69,99 zł
Kompleksowy i zrozumiały opis terapii egzystencjalnej
Wydana po raz pierwszy w 1980 roku Psychoterapia egzystencjalna jest powszechnie uznawana za tekst fundamentalny w swojej dziedzinie. Yalom oferuje metodologię, która ma pomóc pacjentom w radzeniu sobie z podstawowymi dylematami egzystencjalnymi. W tej doniosłej pracy psychiatra amerykański przedstawia istotę psychoterapii egzystencjalnej, nadaje jej spójną strukturę i łączy jej tło historyczne oraz podstawowe zasady z użytecznością.
W książce zorganizowanej wokół tego, co autor nazywa czterema „ostatecznymi troskami życiowymi” – śmiercią, wolnością, izolacją i brakiem sensu – Yalom rozważa znaczenie każdej z nich oraz rodzaj konfliktu wewnętrznego, w jaki popadamy, gdy się z nimi mierzymy. Pokazuje, jak „troski” przejawiają się w osobowości i psychopatologii i w jaki sposób nasza wiedza o nich może wspomóc leczenie pacjentów.
Irvin David Yalom - emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Był jednym z pionierów psychoterapii grupowej, stworzył również własną koncepcję psychoterapii egzystencjalnej, koncentrującej się wokół nieodłącznych składników ludzkiego losu: wolności, samotności, potrzeby sensu i śmierci. Jest autorem klasycznych już podręczników: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Dar terapii. Wspaniałe gawędziarstwo autora można poznać w opowiadaniach terapeutycznych: Kat miłości. Opowieści psychoterapeutyczne, Mama i sens życia oraz w powieściach: Kuracja według Schopenhauera, Kiedy Nietzsche szlochał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 875
Wielu ludzi pomagało mi w tej pracy; nie zdołam podziękować wszystkim. Pisałem tę książkę kilka lat i moje zobowiązania sięgają wstecz znacznie dalej niż moja pamięć. Wyjątkowo ważnymi nauczycielami i przewodnikami byli mi Rollo May i Dagfinn Føllesdal. Rękopis albo jego części czytało i oceniało wielu moich kolegów: Jerome Frank, Julius Heuscher, Kent Bach, David Spiegel, Alex Comfort, James Bugental, Marguerite Lederberg, Michael Bratman, Mitchell Hall, Alberta Siegel, Alvin Rosenfeld, Herbert Leiderman, Michael Norden oraz liczni rezydenci psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda. Wszystkim im jestem bardzo wdzięczny.
Gardnerowi Lindzeyowi i Ośrodkowi Badań Behawioralnych zawdzięczam idealne warunki do korzystania ze stypendium w latach 1977–1978. Jestem ogromnie zobowiązany Uniwersytetowi Stanforda, który przez całe moje życie zawodowe oferował mi hojnie wszystko, co tylko może oferować środowisko akademickie: swobodę intelektualną, wsparcie materialne oraz towarzystwo specjalistów najwyższych lotów. Dziękuję też Thomasowi Gondzie, dziekanowi wydziału psychiatrii, który taktownie chronił mnie przed obowiązkami administracyjnymi. A także Marjorie Crosby za dofinansowanie i zachętę. Phoebe Hoss zapewniła mi wielką pomoc redakcyjną. To długa książka i każde jej słowo, każdy szkic, od pierwszych niezbornych zapisków po ostateczny rękopis, przepisywała moja sekretarka, Bea Mitchell, której cierpliwość, entuzjazm i gorliwość prawie nigdy nie gasły przez wszystkie długie lata naszej wspólnej pracy. Moja żona Marilyn służyła mi, podobnie jak w przypadku moich poprzednich książek, nie tylko nieograniczonym wsparciem i zachętą, lecz również nieocenionymi, istotnymi radami redakcyjnymi.
Dziękuję za zgodę na wykorzystanie cytatów z następujących źródeł:
The Standard Edition of the Complete Psychological Works of Sigmund Freud
, w przekładzie i pod redakcją Jamesa Stracheya. Za zgodą Sigmund Freud Copyright Ltd., The Hogarth Press Ltd. oraz Institute of Psycho-Analysis; również Allen & Unwin Ltd. i Basic Books, Inc.
EST* 60 Hours That Transform Your Life
, Adelaide Bry. Copyright © 1976 Adelaide Bry. Przedruk za zgodą Harper & Row Publishers, Inc.
Maria Nagy,
The Child’s Theories Concerning Death
, „Journal of Genetic Psychology” (1948) 73: 3–27. Przedruk za zgodą autorki i „The Journal Press”.
Everyman
, w „The Norton Anthology of English Literature”
,
t. I, pod redakcją M. Abramsa i in., s. 281–303. Copyright © 1962. Przedruk za zgodą W.W. Norton, Inc.
E. Fromm, D. Suzuki i DeMartino,
Zen Buddhism and Psychoanalysis.
Copyright © 1960. Przedruk za zgodą Harper & Row Publishers, Inc.
Forgive, O Lord
, z „The Poetry of Robert Frost”, pod redakcją Edwarda Connery’ego Lathema. Copyright © 1962 Robert Frost. Copyright © 1967 Holt, Rinehart and Winston. Przedruk za zgodą Holt, Rinehart and Winston, Publishers. Cztery wersy
Desert Places
z „The Poetry of Robert Frost”, pod redakcją Edwarda Connery’ego Lathema. Copyright © 1936 Robert Frost. Copyright © 1964 Lesley Frost Ballantine. Copyright © 1969 Holt, Rinehart and Winston. Przedruk za zgodą Holt, Rinehart and Winston, Publishers.
Purpose in Life Test (PIL) Jamesa C. Crumbaugha i Leonarda T. Maholicka. Przedruk za zgodą Jamesa C. Crumbaugha. Opublikowany przez Psychometric Affiliates, P. O. Box 3167, Munster, Indiana 46321.
V. Frankl,
Fragments from the Logotherapeutic Treatment in Four Cases
, w Modern Psychotherapeutic Practice, pod redakcją A. Burtona (Palo Alto, Calif.: Science Behavior Book, Inc., 1965). Przedruk za zgodą Arthura Burtona.
ROZDZIAŁ 1
Kiedyś, kilka lat temu, zapisaliśmy się z przyjaciółmi do ormiańskiej matrony na lekcje gotowania. W zajęciach towarzyszyła jej wiekowa służąca. One nie mówiły po angielsku, a my – po ormiańsku, komunikacja zatem nie była łatwa. Metodą nauki była demonstracja; my obserwowaliśmy (i bardzo pilnie próbowaliśmy ująć jej przepisy w liczby), ona zaś przygotowywała kolejne wspaniałe dania z bakłażanów i jagnięciny. Jednakże nasze przepisy były niedoskonałe; choć staraliśmy się ze wszystkich sił, nie udawało nam się powielić jej potraw. „Co – zastanawiałem się – nadaje jej daniom ten wyjątkowy charakter?” Nie znajdowałem odpowiedzi aż do dnia, gdy szczególnie uważnie obserwując wszelkie kuchenne czynności, przyglądałem się, jak nasza nauczycielka z wielką godnością i bardzo starannie przygotowuje posiłek. Na koniec podała naczynie z potrawą swojej służącej, ta zaś bez słowa zaniosła je do kuchni, postawiła na piecu i niewiele myśląc, wsypała do garnka kilka garści mieszanki ziół i przypraw. Jestem przekonany, że te ukradkiem dorzucane składniki miały decydujące znaczenie.
Owe lekcje gotowania często przychodzą mi do głowy, gdy myślę o psychoterapii, a zwłaszcza gdy myślę o najważniejszych składnikach terapii udanej. W oficjalnych podręcznikach, artykułach i na wykładach psychoterapię przedstawia się jako metodę precyzyjną i systematyczną, podzieloną na starannie wyodrębnione etapy, terapeutę zaś jako kogoś, kto stosuje strategiczne techniczne interwencje, metodycznie rozwija i rozwiązuje przeniesienie, analizuje relację z obiektem i dostarcza starannie zaprogramowanych, racjonalnych, prowadzących do wglądu interpretacji. Wierzę wszakże głęboko, że kiedy nikt nie patrzy, terapeuta dorzuca sporą szczyptę „tego, o co naprawdę chodzi”.
Co to są jednak za „dodatki”, jakie to nieuchwytne nadprogramowe składniki dorzuca się „poza protokołem”? Egzystują poza formalną teorią, nie pisze się o nich ani się ich nie naucza. Terapeuci często nią są ich świadomi, jednak każdy terapeuta wie, że nie potrafi wyjaśnić, dlaczego stan wielu pacjentów się poprawia. Decydujące składniki trudno opisać, trudno je nawet zdefiniować. No bo czyż można zdefiniować jakości takie jak współczucie, „obecność”, troska, wzbogacanie siebie, głębokie poruszenie pacjenta lub – najbardziej ze wszystkich ulotną – mądrość? Zdefiniować, a potem ich nauczać?
Jeden z pierwszych opisanych przypadków współczesnej psychoterapii znakomicie ilustruje selektywną uwagę, z jaką terapeuci odnoszą się do tych dodatków1. (Późniejsze opisy terapii są pod tym względem mniej użyteczne, psychiatria bowiem stała się tak doktrynerska co do właściwego sposobu postępowania, że w opisach przypadków zaczęto po prostu pomijać wszelkie działania „poza protokołem”). W roku 1892 Sigmund Freud leczył z powodzeniem pannę Elisabeth von R., młodą kobietę cierpiącą na psychogenne trudności z chodzeniem. Pionier psychoanalizy wyjaśniał swój terapeutyczny sukces jedynie wykorzystaniem techniki odreagowania, uwolnieniem pewnych stłumionych zgubnych pragnień i myśli. Gdy jednak badamy notatki z terapii, uderza nas olbrzymia liczba innych działań terapeutycznych. Freud wysłał Elisabeth na grób jej siostry oraz zalecił, by złożyła wizytę młodemu mężczyźnie, który jej się podobał. Uznał, że może pacjentce „ulżyć jeszcze bardziej, dbając o jej stosunki towarzyskie”2. Okazywał przyjazne zainteresowanie jej sytuacją życiową i dla dobra pacjentki kontaktował się z jej rodziną. Matkę pacjentki poprosił, by stworzyła córce możliwość otwartej rozmowy i pozwalała jej od czasu do czasu zrzucić ciężar z serca. Dowiedziawszy się od matki, że Elisabeth nie będzie mogła wyjść za męża swej zmarłej siostry, przekazał tę wiadomość pacjentce. Pomógł rozwiązać finansowe problemy rodziny. Kiedy indziej nalegał, by Elisabeth spokojnie stawiła czoło temu, że przyszłości nie sposób przewidzieć i że przed tym faktem nie ma ucieczki. Wielokrotnie pocieszał ją zapewnieniami, że nie jest odpowiedzialna za niechciane uczucia, i wskazywał, że siła jej poczucia winy i wyrzutów sumienia z powodu tych uczuć sama już stanowi wystarczający dowód jej wysoce moralnego charakteru. Wreszcie, już po zakończeniu terapii, usłyszawszy, że Elisabeth wybiera się na prywatny bal, postarał się o zaproszenie dla siebie, by móc patrzeć, jak jego była pacjentka „wiruje w tańcu”. Trudno się nie zastanawiać, co naprawdę pomogło pannie von R. Jestem pewien, że Freudowskie „dodatki” były potężnymi interwencjami; wykluczając je z teorii, narażamy się na popełnienie błędu.
W niniejszej książce chcę zaproponować i objaśnić podejście do psychoterapii – rozumianej jako struktura teoretyczna z pewną liczbą wynikających z niej technik – które obejmie również wiele takich „terapeutycznych dodatków”. Etykietka dla tego podejścia, „psychoterapia egzystencjalna”, wymyka się ścisłej definicji, orientacja egzystencjalna bowiem nie opiera się na doświadczeniach empirycznych, lecz na głębokiej intuicji. Zacznę od definicji formalnej, a potem, przez resztę książki, będę tę definicję objaśniał: psychoterapia egzystencjalna to dynamiczne podejście do terapii, skoncentrowane wokół trosk zakorzenionych w istnieniu jednostkowym.
Jestem przekonany, że ogromna większość doświadczonych terapeutów, niezależnie od szkoły, jaką reprezentują, wykorzystuje liczne opisywane tu aspekty podejścia egzystencjalnego. Zazwyczaj na przykład zdają sobie sprawę, że uznanie własnej skończoności często bywa katalizatorem istotnej zmiany wewnętrznej związanej ze spojrzeniem na życie; że relacja leczy; że pacjentów dręczy konieczność dokonywania wyborów; że terapeuta musi katalizować „wolę” pacjenta do działania oraz że większości pacjentów dokucza brak sensu życia.
Jednakże podejście egzystencjalne to coś więcej niż subtelny akcent lub przyjmowany implicite i bezwiednie punkt widzenia. Przez ostatnie kilka lat, prowadząc wykłady na rozmaite tematy z dziedziny psychoterapii, pytam słuchaczy: „Kto z was uważa siebie za terapeutę zorientowanego egzystencjalnie?”. Do postawy egzystencjalnej przyznaje się znaczna część audytorium, na ogół ponad 50 procent. Zapytani jednak, co to jest podejście egzystencjalne, mają trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Język, jakiego używają terapeuci, by opisać jakiekolwiek podejście terapeutyczne, nigdy nie słynął z rzeczowości czy choćby ze zwykłej jasności, jednak spośród wszystkich słowników terapeutycznych żaden nie może się równać z egzystencjalnym pod względem jego mglistości i panującego w nim zamętu. Terapeuci wiążą podejście egzystencjalne z takimi, z natury rzeczy nieprecyzyjnymi i najwyraźniej niepowiązanymi ze sobą terminami, jak „autentyczność”, „spotkanie”, „odpowiedzialność”, „wybór”, „humanistyczny”, „samorealizacja”, „ześrodkowanie”, „Sartre’owski” bądź „Heideggerowski”, a wielu specjalistów od zdrowia psychicznego od dawna uważa podejście egzystencjalne za mętne, „niewyraźne”, nieracjonalne i romantyczne – nie „podejście” właściwie, lecz coś, co daje licencję na improwizację, na to, by niezdyscyplinowani, mętnie myślący terapeuci robili, „co im się podoba”. Mam nadzieję wykazać, że tego rodzaju wnioski są nieuzasadnione, że podejście egzystencjalne jest wartościowym, skutecznym paradygmatem psychoterapeutycznym, równie racjonalnym, równie spójnym i systematycznym jak każde inne.
Terapia egzystencjalna jest formą psychoterapii dynamicznej. Terminu „dynamiczny” używa się często w dziedzinie zdrowia psychicznego – tak jak w pojęciu „psychodynamika”. Jeśli zatem mamy zrozumieć jedną z podstawowych cech podejścia egzystencjalnego, musimy mieć jasność co do znaczenia terminu „psychoterapia dynamiczna”. Słowo „dynamiczny” ma dwa znaczenia: zwykłe i techniczne. W zwykłym sensie „dynamiczny” (od greckiego dynasthai – „mieć siłę albo władzę”) przywodzi na myśl energię i ruch („dynamiczny” piłkarz czy polityk, „dynamo”, „dynamit”), nie jest to jednak techniczny sens tego wyrazu, gdyby bowiem był, to któryż terapeuta przyznawałby się, że jest niedynamiczny, czyli powolny, niemrawy, nieruchawy, bezwładny? Nie, termin ten ma specyficzne, techniczne zastosowanie, które pociąga za sobą pojęcie „siły”. Największy wkład Freuda w zrozumienie człowieka to stworzenie dynamicznego modelu funkcjonowania umysłu. Zgodnie z tym modelem zakłada się, że w jednostce ludzkiej działają siły, które pozostają ze sobą w konflikcie, i że myśli, uczucia oraz zachowania – zarówno adaptacyjne, jak i psychopatologiczne – są wynikiem działania tych sprzecznych sił. Ponadto – i to jest ważne – siły te istnieją na różnych poziomach świadomości, a niektóre z nich w istocie są całkiem nieuświadamiane.
Psychodynamika jednostki zatem to całość rozmaitych, działających w niej nieświadomych i świadomych sił, motywów i lęków. Psychoterapie dynamiczne to te, które się opierają na dynamicznym modelu funkcjonowania umysłu.
Jak dotąd wszystko w porządku. Terapia egzystencjalna, zgodnie z moim opisem, dobrze pasuje do kategorii terapii dynamicznych. Co się jednak stanie, gdy zapytamy, jakie to siły (lęki i motywy) są ze sobą w konflikcie? Jaka jest treść tej wewnętrznej świadomej i nieświadomej walki? To w tym punkcie rozchodzą się drogi terapii egzystencjalnej i innych terapii dynamicznych. U podstaw terapii egzystencjalnej leży zupełnie inny pogląd na specyficzne siły, motywy i lęki oddziałujące wzajem na siebie we wnętrzu jednostki ludzkiej.
Ścisłe określenie natury najgłębszych konfliktów wewnętrznych nigdy nie jest zadaniem łatwym. Lekarz bądź psychoterapeuta pracujący z zaburzonym pacjentem rzadko ma okazję badać pierwotne konflikty w ich nieskazitelnej formie, psychika pacjenta jest bowiem siedliskiem niebywale złożonego zbioru trosk: troski pierwotne są głęboko ukryte pod kolejnymi warstwami wyparcia, zaprzeczenia, przemieszczenia i symbolizacji. Badacz kliniczny musi się zmagać z klinicznym obrazem wielu wątków tak ściśle razem splątanych, że trudno któryś z nich wyodrębnić. By zidentyfikować konflikty pierwotne i do nich dotrzeć, musi korzystać z wielu dróg: głębokiej refleksji, snów, koszmarów sennych, przebłysków poruszających doświadczeń i wglądów, wypowiedzi psychotycznych, a także badań nad dziećmi. W swoim czasie zajmę się badaniem tych dróg, teraz jednak może nam się przydać stylizowana schematyczna ich prezentacja. Krótki przegląd trzech odmiennych poglądów – freudowskiego, neofreudowskiego i egzystencjalnego – na prototypowe konflikty wewnętrzne zilustruje przez porównanie egzystencjalne spojrzenie na psychodynamikę.
Według Freuda dzieckiem rządzą wrodzone siły popędowe, które jak liść paproci stopniowo rozwijają się w cyklu rozwoju psychoseksualnego. Do konfliktów dochodzi na różnych frontach: dwoiste popędy (popędy ego przeciw popędom libidinalnym lub, zgodnie z inną teorią, Eros przeciw Tanatosowi) przeciwstawiają się sobie wzajem; popędy kolidują z wymaganiami otoczenia, a później z wymaganiami otoczenia zinternalizowanego – z superego; od dziecka żąda się, by rozstrzygało między wewnętrznym naciskiem na dążenie do natychmiastowego zaspokojenia a zasadą rzeczywistości, która wymaga odroczenia gratyfikacji. Kierowana popędami jednostka znajduje się więc w stanie wojny ze światem, który przeszkadza w zaspokajaniu wrodzonych apetytów agresywnych i seksualnych.
Neofreudyści – zwłaszcza Harry Stack Sullivan, Karen Horney i Erich Fromm – prezentują inny pogląd na podstawy konfliktu wewnętrznego jednostki. Dziecko nie jest istotą kierowaną popędami i z góry zaprogramowaną, lecz kimś, kto – wyjąwszy wrodzone neutralne cechy, takie jak temperament i poziom aktywności – jest w całości kształtowany przez otoczenie kulturowe i interpersonalne. Potrzebuje przede wszystkim bezpieczeństwa – interpersonalnej akceptacji i aprobaty – a jakość interakcji z zapewniającą bezpieczeństwo dorosłą osobą znaczącą wyznacza strukturę jego charakteru. Choć więc nie kierują nim popędy, jest pełne wrodzonej energii, ciekawości, niewinne, ma naturalne możliwości rozwojowe i pragnie posiadać na własność ukochane osoby dorosłe. Cechy te nie zawsze współgrają z wymaganiami ze strony otaczających je znaczących dorosłych, najistotniejszy konflikt zatem rodzi się między tymi naturalnymi tendencjami rozwojowymi a dziecięcą potrzebą bezpieczeństwa i aprobaty. Jeśli dziecko nie ma dość szczęścia i jego rodzice są tak pochłonięci własną neurotyczną walką, że nie potrafią ani zapewnić mu bezpieczeństwa, ani zachęcić do autonomicznego rozwoju, dochodzi do poważnego konfliktu. W tego rodzaju walce rozwój zawsze zostaje poświęcony w imię bezpieczeństwa.
Przedstawiciele stanowiska egzystencjalnego kładą nacisk na inny rodzaj podstawowego konfliktu: nie na konflikt ze stłumionymi dążeniami popędowymi ani nie na konflikt ze zinternalizowanymi znaczącymi dorosłymi, lecz na konflikt wynikający z konfrontacji jednostki z danymi istnienia. A przez „dane” istnienia rozumiem pewne troski ostateczne, pewne immanentne cechy przynależne – nieuchronnie – naszej ludzkiej egzystencji w świecie.
Jak człowiek odkrywa naturę tych danych? W pewnym sensie to nic trudnego. Metodą jest głęboka osobista refleksja. Warunki są proste: samotność, cisza, czas i uwolnienie się od wszystkich czynników rozpraszających uwagę, którymi każdy z nas wypełnia świat, jakiego doświadcza. Jeśli nam się uda odsunąć lub „wziąć w nawias” nasz codzienny świat, jeśli się głęboko zastanowimy nad naszą w nim sytuacją, nad naszym istnieniem, naszymi granicami, naszymi możliwościami, jeśli dotrzemy do dna, które leży pod wszelkimi innymi dnami, nieuchronnie skonfrontujemy się z danymi istnienia, z „głębokimi strukturami”, które odtąd będę nazywał „troskami ostatecznymi”. Katalizatorem tego procesu refleksji bywają pewne krytyczne doświadczenia. Do tych, jak się je często nazywa, „sytuacji granicznych” należą przeżycia takie jak konfrontacja z własną śmiercią, niektóre ważne nieodwracalne decyzje albo załamanie się jakiegoś fundamentalnego schematu, który jest źródłem sensu życia.
Tematem tej książki są cztery troski ostateczne: śmierć, wolność, izolacja i brak sensu. Konfrontacja jednostki z każdym z tych życiowych faktów stanowi treść dynamicznego konfliktu egzystencjalnego.
Śmierć. Śmierć jest najoczywistszą, najłatwiej uznawaną z trosk ostatecznych. Teraz istniejemy, ale któregoś dnia przestaniemy być. Śmierć nadejdzie i nie ma przed nią ucieczki. To straszliwa prawda i reagujemy na nią śmiertelnym przerażeniem. „Każda rzecz – jak powiada Spinoza – dąży do zachowania swego bytu”3, a istotą konfliktu egzystencjalnego jest napięcie między świadomością nieuchronności śmierci a pragnieniem, by nadal być.
Wolność. Inną – znacznie trudniej dostępną – troską egzystencjalną jest wolność. Zazwyczaj myślimy o wolności jako o pojęciu jednoznacznie pozytywnym. Czyż przez całą zapisaną historię ludzie nie tęsknili za wolnością i do niej nie dążyli? A jednak z perspektywy podstawy ostatecznej wolność nierozerwalnie się wiąże ze strachem. W sensie egzystencjalnym „wolność” oznacza brak struktury zewnętrznej. W przeciwieństwie do tego, co jest naszym doświadczeniem potocznym, istota ludzka nie przychodzi na dobrze ustrukturowany, z natury rzeczy zaplanowany świat (ani takiego świata nie opuszcza). Odwrotnie: jednostka jest całkowicie odpowiedzialna za własny świat, jest autorem albo autorką swoich planów, wyborów i działań. W tym sensie „wolność” ma przerażające implikacje: oznacza, że pod nami nie ma żadnego gruntu – nic, tylko pustka, otchłań. Najistotniejszą dynamiką egzystencjalną jest więc zderzenie między naszą konfrontacją z brakiem podstawy a pragnieniem, by taką podstawę i strukturę mieć.
Izolacja egzystencjalna. Trzecią troską ostateczną jest izolacja – nie izolacja interpersonalna, z towarzyszącą jej samotnością, ani intrapersonalna (izolacja od części samego siebie), lecz izolacja fundamentalna, od istot i świata – podłoże wszystkich innych izolacji. Niezależnie od tego, jak bardzo zbliżymy się wzajem do siebie, zawsze pozostanie ta ostateczna, nieprzekraczalna luka; każdy z nas wkracza w istnienie sam i sam musi je opuścić. Konflikt egzystencjalny jest więc napięciem między świadomością absolutnej izolacji a pragnieniem kontaktu, ochrony, przynależności do większej całości.
Brak sensu. Czwartą ostateczną troską bądź daną istnienia jest brak sensu. Jeśli musimy umrzeć, jeśli konstytuujemy nasz własny świat, jeśli każdy jest ostatecznie sam w obojętnym świecie, to jaki sens ma życie? Dlaczego żyjemy? Jeśli nie ma dla nas żadnego przedustawnego porządku, to każdy musi skonstruować własny plan na życie. Czy jednak sens naszego własnego wytworu może być dostatecznie solidny, by unieść nasze życie? Ten dynamiczny konflikt egzystencjalny wyrasta z dylematu istoty poszukującej sensu w świecie, który sensu nie ma.
„Psychodynamika egzystencjalna” odnosi się zatem do tych czterech danych, tych trosk ostatecznych oraz do świadomych i nieświadomych lęków, które się z nich rodzą. Dynamiczne podejście egzystencjalne zachowuje podstawową, zarysowaną przez Freuda strukturę dynamiczną, lecz radykalnie zmienia jej treść. Starą formułę:
POPĘD → LĘK → MECHANIZM OBRONNY1
zastępujemy przez
ŚWIADOMOŚĆ TROSKI OSTATECZNEJ → LĘK → MECHANIZM OBRONNY24,5
Z obiema formułami wiąże się założenie, że lęk jest paliwem psychopatologii; że pewne działania psychiczne – świadome i nieświadome – rozwijają się po to, by człowiek sobie radził z lękiem; że te działania psychiczne (mechanizmy obronne) składają się na psychopatologię; i że choć dostarczają poczucia bezpieczeństwa, nieuchronnie ograniczają rozwój i zawężają doświadczenie. Najważniejsza różnica między tymi dwoma podejściami dynamicznymi polega na tym, że sekwencja Freuda zaczyna się od „popędu”, podczas gdy schemat egzystencjalny zaczyna się od świadomości i strachu. Terapeuta – o czym wiedział Otto Rank6 – dysponuje znacznie większą mocą, gdy postrzega jednostkę zasadniczo jako istotę raczej zalęknioną i cierpiącą niż jako kierowaną popędami.
Te cztery troski ostateczne – śmierć, wolność, izolacja i brak sensu – stanowią korpus psychodynamiki egzystencjalnej. Odgrywają niezwykle ważną rolę na każdym poziomie organizacji psychicznej jednostki i mają ogromne znaczenie dla pracy klinicznej. Dostarczają również centralnej zasady organizującej nasze myślenie o terapii; w czterech kolejnych częściach niniejszej książki skoncentruję się na każdej z tych trosk ostatecznych i zbadam filozoficzne, psychopatologiczne i terapeutyczne implikacje każdej z nich.
Inna ważna różnica między dynamiką egzystencjalną a freudowską i neofreudowską dotyczy definicji „głębi”. Dla Freuda badanie zawsze oznaczało „prace wykopaliskowe”. Z uważnością i cierpliwością archeologa zeskrobywał kolejne warstwy psychiki, by dotrzeć do skalnego podłoża, warstwy konfliktów fundamentalnych – psychologicznej pozostałości najwcześniejszych wydarzeń w życiu jednostki. Konflikt najgłębszy oznaczał konflikt najwcześniejszy. Psychodynamika freudowska opiera się zatem na pojęciu rozwoju, a terminy „fundamentalny” czy „pierwotny” należy pojmować w sensie chronologicznym: każdy z nich jest synonimiczny z „pierwszy”. Zgodnie z tym za „fundamentalne” źródła lęku na przykład uważa się najwcześniejsze udręki psychoseksualne: separację i kastrację.
Dynamika egzystencjalna nie wiąże się z modelem rozwojowym. Nie ma przekonującej racji, by uznać, że „fundamentalny” (tzn. ważny, podstawowy) i „pierwszy” (tzn. pierwszy w porządku chronologicznym) są pojęciami identycznymi. Z egzystencjalnego punktu widzenia eksploracja głęboka nie oznacza eksploracji przeszłości, lecz odsuwanie trosk codziennych i głęboki namysł nad własną sytuacją egzystencjalną. Oznacza myślenie poza czasem, myślenie o relacji między własnymi stopami a gruntem, na jakim stoją, między własną świadomością a przestrzenią, która człowieka otacza; oznacza myślenie nie o tym, w jaki sposób się stałem tym, kim jestem, lecz o tym, że jestem. Przeszłość – czyli pamięć o przeszłości – jest ważna o tyle, o ile stanowi część aktualnej egzystencji i wpływa na sposób, w jaki człowiek stawia czoło własnym troskom ostatecznym; nie jest to wszakże – będę o tym mówił później – najbardziej obiecujący obszar terapeutycznej eksploracji. Najważniejszym „czasem gramatycznym” terapii egzystencjalnej jest przyszłość-która-się-staje-teraźniejszością.
Rozróżnienie to nie oznacza, że nie można badać czynników egzystencjalnych w ramach modelu rozwojowego (w istocie w rozdziale 3 rozważam wnikliwie rozwój dziecięcego pojęcia śmierci); oznacza natomiast, że kwestie rozwojowe nie są istotne, gdy jednostka pyta: „W tym momencie, na najgłębszym poziomie mojego istnienia, co jest najbardziej podstawowym źródłem mojego lęku?”. Najwcześniejsze doświadczenia człowieka, choć niezaprzeczalnie ważne, nie dostarczają odpowiedzi na to fundamentalne pytanie. W istocie pozostałości najwcześniejszego okresu naszego życia są źródłem biologicznych zakłóceń, które służą jej ukryciu. Odpowiedź ma naturę transpersonalną, leży u podłoża każdej indywidualnej historii życia, stosuje się do każdej osoby: ta odpowiedź immanentnie należy do „sytuacji człowieka w świecie”.
Różnica między rozwojowym, dynamicznym modelem analitycznym a bezpośrednim, ahistorycznym modelem egzystencjalnym ma nie tylko znaczenie teoretyczne: w dalszych rozdziałach pokażę, że ma ona zasadnicze implikacje dla technik, po jakie sięga terapeuta.
Większość moich rozważań na temat trosk ostatecznych wyda się praktykującemu psychoterapeucie bądź psychiatrze obca, a zarazem dziwnie znajoma. Obca – ponieważ podejście egzystencjalne przekracza znane kategorie i na nowo grupuje obserwacje kliniczne. Ponadto terapeuta egzystencjalny używa odmiennego słownika. Nawet jeśli będę unikał żargonu zawodowych filozofów i użyję potocznych terminów, by opisać pojęcia egzystencjalne, będzie to język psychologicznie obcy innym praktykom w tej dziedzinie. W jakimż bowiem leksykonie psychoterapii można znaleźć terminy takie, jak „wybór”, „odpowiedzialność”, „wolność”, „izolacja egzystencjalna”, „śmiertelność”, „cel życia” lub „wola”? Komputery biblioteki medycznej podśmiewały się ze mnie, gdy żądałem bibliografii z tych dziedzin.
A jednak praktyk dostrzeże w nich wiele spraw znajomych. Jestem przekonany, że doświadczony psychoterapeuta często implicite działa zgodnie z modelem egzystencjalnym: w głębi duszy zdaje sobie sprawę z trosk pacjenta i odpowiednio na nie reaguje. To właśnie te reakcje miałem wcześniej na myśli, gdy mówiłem o „dodatkach”. Jednym z ważnych zadań, jakie sobie stawiałem, pisząc tę książkę, było przesunięcie uwagi terapeuty, staranne rozważenie tych żywotnych trosk i transakcji terapeutycznych, które zachodzą na peryferiach formalnej terapii, oraz ulokowanie ich tam, gdzie istotnie należą – w centrum sceny terapeutycznej.
Inną znajomą nutę słychać dlatego, że wielkie troski egzystencjalne zostały rozpoznane i były omawiane od początku myśli pisanej, a nieprzerwany strumień filozofów, teologów i poetów przyznawał im prymat nad innymi zagadnieniami. Fakt ten może obrażać naszą modernistyczną dumę, naszą wiarę w wieczną spiralę postępu; z drugiej wszakże strony możemy czerpać otuchę z tego, że idziemy wydeptaną ścieżką, która swój początek bierze z dalekiej przeszłości i którą przemierzali najmądrzejsi i najwnikliwsi.
Te egzystencjalne źródła przerażenia wyglądają znajomo również dlatego, że stają się udziałem terapeuty z tej tylko racji, iż jest on człowiekiem jak wszyscy inni ludzie; w żadnym razie nie są one wyłączną domeną jednostek zaburzonych psychicznie. Raz jeszcze podkreślę: troski egzystencjalne stanowią część kondycji ludzkiej. Jakże zatem – chciałoby się zapytać – może się teoria psychopatologii3 opierać na czynnikach, których doświadcza każdy? Odpowiedź brzmi: każdy, rzecz jasna, doświadcza stresu kondycji ludzkiej na sposób wysoce indywidualny. Pod tym względem model egzystencjalny nie różni się znacząco od żadnej innej konkurencyjnej teorii. Każdy przechodzi przez określone fazy rozwojowe – każdy z własnym towarzyszącym danej fazie lękiem. Każdy przechodzi konflikt edypalny, zaburzające pojawienie się uczuć agresywnych i seksualnych, lęk kastracyjny (w każdym razie jeśli jest mężczyzną), ból indywiduacji i separacji oraz wiele innych trudnych zmian rozwojowych. Jedynym modelem psychopatologii, który nie opiera się na czynnikach doświadczanych przez wszystkich, jest model oparty na ciężkim urazie. Jednakże nerwice traumatyczne należą do rzadkości. Przytłaczająca większość pacjentów cierpi z powodu stresu, który do pewnego stopnia jest częścią doświadczenia każdego człowieka.
W istocie jedynie uniwersalnością ludzkiego cierpienia możemy uzasadnić wszechobecność zaburzeń psychicznych. André Malraux (by zacytować choćby jedną tego rodzaju obserwację) spytał kiedyś pewnego proboszcza, który przez pięćdziesiąt lat spowiadał swoich parafian, czego się przez ten czas dowiedział o rodzaju ludzkim. „Przede wszystkim ludzie są znacznie bardziej nieszczęśliwi, niż się myśli… Poza tym, w gruncie rzeczy, nie ma ludzi dorosłych”7. Często jedynie zewnętrzne okoliczności – na przykład zasoby finansowe, dostępność psychoterapeutów, osobisty i kulturowy stosunek do psychoterapii lub wybór zawodu – decydują o tym, że właśnie ten, a nie inny człowiek zostanie nazwany pacjentem. Uniwersalny charakter stresu to jedna z najważniejszych przyczyn trudności, jakie napotykają naukowcy, gdy próbują zdefiniować normalność: różnica między normalnością a patologią jest ilościowa, nie jakościowa.
Współczesny model, najbardziej, jak się wydaje, spójny ze świadectwami empirycznymi, jest analogiczny do modelu medycznego, zgodnie z którym choroby wywołane infekcjami nie są jedynie skutkiem tego, że jakiś czynnik wirusowy lub bakteryjny wtargnął do bezbronnego organizmu. Uważa się raczej, że choroba jest skutkiem braku równowagi między szkodliwym czynnikiem a odpornością gospodarza. Innymi słowy, szkodliwy czynnik zawsze występuje w organizmie – tak jak stresy, nieodłączne od życia, spotykają wszystkich. To, czy ktoś zachoruje na jedną z chorób zakaźnych, zależy od odporności jego organizmu (tzn. od czynników takich jak układ immunologiczny, odżywianie i zmęczenie) na dany rodzaj infekcji: kiedy odporność spada, rozwija się choroba, nawet jeśli toksyczność i siła zarazka jest ciągle taka sama. Wszyscy zatem ludzie są w opresji, tylko niektórzy nie potrafią sobie z nią radzić: psychopatologia nie zależy po prostu od obecności czy nieobecności stresu, lecz od interakcji między wszechobecnym stresem a mechanizmami obronnymi jednostki.
Twierdzenie, że ostateczne troski egzystencjalne nigdy się nie pojawiają w terapii, jest wyłącznie funkcją selektywnej nieuwagi terapeuty: słuchacz nastawiony na odpowiednią częstotliwość znajdzie materiał oczywisty i obfity. Terapeuta może wszakże postanowić, że nie będzie poświęcał uwagi ostatecznym troskom egzystencjalnym właśnie dlatego, że są doświadczeniem uniwersalnym, wobec czego z ich badania nic konstruktywnego wyniknąć nie może. Istotnie, często w pracy klinicznej zauważałem, że poruszenie tematu trosk egzystencjalnych na chwilę dodawało energii zarówno terapeucie, jak i pacjentowi; szybko jednak obaj tracili zapał do rozmowy, jakby w duszy mówili sobie: „No cóż, takie jest życie, prawda? Lepiej przejdźmy do czegoś nerwicowego, z czym możemy coś zrobić!”.
Inni terapeuci unikają mierzenia się z troskami egzystencjalnymi nie tylko dlatego, że mają one charakter uniwersalny, lecz również dlatego, że stawianie im czoła jest zbyt przerażające. W końcu neurotyczni pacjenci (i ich terapeuci) mają dość zmartwień i nie trzeba im jeszcze dodawać takich radosnych tematów jak śmierć i brak sensu. Terapeuci z tej grupy uważają, że zagadnienia egzystencjalne najlepiej ignorować, istnieją bowiem tylko dwa sposoby radzenia sobie z brutalnymi egzystencjalnymi faktami życia – budzące lęk przyjęcie ich do wiadomości lub zaprzeczanie – i oba są trudne do przełknięcia. Cervantes każe ten problem rozważać swojemu niezapomnianemu bohaterowi Don Kichotowi: co lepsze – mądre szaleństwo czy głupie zdrowie?
Terapeuci egzystencjalni – jak to spróbuję pokazać w następnych rozdziałach – odrzucają ten dylemat. Ani mądrość sama przez się nie prowadzi do szaleństwa, ani jej odrzucenie – do zdrowia psychicznego: konfrontacja z danymi istnienia jest bolesna, ale w ostatecznym rozrachunku – uzdrawiająca. Dobra praca terapeutyczna zawsze się wiąże z konfrontacją z rzeczywistością i z poszukiwaniem osobistego oświecenia; terapeuta, który postanawia się wystrzegać pewnych aspektów rzeczywistości i prawdy, wkracza na zdradziecki grunt. Myśl Thomasa Hardy’ego – jeśli istnieje droga ku Lepszemu, to z pewnością wymaga starannego przyjrzenia się Najgorszemu8 – jest dobrym modelem dla terapeutycznego podejścia, które będę opisywał.
Psychoterapia egzystencjalna jest dzieckiem bezdomnym. Nigdzie naprawdę nie ma „swojego miejsca”. Nie ma swojego terytorium, swojej formalnej szkoły, swojej instytucji; nie jest dobrze widziana w lepszych dzielnicach akademickich. Nie powstało wokół niej żadne stowarzyszenie, nie ma solidnego czasopisma naukowego (nieliczne słabowite potomstwo straciła, nim dorosło), stabilnej rodziny ani ojców założycieli. Posiada wszakże genealogię – kilku rozrzuconych po świecie kuzynów i przyjaciół rodziny, częściowo w Starym Świecie, a częściowo – w Ameryce.
„Niełatwo zdefiniować egzystencjalizm”. Od tych słów rozpoczyna się omówienie filozofii egzystencjalnej w poważnej współczesnej encyklopedii9. Większość innych omówień zaczyna się podobnie; podkreśla, że dwóch filozofów mianowanych „egzystencjalnymi” może się ze sobą nie zgadzać w żadnym istotnym punkcie (poza tym, że obaj odczuwają jednakową awersję do przypisanej im etykietki). Autorzy większości tekstów filozoficznych rozwiązują problem definicji poprzez wyliczenie tematów związanych z istnieniem (np. byt, wybór, wolność, śmierć, izolacja, absurd) i oświadczenie, że filozof egzystencjalny to ten, którego praca jest poświęcona badaniu wymienionych pojęć. (Tą strategią posłużyłem się oczywiście i ja, gdy wyznaczałem zakres psychoterapii egzystencjalnej).
W filozofii istnieje „tradycja” egzystencjalna i formalna egzystencjalna „szkoła” filozoficzna. Tradycja egzystencjalna jest, rzecz jasna, odwieczna. Któryż z wielkich myślicieli w jakimś punkcie zarówno swojej pracy, jak i swojego życia nie zajął się kwestiami życia i śmierci? Formalna szkoła egzystencjalna natomiast ma swój jasno wyznaczony początek. Niektórzy wskazują na pewne niedzielne popołudnie 1834 roku, kiedy to młody Duńczyk siedział w kawiarni, paląc cygaro, i rozmyślał nad tym, że oto właśnie znajduje się na drodze ku starości, a jeszcze nie wniósł żadnego wkładu w ten świat. Myślał o licznych swoich przyjaciołach, którzy odnieśli już jakiś sukces:
[…] dobroczyńcy epoki, którzy wiedzą, jak przynosić pożytek ludzkości, czyniąc życie coraz łatwiejszym – jedni za pomocą kolei żelaznej, inni omnibusów i statków parowych, telegrafu, jeszcze inni przez łatwo dostępne kompendia i cytaty na temat wszystkiego, co warto wiedzieć, a wreszcie prawdziwi dobroczyńcy naszych czasów, którzy mocą swojej myśli sprawiają, że coraz łatwiejsza się staje egzystencja duchowa10.
Cygaro się dopaliło. Młody Duńczyk, Søren Kierkegaard, sięgnął po następne i kontynuował rozmyślania. Nagle rozbłysła mu w głowie myśl:
Musisz coś zrobić, ponieważ jednak przy twoich ograniczonych zdolnościach nie będziesz w stanie uczynić niczego łatwiejszym, niż było dotąd, musisz, z takim samym humanitarnym entuzjazmem, jaki widzisz u innych, podjąć się uczynienia czegoś jeszcze trudniejszym11.
Gdy wszyscy się łączą w wysiłku ułatwiania wszystkiego – argumentował – grozi nam nadmiar łatwości. Może potrzeba kogoś, kto by znów rzeczy utrudnił. Przyszło mu do głowy, że odkrył swoje przeznaczenie: będzie poszukiwał trudności – jak nowy Sokrates12. A jakich trudności? Nic prostszego. Musiał jedynie się zastanowić nad własną sytuacją w egzystencji, własnym przerażeniem, wyborami, możliwościami i ograniczeniami.
Kierkegaard poświęcił resztę swojego krótkiego życia badaniu własnej sytuacji egzystencjalnej i w latach czterdziestych XIX wieku opublikował kilka ważnych traktatów egzystencjalnych. Jego prace przez wiele lat pozostawały nieprzetłumaczone i wywarły nikły wpływ na innych myślicieli aż do okresu po pierwszej wojnie światowej, kiedy znalazły żyzny grunt i zostały podjęte przez Martina Heideggera i Karla Jaspersa.
Relacja między terapią egzystencjalną a egzystencjalną szkołą filozoficzną pod wieloma względami przypomina relację między farmakoterapią kliniczną a biochemicznym laboratorium badawczym. Często będę sięgał do prac filozoficznych, by wyjaśnić, potwierdzić czy zilustrować pewne zagadnienia kliniczne, nie zamierzam wszakże (ani nie potrafiłbym) wyczerpująco omawiać dzieł któregokolwiek z filozofów ani najważniejszych założeń filozofii egzystencjalnej. To jest książka dla praktyków i chcę, żeby była użyteczna z praktycznego punktu widzenia. Moje wycieczki w dziedzinę filozofii będą krótkie i pragmatyczne; ograniczę się do tych obszarów, które wnoszą coś do pracy klinicznej. Nie będę miał pretensji do zawodowego filozofa, gdy zechce mnie porównać do dzikiego wikinga, który rabuje drogie kamienie, a porzuca wyrafinowane i drogocenne oprawy.
Ponieważ większość psychoterapeutów uczyła się filozofii tylko w bardzo skromnym wymiarze bądź nie uczyła się jej wcale, nie będę zakładał, że moi czytelnicy dysponują jakąkolwiek wiedzą filozoficzną. Sięgając do tekstów filozoficznych, będę się starał uczynić to jak najprościej, w sposób wolny od filozoficznego żargonu, choć, nawiasem mówiąc, zadanie to niełatwe, zawodowi filozofowie egzystencjalni bowiem przewyższają nawet teoretyków psychoanalizy w używaniu języka mętnego i zawiłego. Najważniejszy tekst filozoficzny z tej dziedziny, Bycie i czas Heideggera, już sam jeden wiedzie niezaprzeczalny prym w dziedzinie lingwistycznego mętniactwa.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego trzeba używać nieprzenikalnego, stwarzającego pozory głębi języka. Podstawowe pojęcia egzystencjalne same w sobie nie są skomplikowane, nie trzeba ich rozkodowywać ani skrupulatnie analizować; trzeba je raczej odkrywać. Każdy w jakimś momencie swojego życia „pogrąża się w zadumie” i ociera o egzystencjalne troski ostateczne. Nie potrzeba żadnych formalnych wyjaśnień; zadanie filozofa – a także terapeuty – polega na wydobyciu na powierzchnię, zaznajomieniu jednostki z tym, co od dawna wiedziała. Właśnie dlatego wielu najważniejszych myślicieli egzystencjalistycznych (np. Jean-Paul Sartre, Albert Camus, Miguel de Unamuno, Martin Buber) woli prezentację literacką od formalnej argumentacji filozoficznej. Filozof i terapeuta muszą nade wszystko zachęcać człowieka do spoglądania w głąb siebie i zajmowania się własną sytuacją egzystencjalną.
Wielu europejskich psychiatrów podejmowało dyskusję z licznymi podstawowymi założeniami freudowskiego podejścia psychoanalitycznego. Sprzeciwiali się freudowskiemu modelowi funkcjonowania psychicznego, dążeniu do zrozumienia istoty ludzkiej za pomocą zasady zachowania energii zapożyczonej z nauk fizycznych i sugerowali, że tego rodzaju podejście prowadzi do niewłaściwego poglądu na człowieka. Jeśli ten sam model stosuje się do wszystkich ludzi – twierdzili – gubi się unikatowe doświadczenie pojedynczej osoby. Nie zgadzali się na redukcjonizm Freuda (tzn. sprowadzanie całego ludzkiego zachowania do paru podstawowych popędów), na jego materializm (tzn. wyjaśnianie kategorii wyższych w terminach niższych) i determinizm (tzn. na przekonanie, że całe funkcjonowanie psychiczne jest skutkiem istniejących już i dających się zidentyfikować czynników).
Rozmaici analitycy egzystencjalni zgadzali się co do jednej fundamentalnej kwestii proceduralnej: wobec pacjenta analityk musi zająć postawę fenomenologiczną, to znaczy musi wejść w świat doświadczenia pacjenta i przyglądać się zjawiskom tego świata, unikając wstępnych założeń, które zaburzają rozumienie. Ludwig Binswanger, jeden z najbardziej znanych analityków egzystencjalnych, stwierdził: „Nie ma jednej przestrzeni i czasu, lecz tyle jest przestrzeni i czasów, ile podmiotów”13.
Poza reakcją na deterministyczny, mechanistyczny freudowski model umysłu i założeniem o fenomenologicznym podejściu do terapii analitycy egzystencjalni mało mają ze sobą wspólnego i nigdy nie uważano ich za spójną szkołę ideologiczną. Myśliciele ci – między innymi Ludwig Binswanger, Medard Boss, Eugène Minkowski, V.E. von Gebsattel, Roland Kuhn, G. Caruso, F.J. Buytendijk, G. Bally i Viktor Frankl – byli niemal całkowicie nieznani amerykańskiej społeczności psychoterapeutycznej aż do roku 1958, kiedy to dzięki wybitnej książce Rollo Maya Existence – a zwłaszcza jej pierwszemu esejowi14 – mogliśmy się zapoznać z ich pracami.
Zadziwiające jednak, że dziś, dwadzieścia z górą lat po ukazaniu się książki Maya, osobistości te mają niewielki wpływ na amerykańską praktykę psychoterapeutyczną. Znaczą niewiele więcej niż nieznane twarze na wyblakłych dagerotypach z rodzinnego albumu. Lekceważenie to wynikło po części z bariery językowej: poza niektórymi pismami Binswangera, Bossa i Frankla filozofów tych rzadko tłumaczono. Przede wszystkim wszakże jest ono skutkiem zawiłej natury tych prac: są zanurzone w europejskim filozoficznym Weltanschauung i w efekcie nie współbrzmią dobrze z amerykańską pragmatyczną tradycją terapeutyczną. Europejscy analitycy egzystencjalni pozostają zatem rozproszonymi i w większości zapomnianymi kuzynami tego egzystencjalnego podejścia do terapii, które zamierzam opisywać. Nie korzystam tu obficie z ich prac, jedyny wyjątek czynię dla Viktora Frankla – myśliciela wybitnie pragmatycznego, którego wiele prac przetłumaczono na liczne języki świata.
Europejski egzystencjalny nurt analityczny wypływał zarówno z chęci zastosowania pojęć filozoficznych do badań nad osobą, jak i z reakcji na freudowski model człowieka. W Stanach Zjednoczonych analogiczny ruch zaczął dawać o sobie znać pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, wyłonił się i skonsolidował w latach sześćdziesiątych i w szaleńczym tempie rozprzestrzenił na wszystkie strony – w siedemdziesiątych.
W latach pięćdziesiątych psychologia akademicka była już od dawna zdominowana przez dwie znaczące szkoły. Pierwszą z nich – najdłużej podówczas panującą – był pozytywistyczny naukowy behawioryzm; drugą – psychoanaliza freudowska. Cichszy głos, który po raz pierwszy dał się słyszeć pod koniec lat trzydziestych i w latach czterdziestych, należał do psychologów społecznych i zajmujących się chorobami psychicznymi, którzy znosili niewygody wspólnego egzystowania w okopach psychologii eksperymentalnej. Tym teoretykom osobowości (należeli do nich m.in. Gordon Allport, Henry Murray i Gardner Murphy, a później George Kelly, Abraham Maslow, Carl Rogers i Rollo May) stopniowo robiło się coraz ciaśniej w granicach zarówno szkoły behawiorystycznej, jak i analitycznej. Uważali, że obydwa te podejścia do osoby pomijają pewne ważne aspekty, które z człowieka czynią człowieka – na przykład wybór, wartości, miłość, twórczość, samoświadomość, ludzkie możliwości. W 1950 roku założyli formalnie nową szkołę, którą nazwali psychologią humanistyczną. Psychologia humanistyczna, zwana niekiedy „trzecią siłą” w psychologii (po behawioryzmie i freudowskiej psychologii analitycznej), stała się krzepką organizacją, liczba jej członków szybko rosła, a na coroczne zjazdy przyjeżdżały tysiące specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym. W roku 1961 Amerykańskie Towarzystwo Psychologii Humanistycznej założyło Journal of Humanistic Psychology; w komitecie redakcyjnym znalazły się osobistości tak znane, jak Carl Rogers, Rollo May, Lewis Mumford, Kurt Goldstein, Charlotte Bühler, Abraham Maslow, Aldous Huxley i James Bugental.
Świeżo upieczona organizacja podjęła próbę samozdefiniowania. W roku 1962 jej członkowie ogłosili oficjalnie:
Psychologia humanistyczna zajmuje się przede wszystkim tymi zdolnościami i możliwościami człowieka, dla których jest zbyt mało lub nie ma wcale miejsca czy to w teorii pozytywistycznej bądź behawioryzmie, czy w klasycznej teorii psychoanalitycznej, to znaczy: miłością, twórczością, jaźnią, rozwojem, organizmem, zaspokojeniem podstawowych potrzeb, samorealizacją, wartościami wyższymi, stawaniem się, spontanicznością, zabawą, humorem, uczuciem, naturalnością, ciepłem, przekraczaniem ego, obiektywnością, autonomią, odpowiedzialnością, sensem, uczciwością, doświadczeniem transcendentalnym, zdrowiem psychicznym oraz pojęciami im pokrewnymi15.
W roku 1963 przewodniczący Towarzystwa, James Bugental, zaproponował pięć podstawowych postulatów:
Człowiek jako taki jest czymś więcej niż sumą swoich części
(tzn. że do zrozumienia człowieka nie wystarczy naukowe badanie poszczególnych jego funkcji).
Człowiek jako byt jest zanurzony w kontekście ludzkim
(tzn. że do zrozumienia człowieka nie wystarczy badanie poszczególnych jego funkcji z pominięciem jego doświadczenia interpersonalnego).
Człowiek jest świadomy
(a zatem nie może go zrozumieć psychologia, która nie uznaje jego ciągłej, wielopoziomowej samoświadomości).
Człowiek ma wybór
(nie jest biernym obserwatorem swojego istnienia; tworzy własne doświadczenie).
Człowiek działa intencjonalnie
4
(kieruje się ku przyszłości; ma własne cele, własny system wartości i znaczeń)
16
.
W tych pierwszych manifestach jest wiele elementów – antydeterminizm, nacisk na wolność, wybór, cel, wartości, odpowiedzialność, zaangażowanie w docenianie wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju świata doświadczenia każdego człowieka – bardzo ważnych dla egzystencjalnego układu odniesienia, który przedstawiam w niniejszej książce. Nie można jednak utożsamiać amerykańskiej psychologii humanistycznej z europejską tradycją egzystencjalną; różni je zdecydowanie rozłożenie akcentów. W Europie tradycja egzystencjalna zawsze kładła nacisk na ludzkie ograniczenia i tragiczny wymiar egzystencji. Być może działo się tak dlatego, że Europejczycy żyli w znacznie większym zamknięciu geograficznym i etnicznym, częściej byli świadkami wojen, śmierci i doświadczali niepewności istnienia. Stany Zjednoczone (i psychologia egzystencjalna, którą spłodziły) pławiły się w Zeitgeist ekspansywności, optymizmu, nieograniczonych horyzontów i pragmatyzmu. Zgodnie z tym duchem importowana forma myśli egzystencjalnej ulegała systematycznym zmianom. Na każdym z najważniejszych założeń położono charakterystyczny dla Nowego Świata akcent. Europejczycy koncentrują się na ograniczeniach, na stawianiu czoła wyzwaniom i przyjmowaniu lęku związanego z niepewnością i niebyciem. Z drugiej strony psychologowie humanistyczni mówią mniej o ograniczeniach i zamknięciu, a więcej o rozwoju możliwości; mniej o akceptacji, a więcej o świadomości; mniej o lęku, a więcej o doświadczeniu szczytowym i oceanicznej jedności; mniej o sensie życia, a więcej o samorealizacji; mniej o oddaleniu i podstawowej izolacji, a więcej o relacji Ja–Ty i o spotkaniu.
W latach sześćdziesiątych XX wieku ruchy kontrkulturowe wraz z towarzyszącymi im zjawiskami społecznymi – walką o wolność słowa, dziećmi kwiatami, kulturą narkotykową, ruchem działaczy na rzecz realizacji potencjału ludzkiego, rewolucją seksualną – wchłonęły nurt psychologii humanistycznej. Zjazdy Towarzystwa w krótkim czasie upodobniły się do festynów. Pojemny namiot psychologii humanistycznej był w każdym razie gościnny i szybko znalazła w nim dla siebie miejsce oszałamiająca liczba szkół tak różnorodnych, że ledwie mogły ze sobą rozmawiać nawet w istniejącym podówczas egzystencjalnym esperanto. Na arenę wkroczyły terapia Gestalt, terapia transpersonalna, grupy spotkaniowe, medycyna holistyczna, psychosynteza, sufizm i wiele, wiele innych grup. Związane z nowymi trendami wartości wywarły znaczny wpływ na psychoterapię. Kładziono nacisk na hedonizm („jeśli ci z tym dobrze, rób to”), na antyintelektualizm (uznanie wszelkich podejść poznawczych za „robienie wody z mózgu”), na indywidualne spełnienie („zajmowanie się sobą”, „doświadczenie szczytowe”) i na samorealizację (wiara w to, że człowiek może osiągnąć doskonałość, jest wspólna większości psychologów humanistycznych, z wyjątkiem Rollo Maya silnie osadzonego w tradycji filozofii egzystencjalnej).
Te mnożące się szybko nurty, zwłaszcza antyintelektualne, w niedługim czasie doprowadziły do rozwodu między psychologią humanistyczną a społecznością akademicką. Psychologowie humanistyczni zajmujący szacowne akademickie stanowiska poczuli się niezręcznie w towarzystwie nowych kolegów i stopniowo się od nich poodsuwali. Fritz Perls, sam daleki od bronienia dyscypliny, wyraził głębokie zaniepokojenie „pobudzaczami”, „brakiem ograniczeń” i „świadomością zmysłową w pigułce”17, a trzech pierwszych intelektualnych przywódców ruchu – May, Rogers i Maslow – zwątpiwszy w wartość irracjonalnych jego nurtów, stopniowo wycofało się z aktywnej działalności.
Psychoterapia egzystencjalna jest zatem luźno związana z psychologią humanistyczną. Łączy je wszakże wiele podstawowych założeń, a liczni psychologowie humanistyczni przyjęli orientację egzystencjalną. Spośród tych ostatnich często będę cytował w tej książce Maslowa, Perlsa, Bugentala, Bühler, a zwłaszcza Rollo Maya.
Pozostaje jeszcze grupa, którą nazwę „przyjaciółmi rodziny” i która wcześnie się oddzieliła od opisanych wyżej gałęzi genealogicznych. Choć jej członkowie nigdy nie uważali się za klan, w ich pracy można znaleźć wiele podobieństw. Najważniejsze postacie z tej grupy – Otto Rank, Karen Horney, Erich Fromm i Hellmuth Kaiser – szkoliły się w europejskiej freudowskiej tradycji analitycznej, ale wyemigrowały do Ameryki; i wszystkie, z wyjątkiem Ranka, zanurzywszy się już w amerykańskiej społeczności intelektualnej, wywarły na nią przemożny wpływ. Każde z nich przeciwstawiało się opartemu na popędach freudowskiemu modelowi zachowania człowieka i każde zaproponowało ważne poprawki. Chociaż ich prace miały szeroki zakres, wszyscy przez jakiś czas kierowali uwagę na pewne aspekty terapii egzystencjalnej. Rank, którego wpływ znacznie wzrósł dzięki błyskotliwym przekładom Ernesta Beckera, kładł nacisk na wolę i lęk przed śmiercią; Horney – na zasadniczą rolę przyszłości jako czynnika kształtującego zachowanie (jednostki nie kształtują i nie determinują wydarzenia przeszłe; motywują ją do działania zamiary, ideały i cele); Fromm po mistrzowsku naświetlił znaczenie, jakie mają dla zachowania wolność i strach przed nią; podczas gdy Kaiser zajmował się odpowiedzialnością i izolacją.
Oprócz tych najważniejszych gałęzi filozofii, psychologii humanistycznej i humanistycznie zorientowanej psychoanalizy genealogiczne drzewo terapii egzystencjalnej ma też inną ważną odnogę złożoną z wielkich pisarzy, którzy nie mniej wnikliwie niż ich zawodowa brać badali i wyjaśniali kwestie egzystencjalne. Dlatego głosy Dostojewskiego, Tołstoja, Kafki, Sartre’a, Camusa i wielu innych dadzą się często słyszeć z kart tej książki. Wielka literatura – wskazywał Freud w swoim omówieniu Króla Edypa18– trwa, ponieważ zawarta w niej prawda przemawia do czytelnika. Prawda fikcyjnych postaci nas porusza, ponieważ jest naszą prawdą. A ponadto z wielkich dzieł literackich uczymy się czegoś o nas samych, są one bowiem boleśnie szczere – tak szczere, jak szczere są wszelkie dane kliniczne: wielki powieściopisarz ukazuje przecież samego siebie, nawet jeśli musiał swoją osobowość podzielić między wiele postaci. Thornton Wilder napisał niegdyś: „Gdyby królowa Elżbieta, Fryderyk Wielki lub Ernest Hemingway przeczytali kiedyś swoje biografie, westchnęliby z ulgą: »Ach. Mój sekret ciągle jest bezpieczny!«. Gdyby jednak Natasza Rostowa przeczytała Wojnę i pokój, z twarzą ukrytą w dłoniach zakrzyknęłaby: »Skąd wiedział? Skąd on to wiedział?«”19.
Wcześniej porównałem terapię egzystencjalną z bezdomnym dzieckiem, którego nie wpuszczają na lepsze akademickie pokoje. Brak wsparcia ze strony akademickiej psychiatrii i psychologii ma istotne znaczenie dla terapii egzystencjalnej, instytucje akademickie bowiem kontrolują wszystkie drogi, którymi płyną środki na rozwój dyscyplin klinicznych: szkolenie praktyków i teoretyków, zdobywanie funduszy, przyznawanie licencji oraz publikacje w czasopismach.
Warto się przez moment zastanowić, dlaczego establishment akademicki objął podejście egzystencjalne taką kwarantanną. Odpowiedź na to pytanie sprowadza się do kwestii podstaw wiedzy: skąd wiemy to, co wiemy? Obie, psychiatria i psychologia akademicka, wyrastają z tradycji pozytywistycznej i za jedynie słuszną metodę walidacji wiedzy uznają badania empiryczne.
Rozważmy drogę kariery typowego akademika (i mówię tu nie tylko na podstawie obserwacji, lecz również dwudziestu lat własnego doświadczenia akademickiego): młody wykładowca albo asystent dostaje pracę, ponieważ się wykazał uzdolnieniami i zapałem do badań empirycznych, a później nagradza się go i awansuje za starannie przeprowadzone badania. Podstawą do uzyskania jakże istotnego stałego etatu jest liczba badań empirycznych opublikowanych w szacownych czasopismach naukowych. Inne czynniki, takie jak zdolności dydaktyczne, książki nienaukowe, rozdziały książek i eseje, mają znaczenie zdecydowanie drugorzędne.
Niezwykle trudno wykuć karierę akademicką z badań empirycznych nad kwestiami egzystencjalnymi. Charakter podstawowych założeń terapii egzystencjalnej sprawia, że albo nie daje się do nich zastosować metodologii empirycznej, albo jest ona po prostu niewłaściwa. Metodologia badań empirycznych wymaga na przykład rozłożenia skomplikowanego organizmu na części składowe dostatecznie proste, by można je było zbadać. Jednakże ta fundamentalna reguła przeczy podstawowej zasadzie egzystencjalnej. Dla ilustracji przytoczę opowiastkę usłyszaną od Viktora Frankla20.
Dwóch sąsiadów wdało się w zażarty spór. Jeden twierdził, że kot drugiego zżarł mu masło, i domagał się stosownej rekompensaty. Nie mogąc rozwiązać problemu, wzięli kota i udali się do wioskowego mędrca. Mędrzec zapytał oskarżyciela: „Ile masła zjadł kot?”. „Dziesięć funtów” – brzmiała odpowiedź. Mędrzec postawił kota na wadze. A to dopiero! Kot ważył dokładnie dziesięć funtów. „Rzecz to osobliwa!” – zakrzyknął mędrzec. „Oto mamy masło. Ale gdzie jest kot?”
Gdzie jest kot? Wszystkie części zebrane razem nie odtworzą stworzenia. Zgodnie z podstawowym credo psychologii humanistycznej „człowiek jako taki jest czymś więcej niż sumą swoich części”. Jakkolwiek dogłębnie zrozumielibyśmy poszczególne części umysłu – na przykład świadomość i nieświadomość, superego, ego i id – nadal nie pojmiemy najważniejszego decydującego czynnika: osoby, do której ta nieświadomość (czy superego, id bądź ego) należy. A ponadto podejście empiryczne nigdy nam nie pomoże się dowiedzieć, jakie znaczenie ma dla danego człowieka ta jego psychiczna struktura. Badając części składowe, nigdy nie poznamy znaczenia, znaczenie bowiem nie ma przyczyny; znaczenie tworzy osoba, która wszystkimi swoimi częściami włada.
W podejściu egzystencjalnym wszakże tkwi, z punktu widzenia badań empirycznych, problem jeszcze bardziej podstawowy niż „Gdzie jest kot?”. Wspomina o nim Rollo May, gdy definiuje egzystencjalizm jako „dążenie do zrozumienia człowieka poprzez próbę wyjścia poza podział na podmiot i przedmiot – podział, który nękał myśl i naukę zachodnią od zmierzchu Odrodzenia”21.
„Podział na podmiot i przedmiot” – przyjrzyjmy się temu bliżej. Stanowisko egzystencjalne stawia wyzwanie tradycyjnemu kartezjańskiemu poglądowi na świat pełen przedmiotów oraz podmiotów, które te przedmioty postrzegają. To oczywiście podstawowa przesłanka metody naukowej: istnieją przedmioty o skończonej liczbie cech, które można zrozumieć za pośrednictwem obiektywnych badań. Stanowisko egzystencjalne wychodzi poza ten podmiotowo-przedmiotowy podział i osobę uważa nie za podmiot, który może postrzegać i, w stosownych okolicznościach, postrzega rzeczywistość zewnętrzną, lecz za świadomość, która uczestniczy w konstruowaniu rzeczywistości. By podkreślić ten punkt widzenia, Heidegger zawsze mówił o bycie jako o Dasein. Da („tu”) oznacza, że osoba jest tu, jest ukonstytuowanym obiektem („ego empirycznym”), ale zarazem konstytuuje świat (to znaczy jest „ego transcendentalnym”). Dasein jest zarazem tym, kto nadaje znaczenie, i tym, co jest poznawane. Każde Dasein zatem konstytuuje własny świat; badanie wszystkich bytów za pomocą jakiegoś standardowego narzędzia, jakby wszystkie zamieszkiwały ten sam obiektywny świat, oznacza wprowadzanie do obserwacji monumentalnego błędu.
Należy wszakże pamiętać, że kłopoty z empirycznymi badaniami nad psychoterapią nie ograniczają się jedynie do orientacji egzystencjalnej – są tu tylko lepiej widoczne. W tej mierze, w jakiej terapia jest doświadczeniem głęboko osobistym i ludzkim, empiryczne studia nad psychoterapią prowadzoną zgodnie z zasadami dowolnej szkoły będą zawsze zawierały błąd, a ich wartość będzie ograniczona. Wiadomo powszechnie, że w ciągu swej trzydziestoletniej historii badania nad psychoterapią wywarły nikły wpływ na praktykę terapeutyczną. W istocie – jak ze smutkiem zauważył Carl Rogers, prekursor badań empirycznych nad psychoterapią – nawet sami badacze nie traktują swych badań dostatecznie poważnie, by zmienić własne podejście do psychoterapii22.
Wiadomo też, że większość klinicystów zarzuca badania empiryczne, gdy tylko skończą pisanie dysertacji i otrzymają stałą pracę. Jeśli badania empiryczne są wartościowym sposobem poszukiwania i znajdowania prawdy, to dlaczego psychologowie i psychiatrzy zaraz po spełnieniu wymagań akademickich na zawsze porzucają swoje tablice z liczbami losowymi? Moim zdaniem w miarę dojrzewania klinicysta zaczyna sobie zdawać sprawę, że z empirycznymi badaniami nad psychoterapią wiążą się olbrzymie problemy.
Niech za przykład posłuży osobiste doświadczenie. Kilka lat temu prowadziłem wraz z dwoma kolegami duży program badawczy nad przebiegiem i wynikami pracy w grupach spotkaniowych. Rezultaty opublikowaliśmy w książce zatytułowanej Encounter Groups: First Facts23, która od razu została okrzyknięta wzorem precyzji w pracy klinicznej i którą wielu psychologów humanistycznych ostro zaatakowało. W istocie jeden numer wspomnianego wyżej Journal of Humanistic Psychology został poświęcony miażdżącej krytyce naszej publikacji. Moi koledzy napisali zdecydowane odpowiedzi na tę krytykę, ja jednak nie chciałem się do nich przyłączyć. Przede wszystkim pochłaniało mnie już wówczas całkowicie pisanie niniejszej książki. Było jednak coś jeszcze: w głębi duszy wątpiłem w sensowność naszych badań – nie z tych przyczyn, z jakich byliśmy atakowani, lecz z innego powodu. Nie mogłem uwierzyć, że stosując wysoce techniczne, skomputeryzowane podejście statystyczne, zdołaliśmy adekwatnie opisać prawdziwe doświadczenie uczestników. Niepokoił mnie zwłaszcza jeden wynik uwikłany w istotę metodologii zastosowanej w naszej pracy24: wykorzystaliśmy olbrzymią baterię narzędzi psychologicznych, by ocenić, jak bardzo się zmienił każdy uczestnik grup spotkaniowych. Dane do oceny efektu czerpaliśmy z czterech różnych źródeł: (1) od samego uczestnika, (2) od prowadzącego grupę, (3) od współuczestników i (4) sieci społecznej, do której należał badany. Otóż korelacja między tymi czterema skalami była równa zeru! Innymi słowy, różne źródła informacji na temat tego, kto się zmienił i jak, zgadzały się ze sobą w stopniu zerowym.
Cóż, istnieją oczywiście sposoby „przetwarzania” tego rodzaju wyników, pozostaje jednak faktem, że ocena skutków terapii ma charakter wysoce względny i w znacznej mierze zależy od źródła informacji. Nie można też powiedzieć, by problem ten wystąpił jedynie w naszym programie: jest on plagą wszystkich badań nad efektami psychoterapii. Im więcej metod użyje badacz, tym mniej jest pewien uzyskanych rezultatów!
Jak badacze radzą sobie z tym problemem? Jedną z metod jest zwiększenie rzetelności przez zadanie mniejszej liczby pytań i poleganie na pojedynczym źródle danych. Innym powszechnie stosowanym sposobem jest unikanie kryteriów „miękkich” lub subiektywnych i poleganie wyłącznie na kryteriach obiektywnych, takich jak ilość spożywanego alkoholu, liczba sytuacji, gdy jeden z małżonków przerywa drugiemu w określonej jednostce czasu, liczba kęsów jedzenia, skórna reakcja galwaniczna czy nabrzmienie członka podczas oglądania slajdów przedstawiających nagie dziewczęta albo chłopców. Biada wszakże badaczowi, który próbuje mierzyć takie ważne czynniki, jak zdolność do miłości czy troski o drugiego człowieka, radość życia, wytrwałość, hojność, żywiołowość, autonomia, spontaniczność, poczucie humoru, odwaga bądź zaangażowanie. W badaniach nad psychoterapią raz po raz natykamy się na ten sam podstawowy fakt: precyzja wyników jest wprost proporcjonalna do banalności badanych zmiennych. Dziwny rodzaj nauki!
Jaka jest inna możliwość? Metodą właściwą dla rozumienia świata wewnętrznego drugiego człowieka jest metoda „fenomenologiczna” – docieranie do zjawisk jako takich, spotkanie z człowiekiem bez pośrednictwa „wystandaryzowanych” narzędzi i założeń. Na ile to tylko możliwe, należy „wziąć w nawias” własny punkt widzenia i wejść w świat doświadczenia drugiego człowieka. Psychoterapia stwarza znakomitą okazję do takiego poznawania innej osoby: każdy dobry psychoterapeuta próbuje wejść w tego rodzaju relację z pacjentem. To właśnie się rozumie przez empatię, obecność, prawdziwe słuchanie, nieoceniającą akceptację lub postawę „zdyscyplinowanej naiwności” – by użyć trafnego wyrażenia Rollo Maya25. Terapeuci egzystencjalni zawsze nalegali, by zamiast się koncentrować na tym, jak pacjent odbiega od „norm”, próbować rozumieć jego prywatny świat. Jednakże ta fenomenologiczna, z definicji nieempiryczna postawa stawia olbrzymie i, jak dotychczas, nierozwiązane problemy przed badaczem, który w swojej pracy dąży do osiągnięcia wysoce naukowych standardów.
Mimo wszystkich tych zastrzeżeń ja sam podczas moich zawodowych szkoleń nabrałem przekonania, że warto się przyjrzeć istniejącym badaniom dotyczącym każdej z czterech podstawowych trosk egzystencjalnych: śmierci, wolności, izolacji i braku sensu. Starannie przeprowadzone badania mogą bowiem, rzecz jasna, rzucić światło na kilka ważnych obszarów. Z badań możemy się na przykład dowiedzieć, jak często pacjenci są jawnie zatroskani sprawami egzystencjalnymi albo jak często terapeuci zauważają te troski.
Wieloma egzystencjalnymi tematami badacze nigdy się bezpośrednio nie zajmowali, sięgnąłem więc po badania tematów zbliżonych, które mogą mieć znaczenie dla interesującej nas kwestii. Na przykład w rozdziale 6 omawiam badania nad umiejscowieniem kontroli, ponieważ temat ten wiąże się z zagadnieniami odpowiedzialności i woli.
Inne tematy, z omówionych już przyczyn, nie poddają się badaniom empirycznym. Badacze wyodrębnili zatem poszczególne problemy częściowe, które łatwiej badać. Istnieje na przykład, jak zobaczymy, wiele skal „lęku przed śmiercią” przeznaczonych do badania strachu, jednak czynią to one w sposób tak powierzchowny i oparty na normach, że niewiele z nich wynika. Przypomina mi to historyjkę o człowieku, który nocą szukał zgubionych kluczy nie w ciemnej alejce, gdzie je upuścił, lecz pod latarnią, gdzie było jaśniej. Cytuję te badania częściowe ze stosownymi zastrzeżeniami.
Wciąż jednak pozostają obszary, gdzie wiedza musi mieć charakter intuicyjny. Pewne prawdy egzystencjalne są tak jasne i pewne, że potwierdzenie w postaci logicznej argumentacji czy wyników badań empirycznych wydaje się całkiem zbędne. Podobno Karl Lashley, neuropsycholog, powiedział kiedyś: „Jeśli nauczysz psa grać na skrzypcach, nie potrzebujesz kwartetu skrzypcowego, by tego dowieść”.
Starałem się pisać tę książkę stylem dostatecznie jasnym i wolnym od żargonu, by uczynić ją zrozumiałą dla laika, lecz adresuję ją przede wszystkim do studentów i praktykujących psychoterapeutów. Należy zauważyć, że choć nie zakładam, iż czytelnik ma wykształcenie filozoficzne, przyjmuję, że dysponuje wiedzą kliniczną. Zgodnie z moim zamiarem książka ta nie ma być dla nikogo ani pierwszym, ani kompletnym podręcznikiem psychoterapii i oczekuję, że czytelnik zna konwencjonalne systemy interpretacji klinicznej. Dlatego gdy opisuję zjawiska kliniczne z egzystencjalnego punktu widzenia, nie zawsze proponuję alternatywne sposoby ich wyjaśnienia. Uważam, że moim zadaniem jest opisanie spójnego, opartego na troskach egzystencjalnych podejścia psychoterapeutycznego, w którym znajdzie się jasno określone miejsce dla procedur i tak przez większość terapeutów stosowanych.
Nie ma to być jedynie słuszna teoria psychopatologii i psychoterapii. Przedstawiam tu natomiast pewien paradygmat, konstrukt psychologiczny dostarczający systemu wyjaśnień klinicznych – systemu, który pozwala nadać sens szerokiemu wachlarzowi danych klinicznych i sformułować systematyczną strategię psychoterapeutyczną. Paradygmat ten ma znaczną moc wyjaśniającą; jest oszczędny (tzn. opiera na względnie niewielkiej liczbie założeń) i dostępny (tzn. założenia te opierają się na doświadczeniach intuicyjnie dostępnych każdemu w procesie introspekcji). A ponadto jest to paradygmat humanistyczny, spójny z głęboko ludzką naturą przedsięwzięcia psychoterapeutycznego.
Nie jest to wszakże jedyny właściwy paradygmat, lecz jeden z wielu – użyteczny dla niektórych pacjentów, ale nie dla wszystkich; do zastosowania przez niektórych terapeutów, ale nie przez wszystkich. Orientacja egzystencjalna to jedno z możliwych podejść klinicznych. Przeorganizowuje dane kliniczne, ale – podobnie jak inne paradygmaty – nie ma wyłącznej hegemonii ani mocy wyjaśnienia każdego zachowania. Istota ludzka jest zbyt złożona i ma zbyt wiele możliwości, by można było ją objaśniać za pomocą jednego tylko zbioru pojęć.
Istnienie jest nieubłaganie wolne i dlatego niepewne. Instytucje kulturowe i konstrukty psychologiczne często przesłaniają ten stan rzeczy, jednakże konfrontacja z sytuacją egzystencjalną przypomina nam, że paradygmaty to stworzone przez nas, cienkie jak bibułka zapory, które mają nas chronić przed bólem niepewności. Dojrzały terapeuta – niezależnie od tego, czy stosuje podejście egzystencjalne, czy jakiekolwiek inne – musi umieć tolerować tę podstawową niepewność.
CZĘŚĆ I
W kolejnych czterech rozdziałach zajmę się rolą pojęcia śmierci w psychopatologii i psychoterapii. Podstawowe założenia, które opisuję, są proste:
Strach przed śmiercią odgrywa ważną rolę w naszym wewnętrznym doświadczeniu; dręczy nas jak nic innego; stale się burzy pod powierzchnią; jest mroczną, niepokojącą obecnością na krawędzi świadomości.
Małe dziecko jest nieustannie zaabsorbowane śmiercią, a jego podstawowe zadanie rozwojowe polega na poradzeniu sobie z potwornym strachem przed unicestwieniem.
By sobie z tym strachem poradzić, wznosimy obrony przed świadomością śmierci – obrony oparte na zaprzeczeniu, które kształtują strukturę charakteru i, jeśli są nieprzystosowawcze, prowadzą do wystąpienia objawów klinicznych. Innymi słowy, psychopatologia to wynik zastosowania nieskutecznych sposobów przekraczania śmierci.
Skuteczne i solidne podejście do psychoterapii można budować na fundamencie, jakim jest świadomość śmierci.
W rozdziale 2 omówię rolę pojęcia śmierci w psychoterapii, przedstawię związany z tym tematem materiał kliniczny i badawczy oraz zbadam, dlaczego tradycyjna myśl analityczna tak starannie pomijała śmierć zarówno w teorii psychoterapii, jak i w technikach.
W rozdziale 3 zajmę się rozwojem pojęcia śmierci u dzieci i skoncentruję na mechanizmach obronnych, które mają chronić jednostkę przed lękiem przed śmiercią. W rozdziale 4 zaprezentuję paradygmat psychopatologii oparty na tych zaprzeczeniowych obronach, w rozdziale 5 opiszę teorię i praktyczne zastosowanie podejścia do terapii opartego na świadomości śmierci.
ROZDZIAŁ 2
„Nie drap, gdzie nie swędzi” – doradzał wielki Adolph Meyer pokoleniu studentów psychiatrii1. Czyż powiedzenie to nie jest znakomitym argumentem przeciwko badaniu stosunku pacjenta do śmierci? Czy pacjenci nie mają dość własnych strachów i niepokojów? Czy terapeuta musi jeszcze przypominać im o najbardziej ponurym z życiowych horrorów? Po co się koncentrować na rzeczywistości gorzkiej i nieodwracalnej? Jeśli celem terapii jest wzbudzanie nadziei, po co przywoływać odbierającą nadzieję śmierć? W terapii człowiek ma się uczyć, jak żyć. Czemuż więc nie pozostawić śmierci umierającym?
Argumenty te wymagają odpowiedzi i zajmę się nimi w tym rozdziale; będę twierdził, że śmierć swędzi bez przerwy, że nasz stosunek do śmierci wpływa na to, jak żyjemy i się rozwijamy, i na to, jak się załamujemy i chorujemy. Zbadam dwa podstawowe twierdzenia, z których płyną ważne implikacje dla praktyki psychoterapeutycznej:
Życie i śmierć wzajem od siebie zależą; istnieją jednocześnie, a nie jedno po drugim; śmierć stale pomrukuje groźnie pod powierzchnią życia i wywiera przemożny wpływ na doświadczenie i zachowanie.
Śmierć jest pierwotnym źródłem lęku i, w efekcie, najważniejszą skarbnicą psychopatologii.
Szacowna tradycja intelektualna, sięgająca wstecz do początków myśli pisanej, podkreśla nieuchronny związek życia ze śmiercią. Jedna z najoczywistszych prawd życiowych brzmi: wszystko przemija, boimy się przemijania i mimo to musimy żyć ze świadomością przemijania i z naszym strachem. Śmierć – powiadali stoicy – jest najważniejszym wydarzeniem w życiu. Nauczyć się dobrze żyć to nauczyć się dobrze umierać; i odwrotnie: nauczyć się dobrze umierać to nauczyć się dobrze żyć. „Filozofować jest nie co insze, jeno gotować się do śmierci” – rzekł Cyceron2, a Seneka: „Kto by nauczył ludzi umierać, nauczyłby ich żyć”3. Tę samą ideę wyraził Święty Augustyn: „To warunek waszego stworzenia; śmierć wasza jest cząstką was samych”4.
Nie sposób pozostawić śmierci umierającym. Biologiczna granica między życiem a śmiercią jest względnie precyzyjna, jednak pod względem psychologicznym życie i śmierć zlewają się w jedno. Śmierć jest faktem życiowym; krótka refleksja wystarczy, by spostrzec, że śmierć nie jest po prostu ostatnim momentem życia. „Z chwilą narodzin zaczynamy umierać i początek zahacza się o koniec” (Manilius)5. Montaigne w swoim wnikliwym eseju o śmierci pytał: „Czemu obawiasz się ostatniego dnia? Nie więcej przyczynia się do twej śmierci niż wszystkie inne. Ostatni krok nie wywołuje znużenia; dobywa je tylko na jaw”6.
Mógłbym dalej przytaczać ważne cytaty. Byłoby to zadanie łatwe i szalenie kuszące. Niemal każdy wielki myśliciel (zazwyczaj w młodości lub pod koniec życia) zastanawiał się głęboko nad śmiercią i o śmierci pisał; i wielu dochodziło do wniosku, że śmierć jest nieodłączną częścią życia i że rozważania nad śmiercią wzbogacają życie, zamiast je zubażać. Śmierć fizyczna unicestwia człowieka, ale idea śmierci go zbawia.
Ta ostatnia myśl jest tak ważna, że warto ją powtórzyć: śmierć fizyczna unicestwia człowieka, ale idea śmierci go zbawia. Co jednak dokładnie znaczy to stwierdzenie? I zbawia go od czego?
Przelotne spojrzenie na najważniejsze pojęcie filozofii egzystencjalnej może nam sprawę rozjaśnić. Martin Heidegger w 1926 roku zastanawiał się, jak idea śmierci może zbawić człowieka, i doszedł do ważnego wniosku: świadomość osobistej śmierci działa jak ostroga, której ukłucie przenosi nas z jednego sposobu istnienia w inny, wyższy. Zdaniem Heideggera człowiek może istnieć w świecie w jednym z dwóch stanów: (1) w stanie zapominania o sobie lub (2) w stanie świadomości siebie7.
Człowiek w stanie zapominania o sobie żyje w świecie rzeczy i zanurza się w codziennych rozrywkach życia: jest „zepchnięty na niższy poziom”, zaabsorbowany „gadaniną”, zagubiony w „oni”. Poddaje się codzienności, zajmuje się tym, jak rzeczy są.
W tym drugim stanie, stanie świadomości siebie, człowiek się zadziwia nie tym, jak rzeczy są, lecz że są; wówczas istnienie oznacza nieustanną świadomość bycia. Stan ten często bywa nazywany „stanem ontologicznym” (od greckiego ontos, czyli istnienie): człowiek pozostaje świadom bycia – nie tylko świadom jego kruchości, lecz także (jak to omówię w rozdziale 6) własnej odpowiedzialności za swoje bycie. Jedynie w tym ontologicznym stanie człowiek jest w kontakcie z samokreacją i dlatego tylko tu może znaleźć siłę, by się zmieniać.
Zazwyczaj człowiek żyje w pierwszym z tych stanów. Zapomnienie bycia to codzienny sposób istnienia. Heidegger nazywa go „nieprawdziwym”: człowiek jest nieświadom tego, że jest autorem własnego życia i świata, w którym „ucieka”, „upada” i jest znieczulony, w którym unika dokonywania wyborów, dając się „nieść nikomu”8. Gdy jednak przejdzie do drugiego sposobu bycia (świadomości bycia), istnieje prawdziwie (stąd częste współcześnie w psychologii użycie słowa „autentyczność”). W tym stanie zyskuje pełną samoświadomość – świadomość siebie jako ego transcendentalnego (konstytuującego), jak i ego empirycznego (ukonstytuowanego); akceptuje swoje możliwości i ograniczenia; stawia czoło absolutnej wolności i nicości – i lęka się w ich obliczu.
No dobrze, a co śmierć ma z tym wszystkim wspólnego? Heidegger zauważył, że aby przejść ze stanu zapomnienia o sobie do bardziej oświeconego, pełnego lęku stanu świadomości siebie, nie wystarczy kontemplacja, usilne dążenie czy zaciskanie zębów. Istnieją pewne niezbywalne, nieodwracalne warunki, pewne „nagłe wstrząsy”, które człowiekiem szarpią, wyrywają go z pierwszego, codziennego stanu istnienia i przenoszą do stanu świadomości. Wśród takich nagłych wstrząsów (Jaspers później nazwał je „sytuacjami granicznymi”9) śmierć nie ma sobie równych: śmierć jest tym warunkiem, który umożliwia nam życie życiem autentycznym.
Ten punkt widzenia – że śmierć wnosi do życia pozytywny wkład – niełatwo przyjąć. Zazwyczaj uznajemy śmierć za zło bezwzględne i wszelkie odmienne poglądy odrzucamy jako marny żart. Dziękujemy bardzo, świetnie sobie damy radę bez tej plagi.
Zawieśmy jednak na chwilę oceny i wyobraźmy sobie życie bez śmierci. Traci ono wówczas coś ze swej intensywności. Kurczy się, gdy odrzucamy śmierć. Freud – choć z powodów, które niebawem omówię, niewiele mówił o śmierci – uważał, że przemijalność życia zwiększa naszą z niego radość. Ograniczone możliwości przeżywania radości podnoszą jej wartość. Podczas pierwszej wojny światowej w jednej z prac napisał, że powab wojny polega na tym, iż przywraca ona śmierć życiu: „Życie doprawdy stało się znowu interesujące, odzyskało swą pełną treść”10. Gdy wykluczy się śmierć, gdy człowiek traci z oczu stawkę, o jaką chodzi, życie ubożeje i – pisał Freud – „staje się puste, wyzute z treści niczym amerykański flirt, w którym – w przeciwieństwie do europejskiej relacji miłosnej, której uczestnicy cały czas muszą zdawać sobie sprawę z poważnych konsekwencji – już z góry wiadomo, że do niczego nie dojdzie”11.
Wielu myślicieli wysuwało przypuszczenie, że nieobecność faktu śmierci, podobnie jak nieobecność jej idei, prowadziłaby do stępienia wrażliwości. Na przykład w Amfitrionie 38, sztuce francuskiego dramaturga Jeana Giraudoux, jest scena, w której rozmawiają ze sobą nieśmiertelni bogowie. Jowisz opowiada Merkuremu, jak to jest pod ziemską postacią kochać się ze śmiertelną kobietą:
Alkmena się nie zapala. […] Mało ma wyobraźni i zapewne niewiele więcej inteligencji. Ale jest w niej jakaś niezłomność i ograniczoność, prawdopodobnie głęboko ludzka. Jej życie jest pryzmatem, w którym wspólne dziedzictwo bogów i ludzi: odwaga, miłość, namiętność, przełamuje się w cnoty czysto ludzkie: stałość, łagodność, wierność; tu już nasza władza nie sięga12.
Podobnie Montaigne przedstawia rozmowę, w której Chiron, pół bóg, pół śmiertelnik, odrzuca nieśmiertelność, gdy jego ojciec, Saturn (bóg czasu i trwania), opisuje mu konsekwencje wyboru:
Wyobraźcie sobie w rzeczy, o ile by życie wiekuiste było nieznośniejsze i uciążliwsze dla człowieka niźli to życie, które mu dałem. Gdybyście nie mieli śmierci, przeklinalibyście mnie bez ustanku, iż was jej pozbawiłem: umyślnie zaprawiłem ją odrobiną goryczy chcąc was powstrzymać, byście, widząc dobro, jakie z sobą niesie, zbyt chciwie i niepomiarkowanie nie rzucali się ku niej. Aby was zachować w tym umiarkowaniu, iżbyście nie uciekali od życia, ani nie chronili się w śmierci, zawiesiłem jedno i drugie między słodyczą a gorzkością13.
Nie zamierzam się przyłączać do żadnego z nekrofilnych kultów ani bronić negującej życie patologii. Nie wolno jednak zapominać, iż nasz podstawowy dylemat polega na tym, że każde z nas jest zarazem aniołem i bestią; jesteśmy stworzeniami śmiertelnymi, a ponieważ jesteśmy świadomi, wiemy, że jesteśmy śmiertelni. Negowanie śmierci na jakimkolwiek poziomie równa się negowaniu naszej podstawowej natury i nakłada coraz silniejsze ograniczenia na świadomość i doświadczenie. Zintegrowanie idei śmierci nas zbawia; zamiast skazywać nas na egzystencję pogrążoną w przerażeniu i czarnym pesymizmie, działa jak katalizator i rzuca w autentyczniejszy sposób życia, czyni przyjemność z życia silniejszą. Potwierdzeniem tego poglądu są świadectwa ludzi, którzy przeżyli spotkanie ze śmiercią.
Niektóre z największych dzieł literackich ukazują pozytywny wpływ, jaki na człowieka może wywrzeć bliskie spotkanie ze śmiercią.
W Wojnie i pokoju Tołstoja znajdujemy znakomitą ilustrację radykalnej zmiany osobistej zapoczątkowanej przez śmierć. Jeden z bohaterów, Pierre, czuje, że bezsensowne, puste życie rosyjskiej arystokracji go otępia. Jak zbłąkana dusza snuje się przez pierwszych dziewięćset stron powieści w poszukiwaniu jakiegoś sensu życia. Punktem kulminacyjnym jest moment, gdy dostawszy się do niewoli napoleońskiej, zostaje skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Kiedy jako szósty w kolejności obserwuje egzekucję pięciu swoich poprzedników, w ostatniej chwili przychodzi nieoczekiwane ułaskawienie14. To doświadczenie przemienia Pierre’a, który na kolejnych trzystu stronach powieści odnajduje radość i cel życia. Pełniej angażuje się w relacje z ludźmi, staje się wrażliwszy na swoje naturalne otoczenie, odkrywa dla siebie sensowne zadanie życiowe i temu zadaniu się poświęca5.
Opowiadanie Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza zawiera podobny przekaz15. Iwan Iljicz, małoduszny biurokrata, zapada na śmiertelną chorobę, prawdopodobnie raka brzucha, i cierpi straszliwe bóle. Jego katusze trwają aż do chwili, gdy na krótko przed śmiercią odkrywa oszałamiającą prawdę: umiera źle, bo źle żył. W ciągu niewielu dni, jakie mu pozostały, przechodzi dramatyczną przemianę, którą trudno nazwać inaczej niż rozwojem osobistym. Gdyby był pacjentem, jego terapeuta promieniałby dumą: Iwan Iljicz odnosi się teraz do innych ludzi z większą empatią; znika jego chroniczna gorycz, arogancja i wywyższanie się. Krótko mówiąc, w ciągu ostatnich paru dni życia bohater osiąga znacznie wyższy poziom integracji niż kiedykolwiek wcześniej.
Takie zjawisko obserwuje się bardzo często w praktyce psychoterapeutycznej. Na przykład z wywiadów z sześcioma potencjalnymi samobójcami, którzy skoczyli z mostu Golden Gate i przeżyli, wynika, że ten skok w śmierć zmienił ich pogląd na życie16. Jeden z nich opowiadał: „Ogarnęła mnie wola życia… Jest w niebie dobry Bóg, który przenika wszystko we wszechświecie”. Inny: „Wszyscy należymy do bóstwa – tego wielkiego boga ludzkości”. Jeszcze inny: „Teraz odczuwam silną chęć życia… Jakbym się na nowo urodził… Wyłamałem się ze starych schematów… Potrafię teraz odczuwać istnienie innych ludzi”. I kolejny: „Teraz czuję, że kocham Boga, i chcę robić coś dla innych”. I jeszcze jeden:
Wypełniła mnie nowa nadzieja i poczucie celu życia. Większość ludzi nie jest w stanie tego pojąć. Doceniam cud życia… jak obserwowanie lotu ptaka… wszystko nabiera większego znaczenia, kiedy o mało co tego nie utraciłeś. Doświadczyłem poczucia jedności z wszystkimi rzeczami i zjednoczenia ze wszystkimi ludźmi. Po moim psychicznym odrodzeniu czuję też ból innych ludzi. Wszystko było jasne i wyraźne.
Wielka jest obfitość przykładów klinicznych. Abraham Schmitt opisuje szczegółowo przewlekle depresyjną pacjentkę, która przez czysty przypadek przeżyła poważną próbę samobójczą, i zwraca uwagę na „całkowity brak ciągłości między dwiema połowami jej życia” – przed próbą samobójczą i po niej. O swoim zawodowym kontakcie z tą pacjentką Schmitt mówi nie jak o terapii, lecz jak o obserwowaniu drastycznej przemiany. Jej przyjaciele, by ją opisać, używają określenia „tętniąca życiem”, mając na myśli, że „cała rozbrzmiewa życiem i entuzjazmem”. Terapeuta twierdzi, że po próbie samobójczej pacjentka jest „w kontakcie ze sobą, ze swoim życiem i swoim mężem. Żyje teraz pełnym życiem i wypełnia życie wielu innych ludzi. […] Rok po próbie i przemianie, jakiej doznała, pacjentka zaszła w ciążę i urodziła dziecko – pierwsze z kilkorga urodzonych w niedługich odstępach czasu. (Przedtem długo była bezpłodna)”17.
Russel Noyes przebadał dwieście osób, które o włos minęły się ze śmiercią (w wypadkach samochodowych, tonąc, podczas wspinaczki itp.), i podaje, że wiele spośród nich (23 proc.) nawet po latach mówiło, że w wyniku tego doświadczenia:
[nabrały] silnego poczucia krótkości i wartości życia […]większego apetytu na życie, zaczęły wyraźniej widzieć swoje najbliższe otoczenie i żywiej na nie reagować […] nauczyły się żyć chwilą, smakować każdy moment […] stały się bardziej świadome życia – życia oraz wszystkiego, co żyje, a także potrzeby cieszenia się tym teraz, zanim będzie za późno18.
Wielu badanych opisało „przeorganizowanie priorytetów”: stali się bardziej niż przedtem współczujący i bardziej zorientowani na innych ludzi.
Abdul Hussain i Seymour Tozman, lekarze więzienni zajmujący się skazanymi na śmierć, opisują przypadki trzech mężczyzn, do których ułaskawienie dotarło w ostatniej chwili. Według autorów raportu u wszystkich trzech widoczna była głęboka przemiana osobowości i „znaczna zmiana w postawach”, która utrzymywała się podczas badania katamnestycznego kilka miesięcy później19.
Rak: konfrontacja ze śmiercią. Chiński piktogram oznaczający „kryzys” jest połączeniem dwóch symboli: „niebezpieczeństwa” i „możliwości”. W ciągu wielu lat pracy z pacjentami śmiertelnie chorymi na raka zawsze uderzało mnie, że dla wielu z nich kryzys i zagrożenie, jakiego doświadczali, były okazją do zmiany. Opisują oni zaskakujące przemiany wewnętrzne, które można scharakteryzować jedynie jako „rozwój osobisty”:
Przeorganizowanie życiowych priorytetów: banalizowanie rzeczy banalnych.
Poczucie wyzwolenia: zdolność decydowania, by nie robić rzeczy, których się nie chce robić.
Nasilone poczucie życia w bezpośredniej teraźniejszości zamiast odkładania go na czas emerytury lub jakiś inny moment w przyszłości.
Żywy odbiór i docenianie podstawowych faktów życia: zmian pór roku, wiatru, spadających liści, ostatnich świąt Bożego Narodzenia i podobnych.
Głębsza niż przed kryzysem komunikacja z bliskimi.
Mniej niż przed kryzysem obaw związanych z innymi ludźmi, mniejszy strach przed odrzuceniem, większa gotowość do podejmowania ryzyka.
Zmiany tego rodzaju opisał na krótko przed swoją śmiercią z powodu raka senator Richard Neuberger:
Zmieniłem się, jak sądzę, nieodwracalnie. Wszystkie sprawy prestiżu, sukcesu politycznego, statusu finansowego stały się nieważne. W ciągu tych pierwszych godzin po tym, jak sobie zdałem sprawę, że mam raka, ani razu nie pomyślałem o swoim miejscu w Senacie, o swoim rachunku bankowym ani o przyszłości wolnego świata. […] Od czasu diagnozy ani razu nie pokłóciliśmy się z żoną. Przedtem zawsze narzekałem, że wyciska pastę do zębów z tubki od góry zamiast od dołu, że nie dostosowuje posiłków do mojego kapryśnego apetytu, że robi listę gości bez porozumienia ze mną, że wydaje zbyt dużo na stroje. Teraz albo w ogóle tych rzeczy nie zauważam, albo wydają mi się nieważne. […]