Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry - Irvin D. Yalom - ebook

Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry ebook

Irvin D. Yalom

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stając się sobą to autobiografia Irvina D. Yaloma, emerytowanego profesora psychiatrii kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda. Słynny psychoterapeuta o ogromnym doświadczeniu zawodowym i talencie pisarskim bierze na warsztat swoje życie. Yalom dzieli się z nami historią swojego dzieciństwa, dojrzewania i innymi osobistymi doświadczeniami, które ukształtowały go jako człowieka. Dar opisywania i dostrzegania złożonych relacji międzyludzkich przez Yaloma pozwala nam zrozumieć proces formowania się i rozwoju osoby. To nie jest zwykła autobiografia, to zaproszenie do refleksji, kim jesteśmy i co nas ukształtowało.

Irvin David Yalom (ur. 1931), amerykański psychiatra i psychoterapeuta, obecnie prowadzi prywatną praktykę w Kalifornii. Był jednym z pionierów psychoterapii grupowej, stworzył również własną koncepcję psychoterapii egzystencjalnej, koncentrującej się wokół nieodłącznych składników ludzkiego losu: wolności, samotności, potrzeby sensu i śmierci. Jest autorem najbardziej znanym z opowieści psychoterapeutycznych: Kat miłości, Mama i sens życia, Istoty ulotne oraz z powieści Kiedy Nietzsche szlochał, Kwestia Spinozy, Kuracja według Schopenhauera, Leżąc na kozetce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
4,5 (20 ocen)
14
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Andrejka13

Całkiem niezła

przeczytałam wcześniej kata miłości i dużo się tutaj powtarzało niemniej jednak interesujące spojrzenie na świat
00

Popularność




Roz­dział 1

NARODZINY EMPATII

Budzę się ze snu o trze­ciej nad ranem, pła­czę w poduszkę. Ostroż­nie, żeby nie prze­szka­dzać Mari­lyn, wyśli­zguję się z łóżka. W łazience wycie­ram twarz z łez i robię uży­tek ze wska­zó­wek, któ­rych od pięć­dzie­się­ciu lat udzie­lam moim pacjen­tom: zamknij oczy, odtwórz w myślach swój sen i zapisz to, co zoba­czy­łeś.

Mam jakieś dzie­sięć lat, może jede­na­ście. Zjeż­dżam na rowe­rze z roz­le­głego wzgó­rza, gdzieś nie­da­leko domu. Widzę dziew­czynę imie­niem Alice sie­dzącą na ganku swo­jego domu. Wygląda na nieco star­szą ode mnie i jest atrak­cyjna, mimo że jej twarz pokry­wają czer­wone plamy. Prze­jeż­dża­jąc obok, wołam do niej: „Cześć, łaciata”.

Nagle czło­wiek nad­na­tu­ral­nego wzro­stu, o wyglą­dzie twar­dziela, zagra­dza mi drogę i zatrzy­muje mnie, chwy­ta­jąc za kie­row­nicę. Skądś wiem, że to ojciec Alice.

Zwraca się do mnie: „Ej, ty, jak­kol­wiek się nazy­wasz. Pomyśl chwilę – jeśli umiesz myśleć – i odpo­wiedz mi na takie pyta­nie. Pomyśl o tym, co wła­śnie powie­dzia­łeś do mojej córki, i powiedz: jak ona się mogła poczuć?”.

Jestem zbyt prze­ra­żony, żeby się ode­zwać.

„No dalej, gadaj. Jesteś dzie­cia­kiem Blo­oming­dale’ów [sklep mojego ojca nazy­wał się Blo­oming­dale Mar­ket i wielu klien­tów sądziło, że to nasze nazwi­sko] i założę się, że bystry z cie­bie Żydek. Więc już, zgad­nij, co Alice czuła, kiedy to powie­dzia­łeś”.

Trzęsę się ze stra­chu. Ode­brało mi mowę.

„No, dobra, dobra. Spo­koj­nie. Uła­twię ci to. Powiedz mi tylko: czy zro­biło się jej przy­jem­nie, czy przy­kro?”

Potra­fię tylko wymam­ro­tać: „Nie wiem”.

„Nie wycho­dzi ci myśle­nie, co? Ja ci pomogę. Przy­pu­śćmy, że patrzę na cie­bie, dostrze­gam jakąś wadę i przy każ­dym spo­tka­niu ją komen­tuję? – Przy­gląda mi się bar­dzo uważ­nie. – O, masz gile w nosie. To może powiemy: «smar­kacz»? Lewe ucho masz więk­sze od pra­wego. To może będę przy każ­dym spo­tka­niu wołał: «Cześć, kła­po­uchy»? A jak by ci się podo­bało «żydziak»? No, co masz do powie­dze­nia? Jak byś się czuł?”

We śnie wiem, że nie pierw­szy raz prze­jeż­dżam koło tego domu, że codzien­nie zwra­ca­łem się do Alice tymi samymi sło­wami, pró­bu­jąc nawią­zać roz­mowę, zaprzy­jaź­nić się. A za każ­dym razem woła­jąc: „Cześć, Łaciata”, rani­łem ją, krzyw­dzi­łem. Jestem wstrzą­śnięty – tyle razy to robi­łem, jak mogłem być tak ślepy.

Kiedy jej ojciec koń­czy swoją prze­mowę, Alice scho­dzi z ganku i mówi łagod­nym gło­sem: „Może wej­dziesz do nas i poba­wimy się razem?”. Rzuca spoj­rze­nie na ojca, a on kiwa głową.

„Okrop­nie się czuję – odpo­wia­dam. – Tak mi wstyd, tak wstyd. Nie mogę, nie mogę, nie mogę…”

Od wcze­snej mło­do­ści zawsze czy­ta­łem coś przed snem, a przez ostat­nie dwa tygo­dnie moją lek­turą była książka Ste­vena Pin­kera Our Bet­ter Angels (Nasze lep­sze anioły). Wie­czo­rem, zanim mi się to przy­śniło, prze­czy­ta­łem roz­dział o tym, że w okre­sie Oświe­ce­nia wzrósł poziom empa­tii, i o zna­cze­niu, jakie dla ogra­ni­cze­nia okru­cień­stwa i prze­mocy miała wów­czas lite­ra­tura piękna, zwłasz­cza bry­tyj­skie powie­ści epi­sto­larne w rodzaju Cla­rissy i Pameli, poma­ga­jące ludziom spoj­rzeć na rze­czy­wi­stość z punktu widze­nia innej osoby. Około pół­nocy zga­si­łem świa­tło, a parę godzin póź­niej obu­dzi­łem się z kosz­mar­nego snu o Alice.

Uspo­ko­iw­szy się, wra­cam do łóżka, ale długo jesz­cze leżę z otwar­tymi oczami, roz­my­śla­jąc o tym, jakie to zna­mienne, że zasta­rzały ropień, zakon­ser­wo­wane od sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat poczu­cie winy ode­zwało się nagle z taką siłą. Teraz, na jawie, przy­po­mi­nam sobie, że mając dwa­na­ście lat, rze­czy­wi­ście prze­jeż­dża­łem na rowe­rze koło domu Alice i woła­łem do niej: „Cześć, łaciata”, w ten bru­talny, bole­śnie wyzuty z empa­tii spo­sób pró­bu­jąc zwró­cić na sie­bie jej uwagę. Ni­gdy nie mia­łem scy­sji z jej ojcem, ale teraz, jako osiem­dzie­się­cio­pię­cio­letni sta­rzec leżący w łóżku i otrzą­sa­jący się z kosz­mar­nego snu, potra­fię sobie wyobra­zić, jak Alice mogła się czuć i jaką krzywdę mogłem jej wyrzą­dzić. Wybacz mi, Alice.

Roz­dział 2

W POSZUKIWANIU MENTORA

Michael, sześć­dzie­się­cio­pię­cio­letni fizyk, to mój ostatni pacjent tego dnia. Przed dwu­dzie­stu laty pro­wa­dzi­łem z nim nie­mal dwu­let­nią tera­pię, ale potem nie mie­li­śmy żad­nego kon­taktu. Dopiero przed dwoma dniami przy­szedł od niego e-mail: „Muszę się z tobą zoba­czyć – ten arty­kuł, który lin­kuję, poru­szył we mnie różne sprawy, dobre i złe”. Link zapro­wa­dził mnie do arty­kułu w „New York Time­sie” infor­mu­ją­cego o waż­nej mię­dzy­na­ro­do­wej nagro­dzie nauko­wej, którą Michael nie­dawno zdo­był.

Kiedy siada w moim gabi­ne­cie, pierw­szy zabie­ram głos:

– Michael, dosta­łem twoją notkę mówiącą, że potrze­bu­jesz pomocy. Przy­kro mi, że masz pro­blemy, ale chciał­bym powie­dzieć, że dobrze jest cię znowu zoba­czyć i cie­szę się, że dosta­łeś tę nagrodę. Czę­sto zasta­na­wia­łem się, jak ci się wie­dzie.

– Dzię­kuję ci. – Michael roz­gląda się po gabi­ne­cie. Jest dobrze zbu­do­wany, oży­wiony, pra­wie łysy, ma ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, jego błysz­czące brą­zowe oczy tchną kom­pe­ten­cją i pew­no­ścią sie­bie. – Prze­me­blo­wa­łeś gabi­net? Te fotele daw­niej stały tam, prawda?

– Ano tak, zmie­niam wystrój co ćwierć wieku.

Chi­choce.

– No dobra, prze­czy­ta­łeś ten arty­kuł?

Kiwam głową.

– Pew­nie się domy­ślasz, co się działo ze mną potem: przy­pływ dumy, ale tylko na chwilę, a potem fala za falą lęku i samo­zwąt­pie­nia. Te same stare sprawy – w głębi duszy czuję się mar­no­ścią.

– Weźmy się do tego.

Resztę sesji spę­dzamy, roz­grze­bu­jąc stare sprawy; roz­ma­wiamy o jego rodzi­cach – irlandz­kich imi­gran­tach bez wykształ­ce­nia – jego mło­do­ści w nowo­jor­skiej kamie­nicy, mar­nej szkole pod­sta­wo­wej, braku jakiejś zna­czą­cej dla niego osoby. Michael długo roz­wo­dzi się, jak bar­dzo zazdro­ścił tym, któ­rych losem kie­ro­wał ktoś star­szy i mądrzej­szy, pod­czas gdy on musiał pra­co­wać do upa­dłego i zdo­by­wać same naj­lep­sze oceny po to tylko, żeby go w ogóle dostrze­żono. Musiał sam two­rzyć sie­bie.

– No cóż – mówię – to, że sam stwo­rzy­łeś sie­bie, jest powo­dem do dumy, ale jest rów­nież źró­dłem poczu­cia, że nie masz żad­nych fun­da­men­tów. Zna­łem wiele uta­len­to­wa­nych dzieci emi­gran­tów, które czuły się jak lilie rosnące na bagnie – piękne kwiaty, ale bez korzeni.

Michael stwier­dza, że to samo mówi­łem mu przed laty. Jest zado­wo­lony, że mu o tym przy­po­mnia­łem. Pla­nu­jemy serię sesji. Mówi mi, że już czuje się lepiej.

Zawsze dobrze mi się pra­co­wało z Micha­elem. Zła­pa­li­śmy kon­takt już przy pierw­szym spo­tka­niu i wspo­mi­nał cza­sami, że jestem jedyną osobą, która naprawdę go rozu­mie. W pierw­szym roku tera­pii dużo mówił o swo­jej pokrę­co­nej toż­sa­mo­ści. Czy naprawdę był tym bły­sko­tli­wym stu­den­tem, któ­remu nikt nie mógł dorów­nać? Czy raczej wał­ko­niem, który wolny czas tra­wił przy bilar­dzie?

Pew­nego razu, gdy tak lamen­to­wał, opo­wie­dzia­łem mu o moim ostat­nim dniu w Liceum im. Roose­velta w Waszyng­to­nie. Byłem wyty­po­wany do szkol­nej nagrody za wyniki w nauce. Ale w ostat­niej kla­sie zało­ży­łem pokątne przed­się­bior­stwo buk­ma­cher­skie, przyj­mu­jąc zakłady przed meczami base­ballu. Sta­wia­łem dzie­sięć do jed­nego, że żad­nych trzech gra­czy nie roze­gra pomię­dzy sobą sze­ściu ude­rzeń. Szanse były po mojej stro­nie. Dobrze mi się powo­dziło, zawsze mia­łem kasę na kwiaty dla Mari­lyn Koenick, mojej sta­łej dziew­czyny. Na kilka dni przed uro­czy­sto­ścią ukoń­cze­nia szkoły zgu­bi­łem notes z zakła­dami. Gdzie on się podział? Jak sza­lony szu­ka­łem go wszę­dzie, gdzie się dało. Nawet w chwili, gdy wyczy­tano moje nazwi­sko i sze­dłem na scenę, trzą­słem się ze stra­chu w nie­pew­no­ści, czy zostanę uho­no­ro­wany jako wybitny absol­went rocz­nika 1949, czy usu­nięty ze szkoły za hazard.

Kiedy opo­wie­dzia­łem tę histo­rię Micha­elowi, zare­cho­tał i mruk­nął: „Tera­peuta w moim guście”.

Po zro­bie­niu nota­tek z tej sesji prze­bie­ram się w luźny strój, wkła­dam teni­sówki i wycią­gam z garażu rower. W osiem­dzie­sią­tym czwar­tym roku życia tenis i jog­ging mam już za sobą, ale pra­wie codzien­nie odby­wam prze­jażdżkę rowe­rową w pobliżu domu. Naj­pierw peda­łuję przez park rojący się od wóz­ków spa­ce­ro­wych, lata­ją­cych tale­rzy i dzieci wdra­pu­ją­cych się na super­no­wo­cze­sne urzą­dze­nia gim­na­styczne, potem prze­jeż­dżam przez toporny drew­niany mostek nad Mata­dero Creek i wspi­nam się na nie­wy­so­kie wznie­sie­nie, które co roku staje się jakby bar­dziej strome. Na górze odpo­czy­wam i zaczy­nam długi, swo­bodny zjazd. Uwiel­biam ten stru­mień cie­płego powie­trza ude­rza­jący mi w twarz. W takich chwi­lach zaczy­nam rozu­mieć moich bud­dyj­skich przy­ja­ciół roz­pra­wia­ją­cych o oczysz­cze­niu umy­słu i roz­pusz­cza­niu się w czy­stym byciu. Ale to ni­gdy nie trwa długo, a dzi­siaj z otchłani umy­słu wydo­bywa się na pierw­szy plan stare marze­nie. Wra­cało do mnie stale, może setki razy w ciągu całego mojego dłu­giego życia. Ostat­nio drze­mało od wielu tygo­dni, ale narze­ka­nie Micha­ela na brak men­to­rów zbu­dziło je do życia.

Męż­czy­zna z teczką w ręku, w gar­ni­tu­rze z kory, słom­ko­wym kape­lu­szu, bia­łej koszuli i kra­wa­cie wcho­dzi do małego, nędz­nego skle­piku mojego ojca. Mnie tam nie ma. Widzę wszystko, jak­bym uno­sił się gdzieś pod sufi­tem. Nie znam przy­by­sza, ale wiem, że to ktoś zna­czący. Może to dyrek­tor mojej szkoły pod­sta­wo­wej. Jest gorący parny czerw­cowy dzień w Waszyng­to­nie i gość wyciera chustką czoło, zanim zwróci się do mojego ojca. „Muszę z panem omó­wić parę waż­nych spraw doty­czą­cych pań­skiego syna Irvina”. Ojciec jest zasko­czony i zanie­po­ko­jony; dotąd nie zda­rzyło mu się coś takiego. Moi rodzice ni­gdy nie wro­śli w ame­ry­kań­ską kul­turę, swo­bod­nie czuli się tylko wśród krew­nych, innych Żydów, któ­rzy wraz z nimi emi­gro­wali z Rosji.

Cho­ciaż w skle­pie są klienci, któ­rymi trzeba się zająć, ojciec wie, że temu czło­wie­kowi nie można kazać cze­kać. Dzwoni do matki – mamy małe miesz­kanko nad skle­pem – i tak, żeby gość nie sły­szał, mówi jej w języku jidysz, żeby zeszła na dół. Matka poja­wia się po paru minu­tach i zastę­puje ojca za ladą, a on pro­wa­dzi przy­by­sza do malut­kiego maga­zynku na tyłach sklepu. Sia­dają na skrzyn­kach z pustymi butel­kami po piwie i zaczy­nają roz­ma­wiać. Na szczę­ście żadne szczury ani kara­lu­chy nie poja­wiają się na widoku. Ojciec naj­wy­raź­niej czuje się nie­zręcz­nie. Z pew­no­ścią wolałby, żeby tę roz­mowę odbyła matka, ale to nie do pomy­śle­nia, by przy­znał się publicz­nie, że to ona rzą­dzi rodziną i podej­muje wszyst­kie ważne decy­zje.

Czło­wiek w gar­ni­tu­rze mówi ojcu rze­czy nie­ba­ga­telne. „Nauczy­ciele w szkole twier­dzą, że pana syn Irvin jest wybit­nym uczniem i może zdzia­łać wiele dobrego dla naszego spo­łe­czeń­stwa, ale pod warun­kiem, że otrzyma porządne wykształ­ce­nie”. Ojciec wygląda na zmro­żo­nego, jego ładne, wni­kliwe oczy utkwione są w roz­mówcy, który kon­ty­nu­uje: „Publiczne szkol­nic­two w Waszyng­to­nie nie­źle dzi­siaj funk­cjo­nuje i w pełni zaspo­kaja potrzeby prze­cięt­nego ucznia, ale nie jest wła­ści­wym miej­scem dla pana syna z jego dużymi zdol­no­ściami”. Otwiera teczkę, wrę­cza ojcu listę kilku pry­wat­nych szkół w Dys­tryk­cie Kolum­bii, po czym oświad­cza: „Nale­gam, żeby pozo­stałą część edu­ka­cji syn odbył w jed­nej z tych pla­có­wek”. Wyciąga z port­fela wizy­tówkę i podaje ojcu. „Jeśli skon­tak­tuje się pan ze mną, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by syna tam przy­jęto”.

Widząc kon­ster­na­cję ojca, wyja­śnia: „Spró­buję zdo­być dla niego wspar­cie finan­sowe – te szkoły nie są bez­płatne, w prze­ci­wień­stwie do publicz­nych. Pro­szę potrak­to­wać to jak naj­po­waż­niej, dla dobra syna”.

Cię­cie! Marze­nie zawsze koń­czy się w tym miej­scu. Moja wyobraź­nia wzdraga się przed dokoń­cze­niem tej sceny. Ni­gdy nie oglą­dam reak­cji ojca ani jego póź­niej­szej dys­ku­sji z matką. To marze­nie jest odbi­ciem tęsk­noty za wyzwo­le­niem. W dzie­ciń­stwie nie cier­pia­łem swo­jego życia, swo­jego oto­cze­nia, swo­jej szkoły, swo­ich kole­gów – pra­gną­łem, by ktoś mnie od tego wszyst­kiego uwol­nił, i w tej fan­ta­zji po raz pierw­szy zostaję doce­niony przez posłańca ze świata zewnętrz­nego, świata ist­nie­ją­cego poza gra­ni­cami kul­tu­ro­wego getta, w któ­rym się wycho­wa­łem.

Gdy teraz się­gam myślą wstecz, patrzę na tę fan­ta­zję o wyzwo­le­niu i wywyż­sze­niu przez pry­zmat wła­snego pisar­stwa. W trze­cim roz­dziale mojej powie­ści Pro­blem Spi­nozy młody Baruch Spi­noza w dro­dze do domu swo­jego nauczy­ciela, Fran­ci­scusa van den Endena, pogrąża się w marze­niach, roz­pa­mię­tu­jąc ich pierw­sze spo­tka­nie, do któ­rego doszło kilka mie­sięcy wcze­śniej. Van den Enden, były jezu­icki nauczy­ciel przed­mio­tów kla­sycz­nych, który zało­żył wła­sną aka­de­mię, zaszedł do sklepu Spi­no­zów po wino i rodzynki. Zasko­czyła go głę­bia myśli i sze­ro­kość hory­zon­tów Baru­cha. Nama­wiał go usil­nie, żeby wstą­pił na jego uczel­nię, gdzie zapo­zna się z poza­ży­dow­skim świa­tem filo­zo­fii i lite­ra­tury. Cho­ciaż fabuła powie­ści jest oczy­wi­ście fik­cyjna, sta­ra­łem się trzy­mać jak naj­bli­żej prawdy histo­rycz­nej. Ale nie w tym frag­men­cie: Baruch Spi­noza ni­gdy nie pra­co­wał w rodzin­nym skle­pie. Nie było w ogóle żad­nego rodzin­nego sklepu. Jego rodzina zaj­mo­wała się han­dlem zagra­nicz­nym, a nie sprze­dażą deta­liczną. To ja byłem tym mło­dym czło­wie­kiem pra­cu­ją­cym w rodzin­nym skle­piku.

Marze­nie o doce­nie­niu i wyzwo­le­niu tkwi we mnie pod wie­loma posta­ciami. Nie­dawno byłem na spek­ta­klu Wenus w futrze Davida Ivesa. Kiedy kur­tyna się pod­nie­sie, widzimy kulisy teatru i jego dyrek­tora, zmor­do­wa­nego po całym dniu prze­słu­chań kan­dy­da­tek do głów­nej roli. Wyczer­pany i bar­dzo nie­za­do­wo­lony z prób, zbiera się do wyj­ścia, kiedy poja­wia się jesz­cze jedna, ner­wowa i natrętna aktorka. Spóź­niła się godzinę. Dyrek­tor mówi jej, że na ten dzień już skoń­czył pracę, ale ona błaga, żeby ją też prze­słu­chał. Odma­wia, bo jest dla niego oczy­wi­ste, że to pro­staczka, osoba bez wykształ­ce­nia i przy­go­to­wa­nia zawo­do­wego, zupeł­nie nie­przy­datna do tej roli. Ona jed­nak umie wal­czyć o swoje. Jest uparta i namolna, więc żeby się jej pozbyć, dyrek­tor w końcu kapi­tu­luje i godzi się na krót­kie prze­słu­cha­nie, pod­czas któ­rego razem czy­tają sce­na­riusz. Wtedy ona cał­ko­wi­cie się prze­obraża, zmie­nia się jej akcent, jej kwe­stie są doj­rzałe, głos wprost aniel­ski. Dyrek­tor jest olśniony i oszo­ło­miony. Kogoś takiego wła­śnie szu­kał. Nawet nie marzył o kimś tak dobrym. Czy to moż­liwe, że to ta sama nie­chlujna, wul­garna kobieta, z którą się zetknął zale­d­wie pół godziny wcze­śniej? Czy­tają dalej. Bły­sko­tli­wie odgry­wają całą sztukę.

Spek­takl bar­dzo mi się podo­bał, ale te pierw­sze kilka minut, kiedy dyrek­tor odkrywa praw­dziwą war­tość aktorki, prze­mó­wiło do mnie naj­głę­biej: to była insce­ni­za­cja mojego marze­nia, by być doce­nio­nym, i nie zdo­ła­łem powstrzy­mać łez, które zalały mi twarz, gdy jako pierw­szy na widowni wsta­łem i zaczą­łem bić brawo akto­rom.

Roz­dział 3

CHCĘ, ŻEBY ODESZŁA

Pewna moja pacjentka imie­niem Rose w ostat­nim cza­sie mówiła mi głów­nie o swo­ich rela­cjach z dora­sta­jącą córką, jej jedy­nym dziec­kiem. Skła­niała się ku temu, żeby mach­nąć ręką na dziew­czynę, którą inte­re­so­wały wyłącz­nie alko­hol, seks i towa­rzy­stwo podob­nych do niej roz­wy­drzo­nych nasto­lat­ków.

Wcze­śniej Rose zgłę­biała swoje nie­po­wo­dze­nia w roli matki i żony. Opo­wia­dała o licz­nych zdra­dach mał­żeń­skich, któ­rych się dopu­ściła, o tym, jak przed kilku laty porzu­ciła rodzinę dla innego męż­czy­zny, a potem powró­ciła, kiedy jej nowy zwią­zek się roz­padł. Rose była namiętną palaczką i naba­wiła się zaawan­so­wa­nej roze­dmy płuc, a mimo to w ostat­nich latach sta­rała się ze wszyst­kich sił zadość­uczy­nić za swoje wcze­śniej­sze postę­po­wa­nie i odno­wić więź z córką. Ale to nie podzia­łało. Zde­cy­do­wa­nie zale­ca­łem tera­pię rodzinną, lecz córka odmó­wiła i Rose zna­la­zła się w punk­cie zwrot­nym: każdy atak kaszlu i każda wizyta u pul­mo­no­loga przy­po­mi­nały, że pozo­stało jej nie­wiele czasu. Pra­gnęła już tylko spo­koju: „Chcę, żeby ode­szła” – powie­działa mi. Liczyła dni do chwili, gdy córka ukoń­czy szkołę śred­nią i opu­ści dom – pój­dzie do col­lege’u, do pracy, dokąd­kol­wiek. Nie trosz­czyła się już o to, jak dziew­czyna się pro­wa­dzi. Wciąż i wciąż szep­tała do sie­bie i do mnie: „Chcę, żeby ode­szła”.

W swo­jej prak­tyce zawsze robię, co w mojej mocy, by nie dopusz­czać do roz­bi­cia rodzin, by leczyć roz­dź­więki mię­dzy rodzeń­stwem, mię­dzy rodzi­cami i dziećmi. Ale praca z Rose coraz bar­dziej mnie nużyła i dla tej rodziny nie widzia­łem już nadziei. Pró­bo­wa­łem spe­ku­lo­wać, co będzie, jeśli doj­dzie do roz­sta­nia z córką. Czy Rose nie zosta­nie sama i z poczu­ciem winy? Ale to nic nie dawało, a czas ucie­kał; wie­dzia­łem, że ma nie­wiele życia przed sobą. Po skie­ro­wa­niu córki do dosko­na­łego tera­peuty zaj­mo­wa­łem się już tylko Rose i byłem cał­ko­wi­cie po jej stro­nie. Nie­raz powta­rzała: „Jesz­cze trzy mie­siące i skoń­czy szkołę. I do widze­nia. Chcę, żeby ode­szła. Chcę, żeby ode­szła”. Zaczą­łem pra­gnąć, by to życze­nie się speł­niło.

Kiedy póź­niej tego dnia wybra­łem się na prze­jażdżkę na rowe­rze, powta­rza­łem sobie pod nosem słowa Rose – „Chcę, żeby ode­szła. Chcę, żeby ode­szła” – i po chwili zaczą­łem myśleć o wła­snej matce, patrzeć na świat jej oczami, może po raz pierw­szy w życiu. Wyobra­zi­łem sobie, że myśli i mówi coś podob­nego o mnie. I teraz, gdy o tym pomy­śla­łem, nie mogłem sobie przy­po­mnieć żad­nych oznak macie­rzyń­skiego żalu, kiedy w końcu na stałe opusz­cza­łem rodzinny dom, by udać się na stu­dia medyczne do Bostonu. Sta­nęła mi przed oczami scena poże­gna­nia: mama na ganku macha­jąca mi ręką, gdy odjeż­dżam swoim zała­do­wa­nym po brzegi che­vro­le­tem, i wcho­dząca do domu, kiedy zni­kam za zakrę­tem. Wyobra­zi­łem sobie, jak zamyka drzwi i wzdy­cha z ulgą. Jak dwie lub trzy minuty póź­niej, wypro­sto­wana, sze­roko uśmiech­nięta, porywa mojego ojca do rado­snego tańca Hava nagila.

{: ._idGenObjectAttribute-1} Autor z matką i sio­strą, około 1934

Tak, moja matka miała powody, by czuć ulgę, kiedy w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat na dobre opu­ści­łem dom. To ja wno­si­łem do niego nie­po­kój. Ni­gdy nie miała dla mnie dobrego słowa, a ja odpła­ca­łem jej pięk­nym za nadobne. Kiedy zjeż­dża­łem ze wzgó­rza, moje myśli powę­dro­wały wstecz, do tam­tej nocy, kiedy mia­łem czter­na­ście lat i ojciec, wtedy czter­dzie­sto­sze­ścio­letni, obu­dził się z sil­nym bólem w piersi. W owych cza­sach leka­rze przy­cho­dzili na wizyty domowe, więc matka szybko zadzwo­niła do naszego leka­rza rodzin­nego, dok­tora Man­che­stera. Wśród noc­nej ciszy cze­ka­li­śmy nie­spo­koj­nie we trójkę – ojciec, matka i ja – na jego przy­jazd. (Moja sio­stra Jean, o sie­dem lat star­sza, była już w col­lege’u). Mama w chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia odwo­ły­wała się do pry­mi­tyw­nego sche­matu myślo­wego: jeśli zda­rzyło się coś złego, ktoś musi być temu winny. I tym win­nym byłem ja. Nie­je­den raz tej nocy, kiedy ojciec skrę­cał się z bólu, krzy­czała: „To ty – ty go zabi­łeś!”. Dawała mi do zro­zu­mie­nia, że to moja nie­sfor­ność, moje nie­po­słu­szeń­stwo, moje wybryki roz­bi­ja­jące ogni­sko domowe – że to wszystko wpę­dziło go w cho­robę.

Po wielu latach, kiedy leżąc na kozetce, opi­sa­łem to zda­rze­nie, Olive Smith, moja arcy­or­to­dok­syjna psy­cho­ana­li­tyczka, zare­ago­wała wybu­chem czu­ło­ści. Cmok­nęła współ­czu­jąco, nachy­liła się nade mną. „Jakie to okropne – powie­działa. – Jakie to musiało być dla cie­bie straszne”. Miała za sobą sztywne prze­szko­le­nie w sztyw­nym insty­tu­cie, gdzie za jedyne sku­teczne narzę­dzie uwa­żano inter­pre­ta­cję ana­li­tyka. Nie pamię­tam żad­nych jej inter­pre­ta­cji, choć były rozumne, głę­bo­kie i sta­ran­nie sfor­mu­ło­wane. Ale cie­pło, jakie mi wtedy oka­zała, tkwi w mojej pamięci jesz­cze dziś, po pra­wie sześć­dzie­się­ciu latach.

„Ty go zabi­łeś, ty go zabi­łeś” – wciąż sły­szę piskliwy głos matki. Pamię­tam, jak się kuli­łem, spa­ra­li­żo­wany stra­chem i wście­kło­ścią. „On nie umarł! Zamknij się, idiotko” – mia­łem ochotę krzyk­nąć. Co chwila ocie­rała mu czoło i cało­wała go w głowę, a ja sie­dzia­łem w kącie na pod­ło­dze, aż naresz­cie, około trze­ciej w nocy, usły­sza­łem sze­lest jesien­nych liści pod kołami wiel­kiego buicka dok­tora Man­che­stera i pogna­łem po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie, żeby otwo­rzyć drzwi. Bar­dzo lubi­łem dok­tora i na zna­jomy widok jego sze­ro­kiej, okrą­głej, uśmiech­nię­tej twa­rzy mój strach się roz­pły­nął. Poło­żył mi dłoń na gło­wie, poczo­chrał włosy, uspo­koił matkę, zro­bił ojcu zastrzyk (pew­nie z mor­finy), przy­ło­żył mu do piersi ste­to­skop i usły­sza­łem, jak mówi: „No widzisz, synu, tyka mocno i regu­lar­nie jak zega­rek. Nie ma się co przej­mo­wać. Nic mu nie będzie”.

Tam­tej nocy, kiedy widzia­łem ojca bli­skiego śmierci, odczu­łem jak ni­gdy wcze­śniej nie­po­ha­mo­waną wście­kłość matki i w odru­chu samo­obrony pod­ją­łem decy­zję, by poło­żyć na niej krzy­żyk. Musia­łem uciec z tej rodziny. Przez następne dwa lub trzy lata rzadko odzy­wa­łem się do matki. Żyli­śmy w jed­nym domu, ale jak ludzie sobie obcy. A przede wszyst­kim przy­po­mi­nam sobie to głę­bo­kie, wszech­ogar­nia­jące uczu­cie ulgi, kiedy poja­wił się dok­tor Man­che­ster. Jego obec­ność była dla mnie darem, jakiego ni­gdy od nikogo nie otrzy­ma­łem. Wtedy wła­śnie posta­no­wi­łem, że będę jak on. Zostanę leka­rzem i podzielę się z innymi ludźmi poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa, któ­rym mnie obda­rzył.

Ojcu stop­niowo się popra­wiło i cho­ciaż odtąd przy każ­dym nie­mal wysiłku, nawet po przej­ściu do następ­nej ulicy, ból w piersi powra­cał, zmu­sza­jąc go natych­miast do się­ga­nia po nitro­gli­ce­rynę, prze­żył jesz­cze dwa­dzie­ścia trzy lata. Ojciec był dobrze wycho­wa­nym, wiel­ko­dusz­nym czło­wie­kiem, któ­rego jedyna wada, w moim prze­ko­na­niu, pole­gała na tym, że nie miał dość odwagi, by prze­ciw­sta­wić się matce. Rela­cje z matką były otwartą raną w całym moim życiu, a jed­nak, para­dok­sal­nie, to jej obraz prze­myka nie­mal codzien­nie przez moje myśli. Widzę jej twarz: ni­gdy nie jest roz­luź­niona, ni­gdy uśmiech­nięta, ni­gdy szczę­śliwa. Była inte­li­gentną kobietą i cho­ciaż wszyst­kie dni jej życia wypeł­niała praca, czuła się nie­speł­niona i rzadko można było od niej usły­szeć coś miłego czy pozy­tyw­nego. Lecz dzi­siaj, pod­czas moich prze­jaż­dżek rowe­ro­wych, myślę o niej ina­czej. Myślę o tym, jak nie­wiele dobrego spo­tkało ją z mojej strony, kiedy dzie­li­li­śmy ze sobą dom. Cie­szę się, że w póź­niej­szych latach umia­łem być lep­szym synem.

Roz­dział 4

POWRÓT DO POCZĄTKÓW

Od czasu do czasu wra­cam do lek­tury Karola Dic­kensa, który w moim pan­te­onie pisa­rzy zawsze zaj­mo­wał cen­tralne miej­sce. Ostat­nio przy­kuła moją uwagę nie­zwy­kła fraza z Opo­wie­ści o dwóch mia­stach: „Bo czło­wiek zbli­ża­jąc się do kresu odbywa podróż po zamknię­tym kręgu i stop­niowo zwraca się ku począt­kowi. To mi wygląda na miło­sierne, deli­katne toro­wa­nie dal­szej drogi. Ostat­nio serce top­nieje we mnie czę­sto od wielu uśpio­nych dawno wspo­mnień…”1.

Ten frag­ment nie­zwy­kle mnie poru­szył. Ja także, przy­bli­ża­jąc się do kresu życia, coraz czę­ściej wra­cam myślą do jego począt­ków. Gdy wysłu­chuję wspo­mnień swo­ich klien­tów, powra­cają do mnie moje wła­sne wspo­mnie­nia, praca nad ich przy­szło­ścią roz­grze­buje moją wła­sną prze­szłość, łapię się na tym, że roz­wa­żam ją na nowo. Moje wspo­mnie­nia wcze­snego dzie­ciń­stwa zawsze były frag­mentaryczne, praw­do­po­dob­nie dla­tego, jak zwy­kłem sądzić, że żyli­śmy wtedy w ubó­stwie i byłem nie­szczę­śliwy. Dziś, gdy prze­kro­czy­łem osiem­dzie­siątkę, coraz wię­cej obra­zów z począt­ków życia wdziera się w moje myśli. Śmier­dzący wymio­ci­nami pijacy śpiący w naszym przed­sionku. Moja samot­ność i wyob­co­wa­nie. Nie­do­pałki i szczury. Czer­wona twarz fry­zjera nazy­wa­ją­cego mnie „żyd­kiem”. Brak speł­nie­nia w roz­dy­go­ta­nych, bole­snych pró­bach sek­su­al­nych nasto­latka. Nie na miej­scu. Zawsze nie na miej­scu – jedyne białe dziecko w oto­cze­niu Czar­nych, jedyny żyd w chrze­ści­jań­skim świe­cie.

Rodzice autora, około 1930

Tak, prze­szłość mnie wciąga i wiem, na czym polega jej wygła­dza­nie. Łatwiej niż kie­dy­kol­wiek potra­fię sobie teraz wyobra­zić satys­fak­cję i dumę moich rodzi­ców, gdyby mogli mnie widzieć wystę­pu­ją­cego przed liczną publicz­no­ścią. Do śmierci ojca zdą­ży­łem opu­bli­ko­wać w cza­so­pi­smach medycz­nych led­wie kilka facho­wych tek­stów, któ­rych i tak by nie zro­zu­miał. Matka żyła o dwa­dzie­ścia pięć lat dłu­żej i cho­ciaż z powodu swo­jej sła­bej zna­jo­mo­ści angiel­skiego, a póź­niej śle­poty nie mogła czy­tać moich ksią­żek, trzy­mała je na sto­liku, gła­dziła dło­nią i chwa­liła się nimi przed każ­dym, kto odwie­dzał ją w domu star­ców. Tak wiele jest pomię­dzy mną a rodzi­cami nie­do­koń­czo­nych spraw. O tak wielu rze­czach ni­gdy nie mówi­li­śmy pod­czas naszego wspól­nego życia – o napię­ciu i nie­doli w naszej rodzi­nie, o moim świe­cie i ich świe­cie. Kiedy o nich myślę, widzę, jak wysia­dają na Ellis Island, bez gro­sza przy duszy, bez wykształ­ce­nia, bez naj­mniej­szej zna­jo­mo­ści angiel­skiego, i moje oczy napeł­niają się łzami. Chciał­bym im powie­dzieć: „Wiem, przez co prze­szli­ście. Wiem, jak wam było ciężko. Wiem, co dla mnie zro­bi­li­ście. Pro­szę, wybacz­cie mi, że tak bar­dzo się was wsty­dzi­łem”.

Przy­glą­da­jąc się swo­jemu życiu z per­spek­tywy osiem­dzie­się­ciu lat, odczu­wam znie­chę­ce­nie, a nie­raz także osa­mot­nie­nie. Nie mogę pole­gać na wła­snej pamięci, a nie­wielu pozo­stało świad­ków moich mło­dych lat. Moja star­sza o sie­dem lat sio­stra już nie żyje, ode­szła także więk­szość moich daw­nych przy­ja­ciół i zna­jo­mych.

Kiedy dosze­dłem do osiem­dzie­siątki, kilka nie­ocze­ki­wa­nych gło­sów z prze­szło­ści oży­wiło we mnie pewne wspo­mnie­nia. Pierw­szym z nich był głos Ursuli Tom­kins, która odna­la­zła mnie dzięki mojej stro­nie inter­ne­to­wej. Nie myśla­łem o Ursuli od czasu, gdy oboje ukoń­czy­li­śmy waszyng­toń­ską szkołę pod­sta­wową. „Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji 80. uro­dzin, Irvin – napi­sała w e-mailu. – Prze­czy­ta­łam z przy­jem­no­ścią dwie twoje książki i popro­si­łam w naszej biblio­tece w Atlan­cie, żeby spro­wa­dzili inne. Pamię­tam cię z czwar­tej klasy u pani Fer­nald. Nie wiem, czy ty mnie pamię­tasz – byłam taką pulchną dziew­czynką z krę­cą­cymi się rudymi wło­sami, a ty byłeś ład­nym chło­pacz­kiem z wło­sami czar­nymi jak sadza!”

Więc Ursula, którą aku­rat dobrze pamię­tam, sądzi, że byłem ład­nym czar­no­wło­sym chłop­cem! Ja? Ładny? Gdy­bym to wtedy wie­dział! Ni­gdy, nawet przez moment, nie myśla­łem o sobie w ten spo­sób. Byłem nie­śmia­łym, wiecz­nie wąt­pią­cym w sie­bie kujo­nem i nie przy­szłoby mi do głowy, że ktoś może mnie uwa­żać za osobę atrak­cyjną. Och, dzięki ci, Ursulo! Dzięki, że nazwa­łaś mnie ład­nym chłop­cem. Ale dla­czego, dla­czego nie powie­działaś tego wcze­śniej? To mogło odmie­nić całe moje dzie­ciń­stwo!

A potem, dwa lata temu, wysłu­cha­łem komu­ni­katu tele­fo­nicz­nego z odle­głej prze­szło­ści, który zaczy­nał się od słów: „TO JA, JERRY, twój dawny kom­pan od sza­chów!”. Cho­ciaż nie sły­sza­łem jego głosu od sie­dem­dzie­się­ciu lat, roz­po­zna­łem go natych­miast. To był Jerry Frie­dlan­der, któ­rego ojciec pro­wa­dził sklep spo­żyw­czy na rogu ulic Seaton i North Capi­tal, zale­d­wie o kwar­tał domów od sklepu mojego ojca. Powie­dział mi, że jego wnuczka, stu­diu­jąca psy­cho­lo­gię kli­niczną, prze­czy­tała jedną z moich ksią­żek. Wspo­mi­nał, jak gry­wa­li­śmy ze sobą regu­lar­nie przez całe dwa lata, kiedy ja mia­łem dwa­na­ście lat, a on czter­na­ście, w cza­sach, które ja zapa­mię­ta­łem jedy­nie jako pusty­nię zwąt­pie­nia w sie­bie i braku poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. Ponie­waż tak mało pozo­stało mi w pamięci z tam­tych lat, sko­rzy­sta­łem skwa­pli­wie z oka­zji i wyci­sną­łem z Jerry’ego wszel­kie wspo­mnie­nia, jakie zacho­wał na mój temat (podzie­liw­szy się oczy­wi­ście naj­pierw wła­snymi wspo­mnie­niami o nim).

– Byłeś faj­nym gościem – powie­dział. – Bar­dzo zgod­nym. Pamię­tam, że przez cały czas ani razu się nie pokłó­ci­li­śmy.

– Opo­wiedz coś wię­cej – pro­si­łem żar­li­wie. – Mnie zostały z tam­tych cza­sów tylko mętne obrazy.

– Cza­sem potra­fi­łeś się powy­głu­piać, ale prze­waż­nie zacho­wy­wa­łeś się bar­dzo serio i przy­kła­da­łeś do nauki. Muszę powie­dzieć, że strasz­nie się przy­kła­da­łeś. Ile­kroć do cie­bie przy­sze­dłem, zasta­wa­łem cię nad książką. O tak, to świet­nie pamię­tam: Irv i jego książki. I zawsze to było coś poważ­nego, dobra lite­ra­tura, nie na moją głowę. Żad­nych komik­sów.

To nie do końca prawda – w rze­czy­wi­sto­ści byłem zaja­dłym miło­śni­kiem Kapi­tana Marvela, Bat­mana i Zie­lo­nego Szer­sze­nia (ale nie Super­mana: jego nie­ty­kal­ność wysy­sała z każ­dej przy­gody wszel­kie napię­cie). Słowa Jerry’ego przy­po­mniały mi, że w tam­tych latach czę­sto kupo­wa­łem uży­wane książki w księ­garni na Siód­mej Ulicy, nie­da­leko biblio­teki. Kiedy snu­łem te wspo­mnie­nia, sta­nęła mi przed oczami wielka tajem­ni­cza księga w rdza­wej okładce, trak­tu­jąca o astro­no­mii. Nie­ważne, że mało rozu­mia­łem z oma­wia­nych w niej zagad­nień optycz­nych. Słu­żyła do zupeł­nie innego celu: zosta­wia­łem ją na widoku, żeby rzu­cała się w oczy ład­nym kole­żan­kom mojej sio­stry, w nadziei, że moja uczo­ność wzbu­dzi w nich podziw. Byłem szczę­śliwy, kiedy któ­raś pokle­pała mnie z uzna­niem po gło­wie, przy­tu­liła lub prze­lot­nie poca­ło­wała. Nie wie­dzia­łem, że Jerry też zauwa­żył tę książkę – to nie do niego było adre­so­wane.

Jerry powie­dział mi, że prze­waż­nie wygry­wa­łem z nim w sza­chy, ale nie bar­dzo umia­łem prze­gry­wać: po pew­nej dłu­giej par­tii, kiedy zwy­cię­żył po zaja­dłej koń­cówce, obra­zi­łem się i zaczą­łem się doma­gać, żeby zagrał z moim ojcem. Tak też zro­bił. Przy­szedł do nas w następną nie­dzielę i roz­gro­mił rów­nież ojca, cho­ciaż był pewien, że ten spe­cjal­nie dał mu wygrać.

Ta histo­ria wpra­wiła mnie w osłu­pie­nie. Mia­łem dobre, choć nieco chłodne rela­cje z ojcem, ale trudno mi sobie wyobra­zić, żebym ocze­ki­wał, że pomści moją porażkę. Z tego co pamię­ta­łem, to wpraw­dzie on nauczył mnie grać w sza­chy, ale kiedy mia­łem jede­na­ście lat, wygry­wa­łem z nim bez trudu i szu­ka­łem sil­niej­szych prze­ciw­ni­ków, takich jak jego brat, wujek Abe.

Zawsze drą­żył mnie nie­wy­po­wie­dziany żal do ojca – o to, że ni­gdy, nawet jeden raz, nie prze­ciw­sta­wił się matce. Przez wszyst­kie te lata, kiedy matka kry­ty­ko­wała mnie lub ze mnie drwiła, zawsze się z nią zga­dzał. Ani razu nie sta­nął po mojej stro­nie. Czu­łem się roz­cza­ro­wany jego nie­mę­ską bier­no­ścią. Zdu­mia­łem się więc: jak to moż­liwe, żebym żądał od niego napra­wie­nia mojej prze­gra­nej z Jer­rym? Może pamięć mnie zwo­dziła. Może byłem z niego dumny bar­dziej, niż mi się zda­wało.

Ta hipo­teza nabrała wia­ry­god­no­ści, kiedy Jerry opi­sał mi wła­sną drogę życiową. Jego ojciec nie miał szczę­ścia w inte­re­sach i porażki finan­sowe trzy­krot­nie zmu­szały rodzinę do prze­pro­wadzki, za każ­dym razem do gor­szych dziel­nic. Jerry musiał pra­co­wać zarob­kowo po szkole i pod­czas waka­cji. Uświa­do­mi­łem sobie, że mnie powo­dziło się o wiele lepiej. Cho­ciaż też czę­sto poma­ga­łem ojcu w skle­pie, ale ni­gdy z koniecz­no­ści, jedy­nie dla wła­snej satys­fak­cji – rosłem w swo­ich oczach, wita­jąc klien­tów, pod­li­cza­jąc należ­no­ści, przyj­mu­jąc pie­nią­dze i wyda­jąc resztę. Jerry latem pra­co­wał, a mnie rodzice wysy­łali na dwu­mie­sięczne obozy. Takie waka­cje wyda­wały mi się czymś oczy­wi­stym, ale roz­mowa z Jer­rym uświa­do­miła mi, że mój ojciec dobrze sobie radził. Naj­wy­raź­niej był skrzęt­nym i zarad­nym przed­się­biorcą. To dzięki jego (i matki) cięż­kiej pracy i zapo­bie­gli­wo­ści żyło mi się łatwiej i mogłem zdo­być wykształ­ce­nie.

Kiedy odło­ży­łem słu­chawkę, inne mgli­ste wspo­mnie­nia o ojcu wydo­stały się na powierzch­nię. Pew­nego desz­czo­wego popo­łu­dnia, kiedy sklep był pełen kupu­ją­cych, jakiś rosły, groź­nie wyglą­da­jący typ zła­pał skrzynkę wódki i uciekł na ulicę. Ojciec bez waha­nia rzu­cił się w pościg, pozo­sta­wia­jąc mnie z matką w zatło­czo­nym skle­pie. Po pięt­na­stu minu­tach wró­cił, dźwi­ga­jąc skrzynkę – zło­dziej zmę­czył się po kil­ku­set metrach, porzu­cił łup i zwiał. Ojciec zacho­wał się odważ­nie. Nie jestem pewien, czy ja bym się na to zdo­był. Musia­łem być wtedy z niego dumny – czyż nie? Ale, co dziwne, nie zapa­mię­ta­łem tego epi­zodu. Czy kie­dy­kol­wiek usia­dłem i zasta­no­wi­łem się, naprawdę się zasta­no­wi­łem, jak wyglą­dało jego życie?

Ojciec autora w swoim skle­pie, około 1930

Wiem, że ojciec zaczy­nał pracę o pią­tej rano od kupo­wa­nia świe­żych pro­duk­tów na rynku hur­to­wym w połu­dniowo-wschod­niej czę­ści Waszyng­tonu, a zamy­kał sklep o dzie­sią­tej wie­czo­rem w zwy­kłe dni, a o pół­nocy w piątki i soboty. Jedy­nym jego dniem odpo­czynku była nie­dziela. Spo­ra­dycz­nie towa­rzy­szy­łem mu w wyjaz­dach na rynek i była to ciężka, nużąca praca. A prze­cież ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby się skar­żył. Pamię­tam roz­mowę z czło­wie­kiem, któ­rego nazy­wa­łem „wuj­kiem Samem”, naj­lep­szym przy­ja­cie­lem ojca jesz­cze z cza­sów dzie­ciń­stwa w Rosji (każda osoba z grupy, która wspól­nie emi­gro­wała z Sielc, rosyj­skiego szte­tlu, była dla mnie cio­cią albo wuj­kiem). Sam opo­wie­dział mi, jak mój ojciec pisał wier­sze, prze­sia­du­jąc godzi­nami w malut­kiej, nie­ogrze­wa­nej man­sar­dzie swo­jego domu. Skoń­czyło się to, kiedy jako nasto­la­tek został pod­czas I wojny świa­to­wej powo­łany do rosyj­skiego woj­ska i pra­co­wał przy budo­wie linii kole­jo­wej. Po woj­nie z pomocą star­szego brata Mey­era, który wyemi­gro­wał już wcze­śniej, prze­do­stał się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i otwo­rzył skle­pik spo­żyw­czy przy ulicy Volta w Geo­r­ge­town. Jego sio­stra Han­nah i młod­szy brat Abe poszli w jego ślady. Abe przy­je­chał sam w 1937 roku i zamie­rzał spro­wa­dzić rodzinę, ale było już za późno. Nazi­ści wymor­do­wali wszyst­kich, któ­rzy pozo­stali, wśród nich star­szą sio­strę mojego ojca, jej dwoje dzieci oraz żonę Abe’a z czwórką dzieci. Po tym wszyst­kim ojciec zasznu­ro­wał usta. Ni­gdy nie wspo­mi­nał przy mnie o Holo­cau­ście, zresztą o niczym, co się wią­zało ze sta­rym kra­jem. Także jego poezja stała się prze­szło­ścią. Ni­gdy nie widzia­łem go piszą­cego. Ni­gdy nie widzia­łem go czy­ta­ją­cego książkę. Ni­gdy nie widzia­łem go czy­ta­ją­cego cokol­wiek poza żydow­skim dzien­ni­kiem, na który rzu­cał się łap­czy­wie, gdy tylko dostał go w ręce. Dopiero teraz uświa­da­miam sobie, że szu­kał w nim jakiej­kol­wiek infor­ma­cji o swo­jej rodzi­nie i przy­ja­cio­łach. Tylko raz zro­bił alu­zję do Holo­cau­stu. Kiedy mia­łem jakieś dwa­dzie­ścia lat, poszli­śmy razem na lunch, tylko we dwóch. Rzadko się to zda­rzało: cho­ciaż w tym cza­sie sprze­dał już sklep, trudno go było odcią­gnąć od matki. Ni­gdy nie zaczy­nał pierw­szy roz­mowy. Ni­gdy sam nie szu­kał kon­taktu ze mną. Być może czuł się w moim towa­rzy­stwie skrę­po­wany, cho­ciaż w swoim wła­snym kręgu męskich zna­jo­mych nie prze­ja­wiał nie­śmia­ło­ści ani zaha­mo­wa­nia – cie­szy­łem się, widząc, jak żar­tuje z nimi i opo­wiada dow­cipy przy grze w bezika. Chyba się roz­mi­ja­li­śmy: ni­gdy nie wypy­ty­wał o moje życie i pracę, a ja ni­gdy nie mówi­łem mu, że go kocham. Tamta roz­mowa przy lun­chu zacho­wała się wyraź­nie w mojej pamięci. Przez godzinę roz­ma­wia­li­śmy ze sobą jak doro­śli męż­czyźni i było to wspa­niałe uczu­cie. Pamię­tam, że zapy­ta­łem go, czy wie­rzy w Boga, a on odparł: „Jak można wie­rzyć w Boga po Shoah?”.

Autor z ojcem, 1936

Wiem, że przy­szedł czas, bym cho­ciaż z opóź­nie­niem wyba­czył mu jego mil­cze­nie, to, że był imi­gran­tem, że nie miał wykształ­ce­nia, że nie przej­mo­wał się codzien­nymi roz­cza­ro­wa­niami swo­jego jedy­nego syna. Przy­szedł czas, żeby skoń­czyć z zaże­no­wa­niem, które wzbu­dzała we mnie jego igno­ran­cja, czas, żeby przy­po­mnieć sobie jego przy­stojną twarz, jego deli­kat­ność, jego sym­pa­tyczne sto­sunki z przy­ja­ciółmi, jego melo­dyjny głos, gdy śpie­wał żydow­skie pio­senki, któ­rych nauczył się jako dziecko w szte­tlu, jego śmiech, gdy grał w bezika z bra­tem i kole­gami, jego zgrabne ruchy, gdy pły­wał na plaży Bay Ridge, jego cie­płe rela­cje z sio­strą Han­nah, moją ulu­bioną ciotką.

W prze­kła­dzie Tade­usza J. Deh­nela, Czy­tel­nik, War­szawa 1960 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Roz­dział 5

BIBLIOTEKA OD A DO Z

Zanim prze­sze­dłem na eme­ry­turę, przez dłu­gie lata jeź­dzi­łem codzien­nie na rowe­rze z domu na uczel­nię, czę­sto zatrzy­mu­jąc się, by podzi­wiać figury Miesz­czan z Calais dłuta Rodina czy lśniące mozaiki kościoła wzno­szą­cego się przy placu Quad albo zaj­rzeć do księ­garni uni­wer­sy­tec­kiej. Nawet na eme­ry­tu­rze rower wciąż słu­żył mi przy zała­twia­niu róż­nych spraw lub odwie­dzi­nach u przy­ja­ciół. Ostat­nio jed­nak prze­sta­łem ufać swo­jemu poczu­ciu rów­no­wagi, więc uni­kam ruchli­wych ulic i ogra­ni­czam się do wie­czor­nej trzy­dzie­sto- lub czter­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­jażdżki po ścież­kach rowe­ro­wych. Choć trasy się zmie­niały, jazda na rowe­rze zawsze była dla mnie chwilą wol­no­ści i kon­tem­pla­cji, a obec­nie dozna­nie szyb­kiego, płyn­nego ruchu i podmuch powie­trza na twa­rzy nie­odmien­nie prze­no­szą mnie w prze­szłość.

Jeśli pomi­nąć dzie­się­cio­letni gorący romans z moto­cy­klem, który prze­ży­łem około trzy­dzie­stego roku życia, pozo­sta­łem wierny rowe­rowi od czasu, gdy jako dwu­na­sto­la­tek po dłu­gich, upo­rczy­wych nale­ga­niach wypro­si­łem wresz­cie u rodzi­ców pre­zent uro­dzi­nowy w postaci błysz­czą­cego czer­wo­nego ame­ri­can fly­era. Umia­łem im suszyć głowę i wcze­śnie odkry­łem bar­dzo sku­teczną tech­nikę, która nie zawo­dziła ni­gdy: po pro­stu wią­za­łem przed­miot pożą­da­nia z nauką szkolną. Moi rodzice nie byli skłonni wyrzu­cać pie­nię­dzy na różne zachcianki, ale kiedy cho­dziło o coś choćby pośred­nio zwią­za­nego z edu­ka­cją – pióra, papier, suwak loga­ryt­miczny (pamię­ta­cie, że było coś takiego?) i książki, zwłasz­cza książki – zawsze syp­nęli gro­szem. Kiedy więc oświad­czy­łem, że dzięki rowe­rowi będę mógł czę­ściej zaglą­dać do Cen­tral­nej Biblio­teki Waszyng­tonu na rogu ulicy K i Siód­mej, nie potra­fili odmó­wić.

Dotrzy­my­wa­łem swo­jej strony poro­zu­mie­nia: w każdą bez wyjątku sobotę łado­wa­łem do sakw rowe­ro­wych sześć ksią­żek (taki był limit wypo­ży­czalni), które prze­tra­wi­łem w ciągu tygo­dnia, i wyru­sza­łem w czter­dzie­sto­mi­nu­tową podróż po następne.

Autor jako dzie­się­cio­letni chło­piec

Biblio­teka stała się moim dru­gim domem i co sobota spę­dza­łem w niej całe godziny. Te dłu­gie popo­łu­dnia speł­niały podwójny cel: biblio­teka otwie­rała przede mną szer­szy świat, za któ­rym tęsk­ni­łem, świat myśli, histo­rii i kul­tury, a zara­zem uśmie­rzała lęki rodzi­ców i przy­spa­rzała im dumy z tak wyedu­ko­wa­nego syna. Z ich punktu widze­nia im wię­cej czasu spę­dza­łem na lek­tu­rze w czte­rech ścia­nach, tym lepiej: miesz­ka­li­śmy w nie­zbyt bez­piecz­nej oko­licy. Skle­pik ojca i nasze miesz­ka­nie na pię­trze znaj­do­wały się w taniej, murzyń­skiej dziel­nicy Waszyng­tonu, kilka kwar­ta­łów od gra­nicy „bia­łej” czę­ści mia­sta. Ulice były tu pełne prze­mocy, zło­dziej­stwa, starć na tle raso­wym i pijań­stwa (w nie­ma­łym stop­niu napę­dza­nego przez trunki ze sklepu ojca). Żeby nie mar­twić się o mnie pod­czas let­nich waka­cji, już jako sied­mio­latka rodzice trzy­mali mnie z dala od nie­bez­piecz­nych ulic, wysy­ła­jąc na nie­dro­gie let­nie obozy w Mary­lan­dzie, Wir­gi­nii, Pen­syl­wa­nii lub New Hamp­shire.

Gigan­tyczny westy­bul biblio­teki wzbu­dzał we mnie taki respekt, że prze­cho­dzi­łem tam­tędy na pal­cach. Pośrodku czę­ści par­te­ro­wej stał masywny regał, na któ­rym umiesz­czono dzieła bio­gra­ficzne, w porządku alfa­be­tycz­nym według nazwisk ich boha­te­rów. Okrą­ży­łem go nie­zli­czoną ilość razy, zanim odwa­ży­łem się popro­sić biblio­te­karkę o pomoc. Bez słowa uci­szyła mnie, przy­kła­da­jąc palec do ust, i wska­zała mar­mu­rowe krę­cone schody wio­dące na pierw­sze pię­tro, do odpo­wied­niego dla mnie działu lite­ra­tury dzie­cię­cej. Zde­to­no­wany, sko­rzy­sta­łem z jej wska­zó­wek, lecz i tak przy każ­dej wizy­cie w biblio­tece krę­ci­łem się koło półki bio­gra­ficznej i w końcu obmy­śli­łem plan: będę czy­tać jedną bio­gra­fię na tydzień, zaczy­na­jąc od litery A, aż prze­brnę przez cały alfa­bet. Zaczą­łem od Henry’ego Arm­stronga, mistrza boksu wagi lek­kiej z lat trzy­dzie­stych. Na literę B zapa­mię­ta­łem Juana Bel­monte, uta­len­to­wa­nego mata­dora z początku XX wieku, i Fran­cisa Bacona, sie­dem­na­sto­wiecz­nego uczo­nego. Na C był Ty Cobb, na E – Tho­mas Edi­son, na G – Lou Geh­rig i Hetty Green („Wiedźma z Wall Street”) i tak dalej. Pod literą J odkry­łem Edwarda Jen­nera, który stał się moim ido­lem, gdyż wyeli­mi­no­wał groźbę ospy. Pod K zetkną­łem się z Czyn­gis-cha­nem1 i przez parę tygo­dni zasta­na­wia­łem się, czy Jen­ner ura­to­wał wię­cej ist­nień ludz­kich, niż Czyn­gis-chan wymor­do­wał. Tam też zna­la­złem dzieło Łowcy mikro­bów Paula de Kru­ifa, które zain­spi­ro­wało mnie do dal­szych lek­tur o mikro­sko­pij­nym świe­cie; rok póź­niej pra­co­wa­łem przy poda­wa­niu napo­jów w lokal­nym drug­sto­rze i uzbie­ra­łem dość pie­nię­dzy, by kupić mikro­skop z pole­ro­wa­nego mosią­dzu, który mam do dziś. Litera N zapo­znała mnie z Redem Nichol­sem, muzy­kiem gra­ją­cym na trąbce, a także z dziw­nym typem o nazwi­sku Fry­de­ryk Nie­tz­sche. P dopro­wa­dziło mnie do Świę­tego Pawła i Sama Pat­cha, pierw­szego czło­wieka, który prze­żył skok z wodo­spadu Nia­gara.

O ile pamię­tam, mój pro­jekt bio­gra­ficzny zakoń­czył się na lite­rze T, gdzie odkry­łem Alberta Pay­sona Ter­hune’a. W następ­nych tygo­dniach zbo­czy­łem z drogi, poże­ra­jąc jego książki o wspa­nia­łych owczar­kach szkoc­kich Ladzie i Las­siem. Dziś myślę, że ten cha­otyczny ciąg lek­tur wcale mi nie zaszko­dził. Nic w tym złego, że byłem jedy­nym jede­na­sto­lat­kiem na świe­cie, który wie­dział tak dużo o Hetty Green i Samie Pat­chu, ale jed­nak – co za strata czasu! Marzy­łem o doro­słym men­to­rze, kimś z wiel­kiego ame­ry­kań­skiego świata, takim jak ów męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze z kory wcho­dzący do sklepu mojego ojca, by powie­dzieć mu, że rokuję wiel­kie nadzieje. Gdy to wspo­mi­nam, roz­czula mnie tam­ten chło­pak, samotny, zalęk­niony, ale pełen deter­mi­na­cji, i podzi­wiam go, że mimo wszystko uto­ro­wał sobie ścieżkę edu­ka­cji, choćby krętą, bez niczy­jej zachęty, bez wzo­rów do naśla­do­wa­nia, bez prze­wod­nika.

Ang. Gin­gis Khan. [wróć]

Roz­dział 6

WOJNA RELIGIJNA

Siostrę Miriam, kato­licką zakon­nicę, skie­ro­wał do mnie jej spo­wied­nik, brat Alfred, z któ­rym odby­wa­łem tera­pię wiele lat wcze­śniej, po śmierci jego despo­tycz­nego ojca. Brat Alfred przy­słał mi notatkę:

Drogi dok­to­rze Yalom (pro­szę wyba­czyć, ale wciąż nie potra­fię zwra­cać się do Pana po imie­niu, na to trzeba by jesz­cze roku albo dwóch tera­pii), mam nadzieję, że zechce Pan przy­jąć sio­strę Miriam (…). To szla­chetna, pełna miło­ści dusza, ale wciąż coś nie pozwala jej osią­gnąć spo­koju.

Sio­stra Miriam oka­zała się atrak­cyjną, ujmu­jącą, ale wyraź­nie zre­zy­gno­waną kobietą w śred­nim wieku, któ­rej ubiór w żaden spo­sób nie wska­zy­wał na jej powo­ła­nie. Otwarta i bez­po­śred­nia, szybko i bez skrę­po­wa­nia wni­kała w swoje pro­blemy. Pod­czas pracy w zako­nie znaj­do­wała dużą satys­fak­cję w dzia­łal­no­ści dobro­czyn­nej na rzecz ubo­gich, ale ze względu na jej bły­sko­tliwą inte­li­gen­cję i zdol­no­ści orga­ni­za­cyjne prze­su­wano ją na coraz wyż­sze sta­no­wi­ska. Cho­ciaż dosko­nale sobie na nich radziła, jej samo­po­czu­cie się pogar­szało. Pozo­sta­wało jej nie­wiele czasu na wła­sną modli­twę i medy­ta­cje, a w dodatku pra­wie codzien­nie popa­dała w kon­flikty z innymi admi­ni­stra­to­rami, pod­ko­pu­ją­cymi jej wła­dzę. Była na nich wście­kła i miała to sobie za złe.

Od razu polu­bi­łem sio­strę Miriam i z kolej­nymi coty­go­dnio­wymi spo­tka­niami czu­łem coraz więk­szy sza­cu­nek dla tej kobiety, która bar­dziej niż jaka­kol­wiek znana mi osoba poświę­ciła się służ­bie innym. Pra­gną­łem zro­bić wszystko, co w mojej mocy, by jej pomóc. Była wybit­nie inte­li­gentna i nad­zwy­czaj pobożna. Ni­gdy nie spy­tała mnie o prze­ko­na­nia reli­gijne i po kilku mie­sią­cach tera­pii nabrała do mnie zaufa­nia na tyle, by przy­nieść na sesję swój oso­bi­sty pamięt­nik i prze­czy­tać z niego gło­śno kilka frag­men­tów. Ujaw­niały jej głę­boką samot­ność, poczu­cie, że jest nie­zgrabna, zazdrość wobec innych sióstr, obda­rzo­nych urodą i wdzię­kiem. Kiedy czy­tała o swo­jej tęsk­no­cie za tym, co odrzu­ciła – mał­żeń­stwem, życiem sek­su­al­nym, macie­rzyń­stwem – z oczu popły­nęły jej łzy. Współczu­łem jej, myśląc o gorą­cej więzi łączą­cej mnie z żoną i dziećmi.

Sio­stra Miriam szybko się pozbie­rała i zaczęła mówić o tym, jak wdzięczna jest za obec­ność Jezusa w swoim życiu. Tęsk­nie wspo­mi­nała, jak pod­czas swych mło­dych lat w klasz­to­rze pro­wa­dziła z Nim codzien­nie wcze­snym ran­kiem roz­mowy, które doda­wały jej otu­chy i siły. Póź­niej, gdy obcią­żono ją zada­niami admi­ni­stra­cyj­nymi, roz­mowy te stały się o wiele rzad­sze, aż w końcu cał­ko­wi­cie utra­ciła z Nim kon­takt. Mar­twi­łem się o Miriam i bar­dzo chcia­łem pomóc jej w odzy­ska­niu więzi z Jezu­sem.

Pew­nego dnia po sesji, pod­czas prze­jażdżki rowe­ro­wej, uświa­do­mi­łem sobie, jak skru­pu­lat­nie tłu­mię swój wła­sny reli­gijny scep­ty­cyzm w obec­no­ści sio­stry Miriam. Ni­gdy wcze­śniej nie zetkną­łem się oso­bi­ście z takim odda­niem i ofiar­no­ścią. Cho­ciaż ja rów­nież postrze­gam swoją pracę tera­peu­tyczną jako rodzaj służby, czu­łem, że tego, co z sie­bie daję, nie można w żaden spo­sób porów­nać z ofiarą Miriam. Sam usta­lam sobie roz­kład zajęć i biorę hono­ra­ria za swoje usługi. Jak ona zdo­łała wykształ­cić w sobie taką bez­in­te­re­sow­ność? Zasta­na­wia­łem się nad pierw­szym okre­sem jej życia. Rodzina popa­dła w nędzę, kiedy w wyniku wypadku w kopalni węgla ojciec Miriam został inwa­lidą. Gdy Miriam miała czter­na­ście lat, rodzice umie­ścili ją w szkole zakon­nej i rzadko póź­niej odwie­dzali. Od tego czasu rytm jej życia wyzna­czały modli­twy, stu­dia nad Biblią, kate­chizm – z rana, w dzień i wie­czo­rem. Bar­dzo nie­wiele czasu zosta­wało na zabawę czy życie towa­rzy­skie i oczy­wi­ście nie miała żad­nego kon­taktu z męż­czy­znami.

Po naszych sesjach czę­sto roz­my­śla­łem o fia­sku swo­jej wła­snej edu­ka­cji reli­gij­nej. Za mojej mło­do­ści żydow­skich chłop­ców z Waszyng­tonu pod­da­wano tra­dy­cyj­nej indok­try­na­cji, która – gdy patrzę z dystansu – wydaje się spe­cjal­nie tak pomy­ślana, by odstrę­czyć nas od życia reli­gij­nego. O ile wiem, ani jeden z moich rówie­śni­ków nie zacho­wał sen­ty­men­tów dla reli­gii. Moi rodzice byli Żydami z krwi i kości: mówili w jidysz, skru­pu­lat­nie prze­strze­gali koszer­nej diety, mieli w kuchni cztery kom­plety naczyń (do mięsa i do pro­duk­tów mlecz­nych w ciągu roku i osobne dwa na Pas­chę), obcho­dzili święta Jom Kip­pur i Rosz Haszana, gor­li­wie wspie­rali idee syjo­ni­styczne. Wraz ze swo­imi krew­nymi i przy­ja­ciółmi two­rzyli zamkniętą grupę, pra­wie ni­gdy nie nawią­zy­wali bliż­szych kon­tak­tów z nie-Żydami i w żaden spo­sób nie pró­bo­wali się włą­czyć w główny nurt życia ame­ry­kań­skiego.

A prze­cież pomimo tej sil­nej żydow­skiej toż­sa­mo­ści nie widzia­łem u nich zbyt wielu obja­wów szcze­rego zain­te­re­so­wa­nia reli­gią. Poza obo­wiąz­kową obec­no­ścią w syna­go­dze pod­czas naj­waż­niej­szych świąt, postem na Jom Kip­pur i spo­ży­wa­niem pie­czywa bez zakwasu na Pas­chę nie trak­to­wali swej wiary poważ­nie. Nikt nie prze­strze­gał rytu­ału codzien­nej modli­twy, nie przy­wią­zy­wał do czoła filak­te­rii, nie czy­tał Pisma, nie zapa­lał świec sza­ba­so­wych.

Więk­szość rodzin zaj­mo­wała się drob­nym biz­ne­sem. Prze­waż­nie były to sklepy spo­żyw­cze, alko­ho­lowe lub z deli­ka­te­sami, które zamy­kano tylko w nie­dziele, w Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok oraz w naj­więk­sze święta żydow­skie. Zacho­wał się w mojej pamięci żywy obraz wnę­trza syna­gogi w dniu święta Jom Kip­pur: krewni i przy­ja­ciele ojca płci męskiej zgro­ma­dzeni w jed­nym rzę­dzie u dołu scho­dów, a kobiety, wśród nich moja matka i sio­stra, powy­żej. Sie­dzę obok ojca, bawiąc się frędz­lami jego biało-nie­bie­skiego tałesu, wdy­cha­jąc woń naf­ta­liny roz­ta­czaną przez rzadko noszone odświętne ubra­nie, nachy­la­jąc się nad jego ramie­niem, kiedy wska­zuje mi hebraj­skie słowa wyśpie­wy­wane przez kan­tora lub rabina. Ponie­waż dla mnie są to nic nie­zna­czące dźwięki, sku­piam się na angiel­skim prze­kła­dzie umiesz­czo­nym na sąsied­niej stro­nie książki. Tekst roi się od opi­sów krwa­wych bitew oraz cudów i powta­rza­nych do znu­dze­nia hoł­dów skła­da­nych Bogu. Ani jed­nej linijki, która mia­łaby jakiś zwią­zek z moim życiem. Odsie­dziaw­szy dla przy­zwo­ito­ści jakiś czas u boku ojca, wymy­kam się na mały dzie­dzi­niec, gdzie zbie­rają się dzieci, by roz­ma­wiać, bawić się i flir­to­wać.

Tak wyglą­dał mój kon­takt z reli­gią we wcze­snej mło­do­ści. Pozo­staje dla mnie zagadką, dla­czego rodzice nawet nie pró­bo­wali uczyć mnie czy­ta­nia po hebraj­sku ani wpoić mi pod­sta­wo­wych zasad reli­gii żydow­skiej. Sytu­acja zmie­niła się, kiedy ukoń­czy­łem trzy­na­ście lat i zbli­żała się moja bar micwa. Wysłali mnie na nie­dzielne lek­cje reli­gii, gdzie oka­za­łem się krnąbr­nym uczniem i upar­cie zada­wa­łem nie­wy­godne pyta­nia w rodzaju: „Skoro Adam i Ewa byli pierw­szymi ludźmi, to z kim zawie­rały mał­żeń­stwa ich dzieci?”. Albo: „Jeśli w zaka­zie mie­sza­nia mleka z mię­sem cho­dzi o to, by unik­nąć obrzy­dli­wo­ści, jaką jest cielę ugo­to­wane w mleku jego matki, to dla­czego, rebe, zakaz roz­ciąga się na kur­częta? Prze­cież – prze­ko­ny­wa­łem zawzię­cie – kury nie dają mleka”. W końcu rabin miał tego dosyć i wyrzu­cił mnie ze szkoły.

Ale na tym się nie skoń­czyło. Nie było ucieczki od bar micwy. Rodzice wysłali mnie do pry­wat­nego nauczy­ciela, pana Darm­stadta, cier­pli­wego, dys­tyn­go­wa­nego męż­czy­zny o wypro­sto­wa­nej syl­wetce. Główne zada­nie, z jakim musi się zmie­rzyć trzy­na­sto­letni chło­piec w dniu swych uro­dzin, polega na odśpie­wa­niu gło­śno, po hebraj­sku, przy­pa­da­ją­cej na dany tydzień haftary (frag­mentu z Ksiąg Pro­ro­ków) przed zgro­ma­dzoną w syna­go­dze gminą.

Przy pracy z panem Darm­stad­tem poja­wił się poważny pro­blem: nie mogłem (lub nie chcia­łem) nauczyć się hebraj­skiego! Z innych przed­mio­tów mia­łem dosko­nałe oceny, zawsze byłem wśród naj­lep­szych w kla­sie, ale w tym wypadku nagle oka­za­łem się cał­ko­wi­tym tępa­kiem: nie potra­fi­łem zapa­mię­tać ani liter, ani dźwię­ków, ani melo­dii języka. Wresz­cie cier­pliwy, ale zmę­czony pan Darm­stadt pod­dał się i powie­dział mojemu ojcu, że to się nie uda: ni­gdy nie nauczę się haftary. Tak więc pod­czas mojej cere­mo­nii bar micwy odpo­wiedni frag­ment odśpie­wał za mnie brat ojca, wujek Abe. Rabin pro­sił, żebym prze­czy­tał po hebraj­sku cho­ciaż kilka lini­jek bło­go­sła­wień­stwa, ale pod­czas prób oka­zało się, że nawet tego nie mogę się nauczyć, więc w cza­sie uro­czy­sto­ści, zre­zy­gno­wany, dał mi do prze­czy­ta­nia hebraj­ski tekst zapi­sany łaciń­skimi lite­rami.

To musiał być straszny wstyd dla moich rodzi­ców. Jak­żeby ina­czej. Nie pamię­tam jed­nak niczego, co by się z tym wią­zało – żad­nego obrazu, żad­nego słowa zamie­nio­nego z ojcem lub matką. Mam nadzieję, że ich kon­ster­na­cję zła­go­dziła nieco świetna prze­mowa, którą wygło­sił ich syn (po angiel­sku) wie­czo­rem, przy uro­czy­stym obie­dzie. Kiedy póź­niej wspo­mi­na­łem ten dzień, czę­sto zasta­na­wia­łem się, dla­czego czy­tał za mnie wuj. Czy ojciec był zbyt przy­tło­czony wsty­dem? Jakże chciał­bym dziś móc zadać mu to pyta­nie. A co z moją kil­ku­mie­sięczną nauką z panem Darm­stad­tem? Nie­mal cał­ko­wi­cie umknęły mi z pamięci te lek­cje. Przy­po­mi­nam sobie tylko, jak rytu­al­nie wysia­da­łem z tro­lej­busu jeden przy­sta­nek przed jego domem, żeby prze­ką­sić coś w kio­sku Lit­tle Tavern – wszyst­kie punkty tej waszyng­toń­skiej sieci miały zie­lony dach z cera­micz­nych pły­tek i ofe­ro­wały trzy bur­gery za dwa­dzie­ścia pięć cen­tów. Sma­ko­wały mi tym bar­dziej, że sta­no­wiły zaka­zany owoc: była to pierw­sza trefna (nie­ko­szerna) potrawa, jaką zda­rzyło mi się jeść!

Gdyby dziś nasto­la­tek w rodzaju mło­dego Irvina, zma­ga­jący się z kry­zy­sem toż­sa­mo­ści, przy­szedł do mnie po fachową kon­sul­ta­cję psy­chia­tryczną i zwie­rzył się, że nie może się nauczyć czy­tać po hebraj­sku (cho­ciaż poza tym jest świet­nym uczniem) i został wyrzu­cony ze szkoły wyzna­nio­wej (cho­ciaż nie miał dotąd poważ­niej­szych pro­ble­mów z zacho­wa­niem), a co wię­cej, w dro­dze do nauczy­ciela hebraj­skiego zajada się tref­nymi potra­wami, to sądzę, że nasza roz­mowa prze­bie­ga­łaby mniej wię­cej w nastę­pu­jący spo­sób:

DR YALOM: Irvin, to wszystko, co powie­dzia­łeś o swo­jej bar micwie, każe mi się zasta­no­wić, czy nie bun­tu­jesz się pod­świa­do­mie prze­ciwko swoim rodzi­com i kul­tu­rze, z któ­rej się wywo­dzisz. Powia­dasz, że jesteś dosko­na­łym uczniem, zawsze na czele klasy, a jed­nak wła­śnie w tej waż­nej chwili, dokład­nie wtedy, kiedy masz się stać doro­słym Żydem, nagle roz­wija się u cie­bie idio­pa­tyczna pseu­do­de­men­cja i nie potra­fisz opa­no­wać nowego języka.

IRVIN: Z całym sza­cun­kiem, panie dok­to­rze, nie zga­dzam się z panem. Jak naj­bar­dziej można to wyja­śnić. Ja po pro­stu jestem słaby, jeśli idzie o języki. Ni­gdy nie mogłem się nauczyć żad­nego nowego języka i wąt­pię, czy kie­dyś mi się to uda. Prze­cież w szkole zawsze mam A ze wszyst­kich przed­mio­tów, a tylko B z łaciny i C z nie­miec­kiego. A poza tym mam drew­niane ucho i nie mogę zła­pać wła­ści­wej into­na­cji. Na lek­cjach śpiewu nauczy­ciele zawsze mówią mi, żebym nie śpie­wał, tylko cicho nucił. Wszy­scy moi przy­ja­ciele o tym wie­dzą. To jasne, że w żaden spo­sób nie mógł­bym przy czy­ta­niu na bar micwie trzy­mać się wła­ści­wej melo­dii ani nauczyć się języka.

DR YALOM: Irvin, ale przy­po­mi­nam ci, że to nie jest kwe­stia naucze­nia się języka. Pew­nie mniej niż pięć pro­cent żydow­skich chłop­ców w Ame­ryce rozu­mie hebraj­ski tekst, który odczy­tują na swo­jej bar micwie. Twoje zada­nie nie polega na tym, żebyś nauczył się mówić albo rozu­mieć po hebraj­sku. Musisz tylko opa­no­wać kilka dźwię­ków i prze­czy­tać na głos kilka stron. Czy to takie trudne? Dzie­siątki tysięcy trzy­na­sto­lat­ków robi to co roku. I dodajmy, że więk­szość z nich nie jedzie w szkole na samych oce­nach A. Nie, muszę powtó­rzyć, to nie jest przy­pa­dek wybiór­czej demen­cji. Jestem pewien, że moje wyja­śnie­nie jest lep­sze. Powiedz mi coś wię­cej o tym, jak się czu­jesz jako Żyd, co sądzisz o swo­jej rodzi­nie i swo­jej kul­tu­rze.

IRVIN: Nie wiem, od czego zacząć.

DR YALOM: Po pro­stu pomyśl gło­śno, jak to jest być trzy­na­sto­let­nim Żydem. Nie nakła­daj cen­zury na swoje myśli. Powta­rzaj je gło­śno, gdy tylko przyjdą ci do głowy. My, tera­peuci, nazy­wamy to swo­bod­nymi sko­ja­rze­niami.

IRVIN: Hmm, swo­bodne sko­ja­rze­nia. Po pro­stu myśleć na głos? Och! No dobrze, spró­buję. Być Żydem… Naród wybrany przez Boga… Dla mnie to głupi żart – wybrany? Nie, aku­rat odwrot­nie… bycie Żydem nie daje mi żad­nych korzy­ści… Te cią­głe anty­se­mic­kie uwagi… Nawet pan Tur­ner, taki fry­zjer z czer­woną twa­rzą i blond wło­sami, ma zakład tuż koło sklepu mojego ojca, nazywa mnie „żyd­kiem”, kiedy mnie strzyże… A Unk, nauczy­ciel gim­na­styki, pokrzy­kuje na mnie: „Ruszaj się, Żydzie”, kiedy nie daję rady wspiąć się na linę zwi­sa­jącą z sufitu w sali gim­na­stycz­nej. I ten wstyd na Boże Naro­dze­nie, kiedy inne dzieci opo­wia­dają, jakie pre­zenty otrzy­mały – w pod­sta­wówce byłem jedy­nym Żydem w kla­sie. Zmy­śla­łem wtedy, że sam też coś dosta­łem pod cho­inkę. Moje kuzynki, Bea i Irene, opo­wia­dały w kla­sie o swo­ich pre­zen­tach cha­nu­ko­wych, uda­jąc, że to na Gwiazdkę, ale moi sta­rzy byli za bar­dzo zajęci skle­pem i ni­gdy mi nic nie dawali na Cha­nukę. Mieli mi za złe, jeśli przy­jaź­ni­łem się z nie-Żydami, zwłasz­cza Czar­nymi, i nie pozwa­lali mi ich przy­pro­wa­dzać do domu, cho­ciaż ja stale bywa­łem w ich domach.

DR YALOM: No więc wydaje mi się oczy­wi­ste, że pra­gniesz po pro­stu zerwać z tą kul­turą i że twoja nie­chęć do nauki hebraj­skiego przed bar micwą i jedze­nie tref­nego po dro­dze na lek­cje języka mówią tylko jedno, i to bar­dzo gło­śno: „Pro­szę, pro­szę, niech mnie ktoś stąd zabie­rze!”.

IRVIN: Trudno mi z tym dys­ku­to­wać. A moi sta­rzy muszą mieć paskudny dyle­mat. Chcą dla mnie cze­goś lep­szego, niż sami mają. Chcą, żebym radził sobie w szer­szym świe­cie, ale jed­no­cze­śnie boją się, że ich wła­sny świat się koń­czy.

DR YALOM: Czy kie­dy­kol­wiek zdra­dzali się z tym wobec cie­bie?

IRVIN: Nie wprost, ale były pewne oznaki. Na przy­kład roz­ma­wiali w jidysz mię­dzy sobą, ale nie ze mną i moją sio­strą. Do nas mówią taką mie­szanką angiel­sko-żydow­ską (my to nazy­wamy yin­glish) i wyraź­nie nie chcą, żeby­śmy się nauczyli żydow­skiego. Są też bar­dzo skryci, jeśli idzie o ich życie w sta­rym kraju. Nie wiem pra­wie nic o tym, jak im było w Rosji. Kiedy pró­buję zlo­ka­li­zo­wać ich sztetl w sta­rym kraju, ojciec, obda­rzony wspa­nia­łym poczu­ciem humoru, żar­tuje, że miesz­kali w Rosji, ale cza­sami, kiedy już nie mogli znieść myśli o kolej­nej suro­wej rosyj­skiej zimie, nazy­wali ten kraj Pol­ską. A o II woj­nie świa­to­wej, nazi­stach i Holo­cau­ście? Ani słowa. Ich usta są zasznu­ro­wane na wieki. I takie samo mil­cze­nie panuje w domach moich żydow­skich przy­ja­ciół.

DR YALOM: Jak byś to wytłu­ma­czył?

IRVIN: Być może starsi chcą nam oszczę­dzić tego hor­roru. Pamię­tam kro­niki fil­mowe po Dniu Zwy­cię­stwa, poka­zu­jące obozy kon­cen­tra­cyjne i góry ciał spy­chane bul­do­że­rami. Byłem w szoku, byłem na to zupeł­nie nie­przy­go­to­wany i boję się, że ni­gdy nie pozbędę się tych obra­zów z mojego umy­słu.

DR YALOM: Czy wiesz, jakiej przy­szło­ści rodzice pra­gną dla cie­bie?

IRVIN: Tak – żebym zdo­był wykształ­ce­nie i był Ame­ry­ka­ni­nem. Oni nie­wiele wie­dzą o tym nowym świe­cie. Kiedy przy­je­chali do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, nie mieli żad­nego świec­kiego wykształ­ce­nia – dosłow­nie zero… poza kur­sem wyma­ga­nym od przy­szłych oby­wa­teli USA. Jak więk­szość zna­nych mi Żydów, byli „ludźmi Księgi” i sądzę… nie, wiem to na pewno, że cie­szą się, ile­kroć widzą mnie nad książką. Ni­gdy mi nie prze­ry­wają, kiedy coś czy­tam. Nato­miast nic nie wska­zuje na to, by sami pra­gnęli się kształ­cić. Chyba wie­dzą, że już na to za późno – zbyt ich zjada ciężka praca. Wie­czo­rem są zawsze wykoń­czeni. To musi być dla nich słodko-gorz­kie uczu­cie: wypru­wają sobie flaki, żebym ja mógł pozwo­lić sobie na naukę, a zara­zem wie­dzą, że każda książka, każda prze­czy­tana przeze mnie strona oddala mnie od nich coraz bar­dziej.

DR YALOM: Wciąż myślę o tych two­ich ham­bur­ge­rach w Lit­tle Tavern – to był pierw­szy krok. Jak sygnał pobudki zwia­stu­jący począ­tek dłu­giej wojny.

IRVIN: Tak, sto­czy­łem długą wojnę o nie­za­leż­ność i pierw­sze star­cia były zawsze o jedze­nie. Jesz­cze przed bun­tem w spra­wie bar micwy wyśmie­wa­łem orto­dok­syjne prze­pisy żywie­niowe. To bzdury. Nie mają żad­nego sensu, a co gor­sza nie pozwa­lają mi być Ame­ry­ka­ni­nem. Kiedy wybie­ram się na mecz dru­żyny Washing­ton Sena­tors (sta­dion Grif­fi­tha jest tylko kilka ulic od sklepu ojca), nie mogę z przy­ja­ciółmi zjeść hot doga. Nawet sałatka z jaj­kiem albo gril­lo­wana kanapka z serem w skle­piku przy naszej ulicy jest zaka­zana, ponie­waż – jak tłu­ma­czy ojciec – nóż, któ­rym kro­jono kanapkę, mógł być wcze­śniej użyty do kro­je­nia wędliny. „Popro­szę, żeby jej nie kro­ili” – bro­nię się. „Nie. Pomyśl o tale­rzu, na któ­rym mogła leżeć szynka – odpo­wiada ojciec albo matka. – Jak coś jest trefne, to już trefne”. Czy może pan sobie wyobra­zić, panie dok­to­rze, jak to jest słu­chać tego, gdy się ma trzy­na­ście lat? To zupeł­nie chore! Taki ogromny wszech­świat, try­liony gwiazd rodzą się i umie­rają, co minuta na Ziemi docho­dzi do kata­strof natu­ral­nych, a moi rodzice upie­rają się, że Bóg nie ma nic lep­szego do roboty niż spraw­dzać, czy na nożu w barze nie ma paru mole­kuł szynki?!

DR YALOM: Naprawdę myślisz w ten spo­sób w tak mło­dym wieku?

IRVIN: Cały czas. Inte­re­suję się astro­no­mią, zmaj­stro­wa­łem sobie wła­sny tele­skop i kiedy patrzę w nocne niebo, powala mnie to, jak drobni i nie­ważni jeste­śmy w wiel­kim porządku rze­czy. Wydaje mi się oczy­wi­ste, że sta­ro­żytni pró­bo­wali sobie radzić z tym poczu­ciem braku zna­cze­nia, wymy­śla­jąc boga, dla któ­rego my, ludzie, jeste­śmy czymś tak waż­nym, że musi zwra­cać uwagę na każdy nasz postę­pek. Oczy­wi­ste jest dla mnie rów­nież, że pró­bu­jemy zneu­tra­li­zo­wać fakt nie­uchron­nej śmierci, wymy­śla­jąc niebo i inne bajki, które mają jedną myśl prze­wod­nią: „Nie umrzemy” – będziemy ist­nieć dalej, prze­cho­dząc do odmien­nej rze­czywistości.

DR YALOM: Rze­czy­wi­ście przy­cho­dzą ci takie rze­czy do głowy w twoim wieku?

IRVIN: Myślę tak, odkąd pamię­tam. Zacho­wuję to dla sie­bie. Ale jeśli mam być szczery, uwa­żam reli­gie i wyobra­że­nia o życiu poza­gro­bo­wym za naj­dłu­żej na świe­cie trwa­jące oszu­stwo. Ma to swój cel – zapew­nia przy­wód­com reli­gij­nym wygodne życie i łago­dzi u ludzi strach przed śmier­cią. Ale pła­cimy za to wysoką cenę – jeste­śmy infan­tylni, nie potra­fimy dostrzec natu­ral­nego porządku rze­czy.

DR YALOM: Oszu­stwo? Ostro jedziesz! Dla­czego chcesz znie­wa­żyć kilka miliar­dów ludzi?

IRVIN: Hej, pro­sił mnie pan o swo­bodne sko­ja­rze­nia, pamięta pan? Zwy­kle zacho­wuję to wszystko dla sie­bie.

DR YALOM: Masz rację. Rze­czy­wi­ście cię o to pro­si­łem. Posłu­cha­łeś mnie, a ja cię za to łajam. Prze­pra­szam. Ale pozwól, że jesz­cze o coś spy­tam. Mówisz o stra­chu przed śmier­cią i o życiu poza­gro­bo­wym. Zasta­na­wiam się, jakie masz oso­bi­ste doświad­cze­nia ze śmier­cią.

IRVIN: Naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie to śmierć mojego kota. Mia­łem wtedy jakieś dzie­sięć lat. Zawsze trzy­ma­li­śmy w skle­pie parę kotów, żeby tępiły myszy i szczury. Lubi­łem się z nimi bawić. Pew­nego dnia moją ulu­bioną kotkę – zapo­mnia­łem jej imie­nia – potrą­cił samo­chód. Zna­la­złem ją przy kra­węż­niku, gdy jesz­cze oddy­chała. Pobie­głem do sklepu, wycią­gną­łem z lodówki kawał wątroby (ojciec sprze­da­wał także mięso), odcią­łem pla­ste­rek i pod­su­ną­łem kotce pod pysz­czek. Wątroba była jej ulu­bio­nym pokar­mem. Nie mogła jed­nak jeść i po chwili zamknęła oczy na zawsze. Wie pan, głu­pio mi, że zapo­mnia­łem jej imię i nazy­wam ją „kotka” – tyle cudow­nych godzin razem spę­dzi­li­śmy, sia­dy­wała na moich kola­nach, gło­śno mru­cząc, a ja gła­ska­łem ją, czy­ta­jąc jed­no­cze­śnie książkę.

Jeśli idzie o ludzi, to pierw­sza była śmierć kolegi, kiedy byłem w trze­ciej kla­sie. Nie pamię­tam, jak się nazy­wał, ale zdaje się, że prze­zy­wa­li­śmy go „L.E.”. Miał pra­wie białe włosy – może był albi­no­sem – a jego matka dawała mu do szkoły dzi­waczne kanapki, na przy­kład z serem i kiszo­nym ogór­kiem. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łem, żeby ktoś robił kanapki z ogór­kiem. Jakie to dziwne, że wła­śnie takie nie­ty­powe sprawy utrwa­lają się w pamięci. Pew­nego dnia nie przy­szedł do szkoły, a naza­jutrz nauczy­ciel powie­dział nam, że roz­cho­ro­wał się i umarł. I tyle. Nie pamię­tam żad­nej szcze­gól­nej reak­cji – ani swo­jej, ani kogo­kol­wiek z kole­gów. Ale jest w tym coś nie­zwy­kłego: obraz L.E. zacho­wał się bar­dzo wyraź­nie w moim umy­śle. Wciąż potra­fię go zoba­czyć oczyma wyobraźni – z wyra­zem zdzi­wie­nia na twa­rzy i tymi bar­dzo jasnymi blond wło­sami, krótko przy­cię­tymi na jeża.

DR YALOM: A ta nie­zwy­kłość polega na…?

IRVIN: Na tym, że ten obraz jest taki czy­telny. To dziwne, bo nie zna­łem chło­paka zbyt dobrze. Zdaje się, że był w naszej kla­sie tylko rok. W dodatku miał jakieś pro­blemy zdro­wotne i matka woziła go do szkoły samo­cho­dem, więc ni­gdy nie wra­ca­li­śmy do domu razem i nie bawi­li­śmy się ze sobą. Wielu innych kole­gów zna­łem o wiele lepiej, a jed­nak nie mogę sobie przy­po­mnieć żad­nej twa­rzy.

DR YALOM: A to zna­czy, że…?

IRVIN: To musi zna­czyć, że jego śmierć zro­biła na mnie wra­że­nie, ale wola­łem nie myśleć o niej wprost.

DR YALOM: A czy były przy­padki, że myśla­łeś o śmierci wprost?

IRVIN: Mgli­ście to pamię­tam, ale przy­po­mi­nam sobie, jak kie­dyś gra­łem na auto­ma­tach w pobli­skim skle­piku, a potem włó­czy­łem się w sąsiedz­twie domu i nagle ude­rzyła mnie myśl, że kie­dyś umrę jak każdy inny, każdy, kto żyje teraz lub będzie żył w przy­szło­ści. To wszystko, co mi zostało w pamięci, ale wiem, że to był pierw­szy raz, kiedy uprzy­tom­ni­łem sobie, że jestem śmier­telny. Nie myśla­łem o tym zbyt długo i oczy­wi­ście z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem. Aż do dziś.

DR YALOM: Dla­czego „oczy­wi­ście”?

IRVIN: Jestem z tym sam. Nie mam nikogo, z kim mógł­bym się podzie­lić takimi myślami.

DR YALOM: Czy „sam” zna­czy tyle co „samotny”?

IRVIN: No, tak.

DR YALOM: Co ci przy­cho­dzi do głowy, kiedy myślisz o samot­no­ści?

IRVIN: Myślę o tym, jak jeż­dżę na rowe­rze w dużym parku koło sta­rego Domu Żoł­nier­skiego, jakieś dzie­sięć kwar­ta­łów od sklepu mojego ojca…

DR YALOM: Zawsze mówisz „sklep mojego ojca”, a nie „mój dom”.

IRVIN: Cel­nie pan tra­fił, panie dok­to­rze. Też to zauwa­ży­łem. Wsty­dzę się mojego domu i to tkwi we mnie głę­boko. Mówię, co mi przy­cho­dzi do głowy – prze­cież to są wciąż swo­bodne sko­ja­rze­nia, tak?

DR YALOM: Dobrze. Jedź dalej.

IRVIN: Przy­po­mi­nam sobie wie­czorne przy­ję­cie uro­dzi­nowe, na któ­rym byłem, kiedy mia­łem jede­na­ście czy dwa­na­ście lat. Odby­wało się w bar­dzo szy­kow­nym domu, ni­gdy wcze­śniej takiego nie widzia­łem, chyba że w hol­ly­wo­odz­kich fil­mach. To był dom Judy Ste­in­berg, dziew­czyny, którą pozna­łem i z którą flir­to­wa­łem na let­nim obo­zie – chyba nawet się cało­wa­li­śmy. Matka odwio­zła mnie na przy­ję­cie, ale nie mogła mnie potem ode­brać, bo w sobotni wie­czór ruch w skle­pie był naj­więk­szy. Kiedy więc zabawa się skoń­czyła, Judy i jej matka zawio­zły mnie do domu. Czu­łem straszne upo­ko­rze­nie na myśl, że zoba­czą naszą ruderę. Popro­si­łem więc, żeby wysa­dziły mnie tro­chę wcze­śniej, przed skrom­nym, ale przy­zwo­icie wyglą­da­ją­cym budyn­kiem, i uda­wa­łem, że tam wła­śnie miesz­kam. Sta­łem przed drzwiami i macha­łem im, dopóki nie odje­chały. Wąt­pię jed­nak, czy udało mi się je zwieść. Rumie­nię się, gdy o tym pomy­ślę.

DR YALOM: Wróćmy do tego, co mówi­łeś wcze­śniej. Powiedz coś wię­cej o swo­ich samot­nych prze­jażdż­kach rowe­ro­wych w parku przy Domu Żoł­nier­skim.

IRVIN: To piękny park, kil­ka­set akrów powierzchni, i zupeł­nie pusty, poza kil­koma budyn­kami dla cho­rych lub bar­dzo sta­rych wete­ra­nów. Myślę, że te prze­jażdżki to moje naj­lep­sze wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa… Zjazdy po łagod­nym stoku, pęd powie­trza na twa­rzy, poczu­cie wol­no­ści i gło­śne recy­to­wa­nie wier­szy. Moja sio­stra miała w col­lege’u kurs poezji wik­to­riań­skiej. Kiedy go ukoń­czyła, zabra­łem jej pod­ręcz­nik i cią­gle w nim grze­ba­łem, ucząc się na pamięć krót­kich wier­szy, które szcze­gól­nie mnie poru­szały, takich jak Bal­lada o wię­zie­niu w Reading Oscara Wilde’a albo nie­które utwory ze zbioru Shrop­shire Lad Housmana, na przy­kład Love­liest of Trees, the Cherry Now oraz When I Was One-and-Twenty, parę kawał­ków z Rubaj­jat Omara Chaj­jama w prze­kła­dzie Fit­zGe­ralda, Wię­zień Chil­lonu Byrona i poematy Ten­ny­sona. Jed­nym z moich ulu­bio­nych był Gunga Din Kiplinga i wciąż mam jego nagra­nie, które zro­bi­łem sobie w punk­cie fono­gra­ficz­nym koło sta­dionu base­bal­lo­wego, kiedy mia­łem trzy­na­ście lat. Na jed­nej stro­nie jest moje prze­mó­wie­nie na bar micwę (oczy­wi­ście po angiel­sku), a na dru­giej moja recy­ta­cja Gungi Dina i Szarży lek­kiej bry­gady Ten­ny­sona. Tak, im dłu­żej o tym myślę, tym bar­dziej jestem prze­ko­nany, że te zjazdy ze wzgó­rza z recy­to­wa­niem poezji to były moje naj­szczę­śliw­sze chwile.

DR YALOM: Nasz czas się koń­czy, ale zanim się roz­sta­niemy, muszę ci powie­dzieć, że potra­fię doce­nić, jak ciężką walkę musisz toczyć. Wahasz się pomię­dzy dwoma świa­tami. Nie wiesz ani tego, czy masz sza­no­wać stary świat, ani tego, czy już otwo­rzyła się przed tobą furtka do nowego świata. To rodzi silny nie­po­kój i będziesz potrze­bo­wał dłu­giej psy­cho­te­ra­pii, żeby się z nim upo­rać. Cie­szę się, że się do mnie zwró­ci­łeś – jest w tobie duży poten­cjał i mam prze­czu­cie, że wszystko się ułoży.

Roz­dział 7

MŁODOCIANY HAZARDZISTA

Jest ósma rano w środę. Zja­dłem śnia­da­nie i zmie­rzam żwi­rową dróżką do swo­jego gabi­netu, zatrzy­mu­jąc się tylko na chwilę, by przy­wi­tać się z moim bon­sai i wyrwać parę chwa­stów. Wiem, że te drobne roślinki też mają prawo do życia, ale nie mogę pozwo­lić, by wysy­sały wodę prze­zna­czoną dla bon­sai. Jestem w świet­nym humo­rze, bo mam przed sobą cztery godziny pisa­nia, w któ­rym nikt mi nie będzie prze­szka­dzał. Już chcę zacząć, ale jak zwy­kle nie mogę się powstrzy­mać przed spraw­dze­niem poczty. Obie­cuję sobie, że poświęcę na odpo­wie­dzi nie wię­cej niż pół godziny. Pierw­szą wia­do­mo­ścią jest zapro­sze­nie:

Przy­po­mi­nam: GRAMY dziś u mnie CAŁĄ NOC. Można przyjść od 6.15. Będzie pyszne i dro­gie jedze­nie. Kon­su­muj­cie prędko, bo zaczy­namy grę równo o 6.45. Przy­nie­ście kupę szmalu! Kevan

W pierw­szym odru­chu chcę to ska­so­wać, ale wstrzy­muję się i pró­buję roze­znać się w uczu­ciu melan­cho­lii, które mnie na chwilę ogar­nęło. Zaczą­łem grać w pokera ponad czter­dzie­ści lat temu, ale teraz już się w to nie bawię, bo mój osła­biony (i nie­moż­liwy do sko­ry­go­wa­nia szkłami) wzrok spra­wia, że gra jest zbyt kosz­towna: przez pomyłki z kar­tami tracę przy­naj­mniej jedną lub dwie duże oka­zje w każ­dej par­tii. Długo nie mogłem się zde­cy­do­wać na zerwa­nie z poke­rem. Sta­rzeć się to tyle co rezy­gno­wać z coraz więk­szej liczby rze­czy. Choć nie gra­łem już ze cztery lata, z grzecz­no­ści do dziś przy­sy­łają mi zapro­sze­nia.

Odpu­ści­łem sobie tenis i nur­ko­wa­nie z akwa­lun­giem, ale porzu­ce­nie pokera to coś innego. Tamte zaję­cia są bar­dziej indy­wi­du­alne, pod­czas gdy poker to zja­wi­sko spo­łeczne. Bar­dzo mi bra­kuje tych miłych towa­rzy­szy gry. Ow­szem, od czasu do czasu idziemy razem na lunch (i rzu­camy monetą lub roz­gry­wamy przy sto­liku restau­ra­cyj­nym szybką par­tię pokera, żeby usta­lić, kto płaci rachu­nek), ale to nie to samo. Bra­kuje mi dzia­ła­nia i poczu­cia, że anga­żuję się w coś ryzy­kow­nego. Zawsze kocha­łem dresz­czyk emo­cji zwią­zany z hazar­dem, a teraz pozo­stało mi tylko nacią­ga­nie żony na zakłady o różne głu­poty. Ona mówi mi, żebym zało­żył kra­wat na wie­czorne spo­tka­nie towa­rzy­skie, a ja na to: „Założę się o dwa­dzie­ścia dola­rów, że nie będzie tam ani jed­nego faceta pod kra­watem”. Daw­niej igno­ro­wała takie odzywki, ale odkąd prze­sta­łem grać w pokera, doga­dza mi, przyj­mu­jąc od czasu do czasu zakład.

Bar­dzo długo gra była istotną czę­ścią mojego życia. Jak długo? Przed kilku laty uzy­ska­łem pewne wska­zówki dzięki roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej. Zadzwo­nił Shelly Fisher, z któ­rym nie mia­łem kon­taktu od pią­tej klasy. Wnuczka jego sio­stry stu­diuje psy­cho­lo­gię i gdy u nich był, zauwa­żył, że dziew­czyna czyta jedną z moich ksią­żek, Dar tera­pii. „Hej, ja znam tego faceta” – powie­dział. Zna­lazł nazwi­sko mojej sio­stry w waszyng­toń­skiej książce tele­fo­nicz­nej i tą drogą zdo­był mój numer. Odby­li­śmy długą roz­mowę, wspo­mi­na­jąc, jak razem cho­dzi­li­śmy codzien­nie do szkoły, gra­li­śmy w krę­gle i karty, ćwi­czy­li­śmy na step ballu i zbie­ra­li­śmy fotosy gra­czy w base­ball. Następ­nego dnia zadzwo­nił znowu: „Irv, wczo­raj mówi­łeś, że cze­kasz na infor­ma­cję zwrotną. No więc przy­po­mniała mi się jesz­cze jedna rzecz o tobie: mia­łeś pro­blemy z hazar­dem. Cią­gle się doma­ga­łeś, żebym grał z tobą w remika o karty base­ballowe. O wszystko chcia­łeś się zakła­dać. Pamię­tam, jak kie­dyś chcia­łeś się zało­żyć o to, jakiego koloru będzie następny samo­chód, który nad­je­dzie ulicą. I jakiego mia­łeś bzika na punk­cie gier licz­bo­wych”.

Gry licz­bowe? Od lat o tym nie myśla­łem. Słowa Shelly’ego obu­dziły we mnie odle­głe wspo­mnie­nia. Kiedy mia­łem jede­na­ście czy dwa­na­ście lat, ojciec prze­sta­wił sklep z pro­duk­tów spo­żyw­czych na alko­hole. Rodzi­com nieco to ulżyło: nie trzeba było wyrzu­cać prze­ter­mi­no­wa­nych towa­rów ani roz­bie­rać tusz woło­wych, można było skoń­czyć z wypra­wami o świ­cie na rynek hur­towy. Ale zara­zem zro­biło się mniej bez­piecz­nie. Nie­rzadko zda­rzały się próby rabunku, i w sobot­nie wie­czory na zaple­czu dyżu­ro­wał uzbro­jony straż­nik. W ciągu dnia sklep wypeł­niały posta­cie z pół­światka. Wśród naszych sta­łych klien­tów byli alfonsi, pro­sty­tutki, zło­dzieje, alko­ho­licy upi­ja­jący się na wesoło lub smutno, legalni i nie­le­galni buk­ma­che­rzy.

Pew­nego razu poma­ga­łem ojcu zanieść kilka skrzy­nek whi­sky do samo­chodu Duke’a. Duke był jed­nym z naszych naj­lep­szych klien­tów. Fascy­no­wał mnie jego styl: laska z główką z kości sło­nio­wej, nie­bie­ska dwu­rzę­dowa mary­narka z kasz­miru, fil­cowy kape­lusz pod jej kolor i lśniący biały cadil­lac nie­wia­ry­god­nej dłu­go­ści. Kiedy doszli­śmy do samo­chodu zapar­ko­wa­nego w bocz­nej ulicy pół bloku dalej, zapy­ta­łem, czy mam wło­żyć skrzynkę do bagaż­nika. Obaj zachi­cho­tali. „Duke, nie poka­zy­wa­li­śmy mu bagaż­nika?” – spy­tał ojciec. Duke z roz­ma­chem otwo­rzył bagaż­nik cadil­laca i powie­dział: „Nie ma tu za wiele miej­sca, synu”. Zaj­rza­łem i opa­dła mi szczęka. Po sie­dem­dzie­się­ciu latach wciąż widzę tę scenę z ude­rza­jącą wyra­zi­sto­ścią: kufer był zapchany po brzegi pli­kami bank­no­tów wszel­kich nomi­na­łów w gru­bych gumo­wych opa­skach. Było też kilka dużych juto­wych wor­ków napęcz­nia­łych od bilonu.

Duke zaj­mo­wał się nie­le­galną grą licz­bową – nagmin­nie upra­wianą w naszym rejo­nie Waszyng­tonu. Oto na czym ona pole­gała: każ­dego dnia gra­cze z sąsiedz­twa wrę­czali swoje stawki (czę­sto nie więk­sze niż dzie­sięć cen­tów) posłań­com, tak zwa­nym run­ne­rom, obsta­wia­jąc wybraną liczbę trzy­cy­frową. Jeśli dobrze odga­dli, otrzy­my­wali za swoje dzie­sięć cen­tów sześć­dzie­siąt dola­rów, czyli sześć­set razy wię­cej. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak szansa wygra­nej była natu­ral­nie jak jeden do tysiąca, więc dochody buk­ma­chera były solidne. Zwy­cię­skiej liczby nie dało się sfał­szo­wać, bo wyzna­czano ją za pomocą zna­nego wszyst­kim wzoru na pod­sta­wie cał­ko­wi­tej wyso­ko­ści sta­wek w trzech wybra­nych wyści­gach koni na miej­sco­wym torze. Cho­ciaż było jasne, że teo­ria praw­do­po­do­bień­stwa gra­ją­cym nie sprzyja, na ich korzyść prze­ma­wiały dwie sprawy: bar­dzo niskie stawki i nadzieja uzy­ska­nia nagłego, solid­nego zastrzyku gotówki, w jakimś stop­niu łago­dzą­cego trwałą nie­dolę tych nędza­rzy.

Zna­łem z pierw­szej ręki to codzienne, pełne nadziei pod­nie­ce­nie w ocze­ki­wa­niu na wynik gry, ponie­waż sam od czasu do czasu pota­jem­nie (pomimo ostrze­żeń rodzi­ców) obsta­wia­łem liczby, nie­raz za pomocą pię­cio- i dzie­się­cio­cen­tó­wek pod­wę­dzo­nych z szu­flady w skle­pie (wspo­mnie­nie tych drob­nych kra­dzieży jesz­cze dziś spra­wia, że rumie­nię się ze wstydu). Ojciec stale powta­rzał, że tylko głu­piec zakłada się przy takich szan­sach wygra­nej. Wie­dzia­łem, że ma rację, ale dopóki nie pod­ro­słem, była to jedyna taka gra w mie­ście. Robi­łem zakłady za pośred­nic­twem Wil­liama, jed­nego z dwóch Czar­nych pra­cu­ją­cych w naszym skle­pie. Zawsze obie­cy­wa­łem mu jedną czwartą wygra­nej. Wil­liam był alko­ho­li­kiem i bar­dzo żywym, cza­ru­ją­cym czło­wie­kiem, choć by­naj­mniej nie wcie­le­niem uczci­wo­ści – ni­gdy nie wie­dzia­łem, czy naprawdę wpła­cił moją stawkę, czy też scho­wał pie­nią­dze do kie­szeni lub zagrał na wła­sny rachu­nek. Ani razu nie udało mi się tra­fić, ale podej­rze­wam, że w razie wygra­nej Wil­liam i tak naj­praw­do­po­dob­niej by się wyłgał, twier­dząc, że run­ner tego dnia się nie poja­wił, albo wymy­śliłby inny wykręt. Zarzu­ci­łem osta­tecz­nie ten pro­ce­der, kiedy zaczą­łem mieć poważne dochody z zakła­dów base­bal­lo­wych, kości, bezika, a przede wszyst­kim z pokera.

Roz­dział 8