Kat miłości. Opowieści psychoterapeutyczne - Irvin D. Yalom - ebook

Kat miłości. Opowieści psychoterapeutyczne ebook

Irvin D. Yalom

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeśli nie możesz znieść bólu, spróbuj nadać mu sens. Oto prawdziwe historie dziesięciu osób, które skorzystały z terapii, aby rozwiązać zwyczajne problemy. Dzięki niej odkryli, że korzenie lęków, strachu, depresji sięgają podstaw ich egzystencji. Oprócz cierpienia i pustki po utracie najbliższych tym, co boli najbardziej, jest utrata młodości, miłości i wieczna pogoń za szczęściem.

Yalom jako terapeuta jest bezwzględnie szczery. Nie pomaga uśmierzać bólu, ale próbuje nadać mu sens.

To także książka o trudach bycia terapeutą, uciążliwych sesjach i problemach w relacjach z bliskimi osobami. Jednak to nie tylko pozycja dla studentów psychologii czy psychologów, skorzystają z niej także ci, którzy poszukują sensu w życiu.

Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Jeden z głównych przedstawicieli egzystencjalnego podejścia w psychoterapii.

Autor błyskotliwych powieści psychologicznych i podręczników psychologicznych. Do najbardziej znanych należą: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Psychoterapia egzystencjalna, Patrząc w słońce, Istoty ulotne, Dar terapii, Mama i sens życia, Leżąc na kozetce, Kiedy Nietzsche szlochał, Kuracja według Schopenhauera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 432

Oceny
4,6 (327 ocen)
227
75
22
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fretolina

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa i mądra książka,
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Od tej książki zaczęła się moja nieskończona miłość do Yaloma. Książka niezwykła tak literacko, jak i terapeutycznie.
00
Andrejka13

Nie oderwiesz się od lektury

daje dużo do myślenia cudowne
00
littledragon1327

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca, skłaniająca do refleksji i nade wszystko autentyczna.
00
Angi85

Nie oderwiesz się od lektury

Wnikliwa, życzliwa, prawdziwa rewelacja doświadczonego terapeuty, w której pokazuje Siebie jako człowieka z krwi i kości ... wiem, że dla mnie będzie to jedna z ważniejszych książek do których będę wracać w swojej przyszłej pracy.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: LOVE’S EXE­CU­TIO­NER And Other Tales of Psy­cho­the­rapy

Redak­cja: Beata Wol­fram

Korekta: Agata Ręka­wek

Pro­jekt okładki: Magda Kuc

Zdję­cie na okładce: Pete Nie­sen/shut­ter­stock

Copy­ri­ght © 1989 by Irvin D. Yalom Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2021

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark).

Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku.

Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

ISBN 978-83-8143-741-7

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Mojej rodzi­nie – żonie Mari­lyn i dzie­ciom: Eye, Reidowi, Vic­to­rowi i Benowi

O auto­rze

Dr Irvin D. Yalom jest wybit­nym, ame­ry­kań­skim psy­cho­te­ra­peutą, posia­da­ją­cym wie­lo­let­nie doświad­cze­nie w pracy z ludźmi. Jest także auto­rem zna­czą­cych pod­ręcz­ni­ków, w któ­rych pre­zen­tuje tera­pię w uję­ciu egzy­sten­cjal­nym, obej­mu­ją­cym sze­ro­kie spek­trum doświad­czeń pacjenta i tera­peuty. Doświad­cze­nia te wykra­czają poza doraźne pro­blemy emo­cjo­nalne oraz trud­no­ści przy­sto­so­waw­cze osób poszu­ku­ją­cych pomocy.

W lite­ra­tu­rze pol­skiej podobne podej­ście można odna­leźć w książ­kach Anto­niego Kępiń­skiego i Woj­cie­cha Eichel­ber­gera. Czy­tel­nicy ceniący twór­czość tych auto­rów szybko odkryją Yaloma – huma­ni­stę, leka­rza, a przede wszyst­kim uta­len­to­wa­nego pisa­rza.

Podzię­ko­wa­nia

Ponad połowę tej książki napi­sa­łem pod­czas wypeł­nio­nego podró­żami urlopu nauko­wego. Wdzięczny jestem wielu oso­bom i insty­tu­cjom, które mnie gościły i wspo­ma­gały w pisa­niu: Cen­trum Nauk Huma­ni­stycz­nych przy Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, Cen­trum Stu­diów Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera w Bel­la­gio, dok­to­rom Mikiko i Tsu­ne­hito Hase­gawa z Tokio i z Hawa­jów, kawiarni Malvina w San Fran­ci­sco, Pro­gra­mowi Twór­czego Pisa­nia w Ben­ning­ton Col­lege.

Wdzięczny jestem mojej żonie Mari­lyn (jest zawsze naj­su­row­szym kry­ty­kiem, a jed­no­cze­śnie naj­więk­szym wspar­ciem), redak­to­rowi tej książki, i moich poprzed­nich z wydaw­nic­twa Basic Books, Pho­ebe Hoss, redak­torce – pro­jek­tantce z Basic Books, Lin­dzie Car­bone. Dzię­kuję także wielu kole­gom i przy­ja­cio­łom, któ­rzy nie ucie­kali na mój widok, gdy zbli­ża­łem się do nich z nową cze­ścią opo­wie­ści, lecz udzie­lali mi cen­nych wska­zó­wek, a także wspar­cia. Pro­ces pisa­nia tej książki był długi i nie­wąt­pli­wie nie pamię­tam już wszyst­kich nazwisk, ale chciał­bym podzię­ko­wać: Pat Baum­gard­ner, Hele­nie Blau, Michele Car­ter, Iza­beli Davis, Stan­ley­owi Elki­nowi, Joh­nowi Fel­sti­ne­rowi, Alber­towi Guerar­dowi, Mac­li­nowi Guerar­dowi, Ruthel­len Jos­sel­son, Herant Kat­cha­do­urian, Sti­nie Kat­cha­do­urian, Mar­gu­erite Leder­berg, Joh­nowi L’Heu­reux, Mor­to­nowi Lie­ber­ma­nowi, Dee Lum, K.Y. Lum, Mary Jane Mof­fatt, Nan Robin­son, mojej sio­strze Jean Rose, Genie Soren­sen, Davi­dowi Spie­glowi, Win­fre­dowi Weis­sowi, mojemu synowi Ben­ja­mi­nowi Yalo­mowi, sta­ży­stom i stu­den­tom psy­cho­lo­gii z roku 1988, mojej sekre­tarce Bei Mit­chell, która przez dzie­sięć lat prze­pi­sy­wała na maszy­nie notatki i pomy­sły, z któ­rych powstały te opo­wia­da­nia. Wdzięczny też jestem, jak zawsze, Uni­wer­sy­te­towi Stan­forda za wspar­cie, swo­bodę i śro­do­wi­sko inte­lek­tu­alne, tak ważne dla mojej pracy.

Wiele zawdzię­czam dzie­się­ciu pacjen­tom, któ­rzy wystę­pują na tych stro­ni­cach. Każdy prze­czy­tał swoją histo­rię (oprócz jed­nego pacjenta, który zmarł, zanim ukoń­czy­łem pisa­nie opo­wie­ści o nim) i wyra­ził zgodę na jej publi­ka­cję. Każdy spraw­dził i zaak­cep­to­wał kamu­flaż, wielu zaofe­ro­wało pomoc redak­cyjną, a jeden (Dave) wymy­ślił tytuł dla swej histo­rii. Byli tacy, któ­rzy twier­dzili, że kamu­flaż jest zbyt duży i zachę­cali mnie do odważ­niej­szego odkry­cia ich toż­sa­mo­ści. Nie­któ­rych zbul­wer­so­wały moje oso­bi­ste zwie­rze­nia lub zbyt swo­bodny ton moich wypo­wie­dzi, ale wie­rząc, że będzie to poży­teczne dla tera­peu­tów i innych pacjen­tów, dali mi na nie swoje przy­zwo­le­nie i udzie­lili bło­go­sła­wień­stwa. Wszyst­kim winien jestem naj­głęb­szą wdzięcz­ność.

Te opo­wie­ści są praw­dziwe, mimo iż wpro­wa­dzi­łem do nich wiele zmian, żeby ochro­nić pacjen­tów przed iden­ty­fi­ka­cją. Czę­sto sto­so­wa­łem sym­bo­liczny ekwi­wa­lent jakie­goś aspektu oso­bo­wo­ści lub życia pacjenta, a nie­kiedy udzie­la­łem pro­ta­go­ni­ście czę­ści toż­sa­mo­ści innego pacjenta. Dia­logi są cza­sami fik­cyjne, a moje oso­bi­ste reflek­sje wpro­wa­dzone post hoc. Zadba­łem o kamu­flaż tak dalece, iż tylko sam pacjent może się roz­po­znać. Czy­tel­nicy, któ­rzy pomy­ślą, że roz­po­znają któ­re­goś z tych dzie­się­ciu pacjen­tów, będą na pewno w błę­dzie.

Wszyst­kie imiona i nazwi­ska, cechy cha­rak­te­ry­styczne, które mogłyby umoż­li­wić iden­ty­fi­ka­cję, oraz inne szcze­góły mate­riału kli­nicz­nego zostały zmie­nione.

Pro­log

Wyobraź­cie sobie taką oto scenę: około trzy­stu czy czte­ry­stu obcych sobie ludzi na warsz­ta­cie psy­cho­lo­gicz­nym dostaje nastę­pu­jące pole­ce­nie: „Dobierz­cie się w pary i, raz po raz, zada­waj­cie swemu part­ne­rowi pyta­nie »Czego pra­gniesz, czego byś chciał?«”.

Czy może być coś prost­szego, niż odpo­wia­dać na jedno nie­winne pyta­nie? A jed­nak we wszyst­kich gru­pach, z któ­rymi pra­co­wa­łem, wywo­ły­wało ono nie­ocze­ki­wa­nie silne emo­cje. Wystar­czy krótka chwila, by cała sala drżała w posa­dach od przy­pływu uczuć. Kobiety i męż­czyźni są do głębi poru­szeni (a nie są to by­naj­mniej despe­raci czy potrze­bu­jący wspar­cia bie­dacy, lecz świet­nie funk­cjo­nu­jący, dobrze sytu­owani i ele­gancko ubrani ludzie). Przy­zy­wają tych, któ­rych utra­cili na zawsze – zmar­łych lub nie­obec­nych rodzi­ców, kochan­ków, mał­żon­ków, dzieci, przy­ja­ciół. „Chciał­bym cię znowu zoba­czyć”. „Pra­gnę twej miło­ści”. „Chciał­bym wie­dzieć, że jesteś ze mnie dumny”. „Chciał­bym, żebyś wie­działa, że cię kocha­łem i ogrom­nie mi przy­kro, że ni­gdy ci tego nie powie­dzia­łem”. „Pra­gnę, żebyś wró­cił, jestem taka samotna”. „Chciał­bym mieć takie dzie­ciń­stwo, jakiego ni­gdy nie mia­łem”. „Chciał­bym być znowu zdrowy i młody. Pra­gnę być kochany i sza­no­wany. Pra­gnę, aby moje życie miało sens. Pra­gnę cze­goś doko­nać. Pra­gnę coś zna­czyć, chciał­bym być ważny, chciał­bym, by o mnie pamię­tano”.

Tak wiele pra­gnień i tęsk­not. I tak wiele bólu – tuż pod powierzch­nią – tak nie­wiele trzeba, by się poka­zał. Ból losu. Ból egzy­sten­cjalny. Ból, który zawsze jest i nie­ustan­nie drga pod cienką mem­braną życia. I tak łatwo się do niego dostać. Poprzez wiele rze­czy – pro­ste ćwi­cze­nie w gru­pie, kilka minut głę­bo­kiej reflek­sji, dzieło sztuki, kaza­nie, oso­bi­sty kry­zys, utratę kogoś lub cze­goś. Ból przy­po­mina nam, że nie­moż­liwe jest speł­nie­nie naszych naj­głęb­szych pra­gnień: pra­gnie­nia zacho­wa­nia mło­do­ści i zatrzy­ma­nia pro­cesu sta­rze­nia się, pra­gnie­nia, by wró­cili ci, któ­rzy ode­szli na zawsze, pra­gnie­nia wiecz­nej miło­ści, ochrony, zna­cze­nia, i wresz­cie pra­gnie­nia samej nie­śmier­tel­no­ści.

Wtedy gdy te nie­osią­galne pra­gnie­nia zdo­mi­no­wały nasze życie, zwra­camy się o pomoc do rodziny, przy­ja­ciół, a cza­sem do psy­cho­te­ra­peuty, szu­kamy pocie­sze­nia w reli­gii.

W książce tej opo­wia­dam histo­rie dzie­się­ciu pacjen­tów, któ­rzy sko­rzy­stali z tera­pii i w trak­cie swej pracy zma­gali się z bólem egzy­sten­cjal­nym. Ból ten wcale nie był przy­czyną, dla któ­rej zwró­cili się do mnie o pomoc – prze­ciw­nie, cier­pieli z powodu zwy­czaj­nych pro­ble­mów codzien­nego życia: samot­no­ści, pogardy dla samego sie­bie, impo­ten­cji, migreny, przy­mu­sów sek­su­al­nych, oty­ło­ści, napię­cia, żałoby, obse­sji miło­snej, huś­tawki nastro­jów, depre­sji. Jed­nak w jakiś spo­sób (spe­cy­ficzny i odmienny w przy­padku każ­dego pacjenta) tera­pia obna­żyła korze­nie ich codzien­nych pro­ble­mów – korze­nie się­ga­jące samych pod­staw egzy­sten­cji.

Jed­nak we wszyst­kich histo­riach roz­brzmiewa woła­nie „chciał(a)bym, pra­gnę”. „Chcia­ła­bym, aby moja uko­chana, zmarła córeczka ożyła i znowu była ze mną” – krzy­czy jedna z pacjen­tek, zanie­dbu­jąc przy tym dwóch żyją­cych synów. „Pra­gnę pie­przyć każdą napo­tkaną kobietę” – domaga się pewien męż­czy­zna, pod­czas gdy rak gru­czo­łów lim­fa­tycz­nych toczy jego ciało. Inny, prze­ży­wa­jąc męki z powodu pew­nych trzech listów, któ­rych nie jest w sta­nie otwo­rzyć, błaga: „Tak chciał­bym mieć rodzi­ców i szczę­śliwe dzie­ciń­stwo. Ani jed­nego, ani dru­giego ni­gdy nie mia­łem”. Nato­miast star­sza kobieta despe­racko pra­gnie wiecz­nej mło­do­ści i nie może uwol­nić się od obse­syj­nej miło­ści do męż­czy­zny młod­szego od sie­bie o trzy­dzie­ści pięć lat.

Jestem prze­ko­nany, że pod­sta­wo­wym mate­ria­łem psy­cho­te­ra­pii jest zawsze tego rodzaju ból egzy­sten­cjalny, a nie, jak się czę­sto uważa, stłu­mione instynkty czy nie dość dokład­nie pogrze­bane sko­rupy tra­gicz­nej prze­szło­ści. W tera­pii każ­dego z pacjen­tów opie­ram metody na swoim głów­nym kli­nicz­nym zało­że­niu, że pod­sta­wowe lęki wyni­kają ze spo­sobu, w jaki dana osoba usi­łuje, świa­do­mie lub nieświa­do­mie, radzić sobie z nie­unik­nio­nymi zda­rze­niami, z „danymi”1 egzy­sten­cji.

Moim zda­niem ist­nieją cztery dane egzy­sten­cji szcze­gól­nie ważne dla psy­cho­te­ra­pii: nie­uchron­ność śmierci, doty­cząca nas samych i tych, któ­rych kochamy, wol­ność kształ­to­wa­nia swego życia wedle wła­snej woli, nasza osta­teczna egzy­sten­cjalna osob­ność i, w końcu, brak narzu­ca­ją­cego się oczy­wi­stego sensu życia. Jak­kol­wiek dane te wydają się dość ponure, zawie­rają ziarna mądro­ści i oca­le­nia. Mam nadzieję, iż w moich dzie­się­ciu opo­wie­ściach psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych uda mi się poka­zać, że można skon­fron­to­wać się z tymi egzy­sten­cjal­nymi praw­dami i użyć ich siły w służ­bie oso­bi­stego roz­woju i zmiany.

Ze wszyst­kich tych życio­wych zda­rzeń naj­bar­dziej oczy­wi­sta i intu­icyj­nie uchwytna jest śmierć. Już w bar­dzo mło­dym wieku, czę­sto wcze­śniej, niż nam się wydaje, dowia­du­jemy się, że kie­dyś nadej­dzie śmierć i nie ma od niej ucieczki. Nie­mniej jed­nak, jak mówi Spi­noza, „wszystko, co żyje, usil­nie stara się pod­trzy­mać swoje ist­nie­nie”. W samym rdze­niu naszego jeste­stwa zawsze jest obecny kon­flikt mię­dzy pra­gnie­niem, by na­dal ist­nieć, a świa­do­mo­ścią nie­uchron­nej śmierci.

Aby pora­dzić sobie ze śmier­cią, z nie­skoń­czoną pomy­sło­wo­ścią wynaj­du­jemy spo­soby, by zaprzeć się jej lub przed nią uciec. Gdy jeste­śmy dziećmi, poma­gają nam wypie­rać śmierć zapew­nie­nia rodzi­ców, mity świec­kie i reli­gijne; póź­niej per­so­ni­fi­ku­jemy ją w jakąś postać: mon­strum, kostu­chę, demona. No bo jeśli jest ona tylko ści­ga­jącą nas posta­cią, to jesz­cze można pró­bo­wać się jej jakoś wymknąć. Poza tym, choć śmierć jako mon­strum może prze­ra­żać, jest mniej straszna niż naga prawda, że to my sami nosimy w sobie zarodki wła­snej śmierci. Potem mło­dzież eks­pe­ry­men­tuje jesz­cze z innymi spo­so­bami łago­dze­nia lęku przed śmier­cią: odbie­rają śmierci jej tok­syczny jad, szy­dząc z niej, wyzy­wa­jąc ją bra­wu­ro­wym zacho­wa­niem, lub znie­czu­lają się na nią, oglą­da­jąc opo­wie­ści o duchach i hor­rory w bez­piecz­nym towa­rzy­stwie rówie­śni­ków i pra­żo­nej kuku­ry­dzy z masłem.

Gdy dora­stamy, uczymy się wyrzu­cać śmierć ze swych myśli – odwra­camy od niej naszą uwagę, roz­pra­sza­jąc się róż­nymi zaję­ciami, prze­kształ­camy ją w coś pozy­tyw­nego (przej­ście do innego świata, powrót do domu, ponowne połą­cze­nie z Bogiem, wieczne odpo­czy­wa­nie); wypie­ramy ją, two­rząc opty­mi­styczne mity; wal­czymy o zapew­nie­nie sobie nie­śmier­tel­no­ści poprzez two­rze­nie nie­prze­mi­ja­ją­cych dzieł, pło­dze­nie dzieci, które prze­dłużą nasze ist­nie­nie, wyzna­wa­nie sys­te­mów reli­gij­nych zapew­nia­ją­cych o dal­szym ist­nie­niu naszego ducha.

Wielu ludzi nie zga­dza się z takim opi­sem wypie­ra­nia śmierci. „Non­sens – mówią – nie wypie­ramy śmierci. Każdy umiera. Wiemy o tym. Jest to oczy­wi­sty fakt. Ale czy jest sens zaprzą­tać sobie tym głowę?”.

Prawda jest taka, że wiemy, a jed­no­cze­śnie nie wiemy. Wiemy o śmierci – poj­mu­jemy jej fakt inte­lek­tu­al­nie, ale odci­namy od sie­bie prze­ra­że­nie zwią­zane ze śmier­cią – a raczej czyni to nie­świa­doma część naszego umy­słu, która chroni nas przed obez­wład­nia­ją­cym lękiem. Ten pro­ces odłą­cza­nia się prze­biega bowiem w spo­sób nie­świa­domy i nie­wi­dzialny; o jego ist­nie­niu prze­ko­nu­jemy się pod­czas tych rzad­kich epi­zo­dów, kiedy mecha­nizm wypar­cia pęka i lęk przed śmier­cią wybu­cha z całą swą siłą. Nie­czę­sto się to zda­rza – raz lub dwa razy w życiu. Cza­sami na jawie, kiedy sami ocie­ramy się o śmierć lub kiedy umrze ktoś nam bli­ski. Naj­czę­ściej jed­nak lęk przed śmier­cią wycho­dzi na powierzch­nię. W kosz­ma­rach sen­nych.

Kosz­mar senny jest nie­uda­nym marze­niem sen­nym, które „nie umiało” pora­dzić sobie z lękiem i nie speł­niło swej roli straż­nika naszego snu. Cho­ciaż kosz­mary róż­nią się tre­ścią, w każ­dym kryje się ten sam pro­ces: nagi lęk przed śmier­cią wyrywa się z zamknię­cia i wybu­cha z nie­świa­do­mo­ści do świa­do­mo­ści. Opo­wieść pt. „W poszu­ki­wa­niu śnią­cego” poka­zuje w wyjąt­kowy spo­sób, jak gdyby od kulis, pro­ces ucie­ka­nia od lęku przed śmier­cią i ostat­nie wysiłki umy­słu, by sobie z nim pora­dzić. Oto w ciem­nym, peł­nym śmierci kosz­ma­rze sen­nym Marvina poja­wia się jedyny ele­ment afir­mu­jący życie i prze­ciw­sta­wia­jący się śmierci – błysz­cząca laska z bia­łym koń­cem, któ­rej używa śpiący jako broni w sek­su­al­nym poje­dynku ze śmier­cią.

Pro­ta­go­ni­ści innych opo­wie­ści także postrze­gają akt sek­su­alny jako tali­zman odwra­ca­jący pro­ces zani­ka­nia, sta­rze­nia się, który może ode­gnać zbli­ża­jącą się śmierć. Stąd kom­pul­sywna aktyw­ność sek­su­alna u mło­dego, umie­ra­ją­cego na raka męż­czy­zny („Gdyby gwałt był legalny…”) i kur­czowe przy­wią­za­nie sta­rego męż­czy­zny do pożół­kych, liczą­cych trzy­dzie­ści lat listów od zmar­łej uko­cha­nej („Co nam zostało z tych lat?”).

Pod­czas wielu lat pracy ze sto­ją­cymi w obli­czu śmierci pacjen­tami cho­rymi na raka zauwa­ży­łem dwa szcze­gól­nie silne i powszechne spo­soby uśmie­rza­nia lęków przed śmier­cią, dwa prze­ko­na­nia, a raczej ilu­zje, które pozwa­lają uzy­skać poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Jedno – to prze­ko­na­nie o swej wyjąt­ko­wo­ści, dru­gie – to wiara w osta­tecz­nego zbawcę. Cho­ciaż są to ilu­zje repre­zen­tu­jące „stałe fał­szywe prze­ko­na­nia”, nie uży­wam ter­minu „ilu­zja” w sen­sie pejo­ra­tyw­nym. Są to bowiem prze­ko­na­nia uni­wer­salne i, na pew­nym pozio­mie świa­do­mo­ści, ist­nieją w nas wszyst­kich; speł­niają one pewną pozy­tywną rolę w kilku moich opo­wie­ściach.

Prze­ko­na­nie o wła­snej wyjąt­ko­wo­ści ozna­cza wiarę w to, że jest się nie­na­ru­szal­nym i nie­podat­nym na znisz­cze­nie – mnie nie doty­czą zwy­kłe prawa ludz­kiej bio­lo­gii i ludz­kiego losu, któ­rym pod­le­gają wszy­scy inni. W pew­nym okre­sie życia każdy z nas doświad­cza jakiejś formy kry­zysu: poważ­nej cho­roby, nie­po­wo­dze­nia zawo­do­wego, roz­wodu; albo, jak w przy­padku Elvy z opo­wia­da­nia „Ni­gdy nie myśla­łam, że to może mnie się przy­da­rzyć”, może to być tak banalna rzecz jak kra­dzież port­mo­netki. Takie zda­rze­nie odsła­nia nagle całą naszą zwy­czaj­ność i pod­waża powszechne zało­że­nie, że życie zawsze będzie wzno­szącą się spi­ralą.

Pod­czas gdy prze­ko­na­nie o wła­snej wyjąt­ko­wo­ści daje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa nie­jako od wewnątrz, inny główny mecha­nizm wypie­ra­nia śmierci – wiara w osta­tecz­nego zbawcę – pozwala nam czuć się strze­żo­nym i chro­nio­nym od zewnątrz. Cho­ciaż możemy stra­cić rów­no­wagę psy­chiczną, zacho­ro­wać, sta­nąć na kra­wę­dzi życia, jeste­śmy prze­ko­nani, że ist­nieje gdzieś wszech­mocny sługa, który w razie potrzeby wynu­rzy się zza hory­zontu i przy­wróci nas życiu.

Te dwa prze­ko­na­nia kon­sty­tu­ują pewną dia­lek­tykę dwóch dia­me­tral­nie róż­nych odpo­wie­dzi na pyta­nie o kon­dy­cję ludzką. Czło­wiek albo ogła­sza w hero­icz­nym akcie samo­po­twier­dze­nia swoją auto­no­mię, albo poszu­kuje bez­pie­czeń­stwa w sto­pie­niu się z jakąś nad­rzędną siłą. Innymi słowy, albo chce się wyod­ręb­nić lub „zlać” z kimś lub czymś, albo pra­gnie się odse­pa­ro­wać lub sto­pić z kimś lub czymś w jedno. Sta­jemy się swo­imi wła­snymi rodzi­cami lub pozo­sta­jemy wiecz­nymi dziećmi.

Więk­szość z nas chce w życiu wygody i kom­fortu psy­chicz­nego; ner­wowo uni­kamy spoj­rze­nia śmierci, chi­cho­cząc i przy­ta­ku­jąc stwier­dze­niu Woody’ego Allena: „Nie boję się śmierci. Nie chcę tylko być obecny, kiedy ona przyj­dzie”. Ale ist­nieje inny spo­sób podej­ścia do śmierci – ma on długą tra­dy­cję i jest godny zasto­so­wa­nia w psy­cho­te­ra­pii. Ten spo­sób uczy, że dzięki peł­nej świa­do­mo­ści śmierci doj­rzewa w nas mądrość i nasze życie staje się bogat­sze. Słowa, które wypo­wie­dział mój pacjent, gdy umie­rał („Gdyby gwałt był legalny…”), poka­zują, że cho­ciaż fakt (czyli fizycz­ność) śmierci nas nisz­czy, myśl o śmierci może nas zba­wić.

Dla kilku opi­sa­nych tu osób pro­blem sta­no­wiła inna dana egzy­sten­cji – wol­ność. Gdy jedna z pacjen­tek, otyła Betty, oświad­czała, że pofol­go­wała sobie w jedze­niu także tuż przed wizytą u mnie i ma zamiar to samo uczy­nić zaraz po wyj­ściu z mego gabi­netu, tym samym pró­bo­wała wyrzec się swo­jej wol­no­ści i skło­nić mnie do tego, abym prze­jął nad nią kon­trolę. Tera­pia innej pacjentki (Thelmy z „Kata miło­ści”) obra­cała się wokół motywu pod­da­nia się byłemu kochan­kowi (i tera­peu­cie) i moich poszu­ki­wań takiej stra­te­gii, która pozwo­li­łaby jej odzy­skać swoją moc i wol­ność.

Wol­ność wydaje się anty­tezą śmierci. Oba­wiamy się śmierci, nato­miast wol­ność uwa­żamy za coś jed­no­znacz­nie pozy­tyw­nego. Czyż histo­rii cywi­li­za­cji zachod­niej nie zna­czą wyda­rze­nia będące wyra­zem tęsk­noty za wol­no­ścią, czyż wol­ność nie była wła­ści­wie jej główną siłą napę­dową? Ale z egzy­sten­cjal­nego punktu widze­nia wol­ność wiąże się z lękiem – źró­dłem lęku jest to, że wbrew powszech­nym mnie­ma­niom, wszech­świat, w który wcho­dzimy wraz z naro­dzi­nami, nie jest z góry upo­rząd­ko­waną struk­turą, usta­no­wioną przed naszym przyj­ściem zgod­nie z jakimś wiecz­nym, wiel­kim pla­nem (i taki wszech­świat nie ist­nieje rów­nież po naszym odej­ściu). Wol­ność ozna­cza, że sami sta­no­wimy o swo­ich wybo­rach, swo­ich czy­nach i wła­snym życiu. Ina­czej mówiąc, jeste­śmy za nie odpo­wie­dzialni.

Choć słowa odpo­wie­dzialny można uży­wać na różne spo­soby, ja naj­bar­dziej lubię defi­ni­cję Sar­tre’a: być odpo­wie­dzial­nym, to zna­czy „być auto­rem” i każdy z nas jest auto­rem swego życia. Mamy wol­ność bycia tym, kim chcemy być, nie możemy tylko jed­nego – uwol­nić się od wol­no­ści. Jak mówi Sar­tre, jeste­śmy ska­zani na wol­ność. Nie­któ­rzy filo­zo­fo­wie idą jesz­cze dalej. Twier­dzą, że archi­tek­tura ludz­kiego umy­słu czyni czło­wieka odpo­wie­dzial­nym za całą rze­czy­wi­stość, za samą formę czasu i prze­strzeni. I wła­śnie w idei auto­kon­struk­cji tkwi lęk: jeste­śmy isto­tami, które pra­gną goto­wej struk­tury, prze­raża nas poję­cie wol­no­ści impli­ku­jące, że pod naszymi sto­pami nie ma nic, żad­nego pew­nego gruntu.

Każdy tera­peuta wie, że pierw­szym zasad­ni­czym kro­kiem w tera­pii jest przy­ję­cie przez pacjenta odpo­wie­dzial­no­ści za swe życie. Dopóki ktoś wie­rzy, że jego pro­blemy powo­do­wane są jakąś zewnętrzną siłą, tera­pia nie może ruszyć z miej­sca. Jeśli bowiem pro­blem leży gdzieś poza mną, to dla­czego ja mam się zmie­niać? Trzeba zmie­nić albo wymie­nić świat zewnętrzny (przy­ja­ciół, zawód, part­nera). Dla­tego Dave (w „Co nam zostało z tych lat?”) uskar­ża­jący się, że zabor­cza, inge­ru­jąca żona zamknęła go w mał­żeń­skim wię­zie­niu, dopóty nie mógł poczy­nić postę­pów w tera­pii, dopóki nie dostrzegł, w jaki spo­sób sam odpo­wiada za stwo­rze­nie tego wię­zie­nia.

Zwy­kle pacjenci odno­szą się do kwe­stii przy­ję­cia odpo­wie­dzial­no­ści za swe życie z ogrom­nym opo­rem. Trzeba zatem two­rzyć efek­tywne tech­niki uświa­da­mia­nia im, w jaki spo­sób kreują wła­sne pro­blemy. Sku­teczną tech­niką, którą sto­so­wa­łem w wielu opi­sa­nych tu przy­pad­kach, jest sku­pia­nie się na „tu i teraz”. Ponie­waż w sytu­acji tera­peu­tycz­nej pacjenci zwy­kle odtwa­rzają te same pro­blemy inter­per­so­nalne, które tra­pią ich w życiu, kon­cen­truję się raczej na tym, co się dzieje w danej chwili mię­dzy mną a pacjen­tem, niż na wyda­rze­niach z ich prze­szło­ści lub teraź­niej­szo­ści. Bada­jąc szcze­gó­łowo rela­cję tera­peu­tyczną (bądź rela­cje mię­dzy uczest­ni­kami grupy w tera­pii gru­po­wej), mogę na bie­żąco poka­zy­wać pacjen­towi, w jaki spo­sób jego zacho­wa­nie wpływa na reak­cje innych ludzi. Dave na przy­kład mógł odsu­wać od sie­bie odpo­wie­dzial­ność za swe pro­blemy mał­żeń­skie, ale nie mógł kwe­stio­no­wać bez­po­śred­nich danych o sobie, una­ocz­nia­nych mu „na gorąco” w gru­pie tera­peu­tycz­nej. Nie mógł nie zauwa­żyć, że jego wymi­ja­jące, draż­niące, pełne alu­zji do jakichś sekre­tów zacho­wa­nie wyzwala w człon­kach grupy reak­cje podobne do reak­cji jego żony.

Podob­nie tera­pia Betty („Otyła dama”) nie przy­no­siła żad­nych efek­tów, dopóki przy­pi­sy­wała ona swą samot­ność roz­la­złej i pozba­wio­nej korzeni oby­cza­jo­wo­ści Kali­for­nii. Dopiero kiedy poka­za­łem jej, że jej bez­oso­bowy, nie­śmiały, pełen dystansu spo­sób bycia two­rzy taką samą bez­oso­bową atmos­ferę w naszej rela­cji, mogła zacząć badać, na czym polega jej odpo­wie­dzial­ność za ową izo­la­cję.

Przy­ję­cie odpo­wie­dzial­no­ści wpro­wa­dza pacjenta w przed­sio­nek zmiany, ale nie jest ze zmianą rów­no­znaczne. A praw­dzi­wym celem tera­pii jest zawsze zmiana, choćby nie wiem jak tera­peuta pod­kre­ślał zna­cze­nie wglądu, odpo­wie­dzial­no­ści i samo­re­ali­za­cji.

Wol­ność ozna­cza nie tylko odpo­wie­dzial­ność za wła­sne życiowe wybory, ale rów­nież impli­kuje, że wpro­wa­dze­nie zmiany wymaga aktu woli. Choć tera­peuci rzadko uży­wają poję­cia woli expli­cite, zawsze wkła­dają wiele wysiłku w to, aby wpły­nąć na wolę pacjenta. Nie­ustan­nie wyja­śniamy i inter­pre­tu­jemy, zakła­da­jąc (a jest to świecki akt wiary, pozba­wiony wystar­cza­ją­cych pod­staw empi­rycz­nych), że rozu­mie­nie rodzi zmianę. A gdy inter­pre­ta­cje nie skut­kują, ape­lu­jemy cza­sem bez­po­śred­nio do woli: „Trzeba jesz­cze wysiłku. Musisz pró­bo­wać. Jest czas myśle­nia i ana­li­zo­wa­nia, ale jest także czas dzia­ła­nia”. A kiedy zawo­dzą napo­mnie­nia, tera­peuta, jak przed­sta­wiają opo­wia­da­nia, może się już tylko odwo­łać do jakiej­kol­wiek innej zna­nej metody wywie­ra­nia wpływu na drugą osobę. Może radzić, kłó­cić się, naprzy­krzać, przy­mi­lać, pro­wo­ko­wać, bła­gać albo po pro­stu wszystko cier­pli­wie zno­sić, mając nadzieję, że zwy­czajne zmę­cze­nie pacjenta spo­wo­duje w końcu roz­pad neu­ro­tycz­nego świa­to­po­glądu.

Dzięki woli będą­cej źró­dłem dzia­ła­nia reali­zu­jemy swoją wol­ność. Akt woli składa się moim zda­niem z dwóch eta­pów: w pierw­szym osoba zapo­cząt­ko­wuje coś poprzez chce­nie, by to „coś” się zda­rzyło, a w dru­gim wpro­wa­dza to w czyn poprzez pod­ję­cie decy­zji.

Nie­któ­rzy ludzie mają blo­kadę na chce­nie – nie wie­dzą, co czują ani czego pra­gną. Pozba­wieni opi­nii, impul­sów, inkli­na­cji zaczy­nają paso­ży­to­wać na pra­gnie­niach innych. Tacy ludzie są męczący. Betty była nudna wła­śnie z tego powodu, że zamro­ziła swoje chce­nie i inni męczyli się przy niej, wyko­nu­jąc za nią pracę chce­nia i wyobraźni.

Inni znowu nie potra­fią pod­jąć decy­zji. Choć dokład­nie wie­dzą, czego chcą i jak to osią­gnąć, nie umieją dzia­łać. Męczą się i drę­czą, tkwiąc przed drzwiami z napi­sem „decy­zja”. Saul w „Trzech nie­otwar­tych listach” wie­dział, że każdy roz­sądny czło­wiek otwo­rzyłby te listy, ale lęk, które one budziły, spa­ra­li­żo­wał jego wolę. Thelma („Kat miło­ści”) wie­działa, że obse­syjna miłość odziera jej życie z real­no­ści. Wie­działa, że, jak sama to ujęła, żyje życiem sprzed ośmiu lat i aby je odzy­skać, musi porzu­cić swoją namięt­ność. Ale nie umiała czy też nie chciała tego zro­bić i zacie­kle opie­rała się wszel­kim moim pró­bom pobu­dze­nia jej woli.

Trudno jest podej­mo­wać decy­zje. Z wielu powo­dów, a nie­które z nich się­gają samych pod­staw bytu. John Gard­ner w powie­ści Gren­del opo­wiada o pew­nym mądrym czło­wieku, który stresz­cza swe medy­ta­cje tajem­nic życia dwiema pro­stymi, lecz prze­ra­ża­ją­cymi praw­dami: „Rze­czy zani­kają, alter­na­tywy się wyklu­czają”. Mówi­łem już o tej pierw­szej praw­dzie, czyli o śmierci. Druga – „alter­na­tywy się wyklu­czają” – sta­nowi klucz do zro­zu­mie­nia, dla­czego podej­mo­wa­nie decy­zji jest tak trudne. Każda decy­zja wymaga jakiejś formy wyrze­cze­nia się; każ­demu tak odpo­wiada jakieś nie, każda decy­zja eli­mi­nuje i nisz­czy inne moż­li­wo­ści (rdzeń angiel­skiego słowa decide – decy­do­wać, zna­czy uśmier­cać i jest taki sam jak w sło­wach homi­cide – zabój­stwo i suicide – samo­bój­stwo). Thelma trzy­mała się kur­czowo pra­wie nie­ist­nie­ją­cej szansy odzy­ska­nia swego uko­cha­nego, ponie­waż wyrze­cze­nie się tej moż­li­wo­ści ozna­czało dla niej zanik i śmierć.

Egzy­sten­cjalna izo­la­cja, trze­cia dana, ozna­cza nie­prze­kra­czalną odle­głość mię­dzy ja a innymi, odle­głość, która ist­nieje nawet w głę­bo­kim satys­fak­cjo­nu­ją­cym związku. Jeste­śmy odizo­lo­wani nie tylko od innych istot, ale także, o tyle o ile kon­sty­tu­ujemy swój wła­sny świat, od reszty świata. Taką izo­la­cję trzeba odróż­nić od dwu innych typów izo­la­cji – inter­per­so­nal­nej i intra­per­so­nal­nej.

Czło­wiek doświad­cza izo­la­cji inter­per­so­nal­nej, czyli samot­no­ści, jeśli bra­kuje mu umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych lub oso­bo­wo­ści umoż­li­wia­ją­cej wcho­dze­nie w bli­skie kon­takty z innymi. Izo­la­cja intra­per­so­nalna poja­wia się wów­czas, gdy ist­nieje wewnętrzne roz­sz­cze­pie­nie mię­dzy róż­nymi czę­ściami ja, na przy­kład emo­cja zwią­zana z jakimś wyda­rze­niem odszcze­piona jest od pamięci o tym wyda­rze­niu. Naj­bar­dziej skrajna i dra­ma­tyczna forma roz­sz­cze­pie­nia, oso­bo­wość wie­lo­krotna, wystę­puje sto­sun­kowo rzadko (cho­ciaż liczba jej przy­pad­ków wzra­sta); kiedy się pojawi, tera­peuta może sta­nąć przed dyle­ma­tem, którą oso­bo­wość ma pie­lę­gno­wać, co mnie zda­rzyło się w lecze­niu Marge („Mono­ga­mia tera­peu­tyczna”).

Nie ma roz­wią­za­nia dla egzy­sten­cjal­nej izo­la­cji i tera­peuci muszą prze­strze­gać przed fał­szy­wymi roz­wią­za­niami. Próby ucieczki od tego rodzaju izo­la­cji mogą sabo­to­wać nasze związki z ludźmi. Wiele przy­jaźni i wiele mał­żeństw roz­pa­dło się, ponie­waż zamiast dbać o kon­takt mię­dzy sobą i trosz­czyć się o sie­bie, ludzie trak­to­wali drugą osobę jako tar­czę chro­niącą ich przed izo­la­cją.

Powszechną, rady­kalną próbą zna­le­zie­nia wyj­ścia z egzy­sten­cjal­nej izo­la­cji jest sto­pie­nie się, zatar­cie wła­snych gra­nic i zla­nie się z innym czło­wie­kiem. Kilka naszych histo­rii przed­sta­wia takie próby. Nie­zwy­kłą siłę oddzia­ły­wa­nia aktu zla­nia się z kimś innym poka­zały eks­pe­ry­menty z pod­świa­domą per­cep­cją. Na ekra­nie wyświe­tlano słowa „Mama i ja to jedno” tak szybko, że uczest­nicy eks­pe­ry­mentu nie byli w sta­nie uchwy­cić tych słów świa­do­mie. Po sean­sie czuli się lepiej, mieli w sobie wię­cej siły i opty­mi­zmu, a nawet szyb­ciej niż inni leczyli się z takich pro­ble­mów, jak pale­nie, oty­łość czy zabu­rze­nia okresu doj­rze­wa­nia.

Jed­nym z wiel­kich para­dok­sów życia jest to, że samo­świa­do­mość rodzi lęk. Sto­pie­nie się z innym likwi­duje lęk w rady­kalny spo­sób, czyli przez eli­mi­na­cję samo­świa­do­mo­ści. Osoba, która się zako­chała i weszła w błogi stan zla­nia się z innym, prze­staje być reflek­syjna, ponie­waż jej zada­jące pyta­nia i samotne ja (i zwią­zana z nim, nace­cho­wana lękiem izo­la­cja) roz­ta­pia się w my. W ten spo­sób czło­wiek pozbywa się lęku, ale traci sie­bie.

Dla­tego wła­śnie tara­peuci nie lubią zaj­mo­wać się pacjen­tami, któ­rzy są zako­chani. Tera­pia nie daje się pogo­dzić z wła­ści­wym zako­chaniu sta­nem roz­to­pie­nia się, ponie­waż praca tera­peu­tyczna wymaga pyta­ją­cej samo­świa­do­mo­ści i lęku, który osta­tecz­nie spełni rolę prze­wod­nika uka­zu­ją­cego wewnętrzne kon­flikty.

Ponadto trudno mi, jak zresztą więk­szo­ści tera­peu­tów, wejść w rela­cję z pacjen­tem, który jest zako­chany. W opo­wia­da­niu „Kat miło­ści” Thelma nie wcho­dzi w rela­cję ze mną – całą jej ener­gię pochła­nia bez reszty obse­syjna miłość. Strzeż­cie się przed sil­nym, wyłącz­nym przy­wią­za­niem do innego; nie jest ono, jak ludzie cza­sem myślą, dowo­dem czy­stej miło­ści. Taka zamy­ka­jąca, wyłączna miłość – kar­miąca się tylko sobą, nie­da­jąca nic innym i nie­trosz­cząca się o nich – ska­zana jest na to, że w końcu pożre samą sie­bie. Miłość nie jest tylko i wyłącz­nie pło­mie­niem namięt­no­ści mię­dzy dwoj­giem ludzi, ist­nieje ogromna róż­nica mię­dzy zako­cha­niem się a kocha­niem. Miłość jest spo­so­bem bycia, „odda­niem”, a nie „wpa­da­niem” (po ang. okre­ślamy zako­cha­nie jako „wpa­da­nie w miłość” – fal­ling in love – po pol­sku mówimy cza­sem o zako­cha­nym „wpadł jak śliwka w kom­pot”, a o nie­pla­no­wa­nym wyniku miło­ści fizycz­nej „wpa­dli” – przyp. tłum.). Ozna­cza pewien modus rela­cji ze świa­tem i ludźmi w ogóle, a nie poje­dyn­czy akt ogra­ni­czony do jed­nej jedy­nej osoby.

Cho­ciaż usi­łu­jemy przejść przez życie parami lub w gru­pach, są takie chwile, szcze­gól­nie kiedy zbliża się śmierć, w któ­rych z bez­względną jasno­ścią dociera do nas prawda, że uro­dzi­li­śmy się sami i sami umrzemy. Wielu umie­ra­ją­cych pacjen­tów powie­działo mi, że naj­strasz­niej­szą rze­czą w umie­ra­niu jest to, że umiera się w samot­no­ści. Jed­nak nawet w chwili śmierci obec­ność dru­giej osoby (mam tu na myśli świa­domą, inten­cjo­nalną obec­ność w peł­nym tego słowa zna­cze­niu) może prze­bić ściany izo­la­cji. Jak powie­dział mi pacjent z „Co nam zostało z tych lat?”: „Cho­ciaż jesteś sam w swo­jej łodzi, otu­chy dodają ci świa­tła innych łodzi, pły­ną­cych w pobliżu”.

Jeśli zatem śmierć jest nie­uchronna, jeśli wszyst­kie nasze wytwory, mało tego, cały sys­tem sło­neczny legnie kie­dyś w gru­zach, jeśli świat jest sprawą przy­padku (to zna­czy wszystko, co jest, mogłoby być rów­nie dobrze inne), jeśli nie zasta­li­śmy goto­wego świata, lecz musimy go kon­stru­ować i wpro­wa­dzać weń nasze wła­sne ludz­kie struk­tury, to czy życie może mieć jakiś stały, nie­pod­wa­żalny sens?

To pyta­nie nie daje spo­koju wielu współ­cze­snym męż­czy­znom i kobie­tom, wielu zgła­sza się na tera­pię, ponie­waż czuje, że ich życie pozba­wione jest sensu i celu. Jeste­śmy więc isto­tami poszu­ku­ją­cymi sensu i zna­cze­nia. Zauwa­żalne jest to już na pozio­mie bio­lo­gicz­nym – nasz sys­tem ner­wowy jest tak skon­stru­owany, że mózg auto­ma­tycz­nie gru­puje napły­wa­jące do niego bodźce w zna­czące struk­tury. Sens daje nam także poczu­cie pano­wa­nia nad swym życiem, w obli­czu przy­pad­ko­wych, nie­zbor­nych zda­rzeń czu­jemy bez­rad­ność i pomie­sza­nie, pra­gniemy je upo­rząd­ko­wać, by odzy­skać poczu­cie mocy i kon­troli. I, co waż­niej­sze, sens jest źró­dłem war­to­ści, a co za tym idzie, kształ­tuje zasady postę­po­wa­nia: odpo­wiedź na pyta­nie po co (po co żyję?) dostar­cza odpo­wie­dzi na pyta­nie jak (jak mam żyć?).

W moich opo­wie­ściach psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych nie­wiele jest bez­po­śred­nich roz­wa­żań o sen­sie życia. Poszu­ki­wa­nie sensu, podob­nie jak poszu­ki­wa­nie przy­jem­no­ści, musi odby­wać się w spo­sób pośredni i okrężny. Sens wyła­nia się z sen­sow­nego dzia­ła­nia i postę­po­wa­nia; im bar­dziej pla­nowo i roz­myśl­nie go szu­kamy, tym mniej praw­do­po­dobne jest, że go znaj­dziemy. Dys­kur­sywne pyta­nia o sens zawsze prze­trwają wszyst­kie odpo­wie­dzi. W tera­pii, tak jak w życiu, sens jest pro­duk­tem ubocz­nym zaan­ga­żo­wa­nia i „trwa­nia przy”, i w to wła­śnie tera­peuci powinni wkła­dać swą ener­gię (nie dla­tego, że zaan­ga­żo­wa­nie dostar­cza dys­kur­syw­nej odpo­wie­dzi na pyta­nia o sens; spra­wia ono po pro­stu, że pyta­nia te nie pochła­niają zbyt wiele uwagi, zastę­pu­jąc w ten spo­sób sen­sowne życie).

Egzy­sten­cjalny dyle­mat, jaki kon­sty­tu­uje istota ludzka poszu­ku­jąca sensu i pew­no­ści we wszech­świe­cie, w któ­rym nie ma ani jed­nego, ani dru­giego, jest nie­zwy­kle istotny dla zawodu psy­cho­te­ra­peuty. Jeśli w swej codzien­nej pracy tera­peuci są auten­tyczni w związ­kach z pacjen­tami, doświad­czają wiele niepew­no­ści. Kon­fron­ta­cja pacjenta z pyta­niami, na które nie ma odpo­wie­dzi, kon­fron­tuje z nimi także tera­peutę, a on rów­nież nie ma na nie odpo­wie­dzi. Ponadto, tera­peuta musi dostrze­gać fakt, że doświad­cze­nie innego jest osta­tecz­nie sprawą wyjąt­kowo oso­bi­stą i nie­po­zna­walną (tak jak ja musia­łem to uczy­nić w „Dwu uśmie­chach”).

Można śmiało powie­dzieć, iż zdol­ność do tole­ro­wa­nia nie­pew­no­ści jest wstęp­nym warun­kiem wyko­ny­wa­nia tego zawodu. Ludzie zwy­kle sądzą, że tera­peuta meto­dycz­nie i pew­nie pro­wa­dzi pacjenta przez kolejne, dające się z góry prze­wi­dzieć, etapy tera­pii, do z góry zna­nego sobie celu. To się zda­rza, ale bar­dzo rzadko. Jak poka­zują moje histo­rie, tera­peuci czę­sto błą­dzą, impro­wi­zują, po omacku szu­kają kie­runku. Pod­da­nie się sil­nej poku­sie pew­no­ści, poprzez przy­łą­cze­nie się do rze­szy wyznaw­ców jakiejś ide­olo­gii tera­peu­tycz­nej lub sztyw­nego sys­temu teo­re­tycz­nego, jest bar­dzo zdra­dliwe, unie­moż­li­wia bowiem spon­ta­niczne, pełne nie­pew­no­ści spo­tka­nie dwu osób, konieczne dla efek­tyw­nej tera­pii.

Spo­tka­nie takie, sta­no­wiące istotę psy­cho­te­ra­pii, jest peł­nym tro­ski i czło­wie­czeń­stwa obco­wa­niem dwu ludz­kich istot, z któ­rych jedną nękają poważne pro­blemy bar­dziej niż drugą (zwy­kle, ale nie zawsze, jest to pacjent). Tera­peuta musi speł­niać podwójną rolę: zarówno obser­wo­wać życie pacjenta, jak i uczest­ni­czyć w nim. Jako obser­wa­tor musi być na tyle obiek­tywny, by udzie­lać pacjen­towi jakichś pod­sta­wo­wych wska­zó­wek w tera­pii. Jako uczest­nik bie­rze udział w życiu pacjenta i otwiera się na jego oddzia­ły­wa­nie – cza­sem pod wpły­wem spo­tkań z pacjen­tem doko­nuje się w nim jakaś zasad­ni­cza prze­miana.

Decy­du­jąc się włą­czyć w życie każ­dego pacjenta, ja, tera­peuta, nie tylko wysta­wiam się na te same pro­blemy egzy­sten­cjalne, które ma mój pacjent, ale także muszę zba­dać jego życie wedle tych samych reguł, które sto­suję do ana­li­zo­wa­nia swego życia. Zakła­dam więc, że wie­dza jest lep­sza niż niewie­dza, pró­bo­wa­nie i podej­mo­wa­nie ryzyka jest lep­sze niż niepró­bo­wa­nie i niepodej­mo­wa­nie ryzyka. Przyj­muję także, że magia i ilu­zja, choć mogą być bogate i kuszące, osta­tecz­nie osła­biają ludz­kiego ducha. I serio trak­tuję twarde słowa Tho­masa Hardy’ego: „Jeżeli jest jakaś droga ku Lep­szemu, to wymaga ona bez­względ­nie dokład­nego przyj­rze­nia się Naj­gor­szemu”.

Podwójna rola – obser­wa­tora i uczest­nika – wiele wymaga od tera­peuty i sta­wia go czę­sto przed drę­czą­cymi dyle­ma­tami. Czy mam na przy­kład prawo ocze­ki­wać od pacjenta, który popro­sił mnie o prze­cho­wy­wa­nie swych listów miło­snych, by ten zajął się roz­wią­za­niem pro­ble­mów, któ­rych ja przez całe życie uni­ka­łem? Czy moż­liwe jest, abym pomógł mu pójść dalej, niż sam posze­dłem? Czy powi­nie­nem zada­wać bez­li­to­sne, egzy­sten­cjalne pyta­nia – umie­ra­ją­cemu, wdo­wie, pogrą­żo­nej w żało­bie matce lub zalęk­nio­nemu eme­ry­towi mają­cemu trans­cen­dentne sny – pyta­nia, na które w dodatku sam nie mam żad­nej odpo­wie­dzi? Czy mam powie­dzieć o swo­ich sła­bo­ściach i ogra­ni­cze­niach pacjentce, któ­rej inna, alter­na­tywna oso­bo­wość kusi mnie swym uwo­dzi­ciel­skim cza­rem? Czy potra­fię zbu­do­wać auten­tyczną, wspie­ra­jącą rela­cję z otyłą kobietą, któ­rej wygląd działa na mnie odpy­cha­jąco? Czy, szer­mu­jąc hasłami o oświe­ce­niu, mam prawo ode­brać sta­rej kobie­cie irra­cjo­nalne, ale przy­no­szące uko­je­nie złu­dze­nia miło­sne? Czy mogę narzu­cać swoją wolę męż­czyź­nie, który nie potrafi dzia­łać dla swego dobra i daje się ter­ro­ry­zo­wać trzem nie­otwar­tym listom?

Choć w moich opo­wie­ściach czę­sto uży­wam okre­śleń „pacjent”, „tera­peuta”, nie daj­cie się im zwieść. Opo­wia­dam po pro­stu histo­rie o życiu kobiet i męż­czyzn. Pacjent jest w każ­dym z nas; ety­kietkę „pacjenta” przy­znaje się arbi­tral­nie, bio­rąc raczej pod uwagę czyn­niki kul­tu­rowe, edu­ka­cyjne i eko­no­miczne niż głę­bo­kość pato­lo­gii. Ponie­waż tera­peuci, nie mniej niż pacjenci, muszą sta­nąć twa­rzą w twarz z danymi egzy­sten­cji, postawa bez­in­te­re­sow­nej obiek­tyw­no­ści, tak potrzebna naukow­com, nie jest w ich zawo­dzie wła­ściwa. My, psychotera­peuci, nie możemy upa­jać się swym współ­czu­ciem i pro­tek­cjo­nal­nie napo­mi­nać pacjen­tów, by wal­czyli ze swo­imi pro­ble­mami. Nie możemy im mówić: „To Ty. To Twój pro­blem”. Musimy mówić o nas i o naszych pro­ble­mach, ponie­waż nasze życie, nasza egzy­sten­cja zawsze będzie przy­kuta do śmierci, nasza miłość – do straty, nasza wol­ność – do lęku, a nasz roz­wój – do poczu­cia egzy­sten­cjalnej osob­no­ści. Doty­czy to nas wszyst­kich, bez wyjątku, i to nas łączy.

Kat miło­ści

Nie lubię pra­co­wać z pacjen­tami, któ­rzy są zako­chani. Być może dla­tego, że im zazdrosz­czę – ja też bar­dzo chciał­bym zostać zacza­ro­wany. A może taka praca wzbu­dza moją nie­chęć dla­tego, że psy­cho­te­ra­pia i stan zako­chania są zasad­ni­czo nie do pogo­dze­nia. Dobry tera­peuta wal­czy z ciem­no­ścią i szuka ilu­mi­na­cji, nato­miast roman­tyczna miłość żywi się pół­cie­niami tajem­ni­czo­ści i obraca się w proch pod ostrym wzro­kiem bada­cza. Nie zno­szę roli kata miło­ści.

A jed­nak, gdy Thelma oświad­czyła mi w pierw­szych minu­tach wstęp­nej kon­sul­ta­cji, że jest bez­na­dziej­nie, tra­gicz­nie zako­chana, bez waha­nia przy­ją­łem ją na tera­pię. Wszystko, co zoba­czy­łem na pierw­szy rzut oka – jej pomarsz­czona sie­dem­dzie­się­cio­let­nia twarz z obwi­słym, star­czym pod­bród­kiem, cien­kie tle­nione, zanie­dbane włosy, wychu­dzone, żyla­ste ręce – mówiło mi, że się myli; nie­moż­liwe, by była zako­chana. Jakże miłość mogłaby wybrać to wątłe, skru­szałe, stare ciało, jakże mogłaby zamiesz­kać w wor­ko­wa­tym dre­sie z polie­stru?

A poza tym, gdzie jest aura miło­snej bło­go­ści? To prawda, że miłość zawsze mie­sza się z bólem i nie zdzi­wił mnie sam fakt cier­pie­nia Thelmy. Dziwny był cał­ko­wity brak rów­no­wagi w jej miło­ści – nie zawie­rała ani krzty przy­jem­no­ści, życie Thelmy było jed­nym wiel­kim pasmem udręki i bólu.

Zgo­dzi­łem się więc nią zająć, ponie­waż widzia­łem, że cierpi – nie z miło­ści, lecz z powodu jakiejś rzad­kiej przy­pa­dło­ści, którą błęd­nie bie­rze za miłość. Wie­rzy­łem, że mogę pomóc Thel­mie. Intry­go­wało mnie rów­nież nie­ja­sne prze­czu­cie, że ta fał­szywa miłość może oka­zać się latar­nią, która oświe­tli jakąś głę­boką tajem­nicę praw­dzi­wej miło­ści.

Pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia Thelma była daleka i sztywna. Nie odwza­jem­niła mojego uśmie­chu, gdy przy­wi­ta­łem ją w pocze­kalni; szła za mną w odle­gło­ści jed­nego, dwóch kro­ków, kiedy pro­wa­dzi­łem ją przez kory­tarz do swego gabi­netu. Wszedł­szy, w ogóle nie rozej­rzała się po nowym oto­cze­niu, lecz od razu usia­dła. Potem, nie cze­ka­jąc na jakie­kol­wiek słowa z mojej strony, nie roz­piąw­szy nawet cięż­kiej kurtki zało­żo­nej na dres, wzięła gwał­tow­nie oddech i zaczęła mówić:

– Osiem lat temu mia­łam romans ze swoim tera­peutą. Od tam­tej pory bez ustanku o nim myślę. Kie­dyś omal nie ode­bra­łam sobie życia. Mam nadzieję, że następ­nym razem mi się to uda. Jesteś moją ostat­nią nadzieją.

Zawsze słu­cham uważ­nie pierw­szych wypo­wie­dzi pacjenta. Czę­sto bowiem w jakiś nad­przy­ro­dzony spo­sób odsła­niają one i zapo­wia­dają cha­rak­ter rela­cji mię­dzy nami. Mówiąc do dru­giej osoby, dajemy jej zwy­kle przy­zwo­le­nie, by weszła w nasze życie, ale ton głosu Thelmy by­naj­mniej nie zapra­szał mnie, bym pod­szedł bli­żej.

– Na wypa­dek, gdy­byś mi nie wie­rzył – kon­ty­nu­owała Thelma – przy­nio­słam coś, co pomoże ci uwie­rzyć.

Tu się­gnęła do wybla­kłej, czer­wo­nej torebki i wrę­czyła mi dwie stare foto­gra­fie. Na pierw­szej była młoda, piękna tan­cerka, ubrana w czarny, błysz­czący try­kot. Spoj­rza­łem na twarz tan­cerki i zoba­czy­łem wiel­kie oczy Thelmy patrzące na mnie przez dzie­siątki lat. Zro­biło to na mnie wra­że­nie.

– A to zdję­cie – poin­for­mo­wała mnie, gdy prze­nio­słem wzrok na drugą foto­gra­fię, tym razem sześć­dzie­się­cio­let­niej przy­stoj­nej kobiety – było zro­bione osiem lat temu. Jak widzisz – powie­działa, prze­su­wa­jąc pal­cami po swych nie­ucze­sa­nych wło­sach – teraz prze­sta­łam dbać o swój wygląd.

Nie powie­dzia­łem, że jej nie wie­rzę, choć rze­czy­wi­ście trudno mi było wyobra­zić sobie tę zanie­dbaną, starą kobietę w roli kochanki tera­peuty. W ogóle nic nie powie­dzia­łem. Usi­ło­wa­łem zacho­wać obiek­tywną postawę, ale musiała zauwa­żyć jakiś dowód nie­do­wie­rza­nia, jakiś maleńki znak, może przez uła­mek sekundy zbyt sze­roko otwarte oczy. Posta­no­wi­łem nie zaprze­czać jej podej­rze­niu. Nie był to bowiem wła­ściwy czas na galan­te­rię i, fak­tycz­nie, było coś wewnętrz­nie nie­spój­nego w obra­zie zaśle­pio­nej, cho­rej z miło­ści sie­dem­dzie­się­cio­latki. Ona o tym wie­działa, ja o tym wie­dzia­łem i ona wie­działa, że ja wiem.

Wkrótce dowie­dzia­łem się, że przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat pogrą­żona była w chro­nicz­nej depre­sji i pra­wie bez prze­rwy leczyła się psy­chia­trycz­nie. Dużą część swej tera­pii prze­szła w miej­sco­wej kli­nice zdro­wia psy­chicz­nego, gdzie leczyło ją kilku sta­ży­stów.

Jede­na­ście lat temu zaczął leczyć ją Mat­thew – młody, przy­stojny, począt­ku­jący psy­cho­log. Przez osiem mie­sięcy cho­dziła do niego do kli­niki, a przez następny rok kon­ty­nu­owała wizyty w jego pry­wat­nym gabi­ne­cie. Potem Mat­thew musiał na rok odło­żyć tera­pię ze swymi pry­wat­nymi pacjen­tami, ponie­waż zaczął pra­co­wać na peł­nym eta­cie w szpi­talu pań­stwo­wym.

Thelma żegnała się z nim z wiel­kim smut­kiem. Był naj­lep­szym tera­peutą, jakiego do tej pory miała, bar­dzo go polu­biła, po pro­stu prze­pa­dała za nim, i przez te dwa­dzie­ścia mie­sięcy zawsze z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała na swą coty­go­dniową godzinę tera­pii. Ni­gdy przed­tem nie była wobec nikogo tak otwarta. I ni­gdy przed­tem tera­peuta nie był z nią tak szczery, bez­po­średni i deli­katny.

Thelma przez kilka minut roz­wo­dziła się nad zale­tami Mat­thew:

– Był tak tro­skliwy, tak pełen miło­ści. Mia­łam tera­peu­tów, któ­rzy sta­rali się oka­zy­wać cie­pło, roz­luź­niać pacjenta, ale Mat­thew był inny. On naprawdę trosz­czył się o mnie i naprawdę mnie akcep­to­wał. Bez względu na to, co zro­bi­łam, jaką okropną rzecz pomy­śla­łam, wie­dzia­łam, że on to zaak­cep­tuje i – jakby to powie­dzieć – wes­prze mnie, nada mi waż­no­ści. Poma­gał mi tak, jak zwy­kle poma­gają tera­peuci, ale dawał mi z sie­bie także o wiele wię­cej niż inni.

– Co na przy­kład?

– Wpro­wa­dził mnie w duchowy, reli­gijny wymiar życia. Nauczył mnie trosz­czyć się o wszyst­kie żyjące stwo­rze­nia. Nauczył mnie zasta­na­wiać się, dla­czego zosta­łam przy­słana tutaj, na Zie­mię. A przy tym wszyst­kim nie cho­dził z głową w chmu­rach. Był przy mnie, zawsze był obecny.

Thelma była bar­dzo pobu­dzona. Szybko wyrzu­cała z sie­bie słowa, a kiedy mówiła, poka­zy­wała na zie­mię i na chmury. Widzia­łem, jak lubi mówić o Mat­thew.

– Uwiel­bia­łam spo­sób, w jaki ze mną roz­ma­wiał. Nie pozwa­lał mi się wykrę­cać, robić uni­ków. Potra­fił wytro­pić moje wszyst­kie gów­niane nawyki i zatrzy­mać na nich moją uwagę.

Zasko­czyło mnie sfor­mu­ło­wa­nie „gów­niane nawyki”. Nie paso­wało do reszty jej opisu. Ale Thel­mie nie wyrwało się ono przy­pad­kowo, bar­dzo sta­ran­nie dobie­rała słowa. Pomy­śla­łem więc, że były to słowa, któ­rych uży­wał Mat­thew; zacy­to­wała je, być może, jako przy­kład jego wspa­nia­łych metod. Szybko nara­stały we mnie nega­tywne uczu­cia do niego, ale zatrzy­ma­łem je dla sie­bie. Spo­sób mówie­nia Thelmy wyraź­nie wska­zy­wał, że nie będzie tole­ro­wała żad­nej kry­tyki wobec Mat­thew.

Po Mat­thew pra­co­wała z kil­koma innymi tera­peu­tami, ale żaden nie wej­rzał w nią tak głę­boko i żaden nie potra­fił poka­zać tak prze­ko­nu­jąco, jak wielką war­tość ma jej życie.

Można więc sobie wyobra­zić, jak się ucie­szyła, kiedy po roku nie­wi­dze­nia się z nim wpa­dła na niego pew­nego sobot­niego popo­łu­dnia na Union Squ­are w San Fran­ci­sco. Zaczęli roz­ma­wiać, a potem, chcąc uciec od wiru miej­skiego tłumu, poszli na kawę do hotelu St. Fran­cis. Tyle mieli sobie do powie­dze­nia. Mat­thew tak szcze­gó­łowo wypy­ty­wał o cały miniony rok, że czas przy kawie nie wystar­czył i posta­no­wili pójść na obiad z kra­bów do restau­ra­cji Scoma przy Fisher­man’s Wharf.

Wszystko działo się tak natu­ral­nie, jak gdyby codzien­nie jadali razem posiłki. A prze­cież ich rela­cja miała przed­tem cha­rak­ter czy­sto pro­fe­sjo­nalny i ni­gdy nie prze­kro­czyła gra­nicy form zacho­dzą­cych mię­dzy tera­peutą a pacjen­tem. Pozna­wali sie­bie wza­jem­nie w ści­słych ramach pięć­dzie­się­ciu minut tygo­dniowo i ani mniej, ani wię­cej.

Tam­tego wie­czoru jed­nak, z powo­dów, któ­rych Thelma do dziś nie może pojąć, oby­dwoje wymknęli się zwy­czaj­nej, potocz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Żadne z nich nie patrzyło na zega­rek; w cichej zmo­wie uda­wali, że nie było nic nie­zwy­kłego w oso­bi­stym tonie ich zwie­rzeń, we wspól­nej kawie czy wspól­nym obie­dzie. I natu­ralne wyda­wało jej się wygła­dze­nie koł­nie­rzyka jego koszuli, strzęp­nię­cie pyłu z jego mary­narki, wzię­cie go pod rękę w cza­sie spa­ceru na Nob Hill. A jemu natu­ralne wyda­wało się opi­sy­wa­nie swego nowego miesz­ka­nia w Haight, tak jak jej natu­ralne wyda­wało się stwier­dze­nie, że bar­dzo chcia­łaby je zoba­czyć. Zaśmiali się, kiedy Thelma powie­działa, że jej mąż Harry wyje­chał z mia­sta – był człon­kiem komi­tetu dorad­czego skau­tów ame­ry­kań­skich i gdzieś prze­ma­wiał pra­wie każ­dego wie­czoru w tygo­dniu. Mat­thew zauwa­żył z roz­ba­wie­niem, że nic się nie zmie­niło i nie było potrzeby niczego wyja­śniać – prze­cież wie­dział o niej wszystko.

– Nie­wiele pamię­tam z tego, co się działo przez resztę wie­czoru – cią­gnęła Thelma. – Jak do tego doszło, kto kogo dotknął pierw­szy i jak to się stało, że poszli­śmy do łóżka. Nie podej­mo­wa­li­śmy żad­nych decy­zji, wszystko działo się spon­ta­nicz­nie i bez wysiłku. Pamię­tam tylko bar­dzo wyraź­nie, że leże­nie w ramio­nach Mat­thew było jedną z naj­pięk­niej­szych chwil w moim życiu.

– Powiedz mi, co się potem zda­rzyło?

– Potem nastą­piło dwa­dzie­ścia sie­dem magicz­nych dni, od 19 czerwca do 16 lipca. Roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon kilka razy dzien­nie i widzie­li­śmy się jesz­cze czter­na­ście razy. Pły­nę­łam, uno­si­łam się, tań­czy­łam.

Głos Thelmy brzmiał teraz śpiew­nie i eks­ta­tycz­nie, koły­sała głową w rytm melo­dii sprzed ośmiu lat. Sie­działa z przy­mknię­tymi oczami, wysta­wia­jąc na nie­małą próbę moją cier­pli­wość. Nie lubię być nie­wi­dzialny.

– To był szczy­towy punkt mojego życia. Ni­gdy przed­tem ani potem nie byłam taka szczę­śliwa.

– Co się zda­rzyło od tam­tej pory?

– Ostatni raz widzia­łam go 16 lipca o 12.3O. Przez poprzed­nie dwa dni nie mogłam się do niego dodzwo­nić, a więc wpa­dłam bez zapo­wie­dzi do jego gabi­netu. Jadł kanapkę i za dwa­dzie­ścia minut miał zacząć tera­pię gru­pową. Zapy­ta­łam go, dla­czego nie dzwo­nił, a on powie­dział po pro­stu: „To nie jest w porządku. Oby­dwoje o tym wiemy”.

Tu zamil­kła i cicho pła­kała. Rychło w czas odkrył, że to nie jest w porządku, pomy­śla­łem.

– Możesz mówić dalej?

– Zapy­ta­łam go: „Powiedzmy, że zadzwo­nię za rok lub za pięć lat. Czy zechcesz się ze mną zoba­czyć? Czy pój­dziemy na spa­cer przez Gol­den Gate Bridge? Czy pozwo­lisz mi się objąć?”. W odpo­wie­dzi na moje pyta­nia Mat­thew wziął mnie za rękę, przy­cią­gnął do sie­bie, posa­dził sobie na kola­nach i przez kilka chwil mocno mnie obej­mo­wał.

– Od tam­tej pory tele­fo­no­wa­łam do niego nie­zli­czoną ilość razy, zosta­wia­łam wia­do­mo­ści na jego sekre­tarce. Na początku odpo­wie­dział na kilka moich tele­fo­nów, a potem zupeł­nie prze­stał dzwo­nić. Odciął się ode mnie cał­ko­wi­tym mil­cze­niem.

Thelma odwró­ciła głowę i wyj­rzała przez okno. Zni­kła śpiew­ność z jej głosu. Mówiła tonem peł­nym gory­czy i bez­na­dziei, ale już nie pła­kała. Pomy­śla­łem sobie, że teraz bliż­sza jest temu, żeby się pastwić i roz­ry­wać na sztuki, niż temu, by pła­kać.

– Ni­gdy nie mogłam zro­zu­mieć dla­czego, dla­czego to się skoń­czyło, ot tak, ni stąd, ni zowąd. W jed­nej z naszych ostat­nich roz­mów powie­dział, że musimy wró­cić do swego rze­czy­wi­stego życia, a potem dodał, że zaan­ga­żo­wał się w zwią­zek z inną osobą.

Prze­mknęło mi przez głowę podej­rze­nie, że tę „inną osobę” Mat­thew rów­nież wybrał spo­śród swo­ich pacjen­tów. Nic jed­nak nie powie­dzia­łem.

Thelma nie była pewna, czy tą „inną osobą” była kobieta, czy męż­czy­zna. Podej­rze­wała, że Mat­thew był gejem. W San Fran­ci­sco miesz­kał w dziel­nicy homo­sek­su­ali­stów. Był piękny w taki spo­sób, w jaki piękni są geje. Miał chło­pięcą twarz, żywe, ruchliwe ciało i gładko przy­strzy­żone wąsiki. Przy­pusz­cze­nie to zro­dziło się w jej gło­wie kilka lat póź­niej kiedy, wędru­jąc po mie­ście, weszła do gejow­skiego baru przy Castro Street i ze zdu­mie­niem ujrzała pięt­na­stu Mat­thew sie­dzą­cych przy barze – pięt­na­stu szczu­płych, atrak­cyj­nych, mło­dych męż­czyzn z gładko przy­strzy­żo­nymi wąsi­kami.

Nagłe odcię­cie się Mat­thew zdru­zgo­tało ją. Nie do znie­sie­nia był brak wyja­śnień, dla­czego tak postą­pił. Thelma myślała o nim bez prze­rwy, nie było godziny, w któ­rej by nie snuła fan­ta­zji o nim. Pyta­nie dla­czego stało się jej obse­sją. Dla­czego ją odrzu­cił i porzu­cił? Dla­czego wła­śnie wtedy? Dla­czego nie chce się z nią widzieć ani nawet roz­ma­wiać przez tele­fon?

Po wszyst­kich nie­uda­nych pró­bach skon­tak­to­wa­nia się z Mat­thew popa­dła w głę­bo­kie przy­gnę­bie­nie i apa­tię. Cały dzień sie­działa w domu i gapiła się przez okno, nie mogła spać, jej ruchy i mowa spo­wol­niały, stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie jakim­kol­wiek zaję­ciem. Prze­stała jeść i wkrótce jej depre­sja prze­kro­czyła moż­li­wo­ści psy­cho­te­ra­pii czy ruty­no­wego lecze­nia anty­de­pre­syj­nego. Zgło­siła się do trzech róż­nych leka­rzy z bez­sen­no­ścią. Wyku­pu­jąc recepty od wszyst­kich tych leka­rzy, zebrała śmier­telną dawkę table­tek nasen­nych. Dokład­nie w sześć mie­sięcy po przy­pad­ko­wym spo­tka­niu z Mat­thew na Union Squ­are napi­sała list poże­gnalny do nie­obec­nego w domu męża – Harry’ego, zacze­kała na zwy­cza­jowy wie­czorny tele­fon od niego, a potem zdjęła słu­chawkę z wide­łek, połknęła wszyst­kie tabletki i poło­żyła się do łóżka.

Harry nie mógł spać tej nocy. Zate­le­fo­no­wał do Thelmy ponow­nie i zanie­po­koił się, ponie­waż tele­fon był bez prze­rwy zajęty. Zadzwo­nił do sąsia­dów, któ­rzy nada­rem­nie stu­kali w drzwi i okna Thelmy. Szybko zawia­do­mili poli­cję. Zna­le­ziono ją w domu pra­wie mar­twą.

Leka­rze led­wie ją odra­to­wali. Prze­żyła dzięki ich hero­icz­nemu wysił­kowi. I co zro­biła zaraz po odzy­ska­niu przy­tom­no­ści? Zadzwo­niła do Mat­thew i zosta­wiła mu wia­do­mość na sekre­tarce. Zapew­niła go, że zachowa wszystko w tajem­nicy, i bła­gała, by odwie­dził ją w szpi­talu. Przy­szedł, ale tylko na pięt­na­ście minut. Jego obec­ność, jak stwier­dziła, była gor­sza niż jego mil­cze­nie. Igno­ro­wał wszel­kie alu­zje, jakie czy­niła do ich dwu­dzie­sto­sied­mio­dnio­wego romansu, zacho­wy­wał się bar­dzo for­mal­nie, jak gdyby nic go z nią nie łączyło oprócz sto­sun­ków czy­sto zawo­do­wych. Jedyny raz wypadł z roli, kiedy Thelma zapy­tała, jak mu idzie z tą inną osobą. Wark­nął wtedy: „To nie twoja sprawa!”.

I to było wszystko. Thelma po raz pierw­szy spoj­rzała mi pro­sto w twarz i dodała zre­zy­gno­wa­nym, znu­żo­nym tonem:

– Potem ni­gdy go już nie zoba­czy­łam. Dzwo­nię i zosta­wiam mu wia­do­mość na sekre­tarce w ważne dni: w jego uro­dziny, 19 czerwca (nasza pierw­sza randka), 17 lipca (nasze ostat­nie spo­tka­nie), w Boże Naro­dze­nie i w Nowy Rok. Za każ­dym razem, gdy zmie­niam tera­peutę, dzwo­nię, by go o tym powia­do­mić. On ni­gdy nie oddzwa­nia.

– Przez te całe osiem lat ni­gdy nie prze­sta­łam o nim myśleć. O siód­mej rano zasta­na­wiam się, czy już się prze­bu­dził, o ósmej wyobra­żam sobie, jak je swoje płatki owsiane (uwiel­bia płatki owsiane, wycho­wał się na far­mie w Nebra­sce). Szu­kam go wzro­kiem, gdy cho­dzę uli­cami mia­sta. Czę­sto wydaje mi się, że to on i pod­bie­gam po to tylko, aby powie­dzieć „dzień dobry” jakie­muś obcemu czło­wie­kowi. Marzę o nim. Odtwa­rzam w myślach każde nasze spo­tka­nie pod­czas tych dwu­dzie­stu sied­miu dni. Lwią część czasu spę­dzam na tych marze­niach na jawie i pra­wie nie zauwa­żam, co się dzieje wokół, tu i teraz. Żyję życiem sprzed ośmiu lat.

Żyję życiem sprzed ośmiu lat – bar­dzo zna­czące stwier­dze­nie. Zapa­mię­tuję je na przy­szłość.

– Opo­wiedz mi o swej tera­pii w ciągu tych ośmiu lat, od czasu swo­jej próby samo­bój­czej.

– Przez cały ten czas zawsze mia­łam jakie­goś tera­peutę. Dawali mi dużo leków anty­de­pre­syj­nych, które nie­wiele poma­gają – pozwa­lają mi tylko spać. Poza tym tera­pia nie przy­no­siła zbyt wiel­kich efek­tów. Lecze­nie przez roz­mowę w ogóle nie poma­gało. Ale pew­nie i ja nie dawa­łam tera­pii zbyt wiel­kich szans, odkąd posta­no­wi­łam chro­nić Mat­thew i ni­gdy nie wspo­mi­nać tera­peu­tom o naszym roman­sie.

– To zna­czy, że przez osiem lat tera­pii ni­gdy nie wspo­mnia­łaś żad­nemu tera­peu­cie o Mat­thew?!

Złe posu­nię­cie! Błąd jak u począt­ku­ją­cego, ale, nie­stety, nie potra­fi­łem ukryć swego zdu­mie­nia. Przy­po­mniała mi się scena, o któ­rej zapo­mnia­łem na wiele lat. Byłem stu­den­tem medy­cyny i mie­li­śmy zaję­cia z prze­pro­wa­dza­nia wywia­dów z pacjen­tami. Pewien stu­dent, który miał dobre inten­cje, lecz był raczej mało wraż­liwy i dość obce­sowy (na szczę­ście został póź­niej chi­rur­giem orto­pedą, a nie psy­chia­trą), prze­pro­wa­dzał wywiad, pró­bu­jąc użyć roge­riań­skiej tech­niki dopiesz­cza­nia pacjenta poprzez powta­rza­nie jego słów, zwy­kle ostat­nich z wypo­wie­dzi. Pacjent, który wyli­czał upiorne postępki swego ojca tyrana, zakoń­czył sło­wami: „I jadł surowe ham­bur­gery!”. Stu­dent, który cały czas bar­dzo się sta­rał zacho­wać neu­tral­ność, nie mógł już dłu­żej skry­wać swego obu­rze­nia na sady­stycz­nego ojca i wykrzyk­nął, zgod­nie z instruk­cją, ostat­nie słowa: „Surowe ham­bur­gery?”. Od tam­tej pory okre­śle­nie „surowe ham­bur­gery” stało się przy­sło­wiowe na naszym roku i czę­sto pod­su­mo­wy­wa­li­śmy nim różne zabawne i mniej zabawne potknię­cia wykła­dow­ców lub kole­gów.

Zatrzy­ma­łem, oczy­wi­ście, swoje wspo­mnie­nie dla sie­bie.

– Ale teraz posta­no­wi­łaś przyjść do mnie i być ze mną szczera. Opo­wiedz mi, jak doszło do tej decy­zji.

– Spraw­dzi­łam cię. Zate­le­fo­no­wa­łam do moich pię­ciu byłych tera­peu­tów, powie­dzia­łam im, że chcę dać psy­cho­te­ra­pii ostat­nią szansę, i zapy­ta­łam ich, do kogo powin­nam pójść. Czte­rech z nich wska­zało na cie­bie. Powie­dzieli mi, że jesteś dobrym tera­peutą „ostat­niej szansy”. To prze­ma­wiało na twoją korzyść. Ale wie­dzia­łam, że byli oni two­imi stu­den­tami, więc chcia­łam cię spraw­dzić jesz­cze gdzie indziej. Poszłam do biblio­teki i wypo­ży­czy­łam twoje książki. Zro­biły na mnie wra­że­nie dwie rze­czy. Po pierw­sze, piszesz jasno – rozu­miem to, co piszesz – po dru­gie, otwar­cie mówisz o śmierci. I ja także otwar­cie powiem, że pra­wie na pewno popeł­nię w końcu samo­bój­stwo. Jestem tutaj po to, by pod­jąć ostat­nią próbę tera­pii, by zna­leźć w życiu choć odro­binę szczę­ścia. Jeśli mi się to nie uda, mam nadzieję, że pomo­żesz mi umrzeć i zna­leźć na to taki spo­sób, aby moja rodzina jak naj­mniej cier­piała.

Powie­dzia­łem Thel­mie, jakie jest moje zda­nie: uwa­żam, że możemy razem pra­co­wać, ale pro­po­nuję jej jesz­cze jedną godzinę kon­sul­ta­cji, bym miał czas do namy­słu i by ona mogła roz­wa­żyć, czy potrafi ze mną pra­co­wać. Chcia­łem jesz­cze coś powie­dzieć, lecz Thelma spoj­rzała na zega­rek i rze­kła:

– Już upły­nęło pięć­dzie­siąt minut. Nie­wiele, bo nie­wiele, ale jed­nak cze­goś się nauczy­łam w tera­pii, tego mia­no­wi­cie, że nie należy jej prze­dłu­żać ponad wyzna­czony czas.

Zadu­ma­łem się nad tym ostat­nim stwier­dze­niem – ni to szy­der­czym, ni to kokie­te­ryj­nym. Thelma zaś wstała i skie­ro­wała się ku wyj­ściu, mówiąc, że idzie do mojej sekre­tarki wyzna­czyć ter­min następ­nej wizyty.

Po tej sesji mia­łem wiele do prze­my­śle­nia. Po pierw­sze, Mat­thew, który wzbu­dził we mnie gniew. Widzia­łem zbyt wielu pacjen­tów bar­dzo skrzyw­dzo­nych przez wyko­rzy­stu­ją­cych ich sek­su­al­nie tera­peu­tów. To jest zawsze krzyw­dzące dla pacjenta.

Wszel­kie uspra­wie­dli­wie­nia tera­peu­tów w tym wzglę­dzie są zawsze okle­pa­nymi, samo­lub­nymi racjo­na­li­za­cjami. Mówią oni na przy­kład, że w ten spo­sób wyra­żają akcep­ta­cję i afir­ma­cję dla sek­su­al­no­ści pacjenta. To prawda, że wielu pacjen­tów i pacjen­tek potrze­buje sek­su­al­nej afir­ma­cji – przede wszyst­kim ci, któ­rzy są wyjąt­kowo nie­atrak­cyjni, bar­dzo grubi, mają znie­kształ­cone przez ope­ra­cje figury itp. Nie sły­sza­łem jed­nak o tera­peu­cie, który by afir­mo­wał sek­su­al­nie jed­nego z takich wła­śnie pacjen­tów. Zawsze do tego rodzaju „afir­mo­wa­nia” wybie­rana jest jakaś atrak­cyjna kobieta. Oczy­wi­ste jest, że to wyko­rzy­stu­jący ją tera­peuta bar­dzo potrze­buje sek­su­al­nej afir­ma­cji i z powodu wła­snych bra­ków nie potrafi zapew­nić jej sobie w swoim wła­snym życiu oso­bi­stym.

Ale zacho­wa­nie Mat­thew było nieco zagad­kowe. Kiedy uwiódł Thelmę (lub pozwo­lił, by ona go uwio­dła, co na jedno wycho­dzi), był świeżo upie­czo­nym absol­wen­tem psy­cho­lo­gii. Był na pewno tuż przed trzy­dziestką lub tuż po trzy­dzie­stce. A więc dla­czego? Dla­czego atrak­cyjny, wykształ­cony, młody męż­czy­zna wybrał pozba­wioną życia, sześć­dzie­się­cio­let­nią kobietę, którą przez wiele lat zja­dała depre­sja? Pomy­śla­łem o podej­rze­niu Thelmy, że Mat­thew jest gejem. Praw­do­po­dob­nie odre­ago­wy­wał jakieś swoje psy­cho­sek­su­alne sprawy i wyko­rzy­sty­wał do tego swoją pacjentkę (pacjentki, pacjen­tów).

Wła­śnie z tego powodu doma­gamy się, aby psy­cho­lo­go­wie i psy­chia­trzy sami pod­dali się tera­pii, zanim zaczną swoją prak­tykę. Nie­stety, dziś, przy krót­kich sta­żach, nie­wiel­kiej licz­bie super­wi­zji, obni­że­niu stan­dar­dów stażu i wyma­gań zwią­za­nych ze zdo­by­ciem licen­cji, wielu psy­cho­te­ra­peu­tów odma­wia pod­ję­cia wła­snej tera­pii, a potem ich brak samo­wie­dzy przy­spa­rza cier­pień wielu pacjen­tom. Nie ma we mnie miło­sier­dzia dla tych nie­od­po­wie­dzial­nych ludzi i zachę­cam pacjen­tów, by mówili gło­śno o ich lubież­nych postęp­kach i skła­dali zezna­nia na nich przed komi­sjami do spraw etyki zawo­do­wej. Przez chwilę roz­wa­ża­łem, czy nie zasto­so­wać jakichś sank­cji wobec Mat­thew, ale postawa Thelmy wyraź­nie wska­zy­wała, że ona na to nie pozwoli; umiesz­czała go poza zasię­giem zwy­cza­jo­wych zasad i norm obo­wią­zu­ją­cych w jego zawo­dzie. Bar­dzo jed­nak chcia­łem, żeby zdał sobie sprawę, jaką krzywdę jej wyrzą­dził.

Na razie odło­ży­łem kwe­stię inten­cji Mat­thew i sku­pi­łem swą uwagę na Thel­mie. Ale w myślach powra­ca­łem do tej sprawy wiele razy. Jesz­cze nie wie­dzia­łem, że ze wszyst­kich zaga­dek przy­padku Thelmy naj­peł­niej roz­wiążę zagadkę Mat­thew.

Ude­rzała mnie trwa­łość i upo­rczy­wość jej obse­sji, nie­ma­jąca prze­cież przez całe osiem lat żad­nych wzmoc­nień z zewnątrz. Obse­sja ta zagar­nęła całą jej życiową prze­strzeń. Thelma miała rację – żyła życiem sprzed ośmiu lat. W moim prze­ko­na­niu siła tej obse­sji wyni­kała po czę­ści ze zdu­mie­wa­ją­cego ubó­stwa innych obsza­rów jej egzy­sten­cji. Czu­łem, że nie można będzie pomóc Thel­mie, jeśli nie skłoni się jej, by wzbo­ga­ciła inne sfery swego życia.

Cie­kaw byłem, jak wygląda sprawa intym­no­ści w jej codzien­nym życiu. Z tego, co powie­działa o swym mał­żeń­stwie, wyni­kało, że nie­wiele było bli­sko­ści mię­dzy nią a jej mężem. Być może obse­sja stwa­rzała Thel­mie (złudne) poczu­cie intym­no­ści i więzi z dru­gim czło­wie­kiem (a raczej jego wyobra­że­niem) i na tym pole­gała jej funk­cja.

Naj­lep­sze, co mogłoby mi się zda­rzyć w tej tera­pii, to stwo­rze­nie bli­skiego i zna­czą­cego związku z Thelmą i wyko­rzy­sta­nie takiego związku jako roz­pusz­czal­nika jej obse­sji. Ale wie­dzia­łem, że to nie będzie łatwe. Zmro­ziła mnie rela­cja o prze­biegu jej tera­pii. Trudno sobie wyobra­zić, jak można było pod­da­wać się tera­pii przez osiem lat i przez ten cały czas nie mówić o swym naj­waż­niej­szym pro­ble­mie. Do tego zdolny jest tylko ktoś szcze­gól­nego rodzaju, ktoś nie­zwy­kle „podwójny” i odporny na podwój­ność, ktoś, kto potrafi dozna­wać intym­no­ści tylko w fan­ta­zji, a unika jej w życiu.

Na początku następ­nej sesji Thelma stwier­dziła, że poprzedni tydzień był okropny. Tera­pia sta­no­wiła dla niej zawsze para­doks.

– Wiem, że jej potrze­buję – powie­działa – i nie mogę się bez niej obejść. Ale za każ­dym razem, kiedy opo­wia­dam o tym, co się zda­rzyło, mam potem okropny tydzień. Sesje tera­peu­tyczne zawsze coś poru­szają, a ni­gdy niczego nie roz­wią­zują. Zawsze tylko pogar­szają sprawę.

Nie podo­bało mi się to, co mówiła. Czyżby była to zapo­wiedź cze­ka­ją­cych mnie „atrak­cji”? Czy Thelma nie mówiła mi już, dla­czego w końcu porzuci tera­pię?

– Przez cały tydzień pła­ka­łam. Mat­thew ani na chwilę nie opusz­czał moich myśli. Nie mogę roz­ma­wiać z Har­rym, ponie­waż myślę tylko o dwóch rze­czach zaka­za­nych dla mego męża: o Mat­thew i o samo­bój­stwie. Ni­gdy nie powiem mężowi o Mat­thew. Kilka lat temu wspo­mnia­łam mu, że przy­pad­kiem spo­tka­łam Mat­thew na ulicy. Powie­dzia­łam chyba za dużo, bo póź­niej stwier­dził, że jest prze­ko­nany, iż Mat­thew jest w jakiś spo­sób odpo­wie­dzialny za moją próbę samo­bój­czą. Gdyby poznał prawdę, na pewno zabiłby Mat­thew. Jest pełen tych skau­tow­skich slo­ga­nów o hono­rze. Skauci to jedyna rzecz, o któ­rej myśli. W środku jest gwał­tow­nym męż­czy­zną. Był bry­tyj­skim ofi­ce­rem komando pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej i spe­cja­li­zo­wał się w naucza­niu metod zabi­ja­nia gołymi rękami.

– Powiedz mi coś wię­cej o Har­rym.

Ude­rzyła mnie jakaś poryw­czość w jej gło­sie, gdy mówiła, że Harry zabiłby Mat­thew, gdyby dowie­dział się, co się stało.

– Spo­tka­łam Harry’ego w latach trzy­dzie­stych, gdy byłam zawo­dową tan­cerką w Euro­pie. Zawsze żyłam dla dwóch rze­czy – kocha­nia się i tańca. Nie uro­dzi­łam dzieci, bo nie chcia­łam prze­stać tań­czyć. W końcu jed­nak, trzy­dzie­ści jeden lat temu zosta­łam zmu­szona do porzu­ce­nia tańca. Mój duży palec u nogi został wykrę­cony przez artre­tyzm, jedna z gor­szych cho­rób, jaka mogła się przy­da­rzyć bale­ri­nie. Jeśli cho­dzi o miłość, kiedy byłam młoda, mia­łam wielu kochan­ków. Widzia­łeś moje zdję­cie, powiedz szcze­rze, czyż nie byłam piękna?

– Ale kiedy wyszłam za mąż za Harry’ego – cią­gnęła, nie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź – miłość się skoń­czyła. Nie­wielu męż­czyzn, cho­ciaż byli tacy, miało odwagę mnie kochać, wszy­scy okrop­nie bali się Harry’ego. A Harry zre­zy­gno­wał z seksu dwa­dzie­ścia lat temu, dobrze mu wycho­dzi rezy­gno­wa­nie z róż­nych rze­czy. Teraz rzadko kiedy się doty­kamy. Jest w tym pew­nie zarówno moja wina, jak i jego.

Mia­łem zapy­tać, co to zna­czy, że Harry’emu dobrze wycho­dziło rezy­gno­wa­nie z róż­nych rze­czy, ale Thelma szybko mówiła dalej. Chciała mówić, ale jak gdyby nie mówiła do mnie. Nie dawała żad­nego znaku, że ocze­kuje ode mnie reak­cji lub odpo­wie­dzi. Odwra­cała ode mnie wzrok. Zwy­kle patrzyła w górę, jak gdyby była pogrą­żona we wspo­mnie­niach.

– Inną rze­czą, o któ­rej myślę, ale o któ­rej nie mogę mówić, jest samo­bój­stwo. Wiem, że wcze­śniej czy póź­niej je popeł­nię. Jest to jedyne wyj­ście. Ale nie mogę nawet o tym wspo­mnieć Harry’emu. Moja próba samo­bój­cza omal go nie zabiła. Dostał nie­groź­nego zawału i posta­rzał się na moich oczach o dzie­sięć lat. Kiedy obu­dzi­łam się żywa w szpi­talu, ku memu zdzi­wie­niu zaczę­łam wiele myśleć o tym, co zro­bi­łam swej rodzi­nie. Powzię­łam wtedy pewne posta­no­wie­nia.

– Jakie posta­no­wie­nia?

Wła­ści­wie nie było potrzeby, bym zada­wał to pyta­nie, ponie­waż Thelma już zbie­rała się do opi­sa­nia swych posta­no­wień. Chcia­łem jed­nak, aby wresz­cie zaist­niała mię­dzy nami jakaś wymiana. Otrzy­my­wa­łem mnó­stwo infor­ma­cji, ale nie mogłem nawią­zać z nią żad­nego kon­taktu. Rów­nie dobrze mogli­by­śmy sie­dzieć pod­czas jej mono­logu w dwóch osob­nych pomiesz­cze­niach.

– Posta­no­wi­łam, że ni­gdy nie zro­bię i nie powiem nic takiego, co mogłoby spra­wić Harry’emu ból. Posta­no­wi­łam dać mu wszystko, co mogę, i ule­gać mu w każ­dej spra­wie. Chce dobu­do­wać nowy pokój na swój sprzęt spor­towy, dobrze. Chce jechać na waka­cje do Mek­syku, dobrze. Chce widy­wać się z ludźmi na spo­tka­niach przy kościele, dobrze.

Widząc moje pyta­jące spoj­rze­nie na słowa o spo­tka­niach przy kościele, Thelma wyja­śniła:

– Od trzech lat, odkąd wiem, że popeł­nię samo­bój­stwo, nie chcę pozna­wać nikogo nowego. Nowi przy­ja­ciele ozna­czają tylko wię­cej poże­gnań i wię­cej osób do zra­nie­nia.

Pra­co­wa­łem z wie­loma ludźmi, któ­rzy naprawdę chcieli się zabić. Zwy­kle doświad­cze­nie to prze­mie­niało ich, sta­wali się doj­rzalsi, mądrzejsi. Praw­dziwa kon­fron­ta­cja ze śmier­cią zwy­kle spra­wiała, że z całą powagą zaczy­nali zasta­na­wiać się nad swo­imi dotych­cza­so­wymi celami życio­wymi i dotych­cza­so­wym postę­po­wa­niem. Doty­czy to także tych, któ­rzy sta­wali twa­rzą w twarz ze śmier­cią poprzez śmier­telną cho­robę. Sły­sza­łem wielu ludzi, któ­rzy bar­dzo żało­wali, iż cze­kali tak długo, że trzeba było, by rak zaczął toczyć ich ciało, aby mogli uświa­do­mić sobie, jak żyć! Ale Thelma nie była taka jak oni. Nale­żała do tych nie­licz­nych, któ­rzy byli bli­sko śmierci i nie­wiele się z tego nauczyli. Te posta­no­wie­nia, które poczy­niła, gdy odzy­skała przy­tom­ność! Czy naprawdę wie­rzyła, że uszczę­śliwi Harry’ego, przy­ta­ku­jąc każ­demu jego życze­niu, a ukry­wa­jąc swoje praw­dziwe myśli i pra­gnie­nia? Cóż mogło być gor­szego dla Harry’ego niż jej cało­ty­go­dniowy płacz i cał­ko­wity brak wyja­śnień jego przy­czyn? Ta kobieta tkwiła po uszy w samo­oszu­stwie.

Jej nawyk oszu­ki­wa­nia samej sie­bie był szcze­gól­nie widoczny, gdy mówiła o Mat­thew:

– On ma w sobie tyle deli­kat­no­ści i łagod­no­ści, że poru­sza każ­dego, kto wej­dzie z nim w kon­takt. Wszyst­kie sekre­tarki go kochały. Każ­dej powie­dział coś cie­płego, znał wszyst­kie imiona ich dzieci, przy­no­sił im pączki trzy, cztery razy w tygo­dniu. Przez te dwa­dzie­ścia sie­dem dni ni­gdy nie zda­rzyło mu się, by pomi­nął sprze­dawcę czy kel­nera – każ­demu powie­dział coś takiego, co spra­wiało, że ten od razu dobrze się poczuł. Czy wiesz coś o medy­ta­cji bud­dyj­skiej?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Szcze­gó­łowe omó­wie­nie egzy­sten­cjal­nego podej­ścia do psy­cho­te­ra­pii znaj­duje się w książce Exi­sten­tial Psy­cho­the­rapy (Basic Books, Nowy Jork 1980) tego samego autora. [wróć]