucaulta] pod redak­cją Pierre’a Hadota i Arnolda I. David­sona (tłum. Michael Chase, Blac­kwell, New Haven 1995); The The­rapy of Desire [Tera­pia pożą­da­nia] Mar­thy Nuss­baum (Prin­ce­ton Univ. Press, Prin­ce­ton, N.J. 1994); Phi­lo­so­phy for Coun­se­ling and Psy­cho­the­rapy: Pytha­go­ras to Post­mo­der­nism [Filo­zo­fia w doradz­twie i psy­cho­te­ra­pii. Od Pita­go­rasa do post­mo­der­ni­zmu] Alexa Howarda (Mac­mil­lan, Lon­don 2000).

Kura­cja według Scho­pen­hau­era

Każ­dym odde­chem bro­nimy się przed wci­ska­jącą się nie­ustan­nie śmier­cią (…) Osta­tecz­nie musi ona zwy­cię­żyć, gdyż przy­pa­dli­śmy jej w udziale już na sku­tek naro­dzin i tylko igra ona przez chwilę ze swym łupem, nim go pożre. A tym­cza­sem kon­ty­nu­ujemy nasze życie z sil­nym zaan­ga­żo­wa­niem i dużą tro­ską, póki to tylko moż­liwe, tak jak wydmu­chuje się moż­li­wie naj­więk­szą bańkę mydlaną, cho­ciaż wia­domo z całą pew­no­ścią, że pęk­nie.

A. Scho­pen­hauer, Świat jako wola i przed­sta­wie­nie, tłum. J. Gare­wicz

1

Julius dobrze znał wszyst­kie wznio­słe słowa o życiu i śmierci. Przy­zna­wał rację sto­ikom mówią­cym, że led­wie przyj­dziemy na świat, zaczy­namy umie­rać. Zga­dzał się z Epi­ku­rem, który wywo­dził: „Tam, gdzie ja jestem, nie ma śmierci, a tam, gdzie śmierć, mnie już nie ma. Czemu więc mam się jej oba­wiać?”. Jako lekarz i psy­chia­tra wie­lo­krot­nie szep­tał umie­ra­ją­cym takie słowa pocie­chy.

Wie­rzył, że te mroczne prze­my­śle­nia poma­gają jego pacjen­tom, ale ni­gdy nie przy­szło mu do głowy, że odno­szą się rów­nież do niego. W każ­dym razie nie przed tą straszną chwilą cztery lata temu, która na zawsze odmie­niła jego życie.

To się wyda­rzyło pod­czas corocz­nego ruty­no­wego bada­nia. Jego inter­ni­sta Herb Katz – stary przy­ja­ciel, jesz­cze z cza­sów stu­diów medycz­nych – kazał mu się ubrać i przyjść do gabi­netu po szcze­gó­łowe wyja­śnie­nia i wska­zówki.

Herb sie­dział przy biurku, prze­glą­da­jąc wyniki badań.

– Cał­kiem nie­źle jak na sześć­dzie­się­cio­pię­cio­let­niego sta­ru­cha. Pro­stata tro­chę powięk­szona, ale ja mam tak samo. Mor­fo­lo­gia, cho­le­ste­rol, lipidy, wszystko w nor­mie. Naj­wy­raź­niej leki i odpo­wied­nia dieta robią swoje. Masz tu receptę na Lipi­tor, jeśli będziesz na­dal bie­gał, cho­le­ste­rol nie wzro­śnie. No i możesz od czasu do czasu pozwo­lić sobie na jedno jajko. Ja zja­dam dwa co nie­dziela. A to recepta na Syn­th­roid, tro­chę zwięk­szy­łem dawkę. Tar­czyca powoli prze­staje pra­co­wać, zdrowe komórki obumie­rają, a w ich miej­sce powstają zwłók­nie­nia. Jak pew­nie wiesz, to łagodne zmiany. Wystę­pują nie­mal u wszyst­kich. Też biorę leki tar­czy­cowe. No cóż – cią­gnął. – Wszystko powoli się sta­rzeje. Chrząstki w kola­nie też ci się zuży­wają, zani­kają mieszki wło­sowe, dyski lędź­wiowe nie są tam, gdzie kie­dyś. Co wię­cej, pogar­sza ci się stan skóry. Komórki nabłon­kowe nisz­czeją. Spójrz tylko na te star­cze zro­go­wa­ce­nia na policz­kach, cho­dzi mi o te brą­zowe zmiany. – Uniósł małe lusterko, żeby Julius mógł się w nim przej­rzeć. – Przy­było ich chyba kil­ka­na­ście od czasu ostat­niej wizyty. Dużo czasu spę­dzasz na słońcu? Nosisz kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, jak ci radzi­łem? Powi­nie­neś poka­zać to der­ma­to­lo­gowi. Bob King jest cał­kiem nie­zły. Przyj­muje w sąsied­nim budynku. Tu jest jego numer. Znasz go?

Julius ski­nął głową.

– Wypali ci te nie­ładne zna­miona kro­plą płyn­nego azotu. W zeszłym mie­siącu mnie też kilka usu­nął. Nic wiel­kiego, pięć, dzie­sięć minut i po spra­wie. Dziś wielu leka­rzy wyko­nuje taki zabieg. I chciał­bym, żeby przy oka­zji zer­k­nął na zna­mię na ple­cach, obok pra­wej łopatki. Wygląda ina­czej niż reszta, nie­równo roz­ło­żony pig­ment, nie­ostre kra­wę­dzie. To pew­nie nic poważ­nego, ale na wszelki wypa­dek niech je obej­rzy. Dobra, stary?

„To pew­nie nic poważ­nego, ale na wszelki wypa­dek niech je obej­rzy”. Julius zauwa­żył w gło­sie Herba napię­cie i wymu­szoną swo­bodę. No i nie łudźmy się, sfor­mu­ło­wa­nie „nie­równo roz­ło­żony pig­ment, nie­ostre kra­wę­dzie” dla każ­dego leka­rza zabrzmia­łoby alar­mu­jąco. Było szy­frem ozna­cza­ją­cym podej­rze­nie czer­niaka. I teraz, z per­spek­tywy czasu, Julius mógł stwier­dzić, że te słowa wyzna­czyły punkt, w któ­rym skoń­czyło się jego bez­tro­skie życie, a śmierć, wróg do tej pory nie­wi­dzialny, uka­zała się w całej prze­ra­ża­ją­cej praw­dzie. Poja­wiła się i nie ode­szła, stała u jego boku, a wszyst­kie potwor­no­ści, które nastą­piły póź­niej, były jak prze­wi­dy­walne dopi­ski.

Wiele lat wcze­śniej Bob King był pacjen­tem Juliusa, zresztą jak wielu leka­rzy w San Fran­ci­sco. Julius od trzy­dzie­stu lat prze­wo­dził śro­do­wi­sku psy­chia­trów. Jako pro­fe­sor psy­chia­trii na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim wykształ­cił setki stu­den­tów, a pięć lat temu został pre­ze­sem Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Psy­chia­trycz­nego.

Jaką miał opi­nię? Świet­nego leka­rza leka­rzy. Tera­peuty, który jest ostat­nią deską ratunku, spryt­nego cza­ro­dzieja, który zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc pacjen­towi. To dla­tego Bob King zwró­cił się do niego dzie­sięć lat wcze­śniej z pro­ble­mem wie­lo­let­niego uza­leż­nie­nia od Vico­dinu (leka­rze chęt­nie po niego się­gali, bo był łatwo dostępny). King zna­lazł się wtedy w poważ­nych tara­pa­tach. Przyj­mo­wał ogromne dawki Vico­dinu, mał­żeń­stwo mu się roz­pa­dało, prak­tyka kulała, a żeby zasnąć wie­czo­rem, musiał się porząd­nie odu­rzyć.

Posta­no­wił pójść na tera­pię, jed­nak napo­tkał poważne prze­szkody. Wszy­scy tera­peuci kazali mu przy­stą­pić do pro­gramu odwy­ko­wego dla leka­rzy, na co Bob nie mógł przy­stać. Nie zamie­rzał uczest­ni­czyć w gru­po­wej tera­pii i obna­żać się przed innymi medy­kami nar­ko­ma­nami. Tera­peuci byli jed­nak nie­ustę­pliwi. Za pod­ję­cie się lecze­nia uza­leż­nio­nego prak­ty­ku­ją­cego leka­rza bez włą­cze­nia go w ofi­cjalny pro­gram odwy­kowy gro­ziły im kon­se­kwen­cje – uka­ra­nie przez komi­sję lekar­ską albo pro­ces sądowy, gdyby pacjent popeł­nił błąd w sztuce medycz­nej.

Bobowi pozo­sta­wało jedy­nie zawie­sze­nie prak­tyki i wyjazd do innego mia­sta, gdzie mógłby ano­ni­mowo pod­dać się lecze­niu. Ale wcze­śniej się­gnął po ostat­nią deskę ratunku – popro­sił Juliusa o pomoc. A ten zary­zy­ko­wał, uwie­rzył, że King sam odstawi Vico­din. I choć tera­pia nie była łatwa, jak zawsze w przy­padku osób uza­leż­nio­nych, Julius pra­co­wał z Bobem przez następne trzy lata bez pomocy ofi­cjal­nego pro­gramu odwy­ko­wego. Chyba każdy psy­chia­tra ma taką tajem­nicę – suk­ces tera­peu­tyczny, o któ­rym nie wolno mówić ani pisać.

Po wyj­ściu z gabi­netu inter­ni­sty Julius wsiadł do auta. Wyda­wało mu się, że samo­chód aż się trzę­sie, tak mocno biło mu serce. Wcią­gnął głę­boko powie­trze, żeby opa­no­wać nara­sta­jące prze­ra­że­nie, potem drugi raz i trzeci, wresz­cie wyjął tele­fon i drżą­cymi pal­cami wybrał numer Boba Kinga, żeby umó­wić się z nim na pilną wizytę.

– Nie podoba mi się to – mruk­nął Bob, oglą­da­jąc następ­nego ranka plecy Juliusa przez dużą lupę. – Z dwoma luster­kami sam będziesz mógł zoba­czyć.

Usta­wił pacjenta przed lustrem ścien­nym, a dru­gie, ręczne lusterko zbli­żył do zna­mie­nia na skó­rze. Julius zer­k­nął na odbi­cie Boba w lustrze – jasne włosy, rumiana twarz, grube oku­lary spo­czy­wa­jące na wiel­kim nochalu – i przy­po­mniał sobie, jak Bob opo­wia­dał mu, że dzieci w szkole drę­czyły go prze­zwi­skiem Ogór­kowy Nos. Nie zmie­nił się przez te dzie­sięć lat. Wiecz­nie zabie­gany, zasa­pany, zawsze dzie­sięć minut spóź­niony. Kiedy wpa­dał do gabi­netu, Juliu­sowi zawsze przy­po­mi­nał się Biały Kró­lik z Ali­cji w Kra­inie Cza­rów, cią­gle spóź­niony na bar­dzo ważne spo­tka­nie. Bob utył tro­chę, ale wciąż był tak samo niski. Wyglą­dał jak der­ma­to­log. Bo czy ktoś widział kie­dyś wyso­kiego der­ma­to­loga? Julius spoj­rzał mu w oczy – och, och, chyba czaił się w nich nie­po­kój, źre­nice były powięk­szone.

– Tu jest ta bestia. – Bob poka­zy­wał ołów­kiem zmianę na skó­rze. – To pła­skie zna­mię pod prawą łopatką. Widzisz?

Julius ski­nął głową.

Bob przy­ło­żył do pie­przyka linijkę i mówił dalej:

– Ma nie­cały cen­ty­metr. Pamię­tasz pew­nie tę pod­sta­wową regułę ABCD z zajęć z der­ma­to­lo­gii…

– Nic nie pamię­tam z der­ma­to­lo­gii – prze­rwał mu Julius. – Potrak­tuj mnie jak laika.

– Dobra. A jak asy­me­tria. Spójrz tutaj. – Prze­su­nął czub­kiem ołówka wokół zarysu zna­mie­nia. – Nie jest ide­al­nie okrą­głe jak inne pie­przyki na ple­cach, o, choćby ten i ten. – Wska­zał dwa naj­bliż­sze zna­miona.

Julius wziął głę­boki wdech, żeby choć tro­chę pozbyć się napię­cia.

– B jak brzegi nie­re­gu­larne. O, tutaj, tro­chę słabo widać. – Bob znów poka­zał na pod­ło­pat­kową zmianę. – U góry gra­nica jest ostra, ale tu, od strony przy­środ­ko­wej, robi się nie­wy­raźna, zlewa się ze skórą. C jak czer­wony, czarny, nie­jed­no­lity kolor. Po tej stro­nie pie­przyk jest jasno­brą­zowy. W powięk­sze­niu widzę frag­ment czer­wony, czarny, a nawet szary. D jak duży roz­miar. Na moje oko jakieś sie­dem ósmych cen­ty­me­tra. Cał­kiem spory, ale nie wiemy, jak długo tu sie­dzi, czyli jak szybko się roz­wija. Herb Katz mówi, że w zeszłym roku go nie mia­łeś. No i wresz­cie w powięk­sze­niu widać, że śro­dek jest owrzo­dzony.

Bob odło­żył lusterko.

– Możesz wło­żyć koszulę – powie­dział i kiedy pacjent zapi­nał guziki, usiadł na nie­wiel­kim tabo­re­cie. – No cóż, znasz lite­ra­turę medyczną – ode­zwał się. – Są pod­stawy do nie­po­koju.

– Posłu­chaj – rzu­cił Julius. – Pew­nie przez naszą dawną zna­jo­mość może to być dla cie­bie trudne, ale nie prze­rzu­caj na mnie swo­jej roboty. Nie zakła­daj, że cokol­wiek wiem na ten temat. I miej na uwa­dze, że moje prze­ra­że­nie powoli zmie­rza w kie­runku paniki. Weź to na sie­bie, bądź ze mną szczery i zaj­mij się mną. Tak jak ja zają­łem się tobą. I patrz na mnie! Jak uni­kasz mojego wzroku, zaczy­nam się bać jak cho­lera.

– Racja. Prze­pra­szam. – Bob spoj­rzał Juliu­sowi w oczy. – Rze­czy­wi­ście, sta­łeś przy mnie murem. A teraz ja zro­bię to dla cie­bie. – Chrząk­nął. – Dobra, wedle mojej naj­lep­szej wie­dzy to czer­niak. – Widząc skurcz na twa­rzy Juliusa, dorzu­cił: – Ale ta dia­gnoza nie­wiele nam mówi. Więk­szość, pod­kre­ślam, więk­szość przy­pad­ków czer­niaka da się łatwo wyle­czyć, choć nie­które potra­fią być paskudne. Musimy mieć opi­nię pato­loga. Czy to rze­czy­wi­ście czer­niak? Jeśli tak, jak głę­boko sięga? Czy się gdzieś roz­siał? Dla­tego naj­pierw zro­bimy biop­sję i wyślemy próbkę do ana­lizy. Zaraz po naszej roz­mo­wie zadzwo­nię do chi­rurga, żeby wyciął frag­ment. Będę przy zabiegu. Potem bada­nie zamro­żo­nego mate­riału. Jeśli wynik będzie nega­tywny, to mamy spo­kój. Jeśli będzie pozy­tywny, jeśli okaże się, że to czer­niak, usu­niemy naj­bar­dziej podej­rzany guzek, a nawet kilka, jeśli będzie to konieczne. Obej­dzie się bez hospi­ta­li­za­cji, zabieg można wyko­nać ambu­la­to­ryj­nie. Ale przez kilka dni miej­sce wycię­cia może być tro­chę bole­sne. Nic wię­cej ci nie powiem, dopóki nie będę miał wyni­ków biop­sji. I tak jak pro­si­łeś, zajmę się tobą. Możesz mi zaufać, mia­łem już setki podob­nych przy­pad­ków. Moja pie­lę­gniarka zadzwoni do cie­bie po połu­dniu. Poda ci ter­min i powie, jak masz się przy­go­to­wać. W porządku?

Julius ski­nął głową. Obaj wstali.

– Bar­dzo mi przy­kro – ode­zwał się Bob. – Wolał­bym ci tego oszczę­dzić, ale nie mogę. – Podał Juliu­sowi sko­ro­szyt. – Pew­nie nie będziesz miał ochoty tego czy­tać, ale zawsze daję te mate­riały pacjen­tom. Jedni potrze­bują takich infor­ma­cji, inni wyrzu­cają teczkę do kosza, gdy tylko wyjdą na kory­tarz. Mam nadzieję, że po biop­sji będę miał dla cie­bie lep­sze wia­do­mo­ści.

Ale lep­sze wia­do­mo­ści już się nie poja­wiły – każda kolejna była jesz­cze bar­dziej posępna.

Spo­tkali się ponow­nie trzy dni po wyko­na­niu biop­sji. Bob wyjął wyniki.

– Chcesz prze­czy­tać? – spy­tał. A widząc, że Julius kręci głową, sam prze­biegł wzro­kiem kartkę. – No to po kolei. Powiem wprost: nie jest dobrze. To czer­niak, na doda­tek ma kilka… szcze­gól­nych cech: sięga głę­boko, ponad cztery mili­me­try, jest owrzo­działy, masz też pięć innych guz­ków.

– Co to zna­czy? Bob, o co cho­dzi? „Szcze­gól­nych”? Cztery mili­me­try, owrzo­dze­nia, pięć guz­ków? Bądź ze mną szczery. Wytłu­macz mi to jak laikowi.

– To nie są dobre wie­ści. Czer­niak jest duży i roz­szedł się do innych zna­mion. Praw­dziwe zagro­że­nie sta­no­wią jed­nak dal­sze prze­rzuty, ale o nich będziemy coś wie­dzieli dopiero po zro­bie­niu tomo­gra­fii, na którą cię zapi­sa­łem na jutro na ósmą.

Wró­cili do tej roz­mowy dwa dni póź­niej. Bob oznaj­mił, że tomo­gra­fia nie wyka­zała żad­nych prze­rzu­tów. To była pierw­sza dobra wia­do­mość.

– Musisz jed­nak pamię­tać, Juliu­sie, że ten czer­niak jest groźny.

– Jak groźny? – Głos Juliusa lekko się zała­mał. – Jakie daje szanse prze­ży­cia?

– Dobrze wiesz, że odpo­wiedź na takie pyta­nie ma cha­rak­ter sta­ty­styczny. A każdy przy­pa­dek jest inny. Ale przy czer­niaku z owrzo­dze­niem, głę­bo­kim na cztery mili­me­try, z pię­cioma dodat­ko­wymi guz­kami, sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, szanse na prze­ży­cie pię­ciu lat wyno­szą dwa­dzie­ścia pięć pro­cent.

Julius sie­dział przez dłuż­szą chwilę z opusz­czoną głową. Serce waliło mu w piersi, miał łzy w oczach.

– Mów dalej – powie­dział w końcu. – Doce­niam twoją szcze­rość. Muszę uprze­dzić moich pacjen­tów. Jak szybko to się poto­czy?

– Nie da się dokład­nie prze­wi­dzieć. Wła­ści­wie nic się nie zmieni, dopóki czer­niak nie pojawi się gdzie indziej. A wtedy cho­roba może się roz­wi­nąć bar­dzo szybko, zwłasz­cza gdy wystą­pią prze­rzuty. Może to być kwe­stia tygo­dni albo mie­sięcy. Co do pacjen­tów, też trudno powie­dzieć, ale myślę, że masz przed sobą co naj­mniej rok w dobrym zdro­wiu.

Julius poki­wał opusz­czoną głową.

– Gdzie jest twoja rodzina? – zagad­nął Bob. – Ktoś powi­nien był z tobą przy­je­chać.

– Jak pew­nie wiesz, moja żona zmarła dzie­sięć lat temu. Syn mieszka na Wschod­nim Wybrzeżu, a córka w Santa Bar­bara. Jesz­cze nic im nie mówi­łem. Nie chcia­łem ich dener­wo­wać bez potrzeby. Chyba wolę lizać rany w samot­no­ści, ale w razie czego córka z pew­no­ścią od razu przy­je­dzie.

– Przy­kro mi, że musia­łeś to ode mnie usły­szeć. Na koniec wia­do­mość na pocie­sze­nie. W kil­ku­na­stu labo­ra­to­riach w kraju i na świe­cie trwają obec­nie inten­sywne bada­nia. Z nie­zna­nych przy­czyn zacho­ro­wal­ność na czer­niaka wzro­sła nie­mal dwu­krot­nie w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat, stąd wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie naukow­ców. Być może już wkrótce doj­dzie do prze­ło­mo­wego odkry­cia.

* * *

Przez następny tydzień Julius był jak ogłu­szony. Jego córka Eve­lyn, wykła­dow­czyni filo­lo­gii kla­sycz­nej, odwo­łała zaję­cia i przy­je­chała na kilka dni. Julius szcze­gó­łowo wyja­śnił swoje poło­że­nie jej, swo­jemu synowi, sio­strze i bratu oraz naj­bliż­szym przy­ja­cio­łom. Czę­sto budził się prze­ra­żony o trze­ciej nad ranem, z tru­dem chwy­ta­jąc powie­trze. Odwo­łał tera­pię gru­pową i wizyty pacjen­tów zapla­no­wane na naj­bliż­sze dwa tygo­dnie. I całymi godzi­nami zasta­na­wiał się, jak ma im o wszyst­kim powie­dzieć.

Lustro zapew­niało go, że nie wygląda na czło­wieka, który dotarł do kresu życia. Prze­bie­gał co dzień pięć kilo­me­trów, więc miał młode, umię­śnione ciało bez śladu tłusz­czu. I tylko kilka zmarsz­czek wokół oczu i ust. Jego ojciec, kiedy umie­rał, w ogóle ich nie miał. I te zie­lone oczy. Julius zawsze był z nich dumny. Patrzyły szcze­rze i sta­now­czo. Takim oczom można było zaufać, potra­fiły wytrzy­mać każde spoj­rze­nie. Oczy szes­na­sto­latka. Mło­dzie­niec i umie­ra­jący męż­czy­zna przy­glą­dali się teraz sobie poprzez całe dzie­się­cio­le­cia.

Julius spoj­rzał na swoje usta. Pełne, życz­liwe. Nawet teraz, w dniach roz­pa­czy, w ich kąci­kach czaił się cie­pły uśmiech. Wciąż miał gęstą czu­prynę nie­sfor­nych ciem­nych loków. Gdy jako nasto­la­tek miesz­kał na Bronk­sie, siwo­włosy fry­zjer z czer­wo­nymi policz­kami, anty­se­mita, któ­rego zakład mie­ścił się mię­dzy skle­pem z cukier­kami Mey­era a skle­pem mię­snym Mor­risa, prze­kli­nał jego sztywne włosy, szar­piąc je meta­lo­wym grze­bie­niem i cie­niu­jąc spe­cjal­nymi nożycz­kami. A teraz Meyer, Mor­ris i fry­zjer dawno już nie żyli, a szes­na­sto­letni Julius zna­lazł się na krót­kiej liście śmierci.

Pew­nego popo­łu­dnia poszedł do czy­telni wydziału medycz­nego, żeby zapo­znać się z lite­ra­turą na temat czer­niaka i odzy­skać choć tro­chę kon­troli nad sytu­acją. Ale mu się nie udało. Wręcz poczuł się gorzej. Kiedy się zagłę­biał w opisy cho­roby, czer­niak zaczął mu się jawić jako nie­na­sy­cona istota coraz głę­biej zapusz­cza­jąca ciemne macki w jego ciele. Wstrzą­snęła nim świa­do­mość, że nie jest już naj­wyż­szą formą życia. Stał się gospo­da­rzem. Poży­wie­niem dla lepiej przy­sto­so­wa­nego orga­ni­zmu, któ­rego żar­łoczne komórki dzie­liły się w osza­ła­mia­ją­cym tem­pie, orga­ni­zmu, który w woj­nie bły­ska­wicz­nej zaj­mo­wał ościenną pro­to­pla­zmę, a teraz z pew­no­ścią przy­go­to­wy­wał grupy komó­rek do ataku przez układ krwio­no­śny i kolo­ni­za­cji odle­głych orga­nów, na przy­kład słod­kich, kru­chych żero­wisk w wątro­bie albo wil­got­nych pastwisk w płu­cach.

Julius odsu­nął od sie­bie książkę. Minął już tydzień, naj­wyż­szy czas sku­pić się na tym, co naj­waż­niej­sze. Sta­nąć twa­rzą w twarz z tym, co się wyda­rzyło. Usiądź, roz­ka­zał sobie Julius. Usiądź i zacznij medy­to­wać o śmierci. Zamknął oczy.

A więc, pomy­ślał, śmierć wkro­czyła na scenę. Co za banalne wej­ście – kur­tyna roz­su­nęła się gwał­tow­nie, szarp­nięta przez tłu­ściut­kiego der­ma­to­loga z ogór­ko­wa­tym nosem i lupą w dłoni, któ­rego kostiu­mem był biały szpi­talny far­tuch z nazwi­skiem wyszy­tym gra­na­tową nitką nad kie­szonką na piersi.

Scena koń­cowa spek­ta­klu? Zapewne okaże się tak samo banalna. A jego, Juliusa, kostiu­mem będzie słu­żąca mu za piżamę pognie­ciona pasia­sta koszulka New York Yan­kees z nale­żą­cym do DiMag­gio nume­rem pięć na ple­cach. Deko­ra­cje? To samo podwójne łóżko, na któ­rym spał od trzy­dzie­stu lat, zmięte ubra­nia na krze­sełku obok, a na noc­nym sto­liku stos nie­prze­czy­ta­nych powie­ści, nie­świa­do­mych, że ich czas ni­gdy już nie nadej­dzie. Ckliwy, roz­cza­ro­wu­jący finał. A prze­cież ta wspa­niała przy­goda – jego życie – myślał Julius, zasłu­guje na coś bar­dziej… coś bar­dziej… wła­śnie, na co?

Przy­po­mniała mu się scena, któ­rej był świad­kiem kilka mie­sięcy temu pod­czas waka­cji na Hawa­jach. Wybrał się na pie­szą wycieczkę i przy­pad­kiem napo­tkał duży ośro­dek bud­dyj­ski. Zoba­czył tam kobietę spa­ce­ru­jącą po koli­stym labi­ryn­cie uło­żo­nym z kawał­ków lawy. Dotarł­szy do cen­trum labi­ryntu, kobieta sta­nęła nie­ru­chomo, trwa­jąc przez dłuż­szy czas w medy­ta­cji. Odru­chową reak­cją Juliusa na takie reli­gijne rytu­ały nie była życz­li­wość, raczej coś pomię­dzy drwiną a odrazą.

Teraz jed­nak, myśląc o medy­tu­ją­cej mło­dej kobie­cie, doświad­czał cie­plej­szych uczuć – zalało go współ­czu­cie dla niej i dla wszyst­kich ludzi, ofiar kaprysu ewo­lu­cji, która dała im samo­świa­do­mość, ale pozba­wioną psy­cho­lo­gicz­nego wypo­sa­że­nia nie­zbęd­nego do radze­nia sobie z bólem kru­cho­ści egzy­sten­cji. Od lat, od stu­leci, od tysiąc­leci zawzię­cie two­rzymy roz­ma­ite formy nego­wa­nia skoń­czo­no­ści. Czy kie­dy­kol­wiek prze­sta­niemy poszu­ki­wać wyż­szej mocy, z którą będziemy mogli się sto­pić i ist­nieć wiecz­nie? Czy prze­sta­niemy wypa­try­wać danych przez Boga instruk­cji obsługi, tro­pić dowody na ist­nie­nie więk­szego zamy­słu, obmy­ślać rytu­ały i cere­mo­nie?

Juliu­sowi przy­szło jed­nak do głowy, że skoro jego imię już się zna­la­zło w gra­fiku śmierci, to może mała cere­mo­nia wcale by nie zaszko­dziła? Drgnął na tę myśl, jakby go coś opa­rzyło – tak bar­dzo kłó­ciła się z jego cało­ży­cio­wym sprze­ci­wem wobec rytu­ałów. Zawsze pogar­dzał meto­dami, któ­rymi reli­gie odzie­rają swo­ich wyznaw­ców z rozumu i wol­no­ści. Te wszyst­kie cere­mo­nialne szaty, kadzi­dła, święte księgi, hip­no­ty­zu­jące cho­rały gre­go­riań­skie, młynki modli­tewne, dywa­niki, szale, naczy­nia z cza­szek, bisku­pie mitry i pasto­rały, święty chleb i wino, ostat­nie namasz­cze­nie, falu­jące głowy i ciała koły­szące się w rytm kościel­nych śpie­wów uwa­żał za rekwi­zyty naj­więk­szego w histo­rii szwin­dlu, gry, która dawała wła­dzę przy­wód­com i zaspo­ka­jała tęsk­notę wier­nych za pod­po­rząd­ko­wa­niem.

Ale teraz, czu­jąc na sobie oddech śmierci, Julius zauwa­żył, że jego zawzię­tość słab­nie. Może nego­wał jedy­nie narzu­cone rytu­ały? Może dałoby się zna­leźć dobrą nazwę dla małej oso­bi­stej cere­mo­nii? Wzru­szało go, gdy czy­tał w gaze­tach, że stra­żacy z nowo­jor­skiej strefy zero zatrzy­my­wali się i z sza­cun­kiem zdej­mo­wali czapki, gdy wydo­by­wano kolejne palety z ludz­kimi szcząt­kami. Nie ma prze­cież nic złego w odda­wa­niu czci zmar­łym… nie, nie zmar­łym, bar­dziej ich życiu. A może było w tym coś wię­cej niż odda­wa­nie czci, coś wię­cej niż uświę­ca­nie? Może był to szcze­gólny gest, rytuał wyra­ża­jący poczu­cie więzi? Świa­do­mość połą­cze­nia, jed­no­ści z ofia­rami?

Julius miał oka­zję doświad­czyć takiego połą­cze­nia, kiedy kilka dni po wizy­cie u der­ma­to­loga brał udział w spo­tka­niu grupy wspar­cia dla psy­chia­trów. Wszy­scy osłu­pieli, kiedy powie­dział im o czer­niaku. Zachę­cony przez kole­gów, mógł się do końca wyga­dać, a potem pozo­stali wyra­żali po kolei swoje smu­tek i zasko­cze­nie. Juliu­sowi trudno było zna­leźć odpo­wied­nie słowa, innym też. Kilka osób zaczy­nało mówić, ale zaraz mil­kło, a potem jakby cała grupa umó­wiła się, że słowa są nie­po­trzebne. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia minut wszy­scy sie­dzieli w mil­cze­niu. Zazwy­czaj pod­czas gru­po­wych spo­tkań taka prze­dłu­ża­jąca się cisza jest nie­zręczna, ale tym razem dzia­łała ina­czej, nie­mal kojąco. Juliu­sowi wstyd było przy­znać, nawet przed samym sobą, że ta cisza była „święta”. Póź­niej przy­szło mu do głowy, że jego kole­dzy nie tylko wyra­żali w ten spo­sób swój smu­tek, ale jakby sta­wali na bacz­ność z odkry­tymi gło­wami, łączyli się z nim i odda­wali cześć jego życiu.

I może nawet, zasta­na­wiał się Julius, odda­wali cześć także swo­jemu życiu? Bo co wię­cej jest nam dane, poza tym cudow­nym, bło­go­sła­wio­nym okre­sem ist­nie­nia i samo­świa­do­mo­ści? Jeśli coś zasłu­guje na hołd, to tylko to – bez­cenny dar zwy­kłej egzy­sten­cji. Pod­da­wa­nie się roz­pa­czy, bo nasze życie jest skoń­czone, bo nie zmie­rza do żad­nego celu, bo nie kryje się w nim wielki zamysł, jest rażącą nie­wdzięcz­no­ścią. Wymy­śla­nie wszech­moc­nego stwórcy i spę­dza­nie całego życia na klęcz­kach nie ma naj­mniej­szego sensu. I jest mar­no­traw­stwem. Miło­ści tak bar­dzo bra­kuje na Ziemi, więc po co trwo­nić ją dla fan­ta­zma­tów? Lepiej przy­jąć roz­wią­za­nie Spi­nozy i Ein­ste­ina: pokło­nić się, uchy­lić kape­lu­sza przed pra­wami i tajem­nicą natury, a potem zająć się swoim życiem.

Takie reflek­sje nie były dla Juliusa niczym nowym – zawsze zda­wał sobie sprawę ze skoń­czo­no­ści i ulot­no­ści świa­do­mo­ści. Ale jest róż­nica mię­dzy wie­dzieć a wie­dzieć. Obec­ność śmierci na sce­nie przy­bli­żyła go do praw­dzi­wej wie­dzy. I to nie dla­tego, że nagle zmą­drzał: po pro­stu odsu­nię­cie tego, co roz­pra­szało uwagę – ambi­cji, namięt­no­ści, pie­nię­dzy, apro­baty, sławy – dało mu czyst­sze spoj­rze­nie. Czy nie o takim odcię­ciu przy­wią­za­nia mówił Budda? Może, ale Julius wolał ścieżkę Gre­ków: wszystko z umia­rem. Tra­cimy z życia zbyt wiele, ni­gdy nie zdej­mu­jąc płasz­czy i nie dołą­cza­jąc do zabawy. Po co się spie­szyć do wyj­ścia przed godziną zamknię­cia?

Kilka dni póź­niej, kiedy ataki paniki stały się rzad­sze, Julius znów zaczął myśleć o przy­szło­ści. Rok, tak powie­dział Bob King. „Masz przed sobą co naj­mniej rok w dobrym zdro­wiu”. Ale jak prze­żyć ten czas? Julius posta­no­wił jedno: nie pozwoli, żeby roz­pacz zamie­niła ten dobry rok w zły tylko dla­tego, że to zale­d­wie rok.

Nie mogąc pew­nej nocy spać, zaczął prze­glą­dać książki w biblio­tece. Wśród pozy­cji ze swo­jej dzie­dziny nie zna­lazł nic, co by choć w nikłym stop­niu odno­siło się do jego obec­nej sytu­acji, nic, co by mówiło, jak czło­wiek powi­nien żyć albo jak odna­leźć sens w dniach, które mu pozo­stały. I wtedy jego wzrok padł na wie­lo­krot­nie czy­tany egzem­plarz Tako rze­cze Zara­tu­stra Nie­tz­schego. Dosko­nale znał tę lek­turę. Kilka dekad temu prze­stu­dio­wał ją dokład­nie, pisząc arty­kuł o waż­nym, ale mało dostrze­ga­nym wpły­wie Nie­tz­schego na Freuda. Zara­tu­stra był zuchwałą książką, która zda­niem Juliusa lepiej niż jaka­kol­wiek inna poka­zy­wała, jak sza­no­wać życie i jak się nim cie­szyć. Tak, to może być jakiś trop. Zbyt zde­ner­wo­wany, żeby czy­tać wszystko po kolei, zaczął prze­rzu­cać kartki, wybie­ra­jąc cytaty, które kie­dyś pod­kre­ślił. „Wszel­kie »Było« prze­two­rzyć w »Takem ja wła­śnie pra­gnął!« – oto cobym dopiero wyzwo­le­niem zwał!”1

Julius rozu­miał te słowa tak, że trzeba wybrać swoje życie. Być jego pod­mio­tem, a nie przed­mio­tem. Innymi słowy, powi­nien poko­chać swoje prze­zna­cze­nie. A nad tym wszyst­kim uno­siło się pona­wiane przez Zara­tu­strę pyta­nie, czy byli­by­śmy gotowi powta­rzać swoje życie bez naj­mniej­szej zmiany nie raz, lecz po wiecz­ność. Cie­kawy eks­pe­ry­ment myślowy – a im dłu­żej się nad tym zasta­na­wiał, tym wyraź­niej widział prze­sła­nie Nie­tz­schego: mamy żyć tak, żeby chcieć wiecz­nie powta­rzać swoje losy.

Julius prze­wra­cał kartki, aż zatrzy­mał się na dwóch frag­men­tach zazna­czo­nych odbla­sko­wym różo­wym fla­ma­strem. Jeden był o tym, żeby speł­nić swoje życie, a drugi o umie­ra­niu w porę.

Tak, tra­fione w punkt! Prze­żyj życie w pełni, a potem – i tylko wtedy – możesz umrzeć. Nie pozo­sta­wiaj za sobą nie­prze­ży­tego życia. Julius czę­sto porów­ny­wał słowa Nie­tz­schego do testu Ror­scha­cha – oba źró­dła pod­su­wały roz­ma­ite punkty widze­nia, a ich inter­pre­ta­cja zale­żała tylko od umy­słu czy­ta­ją­cego. Teraz czy­tał te słowa z zupeł­nie innym nasta­wie­niem. Bli­skość śmierci pod­po­wia­dała zupeł­nie nowe, bar­dziej świa­tłe rozu­mie­nie. Na kolej­nych stro­nach dostrze­gał dowody na pan­te­istyczną spój­ność, które wcze­śniej mu umknęły. Ow­szem, Zara­tu­stra wychwa­lał samot­ność, wręcz ją glo­ry­fi­ko­wał, wyma­gał odosob­nie­nia, w któ­rym mogły się naro­dzić wznio­ślej­sze myśli, ale jed­no­cze­śnie kochał i wspie­rał innych, poma­gał im w samo­do­sko­na­le­niu i prze­kra­cza­niu sie­bie, dzie­lił się doj­rza­ło­ścią. Dzie­lić się doj­rza­ło­ścią – o to wła­śnie cho­dzi.

Julius odło­żył Zara­tu­strę na miej­sce, a potem sie­dział w ciem­no­ści, patrząc na reflek­tory aut na moście Gol­den Gate i roz­my­śla­jąc nad sło­wami Nie­tz­schego. Po kilku minu­tach miał już jasność: wie­dział dokład­nie, co będzie robił i jak prze­żyje swój ostatni rok. Będzie żył tak jak w zeszłym roku i dwa lata temu, i jesz­cze wcze­śniej. Kochał zawód tera­peuty. Lubił wcho­dzić w kon­takt z ludźmi i poma­gać im oży­wiać różne czę­ści psy­chiki. Może była to sub­li­ma­cja utra­co­nej więzi z żoną, może potrze­bo­wał pokla­sku, uzna­nia i wdzięcz­no­ści ze strony tych, któ­rym poma­gał. Ale nawet jeśli w grę wcho­dziły mniej szla­chetne motywy, to i tak był pełen wdzięcz­no­ści za swoją pracę. Bogu niech będą dzięki!

Julius pod­szedł do regału z doku­men­tami i otwo­rzył szu­fladę wypeł­nioną nagra­niami z sesji i kar­tami pacjen­tów, któ­rych przyj­mo­wał wiele lat temu. Wpa­try­wał się w nazwi­ska – każda karta była jak pomnik na cześć przej­mu­ją­cego ludz­kiego dra­matu, który dawno temu roz­gry­wał się w tym pokoju. Prze­rzu­ca­jąc sko­ro­szyty, od razu przy­po­mi­nał sobie więk­szość twa­rzy. Pamięć innych wybla­kła, ale wystar­czyło kilka aka­pi­tów nota­tek, żeby znów stała się wyraźna. Tylko kilku pacjen­tów nie mógł sobie przy­po­mnieć – twa­rze i przy­pi­sane im losy znik­nęły na zawsze.

Jak więk­szość tera­peu­tów Julius z tru­dem odci­nał się od ata­ków i oskar­żeń wymie­rza­nych w psy­cho­te­ra­pię. Napa­ści przy­cho­dziły z wielu kie­run­ków – ze strony firm far­ma­ceu­tycz­nych i orga­ni­za­cji zapew­nia­ją­cych opiekę zdro­wotną, które finan­so­wały pobieżne bada­nia mające na celu potwier­dze­nie sku­tecz­no­ści leków i tera­pii krót­ko­ter­mi­no­wych; mediów, które bar­dzo chęt­nie ośmie­szały tera­peu­tów; beha­wio­ry­stów; mów­ców moty­wa­cyj­nych; całych rzesz newage’owych uzdro­wi­cieli i przy­wód­ców sekt, rywa­li­zu­ją­cych o serca i umy­sły cier­pią­cych ludzi. Oczy­wi­ście wewnątrz śro­do­wi­ska też poja­wiały się wąt­pli­wo­ści: publi­ko­wane coraz czę­ściej nie­zwy­kłe odkry­cia w dzie­dzi­nie neu­ro­bio­lo­gii mole­ku­lar­nej spra­wiały, że nawet naj­bar­dziej doświad­czeni tera­peuci zasta­na­wiali się nad sen­sem swo­jej pracy.

Julius przej­mo­wał się taką kry­tyką psy­cho­te­ra­pii. Czę­sto sam nie był prze­ko­nany o sku­tecz­no­ści swo­ich dzia­łań, więc musiał się pocie­szać i doda­wać sobie pew­no­ści. Na pewno był sku­tecz­nym uzdro­wi­cie­lem. Na pewno dał coś cen­nego wielu swoim pacjen­tom, być może nawet wszyst­kim.

Jed­nak w jego umy­śle wciąż czaił się cień nie­do­wie­rza­nia: Czy rze­czy­wi­ście pomo­głeś swoim pacjen­tom? A może nauczy­łeś się wybie­rać takich, któ­rych stan i tak by się popra­wił?

Nie­prawda. Prze­cież zawsze przyj­mo­wa­łem trudne przy­padki.

Czyżby? Kiedy ostat­nio wysze­dłeś poza usta­lone przez sie­bie zasady i przy­ją­łeś na tera­pię pacjenta z oso­bo­wo­ścią bor­der­line? Albo schi­zo­fre­nika w poważ­nym sta­nie czy osobę z zabu­rze­niami dwu­bie­gu­no­wymi?

Julius zauwa­żył ze zdzi­wie­niem, że w sko­ro­szy­tach znaj­duje się mnó­stwo infor­ma­cji o życiu pacjen­tów po tera­pii – zdo­by­tych pod­czas wizyt kon­tro­l­nych, przy­pad­ko­wych spo­tkań czy też prze­ka­za­nych przez nowych pacjen­tów, któ­rzy sko­rzy­stali z reko­men­da­cji tych daw­nych. Ale czy rze­czy­wi­ście udało mu się wywo­łać trwałe zmiany w ich życiu? Może skutki tera­pii były tylko przej­ściowe? Może wielu wyle­czo­nych pacjen­tów miało potem nawroty, ale z czy­stego miło­sier­dzia chro­nili go przed tą wie­dzą?

Noto­wał też swoje porażki – przy­padki osób, które, jak zawsze sobie powta­rzał, nie były gotowe na jego zbaw­cze oddzia­ły­wa­nia. Zaraz, zaraz, nie bądź dla sie­bie taki surowy, mruk­nął sam do sie­bie. Skąd możesz wie­dzieć, że to rze­czy­wi­ście są porażki, że oka­zały się nie­po­wo­dze­niami na zawsze? Prze­cież ni­gdy potem tych ludzi nie widzia­łeś. A wia­domo, że nie­któ­rzy potrze­bują wię­cej czasu, żeby się roz­wi­nąć i doj­rzeć.

Jego wzrok padł na grubą teczkę Phi­lipa Slate’a. Szu­kasz porażki? Pro­szę bar­dzo, oto ona. Poważna klę­ska z daw­nych cza­sów. Minęło ponad dwa­dzie­ścia lat, ale dosko­nale pamię­tał Phi­lipa. Zacze­sane do tyłu ciem­no­blond włosy, szla­chetny nos i świad­czące o ary­sto­kra­tycz­nym pocho­dze­niu wyso­kie kości policz­kowe, przej­rzy­ste zie­lone oczy, które przy­wo­dziły na myśl Morze Kara­ib­skie. Nie lubił sesji z Phi­li­pem. Jedyną przy­jem­no­ścią było patrze­nie na jego twarz.

Phi­lip Slate był tak odcięty od samego sie­bie, że ni­gdy nie zaj­rzał do swo­jego wnę­trza, wolał śli­zgać się po powierzchni i poświę­cać całą ener­gię na seks. Dzięki przy­stoj­nej twa­rzy bez trud­no­ści znaj­do­wał chętne part­nerki. Julius prze­glą­dał kartę Phi­lipa, krę­cąc głową – trzy lata sesji, trzy lata sta­rań, wspie­ra­nia i tro­ski, morze inter­pre­ta­cji i ani cie­nia postę­pów. Nie­wia­ry­godne! Może nie był takim dobrym tera­peutą, jak mu się wyda­wało.

Nie wycią­gaj pochop­nych wnio­sków, napo­mniał się. Jeśli Phi­lip nic z tego nie miał, to czemu przy­cho­dził na sesje przez trzy lata? Dla­czego wyda­wał tyle pie­nię­dzy? A prze­cież bar­dzo pil­no­wał każ­dego dolara. Może więc te spo­tka­nia jakoś go zmie­niły? Może rze­czy­wi­ście potrze­bo­wał wię­cej czasu, żeby prze­tra­wić pokarm pod­su­wany przez tera­peutę, może był jed­nym z tych, któ­rzy zabie­rają naj­lep­sze kąski do domu, żeby potem, w samot­no­ści, wgry­zać się w nie jak w kość? Julius miał już do czy­nie­nia z pacjen­tami, któ­rzy byli tak ambitni, że ukry­wali postępy, byle tylko nie dać tera­peu­cie satys­fak­cji (i wła­dzy).

Przy­po­mniaw­szy sobie Phi­lipa, Julius nie mógł prze­stać o nim myśleć. Jakby ta postać zapu­ściła w nim korze­nie. Zupeł­nie jak czer­niak. Phi­lip stał się sym­bo­lem jego wszyst­kich tera­peu­tycz­nych nie­po­wo­dzeń. W tym przy­padku było coś szcze­gól­nego. Skąd brała się jego moc? Julius otwo­rzył sko­ro­szyt i prze­czy­tał pierw­szą notatkę zapi­saną dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej.

PHI­LIP SLATE – 11 grud­nia 1980 r.

26 lat, męż­czy­zna, biały, z zawodu che­mik, pra­cuje dla firmy DuPont – opra­co­wuje nowe pesty­cydy – ude­rza­jąco przy­stojny, ubrany nie­dbale, ale z wielką ele­gan­cją, poważny, bez cie­nia uśmie­chu, brak poczu­cia humoru, ofi­cjalny, pozba­wiony umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych. Skie­ro­wany przez inter­ni­stę, dok­tora Wooda.

GŁÓWNY PRO­BLEM: „Sek­su­alne impulsy, które ste­rują mną wbrew mojej woli”.

Dla­czego zgło­sił się wła­śnie teraz? Kro­plą, która prze­lała czarę, było wyda­rze­nie sprzed tygo­dnia, które opi­sał tak, jakby wcze­śniej nauczył się go na pamięć.

Przy­le­cia­łem samo­lo­tem do Chi­cago na spo­tka­nie służ­bowe, po wyj­ściu z samo­lotu popę­dzi­łem do naj­bliż­szej budki tele­fo­nicz­nej i po kolei dzwo­ni­łem do kobiet ze swo­jej listy, żeby umó­wić się na wie­czór na sek­su­alną randkę. Bez powo­dze­nia! Wszyst­kie były zajęte. Nic dziw­nego, w końcu był pią­tek wie­czór. Wie­dzia­łem, że będę w Chi­cago, więc powi­nie­nem był do nich dzwo­nić kilka dni, a nawet kilka tygo­dni wcze­śniej. W końcu odwie­si­łem słu­chawkę i powie­dzia­łem do sie­bie: „Dzięki Bogu, wresz­cie będę mógł poczy­tać i porząd­nie się wyspać, prze­cież od początku wła­śnie tego chcia­łem”.

Pacjent mówi, że to sfor­mu­ło­wa­nie, ten para­doks – „prze­cież od początku wła­śnie tego chcia­łem” – prze­śla­do­wało go przez cały tydzień i dało osta­teczny impuls do roz­po­czę­cia tera­pii. „Na tym chciał­bym się sku­pić” – mówi. „No bo skoro naprawdę chcę coś poczy­tać, a potem dobrze się wyspać, to dla­czego nie mogę tego zro­bić? Dla­czego tego nie robię?”

Powoli przy­po­mi­nał sobie coraz wię­cej szcze­gó­łów. Intry­go­wał go inte­lekt Phi­lipa. Sam pra­co­wał wtedy nad refe­ra­tem na temat psy­cho­te­ra­pii i woli, a tamto pyta­nie – Dla­czego nie mogę zro­bić tego, na czym mi naprawdę zależy? – świet­nie nada­wało się na począ­tek. Ale przede wszyst­kim zapadł mu w pamięć nie­zwy­kły opór pacjenta wobec zmiany – po trzech latach tera­pii Phi­lip był taki sam jak na początku, a seks cią­gle miał nad nim wła­dzę.

Co się z nim mogło stać? Od dwu­dzie­stu dwóch lat, odkąd Phi­lip nagle zre­zy­gno­wał ze spo­tkań, Julius nie miał od niego żad­nej wia­do­mo­ści. Cie­kawe, może tera­pia była pomocna, a tylko on o tym nie wie­dział? Nagle poczuł, że musi to spraw­dzić, wydało mu się to kwe­stią życia i śmierci. Się­gnął po tele­fon i wybrał numer infor­ma­cji tele­fonicznej.

Eks­taza w akcie kopu­la­cji. O to wła­śnie cho­dzi! To jest naj­czyst­sza esen­cja i istota wszyst­kiego, jedyny cel i sens wszel­kiego ist­nie­nia.

A. Scho­pen­hauer, Manu­script Rema­ins in Four Volu­mes, TŁUM. E.F.J. Payne

2

– Halo, czy roz­ma­wiam z Phi­li­pem Slate’em?

– Tak, słu­cham.

– Mówi dok­tor Hertz­feld. Julius Hertz­feld.

– Julius Hertz­feld?

– Głos z pań­skiej prze­szło­ści.

– I to dale­kiej. Z plej­sto­cenu. Julius Hertz­feld. Aż trudno uwie­rzyć. Ile to już, dwa­dzie­ścia dwa lata? Czemu zawdzię­czam ten tele­fon?

– Cho­dzi o rachu­nek. Zdaje się, że nie zapła­cił pan za ostat­nią sesję.

– Co takiego? Jestem pewien…

– Żar­to­wa­łem. Pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają, na­dal jestem ener­giczny i skłonny do żar­tów. Ale mówiąc krótko i poważ­nie. Pod­upa­dłem na zdro­wiu i roz­wa­żam przej­ście na eme­ry­turę. I zasta­na­wia­jąc się nad tą decy­zją, poczu­łem nie­od­parte pra­gnie­nie ponow­nego spo­tka­nia się z nie­któ­rymi moimi pacjen­tami. Żeby zapy­tać, co sły­chać, zaspo­koić moją cie­ka­wość. Póź­niej mogę to panu dokład­niej wyja­śnić. Ale naj­pierw pyta­nie: zechce się pan ze mną spo­tkać? Poga­dać przez godzinę? Omó­wimy szybko pana tera­pię i opo­wie mi pan, co się przez ten czas u pana wyda­rzyło. To będzie dla mnie bar­dzo poucza­jące. A może i dla pana, kto wie?

– Godzinę… Jasne. Rozu­miem, że bez żad­nego hono­ra­rium?

– O ile to ja nie będę musiał pła­cić. W końcu poświęca mi pan swój czas. Może pod koniec tygo­dnia? Na przy­kład w pią­tek po połu­dniu?

– Świet­nie, pasuje mi. O trzy­na­stej mam wolną godzinę. Bez żad­nych opłat, ale tym razem spo­tkajmy się w moim gabi­ne­cie. Pra­cuję przy Union Street 431. Nie­da­leko Fran­klin Squ­are. Numer lokalu znaj­dzie pan na liście na dole. Wid­nieję tam jako dok­tor Slate. Jestem tera­peutą.

Julius z dresz­czem odło­żył słu­chawkę. Odwró­cił się na krze­śle i wycią­gnął szyję, żeby spoj­rzeć na most Gol­den Gate. Po tej roz­mo­wie potrze­bo­wał pięk­nego widoku. I cze­goś cie­płego w dło­niach. Nabił fajkę z pianki mor­skiej tyto­niem Bal­kan Sobra­nie, zapa­lił zapałkę i zacią­gnął się.

O, tak! Ten cie­pły, zie­mi­sty smak lata­kii, ten mio­dowy, ostry zapach – jedyny w swoim rodzaju. Aż nie mógł uwie­rzyć, że przez tyle lat sobie tego odma­wiał. Zadu­mał się, przy­po­mi­na­jąc sobie dzień, w któ­rym prze­stał palić. To musiało być zaraz po wizy­cie u den­ty­sty, jego sąsiada dok­tora Den­bo­era, który zmarł dwa­dzie­ścia lat temu. Dwa­dzie­ścia lat – jak to moż­liwe? Julius wciąż miał przed oczami jego pocią­głą twarz i oku­lary w zło­tych opraw­kach. I oto dok­tor Den­boer już od dwu­dzie­stu lat gry­zie zie­mię. A on, Julius, cią­gle po niej cho­dzi. Do czasu.

– Ten pęcherz na pod­nie­bie­niu wygląda nie­po­ko­jąco – powie­dział wtedy dok­tor Den­boer, krę­cąc lekko głową. – Musimy zro­bić biop­sję.

I cho­ciaż bada­nie dało wynik nega­tywny, Julius bar­dzo się nim prze­jął, bo jesz­cze w tym samym tygo­dniu był na pogrze­bie Ala, wie­lo­let­niego part­nera teni­so­wego i namięt­nego pala­cza, który zmarł na raka płuc. Na doda­tek czy­tał książkę leka­rza Freuda, Maxa Schura, Freud, Living and Dying [Freud. Życie i śmierć], zawie­ra­jącą dość dra­styczne opisy, jak wywo­łany pale­niem cygar nowo­twór powoli poże­rał pod­nie­bie­nie i szczękę Freuda, aż w końcu ode­brał mu życie. Schur obie­cał swo­jemu pacjen­towi, że pomoże mu umrzeć, gdy nadej­dzie taka koniecz­ność. I kiedy Freud stwier­dził, że ból jest nie do wytrzy­ma­nia, podał mu śmier­telną dawkę mor­finy. To był praw­dziwy lekarz. Gdzie dziś takiego zna­leźć?

Dwa­dzie­ścia lat bez tyto­niu, bez jajek, serów, bez tłusz­czów zwie­rzę­cych. Zdrowo, rado­śnie, w abs­ty­nen­cji. Aż do tego cho­ler­nego bada­nia. I znów wolno mu było wszystko: palić, jeść lody, żeberka, jajka, sery… wszystko. Czy coś z tego ma teraz jakieś zna­cze­nie? Co za róż­nica, skoro być może za rok Julius Hertz­feld będzie się roz­kła­dał w ziemi, a jego roz­pro­szone komórki będą cze­kać na przy­dział kolej­nego zada­nia. A wcze­śniej lub póź­niej, za kolejne kilka milio­nów lat, roz­pad­nie się też Układ Sło­neczny.

Czu­jąc, że znów opada kur­tyna roz­pa­czy, Julius czym prę­dzej wró­cił myślami do roz­mowy z Phi­li­pem Slate’em. Phi­lip jest tera­peutą? Jak to moż­liwe? Prze­cież był czło­wie­kiem zim­nym, nie­czu­łym, nie­wraż­li­wym na innych, i sądząc po gło­sie w słu­chawce, takim pozo­stał. Julius pyk­nął parę razy fajkę i pokrę­cił ze zdzi­wie­niem głową. Otwo­rzył teczkę Phi­lipa i wró­cił do lek­tury notatki zapi­sa­nej po pierw­szej sesji.

OBECNA DOLE­GLI­WOŚĆ: Roz­bu­dzony sek­su­al­nie już w wieku trzy­na­stu lat. W okre­sie doj­rze­wa­nia kom­pul­sywna mastur­ba­cja, utrzy­muje się do dzi­siaj. Cza­sem cztery, pięć razy dzien­nie. Nie­ustan­nie myśli o sek­sie, mastur­buje się, żeby się roz­ła­do­wać. Seks pochła­nia znaczną część jego życia – jak mówi: „Przez ten czas, kiedy uga­nia­łem się za kobie­tami, mógł­bym zro­bić dok­to­rat z filo­zo­fii, man­da­ryń­skiego i astro­fi­zyki”.

RELA­CJE Z LUDŹMI: Samot­nik. Mieszka w kawa­lerce z psem. Żad­nych przy­ja­ciół płci męskiej. Żad­nych kon­tak­tów ze zna­jo­mymi z prze­szło­ści – z liceum czy ze stu­diów. Cał­ko­wi­cie odizo­lo­wany od ludzi. Ni­gdy nie był w dłu­gim związku z kobietą – świa­do­mie unika takich rela­cji – woli przy­gody sek­su­alne na jedną noc. Rzadko zda­rzało mu się spo­ty­kać z jedną kobietą przez mie­siąc. Zazwy­czaj to kobiety z nim zry­wały, bo albo chciały cze­goś wię­cej, albo czuły się wyko­rzy­sty­wane, albo miały dość, że spo­tyka się też z innymi. Nie­ustan­nie pra­gnie nowo­ści i sek­su­al­nych zdo­by­czy, ale ni­gdy nie czuje się zaspo­ko­jony, cza­sem pod­czas wyjaz­dów pod­rywa jakąś kobietę, upra­wiają seks, potem jak naj­szyb­ciej żegna się z nią, a po godzi­nie wycho­dzi z hotelu na następne łowy. Ma spis part­ne­rek, każ­dej przy­znaje ocenę, w ciągu ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy upra­wiał seks z dzie­więć­dzie­się­cioma kobie­tami. Opo­wiada o tym bez­na­mięt­nie, bez wstydu i bez chwa­le­nia się. Czuje nie­po­kój i lęk, jeśli musi spę­dzić wie­czór samot­nie. Seks działa na niego jak valium. Czuje się po nim spo­kojny przez resztę wie­czoru, może nawet czy­tać. Żad­nych kon­tak­tów ani fan­ta­zji homosek­su­al­nych.

IDE­ALNY WIE­CZÓR: Wycho­dzi z domu dość wcze­śnie, poznaje w barze kobietę, idzie z nią do łóżka (naj­chęt­niej przed kola­cją), odpra­wia ją jak naj­szyb­ciej, żeby nie zapra­szać jej na kola­cję, ale zazwy­czaj i tak musi jej dać coś do jedze­nia. Ważne, żeby przed pój­ściem spać zostało mu jak naj­wię­cej czasu na czy­ta­nie. Nie ogląda TV, nie cho­dzi do kina, nie pro­wa­dzi życia towa­rzy­skiego, nie upra­wia sportu. Jedyną roz­rywką są dla niego książki i muzyka kla­syczna. Łap­czy­wie pożera lite­ra­turę kla­syczną, książki histo­ryczne i filo­zo­ficzne – żad­nej lite­ra­tury faktu ani nowych pozy­cji. Chciał pody­sku­to­wać ze mną o Zeno­nie i Ary­star­chu, jego ostat­nich zain­te­re­so­wa­niach.

HISTO­RIA ŻYCIA: Dora­stał w Con­nec­ti­cut, jedy­nak z wyż­szej klasy śred­niej. Ojciec, ban­ko­wiec inwe­sty­cyjny, popeł­nił samo­bój­stwo, gdy Phi­lip miał trzy­na­ście lat. Phi­lip nic nie wie o powo­dach ani oko­licz­no­ściach tego zda­rze­nia, ma jedy­nie nie­ja­sne przy­pusz­cze­nia, że mogło się do niego przy­czy­nić nie­ustanne kry­ty­ko­wa­nie ze strony matki. Cał­ko­wita amne­zja doty­cząca dzie­ciń­stwa – nie­wiele pamięta z pierw­szych kilku lat życia, a z pogrzebu ojca nic. Gdy miał dwa­dzie­ścia cztery lata, matka powtór­nie wyszła za mąż. W szkole samot­nik, cał­ko­wi­cie pochło­nięty nauką, ni­gdy nie miał bli­skich przy­ja­ciół, a po roz­po­czę­ciu stu­diów w Yale w wieku sie­dem­na­stu lat zerwał kon­takty z rodziną. Z matką roz­ma­wia przez tele­fon raz lub dwa razy do roku. Ni­gdy nie poznał oso­bi­ście jej dru­giego męża.

PRACA: Uznany che­mik – opra­co­wuje dla firmy DuPont nowe, oparte na hor­mo­nach pesty­cydy. W pracy jest od godziny do godziny, ta dzie­dzina w ogóle go nie pasjo­nuje, wręcz coraz bar­dziej go nudzi. Jest na bie­żąco ze wszyst­kimi bada­niami nauko­wymi, ale nie czyta zawo­do­wej lite­ra­tury po godzi­nach pracy. Wyso­kie zarobki plus war­to­ściowe opcje na akcje. Ciu­łacz: lubi zapi­sy­wać dochody i zasoby w tabel­kach, zarzą­dza swo­imi inwe­sty­cjami, prze­rwy na lunch spę­dza samot­nie, czy­ta­jąc ana­lizy gieł­dowe.

MOJE WRA­ŻE­NIA: Schi­zo­idalny, kom­pul­sje sek­su­alne, bar­dzo wyco­fany, nie chciał na mnie patrzeć, ani razu nie spoj­rzał mi w oczy, mię­dzy nami nie poja­wiła się naj­mniej­sza nawet więź oso­bi­sta; nie wyka­zuje zro­zu­mie­nia dla swo­ich rela­cji spo­łecz­nych, na moje pyta­nie, jak odbiera moją osobę, odpo­wie­dział zdzi­wio­nym spoj­rze­niem, jak­bym mówił po kata­loń­sku albo w suahili. Wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego, nie czu­łem się dobrze w jego obec­no­ści. Zero poczu­cia humoru. Bar­dzo inte­li­gentny, elo­kwentny, a jed­no­cze­śnie oszczędny w sło­wach – co nie uła­twia mi pracy. Upo­rczy­wie dopy­ty­wał o koszt tera­pii (mimo że go na nią stać). Popro­sił o zniżkę, ale odmó­wi­łem. Nie­za­do­wo­lony, że zaczą­łem kilka minut póź­niej, bez waha­nia zapy­tał, czy prze­dłu­żymy sesję, żeby nie był stratny. Dwa razy dopy­ty­wał, z jakim wyprze­dze­niem musi infor­mo­wać o odwo­ła­niu wizyty, żeby nie musieć za nią pła­cić.

I pro­szę, minęło dwa­dzie­ścia pięć lat, a Phi­lip jest tera­peutą, pomy­ślał Julius, odkła­da­jąc sko­ro­szyt. Czy ist­nieje osoba mniej nada­jąca się do tego zawodu? Wygląda, że nie­wiele się zmie­nił przez ten czas: wciąż brak mu poczu­cia humoru, wciąż czujny w kwe­stii pie­nię­dzy. Może ten żart o nie­za­pła­co­nej sesji był nie na miej­scu? Ale tera­peuta bez poczu­cia humoru? Do tego taki zimny. I jesz­cze ta ner­wowa pro­po­zy­cja, żeby się spo­tkać w jego gabi­ne­cie. Julius znów poczuł dreszcz.

Życie jest żało­sne. Posta­no­wi­łem, że będę się nad tym zasta­na­wiał aż do śmierci.

E. Gri­se­bach (Red.), Scho­pen­hauer’s Gespräche und Selbstgespräche, E. Hofta­lent­mann

3

Na zala­nej słoń­cem Union Street pano­wał świą­teczny nastrój. Spo­śród sto­li­ków usta­wio­nych na chod­niku przed Prego, Betel­nut, Exo­tic Pizza i Perry’s docho­dził szczęk sztuć­ców oraz gwar oży­wio­nych roz­mów. Przy­wią­zane do par­ko­ma­tów nie­bie­skie i czer­wone balo­niki rekla­mo­wały week­en­dowe wyprze­daże na wol­nym powie­trzu. Ale Julius nawet nie spoj­rzał na gości w restau­ra­cjach, ledwo omiótł wzro­kiem uliczne sto­iska ze sto­sami nie­sprze­da­nych w lecie mar­ko­wych ubrań. Nie zwol­nił kroku przy swo­ich ulu­bio­nych wysta­wach: przy skle­pie z japoń­skimi anty­kami Mority, przy skle­pie tybe­tań­skim, ani nawet przy Asian Tre­asu­res z wie­lo­barw­nym osiem­na­sto­wiecz­nym dachem z nama­lo­waną dziwną wojow­niczką, która zawsze budziła jego podziw.

Nie myślał też o umie­ra­niu. Pyta­nia zwią­zane z osobą Phi­lipa Slate’a sku­tecz­nie odcią­gały umysł od przy­krych roz­wa­żań. A więc po pierw­sze, dla­czego tak łatwo potra­fił wydo­być z pamięci obraz Phi­lipa, i to tak upior­nie wyra­zi­sty? Czyżby jego twarz, nazwi­sko i histo­ria życia cza­iły się gdzieś bli­sko przez te wszyst­kie lata? Juliu­sowi trudno było uwie­rzyć, że wspo­mnie­nie spo­tka­nia z Phi­li­pem zosta­wiło neu­ro­che­miczny ślad w jego korze mózgo­wej. Naj­wy­raź­niej Phi­lip zamiesz­ki­wał w ozna­czo­nej swoim imie­niem skom­pli­ko­wa­nej sieci łączą­cych się neu­ro­nów, które pod wpły­wem odpo­wied­nich neu­ro­tran­smi­te­rów akty­wo­wały się i wyświe­tlały obraz Phi­lipa na ulot­nym ekra­nie kory wzro­ko­wej. Aż zmro­ziło go na myśl, że gdzieś w mózgu zako­twi­czył mu się mikro­sko­pijny mecha­niczny kino­ope­ra­tor.

Ale jesz­cze bar­dziej zagad­kowe było, dla­czego posta­no­wił znów spo­tkać się z Phi­li­pem. Dla­czego spo­śród wszyst­kich innych pacjen­tów wła­śnie jego wydo­był z maga­zy­nów pamięci? Czy jedy­nym powo­dem była totalna klę­ska psy­cho­te­ra­pii Phi­lipa? Z pew­no­ścią cho­dziło o coś wię­cej. W końcu byli też inni, któ­rym Julius nie zdo­łał pomóc. Jed­nak więk­szość nazwisk i twa­rzy ozna­cza­ją­cych nie­po­wo­dze­nia zni­kła bez śladu. Pew­nie dla­tego, że takie osoby dość szybko rezy­gno­wały z tera­pii. Nie­zwy­kłość Phi­lipa pole­gała na tym, że regu­lar­nie zja­wiał się na spo­tka­niach. Był bar­dzo wytrwały. Przez trzy fru­stru­jące lata nie opu­ścił ani jed­nej sesji. Ani razu się nie spóź­nił, nawet o minutę. A potem pew­nego dnia, bez naj­mniej­szego ostrze­że­nia, krót­kie, sta­now­cze oświad­cze­nie na koniec sesji, że to jest jego ostat­nia wizyta.

Nawet wtedy Julius był prze­ko­nany, że dałoby mu się pomóc. Tyle że w tam­tych cza­sach uwa­żał – błęd­nie – że każdy przy­pa­dek jest ule­czalny. Dla­czego mu się nie udało? Phi­lip poważ­nie pra­co­wał nad swo­imi pro­ble­mami. Był ambitny, bystry, prze­ni­kli­wie inte­li­gentny. I nie­sym­pa­tyczny. Julius rzadko przyj­mo­wał pacjen­tów, któ­rych nie lubił, ale w tym przy­padku nie cho­dziło o jego oso­bi­sty sto­su­nek. Nikt nie lubił Phi­lipa. Co potwier­dzał brak przy­ja­ciół przez całe życie.

Julius czuł anty­pa­tię do swo­jego pacjenta, a jed­no­cze­śnie uwiel­biał sta­wiane przez niego inte­lek­tu­alne wyzwa­nia. Jego naj­więk­szy pro­blem („Dla­czego nie mogę robić tego, co naprawdę bym chciał?”) sta­no­wił pocią­ga­jący przy­kład para­liżu woli. I choć tera­pia nie przy­nio­sła korzy­ści Phi­li­powi, to Juliu­sowi pomo­gła w pisa­niu – kon­cep­cje, które się z niej wyło­niły, zna­la­zły się w jego gło­śnym arty­kule Psy­cho­te­ra­peuta a wola oraz w książce Pra­gnie­nie, wola i dzia­ła­nie. Przy­szło mu nagle do głowy, że wyko­rzy­stał Phi­lipa. Ale może teraz poczuje z nim bliż­szą więź i będzie mógł spła­cić dług i napra­wić to, co zepsuł?

Pod nume­rem 431 Union Street stał skromny, jed­no­pię­trowy narożny budy­nek. W przed­sionku na liście loka­to­rów zna­lazł nazwi­sko Phi­lipa. „Dok­tor Phi­lip Slate, porady filo­zo­ficzne”. Porady filo­zo­ficzne? Co to jest, do cho­lery? Julius aż prych­nął. Nie­długo fry­zje­rzy będą ofe­ro­wać tera­pie bal­wier­skie, a wła­ści­ciele warzyw­nia­ków zaczną rekla­mo­wać porady strącz­kowe. Wszedł po scho­dach i naci­snął dzwo­nek.

Roz­le­gło się brzę­cze­nie odblo­ko­wu­jące zamek w drzwiach. Julius wszedł do maleń­kiej pocze­kalni o pustych ścia­nach, stała tu jedy­nie brzydka dwu­oso­bowa ławka z czar­nego winylu. Phi­lip cze­kał w progu gabi­netu. Nie rusza­jąc się z miej­sca, zapro­sił Juliusa gestem dłoni. Nie podał mu ręki na powi­ta­nie.

Julius porów­nał wygląd gospo­da­rza z tym, co miał w pamięci. Nie­wiele róż­nic. Phi­lip pra­wie się nie zmie­nił przez te dwa­dzie­ścia pięć lat. Tylko kilka zmarsz­czek wokół oczu i zwiot­czała skóra na szyi. Wciąż nosił włosy zacze­sane do tyłu, zie­lone oczy miały ten sam inten­sywny kolor i na­dal uni­kały wzroku Juliusa. Pod­czas tylu spo­tkań tylko kilka razy spoj­rzeli sobie w oczy. Phi­lip przy­po­mi­nał Juliu­sowi nie­któ­rych z jego kole­gów ze stu­diów, tak samo­wy­star­czal­nych, że ni­gdy nie robili nota­tek na wykła­dach, pod­czas gdy on i cała reszta pil­nie zapi­sy­wali wszystko, co mogło się potem poja­wić na egza­mi­nie.

Wcho­dząc do gabi­netu, Julius miał na końcu języka cięty żart na temat spar­tań­skiego ume­blo­wa­nia – pory­so­wane, zagra­cone biurko, dwa krze­sełka nie od kom­pletu, zapewne nie­wy­godne, na ścia­nach jedy­nie dyplom. Ale zre­zy­gno­wał, usiadł na wska­za­nym przez Phi­lipa krze­śle i cze­kał na jego ini­cja­tywę.

– No cóż, długo się nie widzie­li­śmy. Bar­dzo długo – mówił ofi­cjal­nym tonem Phi­lip, nie wyka­zu­jąc żad­nych oznak zde­ner­wo­wa­nia tym, że to on będzie pro­wa­dził roz­mowę, czyli przej­mie rolę swo­jego daw­nego tera­peuty.

– Dwa­dzie­ścia dwa lata. Spraw­dzi­łem w notat­kach.

– Dla­czego teraz, dok­to­rze Hertz­feld?

– Czy to zna­czy, że skoń­czy­li­śmy już wstępne grzecz­no­ści? – Daj spo­kój, zbesz­tał się Julius w myślach. Prze­cież Phi­li­powi bra­kuje poczu­cia humoru.

Ale Phi­lip nie dał się wytrą­cić z rów­no­wagi.

– Pod­sta­wowa tech­nika pro­wa­dze­nia wywiadu, dok­to­rze. Zna pan tę rutynę. Naj­pierw należy stwo­rzyć ramy. Usta­li­li­śmy już miej­sce i czas, zapro­po­no­wa­łem godzinną sesję, a nie pięć­dzie­się­cio­mi­nu­tową, jak zwy­kle na psy­cho­te­ra­pii, oraz hono­ra­rium, a wła­ści­wie jego brak. Czas na krok następny, czyli przej­ście do celu i planu. Chciał­bym zro­bić wszystko, dok­to­rze Hertz­feld, żeby ta sesja była dla pana jak naj­bar­dziej uży­teczna.

– Dzię­kuję. „Dla­czego teraz?” to dobre pyta­nie, sam cią­gle je sobie zadaję. Ogni­skuje sesję. Pro­wa­dzi do sedna. Jak już powie­dzia­łem przez tele­fon, mam pro­blemy zdro­wotne, dość poważne. Co skła­nia mnie do spoj­rze­nia za sie­bie, do oceny mojej pracy z pacjen­tami. To też kwe­stia wieku, czasu pod­su­mo­wań. Zro­zu­mie to pan, gdy będzie pan miał sześć­dzie­siąt pięć lat.

– Jeśli cho­dzi o pod­su­mo­wa­nie, to muszę panu uwie­rzyć na słowo. Potrzeba spo­tka­nia ze mną czy z innymi pacjen­tami nie jest dla mnie do końca zro­zu­miała, nie mam takich skłon­no­ści. Moi klienci płacą mi hono­ra­rium, a ja udzie­lam im facho­wych porad. Na tym koń­czy się nasza trans­ak­cja. Kiedy się roz­sta­jemy, oni czują, że dostali coś war­to­ścio­wego, a ja wiem, że ich nie oszu­ka­łem. Po co miał­bym się z nimi póź­niej spo­ty­kać? Ale jestem do pań­skich usług. Od czego zaczniemy?

Julius zazwy­czaj nie wyra­żał pochop­nych ocen pod­czas wywia­dów z pacjen­tami. To była jego mocna strona – ludzie uwa­żali go za czło­wieka szcze­rego i dla­tego god­nego zaufa­nia. Ale dzi­siaj nie umiał powstrzy­mać znie­cier­pli­wie­nia. Zasko­czyła go szorst­kość Phi­lipa, jed­nak nie przy­szedł po to, żeby udzie­lać mu rad. Chciał poznać jego wer­sję ich wspól­nej pracy, im mniej będzie mówił o swo­ich uczu­ciach, tym lepiej. Gdyby Phi­lip wie­dział o jego roz­pa­czy, o poszu­ki­wa­niu sensu, o pra­gnie­niu ode­gra­nia istot­nej roli w życiu pacjenta, mógłby z lito­ści potwier­dzić jego ocze­ki­wa­nia. Albo z czy­stej prze­kory zro­biłby coś prze­ciw­nego.

– Przede wszyst­kim dzię­kuję za to spo­tka­nie. Po pierw­sze, chciał­bym usły­szeć pań­ską opi­nię na temat naszej pracy, w czym była pomocna, a w czym nie. Po dru­gie, i to może brzmieć jak wygó­ro­wana prośba, chciał­bym się dowie­dzieć, co się wyda­rzyło w pań­skim życiu po naszej ostat­niej sesji. Zawsze inte­re­so­wały mnie zakoń­cze­nia róż­nych histo­rii.

Phi­lip nie oka­zał zdzi­wie­nia, jedy­nie przez kilka chwil sie­dział w mil­cze­niu z zamknię­tymi oczami; jego dło­nie sty­kały się czub­kami pal­ców.

– Ta histo­ria nie ma jesz­cze zakoń­cze­nia – ode­zwał się wresz­cie spo­koj­nym gło­sem, jakby wszystko prze­my­ślał. – W moim życiu doko­nał się taki wielki zwrot, że czuję się, jak­bym stał na początku drogi. Ale zacznę od tera­pii, żeby zacho­wać porzą­dek chro­no­lo­giczny. Ogól­nie rzecz bio­rąc, moja tera­pia u pana była cał­ko­witą klę­ską. Pochła­nia­jącą czas i kosz­towną. Jako pacjent wyko­na­łem swoją robotę. O ile dobrze pamię­tam, byłem zawsze skłonny do współ­pracy, nie uni­ka­łem trud­nych zadań, przy­cho­dzi­łem na sesje regu­lar­nie, zawsze pła­ci­łem na czas, pamię­ta­łem sny i podą­ża­łem każ­dym tro­pem, który mi pan pod­su­wał. Zga­dza się pan?

– Że był pan skłonny do współ­pracy? Oczy­wi­ście. Powie­dział­bym nawet, że był pan wyjąt­kowo zaan­ga­żo­wany.

Phi­lip poki­wał głową, patrząc na sufit, a potem mówił dalej:

– Zdaje się, że cho­dzi­łem do pana przez trzy lata. I nie­mal przez cały czas spo­ty­ka­li­śmy się dwa razy w tygo­dniu. Co daje w sumie co naj­mniej dwie­ście godzin. I pra­wie dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów.

Julius nie­mal ugryzł się w język. Kiedy pacjent wygła­szał podobną uwagę, jego odru­chową reak­cją było: „To i tak nie­wiele”. Lubił przy­po­mi­nać, że pro­blemy oma­wiane pod­czas tera­pii nawar­stwiały się przez więk­szość życia pacjenta, więc trudno ocze­ki­wać, że ustą­pią natych­miast. I czę­sto doda­wał potem oso­bi­sty komen­tarz: jego wła­sna psy­cho­te­ra­pia, cykl psy­cho­ana­lizy pod­czas szko­le­nia, wyma­gała pię­ciu sesji w tygo­dniu przez trzy lata, co dało w sumie sie­dem­set godzin. Ale Phi­lip nie było już jego pacjen­tem, a on sam nie przy­szedł tu, żeby go do cze­goś nama­wiać. Miał tylko słu­chać. Zagryzł w mil­cze­niu wargi.

– Kiedy zaczy­na­łem tera­pię, byłem na samym dnie – mówił Phi­lip. – Okre­śle­nie „w rynsz­toku” byłoby cał­kiem odpo­wied­nie. Pra­co­wa­łem jako che­mik, wymy­śla­łem nowe spo­soby zabi­ja­nia owa­dów, byłem znu­dzony pracą, znu­dzony życiem, znu­dzony wszyst­kim poza czy­ta­niem ksią­żek filo­zo­ficz­nych i roz­trzą­sa­niem naj­więk­szych zaga­dek histo­rii. Ale powo­dem, dla któ­rego się do pana zgło­si­łem, były moje zacho­wa­nia sek­su­alne. Z pew­no­ścią pamięta pan, o czym mówię?

Julius poki­wał głową.

– Nie pano­wa­łem nad tym. Chcia­łem tylko seksu. Mia­łem na tym punk­cie obse­sję. Byłem nie­na­sy­cony. Aż mam ciarki, kiedy sobie przy­po­mnę swoje ówcze­sne życie. Myśla­łem tylko o tym, żeby uwieść jak naj­wię­cej kobiet. Po akcie płcio­wym wewnętrzny przy­mus ustę­po­wał, ale po krót­kim cza­sie pożą­da­nie znów przej­mo­wało nade mną wła­dzę.

Julius powstrzy­mał uśmiech, sły­sząc okre­śle­nie „akt płciowy” – w tam­tym cza­sie Phi­lip dosłow­nie pła­wił się w dozna­niach cie­le­snych, a jed­no­cze­śnie wystrze­gał się dosad­nych słów.

– I tylko przez ten krótki czas, zaraz po akcie płcio­wym – cią­gnął Phi­lip – mogłem naprawdę żyć w zgo­dzie ze sobą, mogłem nawią­zy­wać kon­takt z naj­więk­szymi umy­słami z prze­szło­ści.

– Pamię­tam pań­skiego Ary­star­cha i Zenona.

– Po nich byli też inni, ale wol­ność od przy­musu trwała zawsze zbyt krótko. A teraz jestem wolny. Cały czas prze­by­wam w wyż­szym świe­cie. Wróćmy jed­nak do tera­pii. To była pana główna prośba, prawda?

Julius znów ski­nął głową.

– Pamię­tam, że bar­dzo mi na niej zale­żało. Stała się dru­gim przy­mu­sem, tyle że nie zastą­piła kom­pul­syw­nego seksu, po pro­stu zajęła miej­sce obok niego. Wycze­ki­wa­łem nie­cier­pli­wie każ­dej sesji, a wycho­dzi­łem roz­cza­ro­wany. Nie bar­dzo sobie przy­po­mi­nam, co wtedy robi­li­śmy, chyba sta­ra­li­śmy się zro­zu­mieć moje zacho­wa­nie z per­spek­tywy wcze­śniej­szego życia. To zro­zu­mie­nie było naj­waż­niej­sze. Ale każde roz­wią­za­nie wyda­wało mi się podej­rzane. Ani jedna hipo­teza nie była dobrze uza­sad­niona czy oparta na fak­tach. A co gor­sza, żadna nie miała naj­mniej­szego wpływu na moje sek­su­alne kom­pul­sje. Bo to były zacho­wa­nia kom­pul­sywne. To aku­rat wie­dzia­łem. I wie­dzia­łem, że muszę się od nich odciąć. Długo to trwało, ale w końcu zda­łem sobie sprawę, że pan nie wie, jak mi pomóc. Prze­sta­łem wie­rzyć w tę tera­pię. Pamię­tam, że poświę­cał pan mnó­stwo czasu na ana­li­zo­wa­nie moich rela­cji z ludźmi, ale szcze­gól­nie z panem. Nie rozu­mia­łem tego wtedy i nie rozu­miem teraz. W miarę upływu czasu nasze spo­tka­nia robiły się dla mnie coraz bar­dziej przy­kre, trudno mi było zagłę­biać się w naszą rela­cję, jakby była czymś praw­dzi­wym albo trwa­łym, pod­czas gdy była tylko i wyłącz­nie naby­ciem usługi. – Phi­lip umilkł i spoj­rzał na Juliusa, roz­kła­da­jąc dło­nie, jakby chciał powie­dzieć: „Sam się pro­si­łeś o szcze­rość”.

Julius osłu­piał. Jakiś inny głos odpo­wie­dział w jego imie­niu:

– Rze­czy­wi­ście, bez owi­ja­nia w bawełnę. Dzię­kuję. A teraz druga część. Co się z panem potem działo?

Phi­lip zło­żył dło­nie i oparł pod­bró­dek na czub­kach pal­ców. Spoj­rzał na sufit, jakby pró­bo­wał zebrać myśli.

– Hm, może zacznę od pracy – powie­dział. – Moja wie­dza na temat opra­co­wy­wa­nia pre­pa­ra­tów hor­mo­nal­nych blo­ku­ją­cych roz­mna­ża­nie owa­dów oka­zała się bar­dzo uży­teczna dla firmy, więc dosta­łem pod­wyżkę. Jed­nak che­mia total­nie mnie nudziła. Nie­długo potem, kiedy skoń­czy­łem trzy­dzie­ści lat, otrzy­ma­łem pie­nią­dze z jed­nego z fun­du­szy powier­ni­czych ojca. To było jak dar wol­no­ści. Wystar­czyło na prze­ży­cie kilku lat. Zli­kwi­do­wa­łem pre­nu­me­ratę pism che­micz­nych, zre­zy­gno­wa­łem z pracy i zają­łem się tym, czego naprawdę pra­gną­łem w życiu: poszu­ki­wa­niem mądro­ści. Wciąż byłem wtedy pełen lęków, wciąż seks miał nade mną wła­dzę. Spraw­dza­łem innych tera­peu­tów, ale pomo­gli mi w takim samym stop­niu co pan. Jeden z nich, który jesz­cze uczył się u Junga, stwier­dził, że potrzeba mi cze­goś wię­cej niż psy­cho­te­ra­pia. Że naj­więk­szą nadzieją dla osoby uza­leż­nio­nej jest duchowe nawró­ce­nie. Jego słowa dopro­wa­dziły mnie do filo­zo­fii reli­gii, zwłasz­cza do nauk i prak­tyk Wschodu, bo tylko one wyda­wały się mieć jakiś sens. Pozo­stałe sys­temy reli­gijne nie potra­fiły pod­dać ana­li­zie pod­sta­wo­wych kwe­stii filo­zo­ficz­nych i zamiast tego uży­wały Boga jako spo­sobu na unik­nię­cie praw­dzi­wych docie­kań. Wytrzy­ma­łem nawet kilka tygo­dni w odosob­nie­niach medy­ta­cyj­nych. Oczy­wi­ście mia­łem w tym swój inte­res. Moje sek­su­alne obse­sje na­dal się utrzy­my­wały, jed­nak mia­łem poczu­cie, że w tam­tym świe­cie kryje się coś waż­nego. A tylko ja nie jestem na to gotowy. I przez cały ten czas – cią­gnął Phi­lip – pro­wa­dzi­łem swoje sek­su­alne łowy, no, może z wyjąt­kiem wymu­szo­nej czy­sto­ści w aśra­mie, choć i tam potra­fi­łem zna­leźć sobie uchy­lone drzwi. Upra­wia­łem seks z dzie­siąt­kami, set­kami kobiet. Cza­sem nawet z dwiema dzien­nie, miej­sce i pora nie miały zna­cze­nia. Tak samo było, kiedy przy­cho­dzi­łem do pana na sesje. Z jedną kobietą sze­dłem do łóżka raz, może dwa razy, a potem rzu­ca­łem się na następną. Bo nie czu­łem już pod­nie­ce­nia. Zna pan to stare powie­dze­nie: „Tylko raz można się kochać z tą samą kobietą po raz pierw­szy”. – Phi­lip ode­rwał pod­bró­dek od pal­ców i odwró­cił twarz do Juliusa. – To ostat­nie to miał być żart, dok­to­rze. Zauwa­żył pan kie­dyś, że tyle lat się widu­jemy, a ni­gdy nie usły­szał pan ode mnie dow­cipu.

Julius nie był teraz skory do żar­tów, mimo to wykrzy­wił usta w uśmie­chu, choć o ile sobie przy­po­mi­nał, to Phi­lip usły­szał ten bon mot wła­śnie od niego. Prze­bie­gło mu przez głowę, że jego roz­mówca jest jak mecha­niczna lalka z klu­czy­kiem wysta­ją­cym z czubka głowy. Czas ją znowu nakrę­cić.

– I co było dalej?

Phi­lip znów spoj­rzał w sufit.

– Pew­nego dnia pod­ją­łem ważną decy­zję. Skoro żaden tera­peuta nie był w sta­nie mi pomóc, a nie­stety, pan się do nich też zali­czał…

– Powoli to do mnie dociera – prze­rwał mu Julius i dodał szybko: – Nie musi mnie pan prze­pra­szać. Po pro­stu jest pan szczery.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem tego roz­trzą­sać. Wra­ca­jąc do rze­czy, skoro tera­pia mi nie pomo­gła, posta­no­wi­łem wyle­czyć się sam. Za pomocą biblio­te­ra­pii, pozna­jąc myśli i idee naj­mą­drzej­szych ludzi, jacy poja­wili się na świe­cie. Zaczą­łem sys­te­ma­tycz­nie czy­tać dzieła filo­zo­ficzne, zaczy­na­jąc od przed­so­kra­tej­czy­ków, a koń­cząc na pra­cach Pop­pera, Rawlsa i Quine’a. Minął rok, moje obse­sje sek­su­alne na­dal się utrzy­my­wały, jed­nak doko­na­łem bar­dzo waż­nego spo­strze­że­nia: uzna­łem, że jestem na wła­ści­wej dro­dze i że filo­zo­fia jest moim domem. To był istotny krok, bo pamię­tam, że dużo roz­ma­wia­li­śmy o moim poczu­ciu bez­dom­no­ści w świe­cie.

Julius ski­nął głową.

– Ow­szem, to też sobie przy­po­mi­nam.

– Stwier­dzi­łem, że skoro i tak zamie­rzam przez wiele lat stu­dio­wać filo­zo­fię, to mogę przy oka­zji uczy­nić z tego swój zawód. W końcu zasoby finan­sowe mia­łem ogra­ni­czone. Zapi­sa­łem się więc na stu­dia dok­to­ranc­kie na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia. Dobrze mi szło, napi­sa­łem porządną roz­prawę dok­tor­ską i po pię­ciu latach mia­łem dok­to­rat z filo­zo­fii. Zaczą­łem wykła­dać, a dwa lata temu zain­te­re­so­wa­łem się filo­zo­fią sto­so­waną, choć wolę okre­śle­nie „filo­zo­fia kli­niczna”. I to wła­ści­wie dopro­wa­dza nas do dnia dzi­siej­szego.

– Ale nie opo­wie­dział mi pan, jak się pan wyle­czył.

– Stu­diu­jąc na Colum­bii, gdzieś w poło­wie pozna­wa­nia dzieł filo­zo­fów, nawią­za­łem kon­takt z pew­nym tera­peutą, tera­peutą dosko­na­łym, który zapro­po­no­wał mi coś, czego inni nie byli w sta­nie mi dać.

– Ktoś z Nowego Jorku? Jak się nazywa? Jakiś spe­cja­li­sta z Colum­bii? W jakim insty­tu­cie pra­cuje?

– Ma na imię Arthur. – Phi­lip urwał i przy­glą­dał się Juliu­sowi z lek­kim uśmie­chem.

– Arthur?

– Moim tera­peutą jest Arthur Scho­pen­hauer.

– Scho­pen­hauer? Żar­tuje pan sobie ze mnie.

– Mówię abso­lut­nie poważ­nie.

– Nie­wiele o nim wiem, jakieś ogól­niki o jego ponu­rym pesy­mi­zmie. Ale ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś wymie­niał jego nazwi­sko w kon­tek­ście tera­pii. W jaki spo­sób panu pomógł? Jakie…

– Nie­stety, muszę panu prze­rwać, dok­to­rze Hertz­feld. Zaraz przy­cho­dzi mój klient, a ja na­dal nie lubię się spóź­niać. To aku­rat się nie zmie­niło. Niech mi pan zostawi swoją wizy­tówkę. Innym razem opo­wiem panu wię­cej o moim tera­peu­cie. Na takiego wła­śnie cze­ka­łem. Bez prze­sady mogę powie­dzieć, że geniusz Arthura Scho­pen­hau­era oca­lił mi życie.

Talent przy­po­mina strzelca tra­fia­ją­cego do celu, w który inni tra­fić nie umieją; geniusz – takiego, co tra­fia w cel, któ­rego inni nawet doj­rzeć nie potra­fią.

A. Scho­pen­hauer, Świat jako wola i przed­sta­wie­nie, tłum. J. Gare­wicz

4

Rok 1787 – Geniusz – burz­liwy począ­tek i nie­udana próba

Burz­liwy począ­tek. Gdy geniusz miał zale­d­wie osiem cen­ty­me­trów dłu­go­ści, roz­sza­lał się sztorm. We wrze­śniu 1787 roku ota­cza­jący go ocean wód pło­do­wych roz­ko­ły­sał się, rzu­ca­jąc nim we wszyst­kie strony i gro­żąc utratą deli­kat­nego połą­cze­nia z wybrze­żem macicy. Minęły dni cudow­nego, mięk­kiego falo­wa­nia. Jego synapsy ner­wowe, pozba­wione wszel­kiej pomocy i bez żad­nej nadziei na ratu­nek, roz­iskrzyły się we wszyst­kich kie­run­kach.

Naj­wcze­śniej­sze lek­cje zostają z nami naj­dłu­żej. Arthur Scho­pen­hauer na zawsze zapa­mię­tał tę naukę.

Nie­udana próba (czylijak Arthur Scho­pen­hauer nie­mal został Angli­kiem). Arthurrrr. Arthurrrr. Hein­rich Flo­rio Scho­pen­hauer szo­ro­wał języ­kiem po każ­dej syla­bie. Arthur – odpo­wied­nie imię, zna­ko­mite dla przy­szłego wła­ści­ciela wiel­kiego domu kupiec­kiego Scho­pen­hauerów.

W 1787 roku jego mło­dziutka żona Johanna była dopiero w trze­cim mie­siącu ciąży, ale Hein­rich pod­jął decy­zję: jeśli uro­dzi się chło­piec, da mu na imię Arthur. Jako czło­wiek prawy i uczciwy, Hein­rich zawsze sta­wiał obo­wią­zek na pierw­szym miej­scu. Odzie­dzi­czył po przod­kach dużą firmę han­dlową, którą w przy­szło­ści prze­każe potom­kowi. Czasy były nie­spo­kojne, jed­nak Hein­rich wie­rzył, że jego syn, który dopiero miał przyjść na świat, wpro­wa­dzi rodzinne przed­się­bior­stwo w XIX wiek. Imię Arthur ide­al­nie paso­wało do takiej roli. Miało taką samą pisow­nię nie­mal w całej Euro­pie, mogło się z łatwo­ścią prze­śli­zgi­wać przez gra­nice. Ale przede wszyst­kim było imie­niem angiel­skim.

Przod­ko­wie Hein­ri­cha już od kilku stu­leci z odda­niem i powo­dze­niem zarzą­dzali rodzin­nym mająt­kiem. Dzia­dek gościł nawet rosyj­ską wład­czy­nię Kata­rzynę Wielką. Żeby zapew­nić jej wszystko, co naj­lep­sze, kazał roz­lać na pod­ło­dze brandy, a potem ją pod­pa­lić – dzięki temu pokoje gościnne były suche i ład­nie w nich pach­niało. A ojciec Hein­ri­cha przyj­mo­wał u sie­bie króla Prus, Fry­de­ryka, który przez kilka godzin pró­bo­wał go prze­ko­nać do prze­nie­sie­nia inte­re­sów z Gdań­ska do Prus. Bez­sku­tecz­nie. Potem zarzą­dza­nie wielką firmą han­dlową prze­szło w ręce Hein­ri­cha, który był prze­ko­nany, że Scho­pen­hauer noszący imię Arthur popro­wa­dzi rodzinny inte­res ku świe­tla­nej przy­szło­ści.

Przed­się­bior­stwo Scho­pen­hau­erów han­dlo­wało zbo­żem, drew­nem oraz kawą i od dawna nale­żało do naj­więk­szych domów kupiec­kich Gdań­ska, han­ze­atyc­kiego mia­sta wła­da­ją­cego nad­bał­tyc­kim han­dlem. Ale i tu nad­cią­gnęły złe czasy. Zagro­że­nie ze strony Prus i Rosji oraz sła­bość Pol­ski, która nie mogła już gwa­ran­to­wać Gdań­skowi suwe­ren­no­ści, rodziły obawy, że nad­cho­dzi kres kupiec­kiej wol­no­ści i sta­bi­li­za­cji. Poli­tyczne i finan­sowe zawi­ro­wa­nia ogar­nęły całą Europę – z wyjąt­kiem Anglii. Anglia była opoką. I przy­szło­ścią. To tam firma i rodzina Scho­pen­hau­erów mogła zna­leźć bez­pieczne schro­nie­nie. A nawet wię­cej – moż­li­wo­ści roz­kwitu, jeśli jej przy­szły wła­ści­ciel uro­dzi się na angiel­skiej ziemi i będzie nosił angiel­skie imię. Herr Arthur Scho­pen­hauer… Nie, mister Arthur Scho­pen­hauer, angiel­ski pod­dany sto­jący na czele wiel­kiego domu kupiec­kiego – oto prze­pustka do przy­szło­ści.

Nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty kil­ku­na­sto­let­niej cię­żar­nej żony, która bła­gała go, by mogła uro­dzić pierw­sze dziecko w koją­cej obec­no­ści matki, Hein­rich posta­no­wił wyru­szyć w długą podróż do Anglii. Johanna była prze­ra­żona, ale musiała usza­no­wać mężow­ską wolę. Na szczę­ście w Lon­dy­nie wró­ciły jej dobry nastrój i nie­spo­żyta ener­gia, a wielki urok oso­bi­sty przy­cią­gnął lon­dyń­ską śmie­tankę towa­rzy­ską. W dzien­niku podróż­nym zapi­sała, że nowi zna­jomi zapew­nili jej krze­piące wspar­cie i wkrótce stała się cen­trum ich zain­te­re­so­wa­nia.

Jed­nak dla suro­wego i ponu­rego z natury Hein­ri­cha tego zain­te­re­so­wa­nia i życz­li­wo­ści musiało być za dużo, bo jego pod­szyta lękiem zazdrość wkrótce prze­ro­dziła się w ataki paniki. Tra­cił oddech, a napię­cie w klatce pier­sio­wej roz­ry­wało go nie­mal na strzępy. Musiał coś z tym zro­bić. Nie­ocze­ki­wa­nie oznaj­mił, że opusz­cza Lon­dyn, i cią­gnąc za sobą opie­ra­jącą się żonę, teraz już w szó­stym mie­siącu ciąży, w środku wyjąt­kowo sro­giej zimy wyru­szył do Gdań­ska. Wiele lat póź­niej Johanna tak opi­sy­wała swoje uczu­cia: „Nikt mi nie pomógł, sama musia­łam zno­sić tro­ski. Mąż tym­cza­sem cią­gnie mnie przez pół Europy, żeby roz­wiać swoje obawy”2.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

F. Nie­tz­sche, Tako rze­cze Zara­tu­stra, tłum. W. Berent, Towa­rzy­stwo Wydaw­ni­cze Ignis, Toruń, War­szawa, Sie­dlce 1922, s. 236 (https://pl.wiki­so­urce.org/wiki/Tako_rze­cze_Zara­tu­stra). [wróć]

R. Safran­ski, Scho­pen­hauer. Dzi­kie czasy filo­zo­fii, tłum. M. Fal­kow­ski, Pró­szyń­ski i S-ka, War­szawa 2008, s. 20. [wróć]