Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli nie możesz znieść bólu, spróbuj nadać mu sens. Oto prawdziwe historie dziesięciu osób, które skorzystały z terapii, aby rozwiązać zwyczajne problemy. Dzięki niej odkryli, że korzenie lęków, strachu, depresji sięgają podstaw ich egzystencji. Oprócz cierpienia i pustki po utracie najbliższych tym, co boli najbardziej, jest utrata młodości, miłości i wieczna pogoń za szczęściem.
Yalom jako terapeuta jest bezwzględnie szczery. Nie pomaga uśmierzać bólu, ale próbuje nadać mu sens.
To także książka o trudach bycia terapeutą, uciążliwych sesjach i problemach w relacjach z bliskimi osobami. Jednak to nie tylko pozycja dla studentów psychologii czy psychologów, skorzystają z niej także ci, którzy poszukują sensu w życiu.
Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Jeden z głównych przedstawicieli egzystencjalnego podejścia w psychoterapii.
Autor błyskotliwych powieści psychologicznych i podręczników psychologicznych. Do najbardziej znanych należą: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Psychoterapia egzystencjalna, Patrząc w słońce, Istoty ulotne, Dar terapii, Mama i sens życia, Leżąc na kozetce, Kiedy Nietzsche szlochał, Kuracja według Schopenhauera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Tytuł oryginału: LOVE’S EXECUTIONER And Other Tales of Psychotherapy
Redakcja: Beata Wolfram
Korekta: Agata Rękawek
Projekt okładki: Magda Kuc
Zdjęcie na okładce: Pete Niesen/shutterstock
Copyright © 1989 by Irvin D. Yalom Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-8143-741-7
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Mojej rodzinie – żonie Marilyn i dzieciom: Eye, Reidowi, Victorowi i Benowi
Dr Irvin D. Yalom jest wybitnym, amerykańskim psychoterapeutą, posiadającym wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Jest także autorem znaczących podręczników, w których prezentuje terapię w ujęciu egzystencjalnym, obejmującym szerokie spektrum doświadczeń pacjenta i terapeuty. Doświadczenia te wykraczają poza doraźne problemy emocjonalne oraz trudności przystosowawcze osób poszukujących pomocy.
W literaturze polskiej podobne podejście można odnaleźć w książkach Antoniego Kępińskiego i Wojciecha Eichelbergera. Czytelnicy ceniący twórczość tych autorów szybko odkryją Yaloma – humanistę, lekarza, a przede wszystkim utalentowanego pisarza.
Ponad połowę tej książki napisałem podczas wypełnionego podróżami urlopu naukowego. Wdzięczny jestem wielu osobom i instytucjom, które mnie gościły i wspomagały w pisaniu: Centrum Nauk Humanistycznych przy Uniwersytecie Stanforda, Centrum Studiów Fundacji Rockefellera w Bellagio, doktorom Mikiko i Tsunehito Hasegawa z Tokio i z Hawajów, kawiarni Malvina w San Francisco, Programowi Twórczego Pisania w Bennington College.
Wdzięczny jestem mojej żonie Marilyn (jest zawsze najsurowszym krytykiem, a jednocześnie największym wsparciem), redaktorowi tej książki, i moich poprzednich z wydawnictwa Basic Books, Phoebe Hoss, redaktorce – projektantce z Basic Books, Lindzie Carbone. Dziękuję także wielu kolegom i przyjaciołom, którzy nie uciekali na mój widok, gdy zbliżałem się do nich z nową cześcią opowieści, lecz udzielali mi cennych wskazówek, a także wsparcia. Proces pisania tej książki był długi i niewątpliwie nie pamiętam już wszystkich nazwisk, ale chciałbym podziękować: Pat Baumgardner, Helenie Blau, Michele Carter, Izabeli Davis, Stanleyowi Elkinowi, Johnowi Felstinerowi, Albertowi Guerardowi, Maclinowi Guerardowi, Ruthellen Josselson, Herant Katchadourian, Stinie Katchadourian, Marguerite Lederberg, Johnowi L’Heureux, Mortonowi Liebermanowi, Dee Lum, K.Y. Lum, Mary Jane Moffatt, Nan Robinson, mojej siostrze Jean Rose, Genie Sorensen, Davidowi Spieglowi, Winfredowi Weissowi, mojemu synowi Benjaminowi Yalomowi, stażystom i studentom psychologii z roku 1988, mojej sekretarce Bei Mitchell, która przez dziesięć lat przepisywała na maszynie notatki i pomysły, z których powstały te opowiadania. Wdzięczny też jestem, jak zawsze, Uniwersytetowi Stanforda za wsparcie, swobodę i środowisko intelektualne, tak ważne dla mojej pracy.
Wiele zawdzięczam dziesięciu pacjentom, którzy występują na tych stronicach. Każdy przeczytał swoją historię (oprócz jednego pacjenta, który zmarł, zanim ukończyłem pisanie opowieści o nim) i wyraził zgodę na jej publikację. Każdy sprawdził i zaakceptował kamuflaż, wielu zaoferowało pomoc redakcyjną, a jeden (Dave) wymyślił tytuł dla swej historii. Byli tacy, którzy twierdzili, że kamuflaż jest zbyt duży i zachęcali mnie do odważniejszego odkrycia ich tożsamości. Niektórych zbulwersowały moje osobiste zwierzenia lub zbyt swobodny ton moich wypowiedzi, ale wierząc, że będzie to pożyteczne dla terapeutów i innych pacjentów, dali mi na nie swoje przyzwolenie i udzielili błogosławieństwa. Wszystkim winien jestem najgłębszą wdzięczność.
Te opowieści są prawdziwe, mimo iż wprowadziłem do nich wiele zmian, żeby ochronić pacjentów przed identyfikacją. Często stosowałem symboliczny ekwiwalent jakiegoś aspektu osobowości lub życia pacjenta, a niekiedy udzielałem protagoniście części tożsamości innego pacjenta. Dialogi są czasami fikcyjne, a moje osobiste refleksje wprowadzone post hoc. Zadbałem o kamuflaż tak dalece, iż tylko sam pacjent może się rozpoznać. Czytelnicy, którzy pomyślą, że rozpoznają któregoś z tych dziesięciu pacjentów, będą na pewno w błędzie.
Wszystkie imiona i nazwiska, cechy charakterystyczne, które mogłyby umożliwić identyfikację, oraz inne szczegóły materiału klinicznego zostały zmienione.
Wyobraźcie sobie taką oto scenę: około trzystu czy czterystu obcych sobie ludzi na warsztacie psychologicznym dostaje następujące polecenie: „Dobierzcie się w pary i, raz po raz, zadawajcie swemu partnerowi pytanie »Czego pragniesz, czego byś chciał?«”.
Czy może być coś prostszego, niż odpowiadać na jedno niewinne pytanie? A jednak we wszystkich grupach, z którymi pracowałem, wywoływało ono nieoczekiwanie silne emocje. Wystarczy krótka chwila, by cała sala drżała w posadach od przypływu uczuć. Kobiety i mężczyźni są do głębi poruszeni (a nie są to bynajmniej desperaci czy potrzebujący wsparcia biedacy, lecz świetnie funkcjonujący, dobrze sytuowani i elegancko ubrani ludzie). Przyzywają tych, których utracili na zawsze – zmarłych lub nieobecnych rodziców, kochanków, małżonków, dzieci, przyjaciół. „Chciałbym cię znowu zobaczyć”. „Pragnę twej miłości”. „Chciałbym wiedzieć, że jesteś ze mnie dumny”. „Chciałbym, żebyś wiedziała, że cię kochałem i ogromnie mi przykro, że nigdy ci tego nie powiedziałem”. „Pragnę, żebyś wrócił, jestem taka samotna”. „Chciałbym mieć takie dzieciństwo, jakiego nigdy nie miałem”. „Chciałbym być znowu zdrowy i młody. Pragnę być kochany i szanowany. Pragnę, aby moje życie miało sens. Pragnę czegoś dokonać. Pragnę coś znaczyć, chciałbym być ważny, chciałbym, by o mnie pamiętano”.
Tak wiele pragnień i tęsknot. I tak wiele bólu – tuż pod powierzchnią – tak niewiele trzeba, by się pokazał. Ból losu. Ból egzystencjalny. Ból, który zawsze jest i nieustannie drga pod cienką membraną życia. I tak łatwo się do niego dostać. Poprzez wiele rzeczy – proste ćwiczenie w grupie, kilka minut głębokiej refleksji, dzieło sztuki, kazanie, osobisty kryzys, utratę kogoś lub czegoś. Ból przypomina nam, że niemożliwe jest spełnienie naszych najgłębszych pragnień: pragnienia zachowania młodości i zatrzymania procesu starzenia się, pragnienia, by wrócili ci, którzy odeszli na zawsze, pragnienia wiecznej miłości, ochrony, znaczenia, i wreszcie pragnienia samej nieśmiertelności.
Wtedy gdy te nieosiągalne pragnienia zdominowały nasze życie, zwracamy się o pomoc do rodziny, przyjaciół, a czasem do psychoterapeuty, szukamy pocieszenia w religii.
W książce tej opowiadam historie dziesięciu pacjentów, którzy skorzystali z terapii i w trakcie swej pracy zmagali się z bólem egzystencjalnym. Ból ten wcale nie był przyczyną, dla której zwrócili się do mnie o pomoc – przeciwnie, cierpieli z powodu zwyczajnych problemów codziennego życia: samotności, pogardy dla samego siebie, impotencji, migreny, przymusów seksualnych, otyłości, napięcia, żałoby, obsesji miłosnej, huśtawki nastrojów, depresji. Jednak w jakiś sposób (specyficzny i odmienny w przypadku każdego pacjenta) terapia obnażyła korzenie ich codziennych problemów – korzenie sięgające samych podstaw egzystencji.
Jednak we wszystkich historiach rozbrzmiewa wołanie „chciał(a)bym, pragnę”. „Chciałabym, aby moja ukochana, zmarła córeczka ożyła i znowu była ze mną” – krzyczy jedna z pacjentek, zaniedbując przy tym dwóch żyjących synów. „Pragnę pieprzyć każdą napotkaną kobietę” – domaga się pewien mężczyzna, podczas gdy rak gruczołów limfatycznych toczy jego ciało. Inny, przeżywając męki z powodu pewnych trzech listów, których nie jest w stanie otworzyć, błaga: „Tak chciałbym mieć rodziców i szczęśliwe dzieciństwo. Ani jednego, ani drugiego nigdy nie miałem”. Natomiast starsza kobieta desperacko pragnie wiecznej młodości i nie może uwolnić się od obsesyjnej miłości do mężczyzny młodszego od siebie o trzydzieści pięć lat.
Jestem przekonany, że podstawowym materiałem psychoterapii jest zawsze tego rodzaju ból egzystencjalny, a nie, jak się często uważa, stłumione instynkty czy nie dość dokładnie pogrzebane skorupy tragicznej przeszłości. W terapii każdego z pacjentów opieram metody na swoim głównym klinicznym założeniu, że podstawowe lęki wynikają ze sposobu, w jaki dana osoba usiłuje, świadomie lub nieświadomie, radzić sobie z nieuniknionymi zdarzeniami, z „danymi”1 egzystencji.
Moim zdaniem istnieją cztery dane egzystencji szczególnie ważne dla psychoterapii: nieuchronność śmierci, dotycząca nas samych i tych, których kochamy, wolność kształtowania swego życia wedle własnej woli, nasza ostateczna egzystencjalna osobność i, w końcu, brak narzucającego się oczywistego sensu życia. Jakkolwiek dane te wydają się dość ponure, zawierają ziarna mądrości i ocalenia. Mam nadzieję, iż w moich dziesięciu opowieściach psychoterapeutycznych uda mi się pokazać, że można skonfrontować się z tymi egzystencjalnymi prawdami i użyć ich siły w służbie osobistego rozwoju i zmiany.
Ze wszystkich tych życiowych zdarzeń najbardziej oczywista i intuicyjnie uchwytna jest śmierć. Już w bardzo młodym wieku, często wcześniej, niż nam się wydaje, dowiadujemy się, że kiedyś nadejdzie śmierć i nie ma od niej ucieczki. Niemniej jednak, jak mówi Spinoza, „wszystko, co żyje, usilnie stara się podtrzymać swoje istnienie”. W samym rdzeniu naszego jestestwa zawsze jest obecny konflikt między pragnieniem, by nadal istnieć, a świadomością nieuchronnej śmierci.
Aby poradzić sobie ze śmiercią, z nieskończoną pomysłowością wynajdujemy sposoby, by zaprzeć się jej lub przed nią uciec. Gdy jesteśmy dziećmi, pomagają nam wypierać śmierć zapewnienia rodziców, mity świeckie i religijne; później personifikujemy ją w jakąś postać: monstrum, kostuchę, demona. No bo jeśli jest ona tylko ścigającą nas postacią, to jeszcze można próbować się jej jakoś wymknąć. Poza tym, choć śmierć jako monstrum może przerażać, jest mniej straszna niż naga prawda, że to my sami nosimy w sobie zarodki własnej śmierci. Potem młodzież eksperymentuje jeszcze z innymi sposobami łagodzenia lęku przed śmiercią: odbierają śmierci jej toksyczny jad, szydząc z niej, wyzywając ją brawurowym zachowaniem, lub znieczulają się na nią, oglądając opowieści o duchach i horrory w bezpiecznym towarzystwie rówieśników i prażonej kukurydzy z masłem.
Gdy dorastamy, uczymy się wyrzucać śmierć ze swych myśli – odwracamy od niej naszą uwagę, rozpraszając się różnymi zajęciami, przekształcamy ją w coś pozytywnego (przejście do innego świata, powrót do domu, ponowne połączenie z Bogiem, wieczne odpoczywanie); wypieramy ją, tworząc optymistyczne mity; walczymy o zapewnienie sobie nieśmiertelności poprzez tworzenie nieprzemijających dzieł, płodzenie dzieci, które przedłużą nasze istnienie, wyznawanie systemów religijnych zapewniających o dalszym istnieniu naszego ducha.
Wielu ludzi nie zgadza się z takim opisem wypierania śmierci. „Nonsens – mówią – nie wypieramy śmierci. Każdy umiera. Wiemy o tym. Jest to oczywisty fakt. Ale czy jest sens zaprzątać sobie tym głowę?”.
Prawda jest taka, że wiemy, a jednocześnie nie wiemy. Wiemy o śmierci – pojmujemy jej fakt intelektualnie, ale odcinamy od siebie przerażenie związane ze śmiercią – a raczej czyni to nieświadoma część naszego umysłu, która chroni nas przed obezwładniającym lękiem. Ten proces odłączania się przebiega bowiem w sposób nieświadomy i niewidzialny; o jego istnieniu przekonujemy się podczas tych rzadkich epizodów, kiedy mechanizm wyparcia pęka i lęk przed śmiercią wybucha z całą swą siłą. Nieczęsto się to zdarza – raz lub dwa razy w życiu. Czasami na jawie, kiedy sami ocieramy się o śmierć lub kiedy umrze ktoś nam bliski. Najczęściej jednak lęk przed śmiercią wychodzi na powierzchnię. W koszmarach sennych.
Koszmar senny jest nieudanym marzeniem sennym, które „nie umiało” poradzić sobie z lękiem i nie spełniło swej roli strażnika naszego snu. Chociaż koszmary różnią się treścią, w każdym kryje się ten sam proces: nagi lęk przed śmiercią wyrywa się z zamknięcia i wybucha z nieświadomości do świadomości. Opowieść pt. „W poszukiwaniu śniącego” pokazuje w wyjątkowy sposób, jak gdyby od kulis, proces uciekania od lęku przed śmiercią i ostatnie wysiłki umysłu, by sobie z nim poradzić. Oto w ciemnym, pełnym śmierci koszmarze sennym Marvina pojawia się jedyny element afirmujący życie i przeciwstawiający się śmierci – błyszcząca laska z białym końcem, której używa śpiący jako broni w seksualnym pojedynku ze śmiercią.
Protagoniści innych opowieści także postrzegają akt seksualny jako talizman odwracający proces zanikania, starzenia się, który może odegnać zbliżającą się śmierć. Stąd kompulsywna aktywność seksualna u młodego, umierającego na raka mężczyzny („Gdyby gwałt był legalny…”) i kurczowe przywiązanie starego mężczyzny do pożółkych, liczących trzydzieści lat listów od zmarłej ukochanej („Co nam zostało z tych lat?”).
Podczas wielu lat pracy ze stojącymi w obliczu śmierci pacjentami chorymi na raka zauważyłem dwa szczególnie silne i powszechne sposoby uśmierzania lęków przed śmiercią, dwa przekonania, a raczej iluzje, które pozwalają uzyskać poczucie bezpieczeństwa. Jedno – to przekonanie o swej wyjątkowości, drugie – to wiara w ostatecznego zbawcę. Chociaż są to iluzje reprezentujące „stałe fałszywe przekonania”, nie używam terminu „iluzja” w sensie pejoratywnym. Są to bowiem przekonania uniwersalne i, na pewnym poziomie świadomości, istnieją w nas wszystkich; spełniają one pewną pozytywną rolę w kilku moich opowieściach.
Przekonanie o własnej wyjątkowości oznacza wiarę w to, że jest się nienaruszalnym i niepodatnym na zniszczenie – mnie nie dotyczą zwykłe prawa ludzkiej biologii i ludzkiego losu, którym podlegają wszyscy inni. W pewnym okresie życia każdy z nas doświadcza jakiejś formy kryzysu: poważnej choroby, niepowodzenia zawodowego, rozwodu; albo, jak w przypadku Elvy z opowiadania „Nigdy nie myślałam, że to może mnie się przydarzyć”, może to być tak banalna rzecz jak kradzież portmonetki. Takie zdarzenie odsłania nagle całą naszą zwyczajność i podważa powszechne założenie, że życie zawsze będzie wznoszącą się spiralą.
Podczas gdy przekonanie o własnej wyjątkowości daje poczucie bezpieczeństwa niejako od wewnątrz, inny główny mechanizm wypierania śmierci – wiara w ostatecznego zbawcę – pozwala nam czuć się strzeżonym i chronionym od zewnątrz. Chociaż możemy stracić równowagę psychiczną, zachorować, stanąć na krawędzi życia, jesteśmy przekonani, że istnieje gdzieś wszechmocny sługa, który w razie potrzeby wynurzy się zza horyzontu i przywróci nas życiu.
Te dwa przekonania konstytuują pewną dialektykę dwóch diametralnie różnych odpowiedzi na pytanie o kondycję ludzką. Człowiek albo ogłasza w heroicznym akcie samopotwierdzenia swoją autonomię, albo poszukuje bezpieczeństwa w stopieniu się z jakąś nadrzędną siłą. Innymi słowy, albo chce się wyodrębnić lub „zlać” z kimś lub czymś, albo pragnie się odseparować lub stopić z kimś lub czymś w jedno. Stajemy się swoimi własnymi rodzicami lub pozostajemy wiecznymi dziećmi.
Większość z nas chce w życiu wygody i komfortu psychicznego; nerwowo unikamy spojrzenia śmierci, chichocząc i przytakując stwierdzeniu Woody’ego Allena: „Nie boję się śmierci. Nie chcę tylko być obecny, kiedy ona przyjdzie”. Ale istnieje inny sposób podejścia do śmierci – ma on długą tradycję i jest godny zastosowania w psychoterapii. Ten sposób uczy, że dzięki pełnej świadomości śmierci dojrzewa w nas mądrość i nasze życie staje się bogatsze. Słowa, które wypowiedział mój pacjent, gdy umierał („Gdyby gwałt był legalny…”), pokazują, że chociaż fakt (czyli fizyczność) śmierci nas niszczy, myśl o śmierci może nas zbawić.
Dla kilku opisanych tu osób problem stanowiła inna dana egzystencji – wolność. Gdy jedna z pacjentek, otyła Betty, oświadczała, że pofolgowała sobie w jedzeniu także tuż przed wizytą u mnie i ma zamiar to samo uczynić zaraz po wyjściu z mego gabinetu, tym samym próbowała wyrzec się swojej wolności i skłonić mnie do tego, abym przejął nad nią kontrolę. Terapia innej pacjentki (Thelmy z „Kata miłości”) obracała się wokół motywu poddania się byłemu kochankowi (i terapeucie) i moich poszukiwań takiej strategii, która pozwoliłaby jej odzyskać swoją moc i wolność.
Wolność wydaje się antytezą śmierci. Obawiamy się śmierci, natomiast wolność uważamy za coś jednoznacznie pozytywnego. Czyż historii cywilizacji zachodniej nie znaczą wydarzenia będące wyrazem tęsknoty za wolnością, czyż wolność nie była właściwie jej główną siłą napędową? Ale z egzystencjalnego punktu widzenia wolność wiąże się z lękiem – źródłem lęku jest to, że wbrew powszechnym mniemaniom, wszechświat, w który wchodzimy wraz z narodzinami, nie jest z góry uporządkowaną strukturą, ustanowioną przed naszym przyjściem zgodnie z jakimś wiecznym, wielkim planem (i taki wszechświat nie istnieje również po naszym odejściu). Wolność oznacza, że sami stanowimy o swoich wyborach, swoich czynach i własnym życiu. Inaczej mówiąc, jesteśmy za nie odpowiedzialni.
Choć słowa odpowiedzialny można używać na różne sposoby, ja najbardziej lubię definicję Sartre’a: być odpowiedzialnym, to znaczy „być autorem” i każdy z nas jest autorem swego życia. Mamy wolność bycia tym, kim chcemy być, nie możemy tylko jednego – uwolnić się od wolności. Jak mówi Sartre, jesteśmy skazani na wolność. Niektórzy filozofowie idą jeszcze dalej. Twierdzą, że architektura ludzkiego umysłu czyni człowieka odpowiedzialnym za całą rzeczywistość, za samą formę czasu i przestrzeni. I właśnie w idei autokonstrukcji tkwi lęk: jesteśmy istotami, które pragną gotowej struktury, przeraża nas pojęcie wolności implikujące, że pod naszymi stopami nie ma nic, żadnego pewnego gruntu.
Każdy terapeuta wie, że pierwszym zasadniczym krokiem w terapii jest przyjęcie przez pacjenta odpowiedzialności za swe życie. Dopóki ktoś wierzy, że jego problemy powodowane są jakąś zewnętrzną siłą, terapia nie może ruszyć z miejsca. Jeśli bowiem problem leży gdzieś poza mną, to dlaczego ja mam się zmieniać? Trzeba zmienić albo wymienić świat zewnętrzny (przyjaciół, zawód, partnera). Dlatego Dave (w „Co nam zostało z tych lat?”) uskarżający się, że zaborcza, ingerująca żona zamknęła go w małżeńskim więzieniu, dopóty nie mógł poczynić postępów w terapii, dopóki nie dostrzegł, w jaki sposób sam odpowiada za stworzenie tego więzienia.
Zwykle pacjenci odnoszą się do kwestii przyjęcia odpowiedzialności za swe życie z ogromnym oporem. Trzeba zatem tworzyć efektywne techniki uświadamiania im, w jaki sposób kreują własne problemy. Skuteczną techniką, którą stosowałem w wielu opisanych tu przypadkach, jest skupianie się na „tu i teraz”. Ponieważ w sytuacji terapeutycznej pacjenci zwykle odtwarzają te same problemy interpersonalne, które trapią ich w życiu, koncentruję się raczej na tym, co się dzieje w danej chwili między mną a pacjentem, niż na wydarzeniach z ich przeszłości lub teraźniejszości. Badając szczegółowo relację terapeutyczną (bądź relacje między uczestnikami grupy w terapii grupowej), mogę na bieżąco pokazywać pacjentowi, w jaki sposób jego zachowanie wpływa na reakcje innych ludzi. Dave na przykład mógł odsuwać od siebie odpowiedzialność za swe problemy małżeńskie, ale nie mógł kwestionować bezpośrednich danych o sobie, unaocznianych mu „na gorąco” w grupie terapeutycznej. Nie mógł nie zauważyć, że jego wymijające, drażniące, pełne aluzji do jakichś sekretów zachowanie wyzwala w członkach grupy reakcje podobne do reakcji jego żony.
Podobnie terapia Betty („Otyła dama”) nie przynosiła żadnych efektów, dopóki przypisywała ona swą samotność rozlazłej i pozbawionej korzeni obyczajowości Kalifornii. Dopiero kiedy pokazałem jej, że jej bezosobowy, nieśmiały, pełen dystansu sposób bycia tworzy taką samą bezosobową atmosferę w naszej relacji, mogła zacząć badać, na czym polega jej odpowiedzialność za ową izolację.
Przyjęcie odpowiedzialności wprowadza pacjenta w przedsionek zmiany, ale nie jest ze zmianą równoznaczne. A prawdziwym celem terapii jest zawsze zmiana, choćby nie wiem jak terapeuta podkreślał znaczenie wglądu, odpowiedzialności i samorealizacji.
Wolność oznacza nie tylko odpowiedzialność za własne życiowe wybory, ale również implikuje, że wprowadzenie zmiany wymaga aktu woli. Choć terapeuci rzadko używają pojęcia woli explicite, zawsze wkładają wiele wysiłku w to, aby wpłynąć na wolę pacjenta. Nieustannie wyjaśniamy i interpretujemy, zakładając (a jest to świecki akt wiary, pozbawiony wystarczających podstaw empirycznych), że rozumienie rodzi zmianę. A gdy interpretacje nie skutkują, apelujemy czasem bezpośrednio do woli: „Trzeba jeszcze wysiłku. Musisz próbować. Jest czas myślenia i analizowania, ale jest także czas działania”. A kiedy zawodzą napomnienia, terapeuta, jak przedstawiają opowiadania, może się już tylko odwołać do jakiejkolwiek innej znanej metody wywierania wpływu na drugą osobę. Może radzić, kłócić się, naprzykrzać, przymilać, prowokować, błagać albo po prostu wszystko cierpliwie znosić, mając nadzieję, że zwyczajne zmęczenie pacjenta spowoduje w końcu rozpad neurotycznego światopoglądu.
Dzięki woli będącej źródłem działania realizujemy swoją wolność. Akt woli składa się moim zdaniem z dwóch etapów: w pierwszym osoba zapoczątkowuje coś poprzez chcenie, by to „coś” się zdarzyło, a w drugim wprowadza to w czyn poprzez podjęcie decyzji.
Niektórzy ludzie mają blokadę na chcenie – nie wiedzą, co czują ani czego pragną. Pozbawieni opinii, impulsów, inklinacji zaczynają pasożytować na pragnieniach innych. Tacy ludzie są męczący. Betty była nudna właśnie z tego powodu, że zamroziła swoje chcenie i inni męczyli się przy niej, wykonując za nią pracę chcenia i wyobraźni.
Inni znowu nie potrafią podjąć decyzji. Choć dokładnie wiedzą, czego chcą i jak to osiągnąć, nie umieją działać. Męczą się i dręczą, tkwiąc przed drzwiami z napisem „decyzja”. Saul w „Trzech nieotwartych listach” wiedział, że każdy rozsądny człowiek otworzyłby te listy, ale lęk, które one budziły, sparaliżował jego wolę. Thelma („Kat miłości”) wiedziała, że obsesyjna miłość odziera jej życie z realności. Wiedziała, że, jak sama to ujęła, żyje życiem sprzed ośmiu lat i aby je odzyskać, musi porzucić swoją namiętność. Ale nie umiała czy też nie chciała tego zrobić i zaciekle opierała się wszelkim moim próbom pobudzenia jej woli.
Trudno jest podejmować decyzje. Z wielu powodów, a niektóre z nich sięgają samych podstaw bytu. John Gardner w powieści Grendel opowiada o pewnym mądrym człowieku, który streszcza swe medytacje tajemnic życia dwiema prostymi, lecz przerażającymi prawdami: „Rzeczy zanikają, alternatywy się wykluczają”. Mówiłem już o tej pierwszej prawdzie, czyli o śmierci. Druga – „alternatywy się wykluczają” – stanowi klucz do zrozumienia, dlaczego podejmowanie decyzji jest tak trudne. Każda decyzja wymaga jakiejś formy wyrzeczenia się; każdemu tak odpowiada jakieś nie, każda decyzja eliminuje i niszczy inne możliwości (rdzeń angielskiego słowa decide – decydować, znaczy uśmiercać i jest taki sam jak w słowach homicide – zabójstwo i suicide – samobójstwo). Thelma trzymała się kurczowo prawie nieistniejącej szansy odzyskania swego ukochanego, ponieważ wyrzeczenie się tej możliwości oznaczało dla niej zanik i śmierć.
Egzystencjalna izolacja, trzecia dana, oznacza nieprzekraczalną odległość między ja a innymi, odległość, która istnieje nawet w głębokim satysfakcjonującym związku. Jesteśmy odizolowani nie tylko od innych istot, ale także, o tyle o ile konstytuujemy swój własny świat, od reszty świata. Taką izolację trzeba odróżnić od dwu innych typów izolacji – interpersonalnej i intrapersonalnej.
Człowiek doświadcza izolacji interpersonalnej, czyli samotności, jeśli brakuje mu umiejętności społecznych lub osobowości umożliwiającej wchodzenie w bliskie kontakty z innymi. Izolacja intrapersonalna pojawia się wówczas, gdy istnieje wewnętrzne rozszczepienie między różnymi częściami ja, na przykład emocja związana z jakimś wydarzeniem odszczepiona jest od pamięci o tym wydarzeniu. Najbardziej skrajna i dramatyczna forma rozszczepienia, osobowość wielokrotna, występuje stosunkowo rzadko (chociaż liczba jej przypadków wzrasta); kiedy się pojawi, terapeuta może stanąć przed dylematem, którą osobowość ma pielęgnować, co mnie zdarzyło się w leczeniu Marge („Monogamia terapeutyczna”).
Nie ma rozwiązania dla egzystencjalnej izolacji i terapeuci muszą przestrzegać przed fałszywymi rozwiązaniami. Próby ucieczki od tego rodzaju izolacji mogą sabotować nasze związki z ludźmi. Wiele przyjaźni i wiele małżeństw rozpadło się, ponieważ zamiast dbać o kontakt między sobą i troszczyć się o siebie, ludzie traktowali drugą osobę jako tarczę chroniącą ich przed izolacją.
Powszechną, radykalną próbą znalezienia wyjścia z egzystencjalnej izolacji jest stopienie się, zatarcie własnych granic i zlanie się z innym człowiekiem. Kilka naszych historii przedstawia takie próby. Niezwykłą siłę oddziaływania aktu zlania się z kimś innym pokazały eksperymenty z podświadomą percepcją. Na ekranie wyświetlano słowa „Mama i ja to jedno” tak szybko, że uczestnicy eksperymentu nie byli w stanie uchwycić tych słów świadomie. Po seansie czuli się lepiej, mieli w sobie więcej siły i optymizmu, a nawet szybciej niż inni leczyli się z takich problemów, jak palenie, otyłość czy zaburzenia okresu dojrzewania.
Jednym z wielkich paradoksów życia jest to, że samoświadomość rodzi lęk. Stopienie się z innym likwiduje lęk w radykalny sposób, czyli przez eliminację samoświadomości. Osoba, która się zakochała i weszła w błogi stan zlania się z innym, przestaje być refleksyjna, ponieważ jej zadające pytania i samotne ja (i związana z nim, nacechowana lękiem izolacja) roztapia się w my. W ten sposób człowiek pozbywa się lęku, ale traci siebie.
Dlatego właśnie tarapeuci nie lubią zajmować się pacjentami, którzy są zakochani. Terapia nie daje się pogodzić z właściwym zakochaniu stanem roztopienia się, ponieważ praca terapeutyczna wymaga pytającej samoświadomości i lęku, który ostatecznie spełni rolę przewodnika ukazującego wewnętrzne konflikty.
Ponadto trudno mi, jak zresztą większości terapeutów, wejść w relację z pacjentem, który jest zakochany. W opowiadaniu „Kat miłości” Thelma nie wchodzi w relację ze mną – całą jej energię pochłania bez reszty obsesyjna miłość. Strzeżcie się przed silnym, wyłącznym przywiązaniem do innego; nie jest ono, jak ludzie czasem myślą, dowodem czystej miłości. Taka zamykająca, wyłączna miłość – karmiąca się tylko sobą, niedająca nic innym i nietroszcząca się o nich – skazana jest na to, że w końcu pożre samą siebie. Miłość nie jest tylko i wyłącznie płomieniem namiętności między dwojgiem ludzi, istnieje ogromna różnica między zakochaniem się a kochaniem. Miłość jest sposobem bycia, „oddaniem”, a nie „wpadaniem” (po ang. określamy zakochanie jako „wpadanie w miłość” – falling in love – po polsku mówimy czasem o zakochanym „wpadł jak śliwka w kompot”, a o nieplanowanym wyniku miłości fizycznej „wpadli” – przyp. tłum.). Oznacza pewien modus relacji ze światem i ludźmi w ogóle, a nie pojedynczy akt ograniczony do jednej jedynej osoby.
Chociaż usiłujemy przejść przez życie parami lub w grupach, są takie chwile, szczególnie kiedy zbliża się śmierć, w których z bezwzględną jasnością dociera do nas prawda, że urodziliśmy się sami i sami umrzemy. Wielu umierających pacjentów powiedziało mi, że najstraszniejszą rzeczą w umieraniu jest to, że umiera się w samotności. Jednak nawet w chwili śmierci obecność drugiej osoby (mam tu na myśli świadomą, intencjonalną obecność w pełnym tego słowa znaczeniu) może przebić ściany izolacji. Jak powiedział mi pacjent z „Co nam zostało z tych lat?”: „Chociaż jesteś sam w swojej łodzi, otuchy dodają ci światła innych łodzi, płynących w pobliżu”.
Jeśli zatem śmierć jest nieuchronna, jeśli wszystkie nasze wytwory, mało tego, cały system słoneczny legnie kiedyś w gruzach, jeśli świat jest sprawą przypadku (to znaczy wszystko, co jest, mogłoby być równie dobrze inne), jeśli nie zastaliśmy gotowego świata, lecz musimy go konstruować i wprowadzać weń nasze własne ludzkie struktury, to czy życie może mieć jakiś stały, niepodważalny sens?
To pytanie nie daje spokoju wielu współczesnym mężczyznom i kobietom, wielu zgłasza się na terapię, ponieważ czuje, że ich życie pozbawione jest sensu i celu. Jesteśmy więc istotami poszukującymi sensu i znaczenia. Zauważalne jest to już na poziomie biologicznym – nasz system nerwowy jest tak skonstruowany, że mózg automatycznie grupuje napływające do niego bodźce w znaczące struktury. Sens daje nam także poczucie panowania nad swym życiem, w obliczu przypadkowych, niezbornych zdarzeń czujemy bezradność i pomieszanie, pragniemy je uporządkować, by odzyskać poczucie mocy i kontroli. I, co ważniejsze, sens jest źródłem wartości, a co za tym idzie, kształtuje zasady postępowania: odpowiedź na pytanie po co (po co żyję?) dostarcza odpowiedzi na pytanie jak (jak mam żyć?).
W moich opowieściach psychoterapeutycznych niewiele jest bezpośrednich rozważań o sensie życia. Poszukiwanie sensu, podobnie jak poszukiwanie przyjemności, musi odbywać się w sposób pośredni i okrężny. Sens wyłania się z sensownego działania i postępowania; im bardziej planowo i rozmyślnie go szukamy, tym mniej prawdopodobne jest, że go znajdziemy. Dyskursywne pytania o sens zawsze przetrwają wszystkie odpowiedzi. W terapii, tak jak w życiu, sens jest produktem ubocznym zaangażowania i „trwania przy”, i w to właśnie terapeuci powinni wkładać swą energię (nie dlatego, że zaangażowanie dostarcza dyskursywnej odpowiedzi na pytania o sens; sprawia ono po prostu, że pytania te nie pochłaniają zbyt wiele uwagi, zastępując w ten sposób sensowne życie).
Egzystencjalny dylemat, jaki konstytuuje istota ludzka poszukująca sensu i pewności we wszechświecie, w którym nie ma ani jednego, ani drugiego, jest niezwykle istotny dla zawodu psychoterapeuty. Jeśli w swej codziennej pracy terapeuci są autentyczni w związkach z pacjentami, doświadczają wiele niepewności. Konfrontacja pacjenta z pytaniami, na które nie ma odpowiedzi, konfrontuje z nimi także terapeutę, a on również nie ma na nie odpowiedzi. Ponadto, terapeuta musi dostrzegać fakt, że doświadczenie innego jest ostatecznie sprawą wyjątkowo osobistą i niepoznawalną (tak jak ja musiałem to uczynić w „Dwu uśmiechach”).
Można śmiało powiedzieć, iż zdolność do tolerowania niepewności jest wstępnym warunkiem wykonywania tego zawodu. Ludzie zwykle sądzą, że terapeuta metodycznie i pewnie prowadzi pacjenta przez kolejne, dające się z góry przewidzieć, etapy terapii, do z góry znanego sobie celu. To się zdarza, ale bardzo rzadko. Jak pokazują moje historie, terapeuci często błądzą, improwizują, po omacku szukają kierunku. Poddanie się silnej pokusie pewności, poprzez przyłączenie się do rzeszy wyznawców jakiejś ideologii terapeutycznej lub sztywnego systemu teoretycznego, jest bardzo zdradliwe, uniemożliwia bowiem spontaniczne, pełne niepewności spotkanie dwu osób, konieczne dla efektywnej terapii.
Spotkanie takie, stanowiące istotę psychoterapii, jest pełnym troski i człowieczeństwa obcowaniem dwu ludzkich istot, z których jedną nękają poważne problemy bardziej niż drugą (zwykle, ale nie zawsze, jest to pacjent). Terapeuta musi spełniać podwójną rolę: zarówno obserwować życie pacjenta, jak i uczestniczyć w nim. Jako obserwator musi być na tyle obiektywny, by udzielać pacjentowi jakichś podstawowych wskazówek w terapii. Jako uczestnik bierze udział w życiu pacjenta i otwiera się na jego oddziaływanie – czasem pod wpływem spotkań z pacjentem dokonuje się w nim jakaś zasadnicza przemiana.
Decydując się włączyć w życie każdego pacjenta, ja, terapeuta, nie tylko wystawiam się na te same problemy egzystencjalne, które ma mój pacjent, ale także muszę zbadać jego życie wedle tych samych reguł, które stosuję do analizowania swego życia. Zakładam więc, że wiedza jest lepsza niż niewiedza, próbowanie i podejmowanie ryzyka jest lepsze niż niepróbowanie i niepodejmowanie ryzyka. Przyjmuję także, że magia i iluzja, choć mogą być bogate i kuszące, ostatecznie osłabiają ludzkiego ducha. I serio traktuję twarde słowa Thomasa Hardy’ego: „Jeżeli jest jakaś droga ku Lepszemu, to wymaga ona bezwzględnie dokładnego przyjrzenia się Najgorszemu”.
Podwójna rola – obserwatora i uczestnika – wiele wymaga od terapeuty i stawia go często przed dręczącymi dylematami. Czy mam na przykład prawo oczekiwać od pacjenta, który poprosił mnie o przechowywanie swych listów miłosnych, by ten zajął się rozwiązaniem problemów, których ja przez całe życie unikałem? Czy możliwe jest, abym pomógł mu pójść dalej, niż sam poszedłem? Czy powinienem zadawać bezlitosne, egzystencjalne pytania – umierającemu, wdowie, pogrążonej w żałobie matce lub zalęknionemu emerytowi mającemu transcendentne sny – pytania, na które w dodatku sam nie mam żadnej odpowiedzi? Czy mam powiedzieć o swoich słabościach i ograniczeniach pacjentce, której inna, alternatywna osobowość kusi mnie swym uwodzicielskim czarem? Czy potrafię zbudować autentyczną, wspierającą relację z otyłą kobietą, której wygląd działa na mnie odpychająco? Czy, szermując hasłami o oświeceniu, mam prawo odebrać starej kobiecie irracjonalne, ale przynoszące ukojenie złudzenia miłosne? Czy mogę narzucać swoją wolę mężczyźnie, który nie potrafi działać dla swego dobra i daje się terroryzować trzem nieotwartym listom?
Choć w moich opowieściach często używam określeń „pacjent”, „terapeuta”, nie dajcie się im zwieść. Opowiadam po prostu historie o życiu kobiet i mężczyzn. Pacjent jest w każdym z nas; etykietkę „pacjenta” przyznaje się arbitralnie, biorąc raczej pod uwagę czynniki kulturowe, edukacyjne i ekonomiczne niż głębokość patologii. Ponieważ terapeuci, nie mniej niż pacjenci, muszą stanąć twarzą w twarz z danymi egzystencji, postawa bezinteresownej obiektywności, tak potrzebna naukowcom, nie jest w ich zawodzie właściwa. My, psychoterapeuci, nie możemy upajać się swym współczuciem i protekcjonalnie napominać pacjentów, by walczyli ze swoimi problemami. Nie możemy im mówić: „To Ty. To Twój problem”. Musimy mówić o nas i o naszych problemach, ponieważ nasze życie, nasza egzystencja zawsze będzie przykuta do śmierci, nasza miłość – do straty, nasza wolność – do lęku, a nasz rozwój – do poczucia egzystencjalnej osobności. Dotyczy to nas wszystkich, bez wyjątku, i to nas łączy.
Nie lubię pracować z pacjentami, którzy są zakochani. Być może dlatego, że im zazdroszczę – ja też bardzo chciałbym zostać zaczarowany. A może taka praca wzbudza moją niechęć dlatego, że psychoterapia i stan zakochania są zasadniczo nie do pogodzenia. Dobry terapeuta walczy z ciemnością i szuka iluminacji, natomiast romantyczna miłość żywi się półcieniami tajemniczości i obraca się w proch pod ostrym wzrokiem badacza. Nie znoszę roli kata miłości.
A jednak, gdy Thelma oświadczyła mi w pierwszych minutach wstępnej konsultacji, że jest beznadziejnie, tragicznie zakochana, bez wahania przyjąłem ją na terapię. Wszystko, co zobaczyłem na pierwszy rzut oka – jej pomarszczona siedemdziesięcioletnia twarz z obwisłym, starczym podbródkiem, cienkie tlenione, zaniedbane włosy, wychudzone, żylaste ręce – mówiło mi, że się myli; niemożliwe, by była zakochana. Jakże miłość mogłaby wybrać to wątłe, skruszałe, stare ciało, jakże mogłaby zamieszkać w workowatym dresie z poliestru?
A poza tym, gdzie jest aura miłosnej błogości? To prawda, że miłość zawsze miesza się z bólem i nie zdziwił mnie sam fakt cierpienia Thelmy. Dziwny był całkowity brak równowagi w jej miłości – nie zawierała ani krzty przyjemności, życie Thelmy było jednym wielkim pasmem udręki i bólu.
Zgodziłem się więc nią zająć, ponieważ widziałem, że cierpi – nie z miłości, lecz z powodu jakiejś rzadkiej przypadłości, którą błędnie bierze za miłość. Wierzyłem, że mogę pomóc Thelmie. Intrygowało mnie również niejasne przeczucie, że ta fałszywa miłość może okazać się latarnią, która oświetli jakąś głęboką tajemnicę prawdziwej miłości.
Podczas naszego pierwszego spotkania Thelma była daleka i sztywna. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu, gdy przywitałem ją w poczekalni; szła za mną w odległości jednego, dwóch kroków, kiedy prowadziłem ją przez korytarz do swego gabinetu. Wszedłszy, w ogóle nie rozejrzała się po nowym otoczeniu, lecz od razu usiadła. Potem, nie czekając na jakiekolwiek słowa z mojej strony, nie rozpiąwszy nawet ciężkiej kurtki założonej na dres, wzięła gwałtownie oddech i zaczęła mówić:
– Osiem lat temu miałam romans ze swoim terapeutą. Od tamtej pory bez ustanku o nim myślę. Kiedyś omal nie odebrałam sobie życia. Mam nadzieję, że następnym razem mi się to uda. Jesteś moją ostatnią nadzieją.
Zawsze słucham uważnie pierwszych wypowiedzi pacjenta. Często bowiem w jakiś nadprzyrodzony sposób odsłaniają one i zapowiadają charakter relacji między nami. Mówiąc do drugiej osoby, dajemy jej zwykle przyzwolenie, by weszła w nasze życie, ale ton głosu Thelmy bynajmniej nie zapraszał mnie, bym podszedł bliżej.
– Na wypadek, gdybyś mi nie wierzył – kontynuowała Thelma – przyniosłam coś, co pomoże ci uwierzyć.
Tu sięgnęła do wyblakłej, czerwonej torebki i wręczyła mi dwie stare fotografie. Na pierwszej była młoda, piękna tancerka, ubrana w czarny, błyszczący trykot. Spojrzałem na twarz tancerki i zobaczyłem wielkie oczy Thelmy patrzące na mnie przez dziesiątki lat. Zrobiło to na mnie wrażenie.
– A to zdjęcie – poinformowała mnie, gdy przeniosłem wzrok na drugą fotografię, tym razem sześćdziesięcioletniej przystojnej kobiety – było zrobione osiem lat temu. Jak widzisz – powiedziała, przesuwając palcami po swych nieuczesanych włosach – teraz przestałam dbać o swój wygląd.
Nie powiedziałem, że jej nie wierzę, choć rzeczywiście trudno mi było wyobrazić sobie tę zaniedbaną, starą kobietę w roli kochanki terapeuty. W ogóle nic nie powiedziałem. Usiłowałem zachować obiektywną postawę, ale musiała zauważyć jakiś dowód niedowierzania, jakiś maleńki znak, może przez ułamek sekundy zbyt szeroko otwarte oczy. Postanowiłem nie zaprzeczać jej podejrzeniu. Nie był to bowiem właściwy czas na galanterię i, faktycznie, było coś wewnętrznie niespójnego w obrazie zaślepionej, chorej z miłości siedemdziesięciolatki. Ona o tym wiedziała, ja o tym wiedziałem i ona wiedziała, że ja wiem.
Wkrótce dowiedziałem się, że przez ostatnie dwadzieścia lat pogrążona była w chronicznej depresji i prawie bez przerwy leczyła się psychiatrycznie. Dużą część swej terapii przeszła w miejscowej klinice zdrowia psychicznego, gdzie leczyło ją kilku stażystów.
Jedenaście lat temu zaczął leczyć ją Matthew – młody, przystojny, początkujący psycholog. Przez osiem miesięcy chodziła do niego do kliniki, a przez następny rok kontynuowała wizyty w jego prywatnym gabinecie. Potem Matthew musiał na rok odłożyć terapię ze swymi prywatnymi pacjentami, ponieważ zaczął pracować na pełnym etacie w szpitalu państwowym.
Thelma żegnała się z nim z wielkim smutkiem. Był najlepszym terapeutą, jakiego do tej pory miała, bardzo go polubiła, po prostu przepadała za nim, i przez te dwadzieścia miesięcy zawsze z niecierpliwością wyczekiwała na swą cotygodniową godzinę terapii. Nigdy przedtem nie była wobec nikogo tak otwarta. I nigdy przedtem terapeuta nie był z nią tak szczery, bezpośredni i delikatny.
Thelma przez kilka minut rozwodziła się nad zaletami Matthew:
– Był tak troskliwy, tak pełen miłości. Miałam terapeutów, którzy starali się okazywać ciepło, rozluźniać pacjenta, ale Matthew był inny. On naprawdę troszczył się o mnie i naprawdę mnie akceptował. Bez względu na to, co zrobiłam, jaką okropną rzecz pomyślałam, wiedziałam, że on to zaakceptuje i – jakby to powiedzieć – wesprze mnie, nada mi ważności. Pomagał mi tak, jak zwykle pomagają terapeuci, ale dawał mi z siebie także o wiele więcej niż inni.
– Co na przykład?
– Wprowadził mnie w duchowy, religijny wymiar życia. Nauczył mnie troszczyć się o wszystkie żyjące stworzenia. Nauczył mnie zastanawiać się, dlaczego zostałam przysłana tutaj, na Ziemię. A przy tym wszystkim nie chodził z głową w chmurach. Był przy mnie, zawsze był obecny.
Thelma była bardzo pobudzona. Szybko wyrzucała z siebie słowa, a kiedy mówiła, pokazywała na ziemię i na chmury. Widziałem, jak lubi mówić o Matthew.
– Uwielbiałam sposób, w jaki ze mną rozmawiał. Nie pozwalał mi się wykręcać, robić uników. Potrafił wytropić moje wszystkie gówniane nawyki i zatrzymać na nich moją uwagę.
Zaskoczyło mnie sformułowanie „gówniane nawyki”. Nie pasowało do reszty jej opisu. Ale Thelmie nie wyrwało się ono przypadkowo, bardzo starannie dobierała słowa. Pomyślałem więc, że były to słowa, których używał Matthew; zacytowała je, być może, jako przykład jego wspaniałych metod. Szybko narastały we mnie negatywne uczucia do niego, ale zatrzymałem je dla siebie. Sposób mówienia Thelmy wyraźnie wskazywał, że nie będzie tolerowała żadnej krytyki wobec Matthew.
Po Matthew pracowała z kilkoma innymi terapeutami, ale żaden nie wejrzał w nią tak głęboko i żaden nie potrafił pokazać tak przekonująco, jak wielką wartość ma jej życie.
Można więc sobie wyobrazić, jak się ucieszyła, kiedy po roku niewidzenia się z nim wpadła na niego pewnego sobotniego popołudnia na Union Square w San Francisco. Zaczęli rozmawiać, a potem, chcąc uciec od wiru miejskiego tłumu, poszli na kawę do hotelu St. Francis. Tyle mieli sobie do powiedzenia. Matthew tak szczegółowo wypytywał o cały miniony rok, że czas przy kawie nie wystarczył i postanowili pójść na obiad z krabów do restauracji Scoma przy Fisherman’s Wharf.
Wszystko działo się tak naturalnie, jak gdyby codziennie jadali razem posiłki. A przecież ich relacja miała przedtem charakter czysto profesjonalny i nigdy nie przekroczyła granicy form zachodzących między terapeutą a pacjentem. Poznawali siebie wzajemnie w ścisłych ramach pięćdziesięciu minut tygodniowo i ani mniej, ani więcej.
Tamtego wieczoru jednak, z powodów, których Thelma do dziś nie może pojąć, obydwoje wymknęli się zwyczajnej, potocznej rzeczywistości. Żadne z nich nie patrzyło na zegarek; w cichej zmowie udawali, że nie było nic niezwykłego w osobistym tonie ich zwierzeń, we wspólnej kawie czy wspólnym obiedzie. I naturalne wydawało jej się wygładzenie kołnierzyka jego koszuli, strzępnięcie pyłu z jego marynarki, wzięcie go pod rękę w czasie spaceru na Nob Hill. A jemu naturalne wydawało się opisywanie swego nowego mieszkania w Haight, tak jak jej naturalne wydawało się stwierdzenie, że bardzo chciałaby je zobaczyć. Zaśmiali się, kiedy Thelma powiedziała, że jej mąż Harry wyjechał z miasta – był członkiem komitetu doradczego skautów amerykańskich i gdzieś przemawiał prawie każdego wieczoru w tygodniu. Matthew zauważył z rozbawieniem, że nic się nie zmieniło i nie było potrzeby niczego wyjaśniać – przecież wiedział o niej wszystko.
– Niewiele pamiętam z tego, co się działo przez resztę wieczoru – ciągnęła Thelma. – Jak do tego doszło, kto kogo dotknął pierwszy i jak to się stało, że poszliśmy do łóżka. Nie podejmowaliśmy żadnych decyzji, wszystko działo się spontanicznie i bez wysiłku. Pamiętam tylko bardzo wyraźnie, że leżenie w ramionach Matthew było jedną z najpiękniejszych chwil w moim życiu.
– Powiedz mi, co się potem zdarzyło?
– Potem nastąpiło dwadzieścia siedem magicznych dni, od 19 czerwca do 16 lipca. Rozmawialiśmy przez telefon kilka razy dziennie i widzieliśmy się jeszcze czternaście razy. Płynęłam, unosiłam się, tańczyłam.
Głos Thelmy brzmiał teraz śpiewnie i ekstatycznie, kołysała głową w rytm melodii sprzed ośmiu lat. Siedziała z przymkniętymi oczami, wystawiając na niemałą próbę moją cierpliwość. Nie lubię być niewidzialny.
– To był szczytowy punkt mojego życia. Nigdy przedtem ani potem nie byłam taka szczęśliwa.
– Co się zdarzyło od tamtej pory?
– Ostatni raz widziałam go 16 lipca o 12.3O. Przez poprzednie dwa dni nie mogłam się do niego dodzwonić, a więc wpadłam bez zapowiedzi do jego gabinetu. Jadł kanapkę i za dwadzieścia minut miał zacząć terapię grupową. Zapytałam go, dlaczego nie dzwonił, a on powiedział po prostu: „To nie jest w porządku. Obydwoje o tym wiemy”.
Tu zamilkła i cicho płakała. Rychło w czas odkrył, że to nie jest w porządku, pomyślałem.
– Możesz mówić dalej?
– Zapytałam go: „Powiedzmy, że zadzwonię za rok lub za pięć lat. Czy zechcesz się ze mną zobaczyć? Czy pójdziemy na spacer przez Golden Gate Bridge? Czy pozwolisz mi się objąć?”. W odpowiedzi na moje pytania Matthew wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie, posadził sobie na kolanach i przez kilka chwil mocno mnie obejmował.
– Od tamtej pory telefonowałam do niego niezliczoną ilość razy, zostawiałam wiadomości na jego sekretarce. Na początku odpowiedział na kilka moich telefonów, a potem zupełnie przestał dzwonić. Odciął się ode mnie całkowitym milczeniem.
Thelma odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. Znikła śpiewność z jej głosu. Mówiła tonem pełnym goryczy i beznadziei, ale już nie płakała. Pomyślałem sobie, że teraz bliższa jest temu, żeby się pastwić i rozrywać na sztuki, niż temu, by płakać.
– Nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego, dlaczego to się skończyło, ot tak, ni stąd, ni zowąd. W jednej z naszych ostatnich rozmów powiedział, że musimy wrócić do swego rzeczywistego życia, a potem dodał, że zaangażował się w związek z inną osobą.
Przemknęło mi przez głowę podejrzenie, że tę „inną osobę” Matthew również wybrał spośród swoich pacjentów. Nic jednak nie powiedziałem.
Thelma nie była pewna, czy tą „inną osobą” była kobieta, czy mężczyzna. Podejrzewała, że Matthew był gejem. W San Francisco mieszkał w dzielnicy homoseksualistów. Był piękny w taki sposób, w jaki piękni są geje. Miał chłopięcą twarz, żywe, ruchliwe ciało i gładko przystrzyżone wąsiki. Przypuszczenie to zrodziło się w jej głowie kilka lat później kiedy, wędrując po mieście, weszła do gejowskiego baru przy Castro Street i ze zdumieniem ujrzała piętnastu Matthew siedzących przy barze – piętnastu szczupłych, atrakcyjnych, młodych mężczyzn z gładko przystrzyżonymi wąsikami.
Nagłe odcięcie się Matthew zdruzgotało ją. Nie do zniesienia był brak wyjaśnień, dlaczego tak postąpił. Thelma myślała o nim bez przerwy, nie było godziny, w której by nie snuła fantazji o nim. Pytanie dlaczego stało się jej obsesją. Dlaczego ją odrzucił i porzucił? Dlaczego właśnie wtedy? Dlaczego nie chce się z nią widzieć ani nawet rozmawiać przez telefon?
Po wszystkich nieudanych próbach skontaktowania się z Matthew popadła w głębokie przygnębienie i apatię. Cały dzień siedziała w domu i gapiła się przez okno, nie mogła spać, jej ruchy i mowa spowolniały, straciła zainteresowanie jakimkolwiek zajęciem. Przestała jeść i wkrótce jej depresja przekroczyła możliwości psychoterapii czy rutynowego leczenia antydepresyjnego. Zgłosiła się do trzech różnych lekarzy z bezsennością. Wykupując recepty od wszystkich tych lekarzy, zebrała śmiertelną dawkę tabletek nasennych. Dokładnie w sześć miesięcy po przypadkowym spotkaniu z Matthew na Union Square napisała list pożegnalny do nieobecnego w domu męża – Harry’ego, zaczekała na zwyczajowy wieczorny telefon od niego, a potem zdjęła słuchawkę z widełek, połknęła wszystkie tabletki i położyła się do łóżka.
Harry nie mógł spać tej nocy. Zatelefonował do Thelmy ponownie i zaniepokoił się, ponieważ telefon był bez przerwy zajęty. Zadzwonił do sąsiadów, którzy nadaremnie stukali w drzwi i okna Thelmy. Szybko zawiadomili policję. Znaleziono ją w domu prawie martwą.
Lekarze ledwie ją odratowali. Przeżyła dzięki ich heroicznemu wysiłkowi. I co zrobiła zaraz po odzyskaniu przytomności? Zadzwoniła do Matthew i zostawiła mu wiadomość na sekretarce. Zapewniła go, że zachowa wszystko w tajemnicy, i błagała, by odwiedził ją w szpitalu. Przyszedł, ale tylko na piętnaście minut. Jego obecność, jak stwierdziła, była gorsza niż jego milczenie. Ignorował wszelkie aluzje, jakie czyniła do ich dwudziestosiedmiodniowego romansu, zachowywał się bardzo formalnie, jak gdyby nic go z nią nie łączyło oprócz stosunków czysto zawodowych. Jedyny raz wypadł z roli, kiedy Thelma zapytała, jak mu idzie z tą inną osobą. Warknął wtedy: „To nie twoja sprawa!”.
I to było wszystko. Thelma po raz pierwszy spojrzała mi prosto w twarz i dodała zrezygnowanym, znużonym tonem:
– Potem nigdy go już nie zobaczyłam. Dzwonię i zostawiam mu wiadomość na sekretarce w ważne dni: w jego urodziny, 19 czerwca (nasza pierwsza randka), 17 lipca (nasze ostatnie spotkanie), w Boże Narodzenie i w Nowy Rok. Za każdym razem, gdy zmieniam terapeutę, dzwonię, by go o tym powiadomić. On nigdy nie oddzwania.
– Przez te całe osiem lat nigdy nie przestałam o nim myśleć. O siódmej rano zastanawiam się, czy już się przebudził, o ósmej wyobrażam sobie, jak je swoje płatki owsiane (uwielbia płatki owsiane, wychował się na farmie w Nebrasce). Szukam go wzrokiem, gdy chodzę ulicami miasta. Często wydaje mi się, że to on i podbiegam po to tylko, aby powiedzieć „dzień dobry” jakiemuś obcemu człowiekowi. Marzę o nim. Odtwarzam w myślach każde nasze spotkanie podczas tych dwudziestu siedmiu dni. Lwią część czasu spędzam na tych marzeniach na jawie i prawie nie zauważam, co się dzieje wokół, tu i teraz. Żyję życiem sprzed ośmiu lat.
Żyję życiem sprzed ośmiu lat – bardzo znaczące stwierdzenie. Zapamiętuję je na przyszłość.
– Opowiedz mi o swej terapii w ciągu tych ośmiu lat, od czasu swojej próby samobójczej.
– Przez cały ten czas zawsze miałam jakiegoś terapeutę. Dawali mi dużo leków antydepresyjnych, które niewiele pomagają – pozwalają mi tylko spać. Poza tym terapia nie przynosiła zbyt wielkich efektów. Leczenie przez rozmowę w ogóle nie pomagało. Ale pewnie i ja nie dawałam terapii zbyt wielkich szans, odkąd postanowiłam chronić Matthew i nigdy nie wspominać terapeutom o naszym romansie.
– To znaczy, że przez osiem lat terapii nigdy nie wspomniałaś żadnemu terapeucie o Matthew?!
Złe posunięcie! Błąd jak u początkującego, ale, niestety, nie potrafiłem ukryć swego zdumienia. Przypomniała mi się scena, o której zapomniałem na wiele lat. Byłem studentem medycyny i mieliśmy zajęcia z przeprowadzania wywiadów z pacjentami. Pewien student, który miał dobre intencje, lecz był raczej mało wrażliwy i dość obcesowy (na szczęście został później chirurgiem ortopedą, a nie psychiatrą), przeprowadzał wywiad, próbując użyć rogeriańskiej techniki dopieszczania pacjenta poprzez powtarzanie jego słów, zwykle ostatnich z wypowiedzi. Pacjent, który wyliczał upiorne postępki swego ojca tyrana, zakończył słowami: „I jadł surowe hamburgery!”. Student, który cały czas bardzo się starał zachować neutralność, nie mógł już dłużej skrywać swego oburzenia na sadystycznego ojca i wykrzyknął, zgodnie z instrukcją, ostatnie słowa: „Surowe hamburgery?”. Od tamtej pory określenie „surowe hamburgery” stało się przysłowiowe na naszym roku i często podsumowywaliśmy nim różne zabawne i mniej zabawne potknięcia wykładowców lub kolegów.
Zatrzymałem, oczywiście, swoje wspomnienie dla siebie.
– Ale teraz postanowiłaś przyjść do mnie i być ze mną szczera. Opowiedz mi, jak doszło do tej decyzji.
– Sprawdziłam cię. Zatelefonowałam do moich pięciu byłych terapeutów, powiedziałam im, że chcę dać psychoterapii ostatnią szansę, i zapytałam ich, do kogo powinnam pójść. Czterech z nich wskazało na ciebie. Powiedzieli mi, że jesteś dobrym terapeutą „ostatniej szansy”. To przemawiało na twoją korzyść. Ale wiedziałam, że byli oni twoimi studentami, więc chciałam cię sprawdzić jeszcze gdzie indziej. Poszłam do biblioteki i wypożyczyłam twoje książki. Zrobiły na mnie wrażenie dwie rzeczy. Po pierwsze, piszesz jasno – rozumiem to, co piszesz – po drugie, otwarcie mówisz o śmierci. I ja także otwarcie powiem, że prawie na pewno popełnię w końcu samobójstwo. Jestem tutaj po to, by podjąć ostatnią próbę terapii, by znaleźć w życiu choć odrobinę szczęścia. Jeśli mi się to nie uda, mam nadzieję, że pomożesz mi umrzeć i znaleźć na to taki sposób, aby moja rodzina jak najmniej cierpiała.
Powiedziałem Thelmie, jakie jest moje zdanie: uważam, że możemy razem pracować, ale proponuję jej jeszcze jedną godzinę konsultacji, bym miał czas do namysłu i by ona mogła rozważyć, czy potrafi ze mną pracować. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, lecz Thelma spojrzała na zegarek i rzekła:
– Już upłynęło pięćdziesiąt minut. Niewiele, bo niewiele, ale jednak czegoś się nauczyłam w terapii, tego mianowicie, że nie należy jej przedłużać ponad wyznaczony czas.
Zadumałem się nad tym ostatnim stwierdzeniem – ni to szyderczym, ni to kokieteryjnym. Thelma zaś wstała i skierowała się ku wyjściu, mówiąc, że idzie do mojej sekretarki wyznaczyć termin następnej wizyty.
Po tej sesji miałem wiele do przemyślenia. Po pierwsze, Matthew, który wzbudził we mnie gniew. Widziałem zbyt wielu pacjentów bardzo skrzywdzonych przez wykorzystujących ich seksualnie terapeutów. To jest zawsze krzywdzące dla pacjenta.
Wszelkie usprawiedliwienia terapeutów w tym względzie są zawsze oklepanymi, samolubnymi racjonalizacjami. Mówią oni na przykład, że w ten sposób wyrażają akceptację i afirmację dla seksualności pacjenta. To prawda, że wielu pacjentów i pacjentek potrzebuje seksualnej afirmacji – przede wszystkim ci, którzy są wyjątkowo nieatrakcyjni, bardzo grubi, mają zniekształcone przez operacje figury itp. Nie słyszałem jednak o terapeucie, który by afirmował seksualnie jednego z takich właśnie pacjentów. Zawsze do tego rodzaju „afirmowania” wybierana jest jakaś atrakcyjna kobieta. Oczywiste jest, że to wykorzystujący ją terapeuta bardzo potrzebuje seksualnej afirmacji i z powodu własnych braków nie potrafi zapewnić jej sobie w swoim własnym życiu osobistym.
Ale zachowanie Matthew było nieco zagadkowe. Kiedy uwiódł Thelmę (lub pozwolił, by ona go uwiodła, co na jedno wychodzi), był świeżo upieczonym absolwentem psychologii. Był na pewno tuż przed trzydziestką lub tuż po trzydziestce. A więc dlaczego? Dlaczego atrakcyjny, wykształcony, młody mężczyzna wybrał pozbawioną życia, sześćdziesięcioletnią kobietę, którą przez wiele lat zjadała depresja? Pomyślałem o podejrzeniu Thelmy, że Matthew jest gejem. Prawdopodobnie odreagowywał jakieś swoje psychoseksualne sprawy i wykorzystywał do tego swoją pacjentkę (pacjentki, pacjentów).
Właśnie z tego powodu domagamy się, aby psychologowie i psychiatrzy sami poddali się terapii, zanim zaczną swoją praktykę. Niestety, dziś, przy krótkich stażach, niewielkiej liczbie superwizji, obniżeniu standardów stażu i wymagań związanych ze zdobyciem licencji, wielu psychoterapeutów odmawia podjęcia własnej terapii, a potem ich brak samowiedzy przysparza cierpień wielu pacjentom. Nie ma we mnie miłosierdzia dla tych nieodpowiedzialnych ludzi i zachęcam pacjentów, by mówili głośno o ich lubieżnych postępkach i składali zeznania na nich przed komisjami do spraw etyki zawodowej. Przez chwilę rozważałem, czy nie zastosować jakichś sankcji wobec Matthew, ale postawa Thelmy wyraźnie wskazywała, że ona na to nie pozwoli; umieszczała go poza zasięgiem zwyczajowych zasad i norm obowiązujących w jego zawodzie. Bardzo jednak chciałem, żeby zdał sobie sprawę, jaką krzywdę jej wyrządził.
Na razie odłożyłem kwestię intencji Matthew i skupiłem swą uwagę na Thelmie. Ale w myślach powracałem do tej sprawy wiele razy. Jeszcze nie wiedziałem, że ze wszystkich zagadek przypadku Thelmy najpełniej rozwiążę zagadkę Matthew.
Uderzała mnie trwałość i uporczywość jej obsesji, niemająca przecież przez całe osiem lat żadnych wzmocnień z zewnątrz. Obsesja ta zagarnęła całą jej życiową przestrzeń. Thelma miała rację – żyła życiem sprzed ośmiu lat. W moim przekonaniu siła tej obsesji wynikała po części ze zdumiewającego ubóstwa innych obszarów jej egzystencji. Czułem, że nie można będzie pomóc Thelmie, jeśli nie skłoni się jej, by wzbogaciła inne sfery swego życia.
Ciekaw byłem, jak wygląda sprawa intymności w jej codziennym życiu. Z tego, co powiedziała o swym małżeństwie, wynikało, że niewiele było bliskości między nią a jej mężem. Być może obsesja stwarzała Thelmie (złudne) poczucie intymności i więzi z drugim człowiekiem (a raczej jego wyobrażeniem) i na tym polegała jej funkcja.
Najlepsze, co mogłoby mi się zdarzyć w tej terapii, to stworzenie bliskiego i znaczącego związku z Thelmą i wykorzystanie takiego związku jako rozpuszczalnika jej obsesji. Ale wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Zmroziła mnie relacja o przebiegu jej terapii. Trudno sobie wyobrazić, jak można było poddawać się terapii przez osiem lat i przez ten cały czas nie mówić o swym najważniejszym problemie. Do tego zdolny jest tylko ktoś szczególnego rodzaju, ktoś niezwykle „podwójny” i odporny na podwójność, ktoś, kto potrafi doznawać intymności tylko w fantazji, a unika jej w życiu.
Na początku następnej sesji Thelma stwierdziła, że poprzedni tydzień był okropny. Terapia stanowiła dla niej zawsze paradoks.
– Wiem, że jej potrzebuję – powiedziała – i nie mogę się bez niej obejść. Ale za każdym razem, kiedy opowiadam o tym, co się zdarzyło, mam potem okropny tydzień. Sesje terapeutyczne zawsze coś poruszają, a nigdy niczego nie rozwiązują. Zawsze tylko pogarszają sprawę.
Nie podobało mi się to, co mówiła. Czyżby była to zapowiedź czekających mnie „atrakcji”? Czy Thelma nie mówiła mi już, dlaczego w końcu porzuci terapię?
– Przez cały tydzień płakałam. Matthew ani na chwilę nie opuszczał moich myśli. Nie mogę rozmawiać z Harrym, ponieważ myślę tylko o dwóch rzeczach zakazanych dla mego męża: o Matthew i o samobójstwie. Nigdy nie powiem mężowi o Matthew. Kilka lat temu wspomniałam mu, że przypadkiem spotkałam Matthew na ulicy. Powiedziałam chyba za dużo, bo później stwierdził, że jest przekonany, iż Matthew jest w jakiś sposób odpowiedzialny za moją próbę samobójczą. Gdyby poznał prawdę, na pewno zabiłby Matthew. Jest pełen tych skautowskich sloganów o honorze. Skauci to jedyna rzecz, o której myśli. W środku jest gwałtownym mężczyzną. Był brytyjskim oficerem komando podczas drugiej wojny światowej i specjalizował się w nauczaniu metod zabijania gołymi rękami.
– Powiedz mi coś więcej o Harrym.
Uderzyła mnie jakaś porywczość w jej głosie, gdy mówiła, że Harry zabiłby Matthew, gdyby dowiedział się, co się stało.
– Spotkałam Harry’ego w latach trzydziestych, gdy byłam zawodową tancerką w Europie. Zawsze żyłam dla dwóch rzeczy – kochania się i tańca. Nie urodziłam dzieci, bo nie chciałam przestać tańczyć. W końcu jednak, trzydzieści jeden lat temu zostałam zmuszona do porzucenia tańca. Mój duży palec u nogi został wykręcony przez artretyzm, jedna z gorszych chorób, jaka mogła się przydarzyć balerinie. Jeśli chodzi o miłość, kiedy byłam młoda, miałam wielu kochanków. Widziałeś moje zdjęcie, powiedz szczerze, czyż nie byłam piękna?
– Ale kiedy wyszłam za mąż za Harry’ego – ciągnęła, nie czekając na moją odpowiedź – miłość się skończyła. Niewielu mężczyzn, chociaż byli tacy, miało odwagę mnie kochać, wszyscy okropnie bali się Harry’ego. A Harry zrezygnował z seksu dwadzieścia lat temu, dobrze mu wychodzi rezygnowanie z różnych rzeczy. Teraz rzadko kiedy się dotykamy. Jest w tym pewnie zarówno moja wina, jak i jego.
Miałem zapytać, co to znaczy, że Harry’emu dobrze wychodziło rezygnowanie z różnych rzeczy, ale Thelma szybko mówiła dalej. Chciała mówić, ale jak gdyby nie mówiła do mnie. Nie dawała żadnego znaku, że oczekuje ode mnie reakcji lub odpowiedzi. Odwracała ode mnie wzrok. Zwykle patrzyła w górę, jak gdyby była pogrążona we wspomnieniach.
– Inną rzeczą, o której myślę, ale o której nie mogę mówić, jest samobójstwo. Wiem, że wcześniej czy później je popełnię. Jest to jedyne wyjście. Ale nie mogę nawet o tym wspomnieć Harry’emu. Moja próba samobójcza omal go nie zabiła. Dostał niegroźnego zawału i postarzał się na moich oczach o dziesięć lat. Kiedy obudziłam się żywa w szpitalu, ku memu zdziwieniu zaczęłam wiele myśleć o tym, co zrobiłam swej rodzinie. Powzięłam wtedy pewne postanowienia.
– Jakie postanowienia?
Właściwie nie było potrzeby, bym zadawał to pytanie, ponieważ Thelma już zbierała się do opisania swych postanowień. Chciałem jednak, aby wreszcie zaistniała między nami jakaś wymiana. Otrzymywałem mnóstwo informacji, ale nie mogłem nawiązać z nią żadnego kontaktu. Równie dobrze moglibyśmy siedzieć podczas jej monologu w dwóch osobnych pomieszczeniach.
– Postanowiłam, że nigdy nie zrobię i nie powiem nic takiego, co mogłoby sprawić Harry’emu ból. Postanowiłam dać mu wszystko, co mogę, i ulegać mu w każdej sprawie. Chce dobudować nowy pokój na swój sprzęt sportowy, dobrze. Chce jechać na wakacje do Meksyku, dobrze. Chce widywać się z ludźmi na spotkaniach przy kościele, dobrze.
Widząc moje pytające spojrzenie na słowa o spotkaniach przy kościele, Thelma wyjaśniła:
– Od trzech lat, odkąd wiem, że popełnię samobójstwo, nie chcę poznawać nikogo nowego. Nowi przyjaciele oznaczają tylko więcej pożegnań i więcej osób do zranienia.
Pracowałem z wieloma ludźmi, którzy naprawdę chcieli się zabić. Zwykle doświadczenie to przemieniało ich, stawali się dojrzalsi, mądrzejsi. Prawdziwa konfrontacja ze śmiercią zwykle sprawiała, że z całą powagą zaczynali zastanawiać się nad swoimi dotychczasowymi celami życiowymi i dotychczasowym postępowaniem. Dotyczy to także tych, którzy stawali twarzą w twarz ze śmiercią poprzez śmiertelną chorobę. Słyszałem wielu ludzi, którzy bardzo żałowali, iż czekali tak długo, że trzeba było, by rak zaczął toczyć ich ciało, aby mogli uświadomić sobie, jak żyć! Ale Thelma nie była taka jak oni. Należała do tych nielicznych, którzy byli blisko śmierci i niewiele się z tego nauczyli. Te postanowienia, które poczyniła, gdy odzyskała przytomność! Czy naprawdę wierzyła, że uszczęśliwi Harry’ego, przytakując każdemu jego życzeniu, a ukrywając swoje prawdziwe myśli i pragnienia? Cóż mogło być gorszego dla Harry’ego niż jej całotygodniowy płacz i całkowity brak wyjaśnień jego przyczyn? Ta kobieta tkwiła po uszy w samooszustwie.
Jej nawyk oszukiwania samej siebie był szczególnie widoczny, gdy mówiła o Matthew:
– On ma w sobie tyle delikatności i łagodności, że porusza każdego, kto wejdzie z nim w kontakt. Wszystkie sekretarki go kochały. Każdej powiedział coś ciepłego, znał wszystkie imiona ich dzieci, przynosił im pączki trzy, cztery razy w tygodniu. Przez te dwadzieścia siedem dni nigdy nie zdarzyło mu się, by pominął sprzedawcę czy kelnera – każdemu powiedział coś takiego, co sprawiało, że ten od razu dobrze się poczuł. Czy wiesz coś o medytacji buddyjskiej?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Szczegółowe omówienie egzystencjalnego podejścia do psychoterapii znajduje się w książce Existential Psychotherapy (Basic Books, Nowy Jork 1980) tego samego autora. [wróć]