39,99 zł
Prowokacyjna eksploracja niezwykłych relacji, jakie trzej terapeuci tworzą ze swoimi pacjentami.
Seymour jest tradycyjnym terapeutą, który zaciera granicę przyzwoitości seksualnej w relacjach z pacjentką.
Prześladowany zachowaniami obsesyjno-kompulsywnymi Marshal ma kłopoty z rolą, jaką w jego życiu odgrywają pieniądze.
Powodowany wiarą w psychoanalizę i szczerą chęć pomocy, Ernest opracowuje radykalnie nowe podejście do terapii. Polega ono na całkowicie otwartej i uczciwej relacji z pacjentem. Jego eksperyment może się zakończyć katastrofą.
Uznany pisarz i psychiatra Irvin D. Yalom prowokuje przedstawieniem zróżnicowanych więzi, jakie łączą psychoterapeutę i pacjenta. Odsłania wiele kłamstw, które padają zarówno na kozetce, jak i poza nią, oraz nęci czytelnika ukazaniem obrazu wnętrza umysłu psychoanalityków. Ta książka fascynuje, wciąga i wzrusza. Leżąc na kozetce jest powieścią odkrywającą niezwykłość bycia człowiekiem i wiarę w odkupienie ludzkości. Przemieni nasze poglądy na temat terapii i ludzi, którym powierzamy nasze uzdrowienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 585
Wiele osób pomogło mi przekroczyć ryzykowną granicę między psychiatrią a beletrystyką: John Beletsis, Martel Bryant, Casey Feutsch, Peggy Gifford, Ruthellen Josselson, Julius Kaplan, Stina Katchadourian, Elizabeth Tallent, Josiah Thompson, Alan Rinzler, David Spiegel, Saul Spiro, Randy Weingarten, moi kuple od pokera, Benjamin Yalom i Marilyn Yalom (bez której pisałbym tę książkę na znacznie większym luzie). Wszystkim ogromnie dziękuję.
Ernest kochał pracę psychoterapeuty. Dzień po dniu pacjenci zapraszali go w najbardziej intymne sfery swego życia. On zaś codziennie pocieszał ich, opiekował się nimi, niósł im ulgę w rozpaczy. W zamian za to podziwiali go i cenili. A także mu płacili, chociaż często przychodziło mu do głowy, że gdyby nie potrzebował pieniędzy, mógłby prowadzić psychoterapię za darmo.
Człowiek, który kocha swoją pracę, jest szczęściarzem. Tak, tak – Ernest doceniał, że mu się udało. Czuł się bardziej niż szczęśliwy – miał wrażenie, że spotkało go niezwykłe błogosławieństwo. Znalazł swoje powołanie i mógł powiedzieć: jestem na swoim miejscu, w zawodzie, do którego predysponują mnie talent, zainteresowania i pasja.
Ernest nie był człowiekiem wierzącym. Jednak kiedy co rano otwierał notes, i widział w nim nazwiska ośmiu lub dziewięciu drogich mu osób, z którymi miał spędzić dzień, ogarniało go uczucie, które potrafił opisać jedynie w kategoriach religijności. Głęboko pragnął dziękować – komuś, czemuś – za doprowadzenie go do jego powołania.
Bywały poranki, kiedy wpatrywał się w mgłę za dachowym oknem swojego wiktoriańskiego domu przy Sacramento Street i wyobrażał sobie, że o świcie unoszą się tam jego psychoterapeutyczni przodkowie.
– Dziękuję, dziękuję – zawodził śpiewnie. Był wdzięczny im wszystkim: uzdrowicielom, opiekunom ludzi w rozpaczy. Przede wszystkim protoplastom, których niebiańskie zarysy ledwo było widać, takim jak Jezus, Budda czy Sokrates. Poniżej, nieco wyraźniej rysowali się jego wielcy prekursorzy: Nietzsche, Kierkegaard, Freud, Jung. Jeszcze bliżej znajdowali się dziadkowie terapii: Adler, Horney, Sullivan, Fromm – i kochana, uśmiechnięta twarz Sandora Ferencziego.
Na jego rozpaczliwe wołanie odpowiedzieli kilka lat temu. Po rezydenturze śladem innych ambitnych młodych neuropsychiatrów poświęcił się badaniom naukowym w dziedzinie neurochemii – by podążać ku świetlanej przyszłości, na złotą arenę oszałamiającej osobistej kariery. Przodkowie wiedzieli, że się zagubił. Jego miejscem nie było laboratorium naukowe. Ani też praktyka psychofarmakologiczna, w której wypisuje się leki.
Wysłali posłańca – dziwacznego, ale skutecznego – z misją, aby go naprowadził na ścieżkę jego przeznaczenia. Ernest do dziś nie wie, jak doszło do tego, że postanowił zostać terapeutą. Jednak pamięta, kiedy to się stało. Z zadziwiającą jasnością przypomina sobie dzień, w którym do tego doszło. Zapamiętał też posłańca. Był nim Seymour Trotter, człowiek, z którym spotkał się tylko raz, a mimo to na zawsze zmienił on jego życie.
Sześć lat temu dziekan jego wydziału na jeden semestr mianował Ernesta członkiem Komisji Etyki Medycznej Szpitala Stanford. Jako pierwsze zadanie kazano mu zdyscyplinować doktora Trottera. Seymour Trotter był siedemdziesięciojednoletnim patriarchą ich środowiska, byłym przewodniczącym Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Oskarżono go o nadużycia seksualne wobec trzydziestodwuletniej pacjentki.
W tym czasie Ernest pracował jako adiunkt. Zaledwie cztery lata wcześniej skończył rezydenturę. Cały swój czas poświęcał badaniom neurochemicznym, więc w dziedzinie psychoterapii był całkowitym laikiem – do tego stopnia, że nie zdawał sobie sprawy, dlaczego wyznaczono mu to zadanie: najzwyczajniej nikt inny nie chciał mieć z tą sprawą nic wspólnego. Każdy nieco starszy psychiatra w północnej Kalifornii darzył doktora Trottera pełnym lęku głębokim szacunkiem.
Na miejsce spotkania Ernest wybrał surowo urządzone biuro w dziale administracji. Kiedy czekał na doktora Trottera, starał się sprawiać oficjalne wrażenie. Co chwila patrzył na zegar, a przed nim leżała teczka z dokumentami dotyczącymi powództwa. Chcąc zachować bezstronność, postanowił przeprowadzić rozmowę bez zapoznania się z materiałami, aby uniknąć uprzedzeń wobec oskarżonego. Papiery może przeczytać później, a jeśli będzie trzeba, wezwie doktora ponownie.
Wkrótce usłyszał z korytarza roznoszące się echem stukanie. Czyżby doktor Trotter był niewidomy? Nikt go na to nie przygotował. Pukanie, a potem szuranie nogami zbliżały się coraz bardziej. Ernest wstał i wyszedł na korytarz.
Nie, doktor Trotter nie był niewidomy, tylko kulawy. Chwiejnym krokiem szedł wzdłuż korytarza oparty na dwóch laskach. Posuwał się przed siebie mocno zgięty w pasie, a laski trzymał szeroko rozstawione – prawie na wyciągnięcie ręki. Jego mocne, wydatne kości policzkowe i broda zachowały wyrazistość, ale wszystkie miękkie tkanki ciała uległy naporowi zmarszczek i starczych plam. Szyja ginęła mu pod obwisłymi fałdami skóry, a z uszu sterczały kępki siwego, włochatego puchu. Jednak wiek nie pokonał tego człowieka. Przetrwało w nim coś młodego, wręcz chłopięcego. Co to było? Może siwe, ale gęste włosy obcięte na jeża albo ubranie: dżinsowa kurtka, a pod nią biały sweter z golfem.
Przedstawili się sobie w drzwiach. Doktor Trotter zrobił kilka niepewnych kroków w głąb pokoju, a potem nagle uniósł laski, zakręcił się energicznie, zrobił piruet i jakby czystym przypadkiem opadł na siedzenie.
– Strzał w dziesiątkę. I co, zaskoczyłem pana?
Ernest nie dał się zbić z tropu.
– Jest pan świadomy celu tego spotkania i rozumie pan, dlaczego je nagrywam?
– Słyszałem, że administracja szpitala rozważa przyznanie mi nagrody pracownika miesiąca.
Ernest spojrzał na niego badawczo przez swoje duże jak gogle okulary, ale nic nie powiedział.
– Przepraszam, wiem, że musi pan zrobić swoje, ale kiedy będzie pan po siedemdziesiątce, przynajmniej się pan uśmiechnie, słysząc taki fajny dowcip. No tak, w zeszłym tygodniu skończyłem siedemdziesiąt jeden. A pan, ile ma pan lat, doktorze…? Zapomniałem, jak się pan nazywa. Co minutę – dodał, pukając się w skroń – z kory mózgowej z bzykiem wyfruwa mi tuzin neuronów: są jak zdychające muchy. A ja, o ironio, opublikowałem cztery artykuły o chorobie Alzheimera: naturalnie zapomniałem, w jakich pismach, ale w dobrych. Wiedział pan o tym?
Ernest pokręcił głową.
– Więc pan o nich nie wiedział, a ja zapomniałem. Co sprawia, że jesteśmy mniej więcej sobie równi. Zna pan dwie zalety alzheimera? Nasi starzy znajomi zmieniają się w nowych, a poza tym człowiek może sam sobie chować jajka wielkanocne.
Mimo irytacji Ernest nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
– Pana imię, nazwisko, wiek i szkoła terapeutyczna?
– Nazywam się Ernest Lash, a reszta jest w tej chwili bez znaczenia, doktorze Trotter. Mamy dzisiaj mnóstwo pracy.
– Mój syn ma czterdzieści lat. Pan nie może być od niego starszy. Wiem, że zaliczył pan rezydenturę w Stanfordzie. W zeszłym roku słyszałem, jak pan przemawiał podczas analizy chorób pacjentów na szkoleniach medycznych grand rounds. Było dobrze. Bardzo jasna prezentacja. Teraz całkiem przeszli na farmakoterapię, prawda? A czego uczą was z psychoterapii? I czy w ogóle o niej mówią?
Ernest zdjął zegarek i położył go na biurku.
– Kiedyś chętnie prześlę panu program szkoleń dla rezydentów w Stanfordzie, ale na razie przejdźmy do tego, po co tu jesteśmy, doktorze Trotter. Może najlepiej będzie, jeżeli opowie mi pan o pani Fellini na swój sposób.
– Okej, okej. Chce pan, żebym zachował powagę. I przedstawił panu swoją opowieść. Niech pan się wygodnie rozsiądzie, boychik, i posłucha. Zaczniemy od początku. To było ze cztery lata temu. Co najmniej… Gdzieś podziałem całą historię choroby tej pacjentki… A jaką datę podają w dokumentacji zarzutów? Co? Pan nie przeczytał papierów? Z lenistwa? Czy też chciał pan uniknąć pozanaukowych uprzedzeń?
– Doktorze Trotter, proszę opowiadać.
– Pierwszą zasadą rozmowy z pacjentem jest wypracować ciepłą atmosferę i zdobyć jego zaufanie. Skoro udało się panu to osiągnąć, i to z dużym kunsztem, czuję się znacznie swobodniejszy i łatwiej mi będzie mówić o sprawach bolesnych i wstydliwych. O, przemówiłem tym do pana. Musi pan na mnie uważać. Mam za sobą czterdzieści lat czytania z ludzkich twarzy. Jestem w tym znakomity. Ale jeśli przestanie mi pan przerywać, to zacznę. Jest pan gotowy?
Kilka lat temu, powiedzmy, że cztery, przyszła do mnie kobieta, Belle, a raczej się przywlokła, przyszlajała – tak jest lepiej. Czy „przyszlajała się” jest prawidłową formą tego czasownika i można go tak użyć? Lat około trzydziestu pięciu, z bogatej szwajcarsko-włoskiej rodziny. Z depresją. Mimo upału miała na sobie bluzkę z długim rękawem. Jasne, że się cięła – miała blizny na nadgarstkach. Jeśli latem zobaczy pan kogoś w długich rękawach, i jest to trudny pacjent, zawsze niech pan pomyśli o cięciu nadgarstków i dawaniu sobie w żyłę, doktorze Lash. Ładna, z piękną cerą, uwodzicielskie oczy, elegancko ubrana. Z prawdziwą klasą, ale na krawędzi przepaści.
Długa historia autodestrukcji. Zaliczyła, co tylko panu może przyjść do głowy, próbowała wszystkiego, niczemu nie przepuściła. Kiedy ją poznałem, wróciła do alkoholu i czasem ćpała heroinę. Ale jakoś niezbyt jej to pasowało: niektórzy tak mają. Jednak starała się przyzwyczaić do dragów. Do tego jeszcze zaburzenia odżywiania. Głównie anoreksja, ale od czasu do czasu bulimiczne przeczyszczanie. Już wspomniałem, że się cięła. Miała mnóstwo blizn: na całych rękach, od góry do dołu, zaczynając od nadgarstków. Lubiła ból i krew, tylko wtedy czuła, że żyje. Pacjenci cały czas to powtarzają. Ze sześć pobytów w szpitalu. Po jednym lub dwóch dniach wypisywała się na własne żądanie. Pracownicy się wtedy cieszyli. Była mistrzynią, prawdziwie genialnym, cudownym dzieckiem w grze polegającej na robieniu wokół siebie zamieszania. Pamięta pan książkę Erika Berne’a W co grają ludzie?
Nie? Pewnie jest pan za młody. Chryste, ale staro się poczułem. Jest dobra. Berne nie był głupi. Niech pan ją przeczyta. Nie powinna ulec zapomnieniu.
Mężatka, bezdzietna. Stwierdziła, że świat jest zbyt okropny, aby skazywać na niego dzieci. Miły mąż, ale związek beznadziejny. On bardzo pragnął potomstwa i strasznie się o to kłócili. Był bankierem. Zajmował się inwestycjami, jak jej ojciec, i stale podróżował. Kilka lat po ślubie całkiem stłumił swoje libido. Może przekierował je na robienie pieniędzy. Dobrze zarabiał, ale nigdy nie trafił na prawdziwą żyłę złota, w odróżnieniu od jej ojca. Haru, haru, haru. Spał z komputerem. Kto tam wie, może go posuwał? Na pewno nie robił tego z Belle. Według niej od lat jej unikał, może ze złości, że nie chce mieć dzieci? Trudno powiedzieć, dlaczego trwali w tym małżeństwie. Wychował się w rodzinie wyznającej chrześcijaństwo naukowe, więc uparcie odmawiał terapii małżeńskiej i psychoterapii pod każdą inną postacią. Ale przyznała, że nigdy za bardzo na niego nie naciskała. I co jeszcze? Niech mi pan podpowie, doktorze Lash.
Jej poprzednia terapia? Brawo. Ważne pytanie. Zawsze je zadaję podczas pierwszych trzydziestu minut z pacjentem. Bezustanna terapia albo próby terapii, od kiedy była nastolatką. Zaliczyła wszystkich terapeutów w Genewie, a przez jakiś czas dojeżdżała na analizę do Zurychu. Przyjechała na studia do Stanów, do Pomony, i przez jakiś czas chodziła od terapeuty do terapeuty. Czasami zmieniała ich po jednej sesji. U trzech lub czterech przetrwała kilka miesięcy, ale nigdy nikt naprawdę jej nie przypasował. Belle bardzo ludzi lekceważyła. I nadal to robi. Nikt nie jest dość dobry, a przynajmniej odpowiedni dla niej. Z każdym terapeutą było coś nie tak: zbyt formalny, za pompatyczny, za łatwo ocenia, patrzy na nią z góry, za bardzo zależy mu na kasie, zbyt zimny, za mocno wkręca się w diagnozę, za bardzo trzyma się reguł. Leki psychotropowe? Testy psychologiczne? Protokoły behawioralne? Zapomnijmy o tym. Jeśli ktoś wspomniał o tego typu rzeczach, natychmiast dostawał kosza. I co jeszcze?
Jak wybrała mnie? Świetne pytanie, doktorze Lash: ustawia nam pracę i przyśpiesza tempo. Jeszcze zrobimy z pana psychoterapeutę. Tak poczułem, kiedy usłyszałem pana na szkoleniach. Bystry, przenikliwy umysł. Widać to było po sposobie, w jaki przedstawiał pan dane. Ale tak naprawdę podobała mi się pana prezentacja konkretnych przypadków: zwłaszcza to, że brał pan sobie do serca sytuację pacjentów. Zauważyłem, że wykazuje się pan prawidłowym instynktem. Carl Rogers wciąż powtarzał: Szkoda czasu na szkolenie terapeutów, lepiej go wykorzystać na to, aby ich odpowiednio wybierać. Zawsze uważałem, że tkwi w tym głęboki sens.
No więc na czym skończyłem? Jak do mnie trafiła. Jej ginekolog, którego uwielbiała, był kiedyś moim pacjentem. Powiedział jej, że jestem normalnym facetem, nie wciskam kitu i potrafię zakasać rękawy. Poszła do biblioteki i sprawdziła, co napisałem. Spodobał jej się artykuł sprzed piętnastu lat o koncepcji Junga, że dla każdego pacjenta powinno się wynaleźć nowy język terapeutyczny. Zna pan tę pracę? W „Journal of Orthopsychiatry”. Wyślę panu nadbitkę. Ja poszedłem jeszcze dalej niż Jung. Zaproponowałem, aby dla każdego pacjenta wymyślić nową terapię. Powinniśmy poważnie potraktować to, że każdy pacjent jest jedyny w swoim rodzaju, i dla każdego opracować wyjątkowe, specjalne podejście psychoterapeutyczne.
Kawy? Tak, poproszę. Czarnej. Dziękuję. Tak do mnie trafiła. A następne pytanie, jakie powinien pan zadać, doktorze Lash? Dlaczego przyszła akurat wtedy? No właśnie. Kiedy człowiek ma nowego pacjenta, to pytanie zawsze prowadzi do czegoś ciekawego. Odpowiedź? Niebezpieczne zachowania seksualne. Nawet ona zdawała sobie z tego sprawę. Zawsze trochę zapuszczała się w tę stronę, ale wtedy zabrnęła bardzo daleko. Proszę sobie wyobrazić, że na autostradzie podjeżdżała równolegle do furgonetki albo ciężarówki: tak, żeby kierowca ją widział, podciągała spódnicę i się masturbowała. I to jadąc osiemdziesiąt mil1 na godzinę. Wariactwo. Przy następnej możliwości zjeżdżała z autostrady, a jeżeli kierowca pojechał za nią, zatrzymywała się, wdrapywała się do jego kabiny i robiła mu loda. Zabójstwo. Tego typu zachowań miała mnóstwo. Kiedy się nudziła, przestawała nad sobą panować. Wchodziła do jakiegoś zakazanego baru w San Jose: czasem takiego dla Latynosów, czasem dla czarnych, i kogoś podrywała. Podniecały ją niebezpieczne sytuacje, w których otaczali ją nieznajomi, potencjalnie brutalni mężczyźni. Zagrażali jej nie tylko oni, ale i prostytutki, którym zabierała pracę. Mówiły, że ją zabiją, więc musiała przenosić się z miejsca na miejsce. AIDS, opryszczka, bezpieczny seks, prezerwatywy? Jakby nigdy o nich nie słyszała.
Więc tak mniej więcej wyglądała sprawa z Belle, kiedy zaczęliśmy. Wyobraża pan to sobie? Ma pan jakieś pytania czy mówić dalej? Okej. Jakimś trafem podczas naszej pierwszej sesji terapeutycznej zdałem u niej egzamin. Przyszła na następną, a potem na trzecią i zaczęliśmy leczenie: dwa, czasami trzy razy w tygodniu. Na zebranie historii jej poprzednich terapii poświęciłem całą godzinę. W przypadku trudnych pacjentów taka strategia zawsze się opłaca, doktorze Lash. Warto się dowiedzieć, jak inni ich leczyli, żeby uniknąć popełnienia tych samych błędów. I niech pan zapomni o bredniach, według których pacjent może nie być gotowy na terapię! To terapia bywa niegotowa na pacjenta! Ale trzeba mieć dużo odwagi i kreatywności, aby dla każdego pacjenta stworzyć nową terapię.
Belle Fellini nie dało się leczyć tradycyjnymi technikami. Gdybym podszedł do niej według reguł naszej profesji – zebrał jej historię, odzwierciedlał, wykazał empatię, zabrał się do interpretacji – puf – i już jej nie ma. Niech mi pan zaufa. Sayonara. Auf Wiedersehen. Tak zrobiła z każdym terapeutą, u którego kiedykolwiek była. A wielu z nich cieszyło się dobrą reputacją. Zna pan stare porzekadło: operacja się udała, ale pacjent nie żyje.
Jaką technikę zastosowałem? Chyba nie zrozumiał pan sedna sprawy. Moja technika polegała na tym, żeby zarzucić wszelkie techniki! I wcale się tu nie wymądrzam, doktorze Lash. Taka jest pierwsza zasada dobrej terapii. Pan też powinien ją stosować, jeśli kiedykolwiek zostanie pan terapeutą. Starałem się podchodzić do niej mniej mechanicznie, za to bardziej po ludzku. Nie robię systematycznego planu terapii – po czterdziestu latach praktyki pan też nie będzie musiał. Po prostu ufam swojej intuicji. Ale dla pana jako dla początkującego taka rada jest nie fair. Z perspektywy czasu sądzę, że najbardziej rzucającym się w oczy aspektem patologii Belle była jej impulsywność. Ma na coś ochotę – i bingo – musi coś z tym zrobić. Pamiętam, że chciałem, żeby nauczyła się łatwiej znosić frustrację. Od tego zacząłem. Taki miałem pierwszy, może główny cel terapii. No, a co zrobiliśmy najpierw? Po tylu latach trudno to sobie przypomnieć bez notatek.
Powiedziałem już panu, że je zgubiłem. Po pana twarzy widzę, że pan w to wątpi. Notatek nie ma. Zniknęły, kiedy dwa lata temu przenosiłem się do innego biura. Nie ma pan wyjścia – musi mi pan uwierzyć.
Pamiętam głównie, że na początku szło nam lepiej, niż sobie wyobrażałem. Nie wiem dlaczego, ale Belle natychmiast mnie polubiła. Na pewno nie dlatego, że byłem przystojniakiem. Właśnie przeszedłem operację zaćmy, więc miałem zmasakrowane oko. Mojego seksapilu nie poprawiała też ataksja. Jeśli to pana interesuje, to choruję na dziedziczną ataksję rdzeniowo-móżdżkową. Choroba zdecydowanie postępuje: za rok lub dwa czeka mnie chodzik, a za trzy lub cztery wózek inwalidzki. C’est la vie.
Myślę, że Belle mnie polubiła, bo traktowałem ją jak człowieka. Zrobiłem dokładnie to, co pan robi teraz: i muszę powiedzieć, że bardzo to doceniam. Nie przeczytałem żadnych jej papierów. Wszedłem w sprawę na ślepo, chciałem mieć całkowitą świeżość. Belle nigdy nie była dla mnie diagnozą: ani osobowością borderline, ani zaburzeniem odżywiania czy zaburzeniem kompulsyjnym albo antyspołecznym. Tak podchodzę do wszystkich moich pacjentów. I mam nadzieję, że dla pana też nie będę nigdy diagnozą.
Co takiego? Czy nie uważam, że diagnoza odgrywa pewną rolę? No tak, wiem, że młodzi absolwenci psychiatrii, wychowani w duchu narzuconym przez przemysł farmaceutyczny, żyją z diagnozy. Pisma psychiatryczne są zaśmiecone bezsensowymi dyskusjami na temat niuansów diagnozy. Kiedyś wszystko to pójdzie do kosza. Wiem, że w niektórych psychozach rozpoznanie jest ważne, ale w codziennej psychoterapii nie odgrywa roli, a właściwie tylko przeszkadza. Czy zastanawiał się pan kiedyś nad tym, że łatwiej jest postawić diagnozę na samym początku, tuż po tym, kiedy pacjent do nas przyjdzie, a im lepiej się go poznaje, tym o nią trudniej? Niech pan zada nieoficjalne pytanie jakiemukolwiek doświadczonemu terapeucie. Każdy powie panu to samo! Innymi słowy: pewność jest odwrotnie proporcjonalna do wiedzy. Nieźle, jak na naukowe podejście, co?
Chcę panu jasno powiedzieć, doktorze Lash: nie dość, że nie zdiagnozowałem Belle, to w ogóle o tym nie pomyślałem. I nadal nie zaprzątam sobie tym głowy. Mimo tego, co się stało, co mi zrobiła, wciąż tak jest. Myślę, że to wiedziała. Byliśmy po prostu dwojgiem ludzi, którzy się ze sobą dogadywali. Lubiłem Belle. Zawsze tak było. Bardzo ją lubiłem! A ona o tym wiedziała. I może właśnie to było najważniejsze.
No więc Belle nie była z tych pacjentów, którzy potrafią mówić: nieważne, jakie kryteria by zastosować. Impulsywna, zorientowana na działanie, bez ciekawości siebie, zero introspekcji, niezdolna do swobodnych skojarzeń. Nigdy nie udawało jej się sprostać tradycyjnym zadaniom terapeutycznym. Autoanaliza czy wgląd w siebie były poza nią – co bardzo ją dołowało. Właśnie dlatego terapia zawsze okazywała się dla niej niewypałem. Więc wiedziałem, że dla Belle muszę wynaleźć inną metodę.
Przykłady? Dam panu jeden z początków terapii, może z trzeciego lub czwartego miesiąca. Skupiałem się na jej autodestrukcyjnych zachowaniach seksualnych i zapytałem ją, czego naprawdę chce od mężczyzn, w tym od pierwszego faceta w jej życiu – czyli ojca. Ale wszystko, co robiłem, prowadziło donikąd. Ostro sprzeciwiała się rozmowom o przeszłości: mówiła, że już i tak za dużo tego przećwiczyła u innych psychiatrów. Poza tym uważała, że grzebanie się w popiołach przeszłości jest zwyczajną wymówką, wykrętem od wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny. Przeczytała moją książkę o psychoterapii i dokładnie coś takiego z niej zacytowała. Nie znoszę tego. Kiedy pacjenci stawiają opór, a przy tym podpierają się cytatami z twoich książek, to jakby ci dali kopa w jaja.
Podczas jednej z sesji poprosiłem ją, aby powspominała jakieś marzenia albo fantazje seksualne z dzieciństwa. I w końcu, żeby mi dogodzić, opowiedziała powtarzający się sen na jawie z czasu, kiedy miała osiem albo dziewięć lat. Na dworze szaleje burza. Wchodzi do pokoju zmarznięta i całkiem przemoczona, a tam czeka na nią starszy mężczyzna. Przytula ją, zdejmuje z niej mokre ubrania, wyciera ją dużym ciepłym ręcznikiem i daje jej gorącą czekoladę. No więc zaproponowałem odgrywanie ról: poprosiłem ją, żeby wyszła z gabinetu i ponownie weszła, udając, że jest mokra i zmarznięta. Kiedy to zrobiła, oczywiście pominąłem rozbieranie, ale wziąłem z łazienki duży ręcznik i energicznie ją wytarłem – jak zawsze w sposób aseksualny. „Wytarłem” Belle plecy i włosy, a potem owinąłem ją w ręcznik, posadziłem i zrobiłem jej czekoladę z proszku.
Proszę mnie nie pytać, dlaczego postanowiłem to wtedy zrobić. Kiedy człowiek pracuje tak długo jak ja, uczy się ufać swojej intuicji. Ta interwencja wszystko zmieniła. Belle na chwilę zaniemówiła, oczy wezbrały jej łzami, a potem rozbeczała się jak niemowlę. Cały opór kompletnie jej minął.
Co to znaczy, że minął? Po prostu mi zaufała. Uwierzyła, że jesteśmy po tej samej stronie. Fachowym terminem na to, doktorze Lash, jest „przymierze terapeutyczne”. Po tym incydencie zmieniła się w prawdziwą pacjentkę. Zaczęła żyć od sesji do sesji. Co rusz, niczym wulkan, wyrzucała z siebie ważne informacje. Terapia stała się ośrodkiem jej egzystencji. Wciąż powtarzała, jaki jestem dla niej ważny. I to wszystko zaledwie po trzech miesiącach terapii.
Czy byłem zbyt ważny? Nie, doktorze Lash, na początku leczenia terapeuta nie może być zbyt ważny. Nawet Freud posługiwał się strategią zastąpienia psychonerwicy nerwicą przeniesieniową. Jest to bardzo skuteczny sposób opanowania objawów destrukcji.
Wygląda pan na zdziwionego. A to działa w ten sposób: pacjent obsesyjnie myśli o terapeucie – w kółko roztrząsa szczegóły każdej sesji, między spotkaniami wyobraża sobie, że prowadzi z nim długie rozmowy. W końcu objawy choroby ustępują pod wpływem tego, co dzieje się podczas terapii. Innymi słowy, objawy przestają być napędzane wewnętrznymi czynnikami neurotycznymi, a zamiast tego krążą wokół potrzeb relacji terapeutycznej.
Nie, już dziękuję za kawę, Erneście. Mogę mówić panu na ty? To dobrze. Więc idźmy dalej. Korzystałem z takiego obrotu spraw. Robiłem, co mogłem, aby stać się dla niej jeszcze ważniejszy. Odpowiadałem na każde jej pytanie na temat mojego życia. Wspierałem to, co było w niej pozytywne. Powtarzałem jej, że jest inteligentną, ładną kobietą. Bulwersowało mnie, że sama sobie robi krzywdę, i wyraźnie jej to mówiłem. Nie było w tym nic trudnego: musiałem tylko mówić prawdę.
Przed chwilą zapytałeś, jaką techniką się posługiwałem. Może najlepszą odpowiedzią jest po prostu: mówiłem prawdę. Stopniowo odgrywałem coraz większą rolę w jej marzeniach. Na długo popadała w zadumę nad nami. Śniła na jawie, że jesteśmy we dwoje: zwyczajnie razem, obejmujemy się, bawię się z nią jak z dzieckiem i ją karmię. Kiedyś przyniosła do gabinetu pojemnik z galaretką i łyżeczkę. Poprosiła, żebym ją nakarmił, więc się zgodziłem. Była zachwycona.
Brzmi niewinnie, prawda? Ale nawet na samym początku wiedziałem, że sytuacja zieje grozą. Wtedy też zdawałem sobie z tego sprawę, bo powiedziała, że karmienie bardzo ją podnieciło. Podobnie kiedy opowiadała, że co tydzień jeździ na długie, dwu-, trzydniowe wyprawy kajakowe, żeby być w samotności, unosić się na wodzie i dać się pochłonąć rozkosznym marzeniom o mnie. Miałem świadomość, że postępuję ryzykownie, ale było to ryzyko przemyślane. Moim celem było zbudować pozytywne przeniesienie, żeby móc je wykorzystać do zwalczenia autodestrukcji Belle.
Po kilku miesiącach stałem się dla niej tak ważny, że mogłem zacząć pracować nad jej patologią. Najpierw skupiłem się na kwestiach życia lub śmierci: HIV, bary, odgrywanie anioła miłosierdzia, który ciągnie kierowcom druta na autostradzie. Zrobiła sobie test na HIV. Dzięki Bogu wynik był negatywny. Pamiętam, jak na niego czekałem. Możesz mi wierzyć: pociłem się ze strachu tak samo jak ona.
Pracowałeś kiedyś z pacjentami, którzy czekają na wynik testu na HIV? Nie? Wiesz, Erneście, to czas ogromnych możliwości. Można go wykorzystać na konkretną robotę. W ciągu kilku dni pacjent musi się skonfrontować z możliwością własnej śmierci: czasem po raz pierwszy w życiu. Ma okazję dokładnie przyjrzeć się swoim priorytetom i je poprzestawiać, oprzeć swoje życie na sprawach, które naprawdę mają znaczenie. Czasami nazywam to egzystencjalną terapią szokową. Ale z Belle było inaczej. Wcale jej to nie ruszyło. Za bardzo szła w zaparte. Podobnie jak bardzo wielu pacjentów pogrążonych w autodestrukcji, Belle czuła, że jedynym zagrożeniem dla niej jest ona sama.
Przeszkoliłem ją w kwestiach HIV-u i opryszczki, której jakimś cudem też nie złapała, i nauczyłem, jak bezpiecznie uprawiać seks. Poradziłem jej, gdzie z mniejszym narażeniem siebie może podrywać facetów, jeśli już absolutnie musi: w klubach tenisowych, na zebraniach rodziców w szkołach, podczas odczytów w księgarniach. Wystarczyło jej pięć, sześć minut, żeby umówić się z jakimś całkiem obcym przystojniakiem, czasem ze trzy metry od niczego niepodejrzewającej żony. Muszę przyznać, że jej zazdrościłem. Większość kobiet nie docenia szczęścia, jakie mają w tej dziedzinie życia. Czy wyobrażasz sobie, że coś takiego uszłoby mężczyźnie, zwłaszcza gdy jest tak zrujnowanym wrakiem jak ja?
Jeśli wziąć pod uwagę, co ci do tej pory opowiedziałem o Belle, to jedno było zadziwiające: jej dogłębna uczciwość. Podczas kilku pierwszych sesji, kiedy podejmowaliśmy decyzję, czy chcemy ze sobą pracować, przedstawiłem jej mój fundamentalny warunek prowadzenia terapii. Była to bezwzględna szczerość. Musiała się zobowiązać, że opowie mi o wszystkim, co wydarzy się w jej życiu i ma znaczenie: o ćpaniu, impulsywnych wybrykach seksualnych, cięciu i przeczyszczaniu się, a także o swoich marzeniach – o wszystkim. Powiedziałem jej, że w przeciwnym razie zmarnujemy tylko czas. Ale jeżeli będzie ze mną do końca szczera, absolutnie może liczyć na to, że wyciągnę ją z kłopotów. Obiecała mi to i aby przypieczętować umowę, uroczyście podaliśmy sobie ręce.
O ile wiem, dotrzymała obietnicy. Między innymi dzięki temu mogłem mieć na nią wpływ. Jeżeli w ciągu tygodnia w jakikolwiek sposób powinęła jej się noga – na przykład podrapała nadgarstki albo poszła do baru – analizowałem to do upadłego. Upierałem się, żeby długo i głęboko zgłębiać wszystko, co się działo tuż przedtem.
Proszę cię, Belle – mówiłem – muszę wiedzieć o wszystkim, co poprzedziło to potknięcie, o wszystkim, co mogłoby nam pomóc je zrozumieć. Co się działo tego dnia, jakie miałaś myśli, uczucia, fantazje. Belle doprowadzało to do szału. Chciała mówić o czymś innym, wściekała się, że zużywamy czas jej terapii. Jednak taka rozmowa pomagała jej opanować swoją impulsywność.
Wgląd w siebie? Nie odgrywał specjalnej roli w terapii Belle. No tak, z czasem zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że przed impulsywnymi zachowaniami zwykle ogarniało ją uczucie dogłębnej martwoty i pustki, a podejmowanie ryzyka, cięcie się, seks, obżarstwo i pijatyka stanowiły próby wypełnienia tego albo powrotu do życia.
Nie docierało jednak do niej, że to wszystko prowadziło donikąd. Wszystko, co robiła, obracało się przeciwko niej, bo po takich wybrykach strasznie się wstydziła, a potem jeszcze bardziej rozpaczliwie i z jeszcze większą autodestrukcją ponownie próbowała przywrócić się do życia. Nie wiadomo dlaczego Belle nie potrafiła pojąć, że wszystko, co robi, ma swoje konsekwencje.
Tak więc introspekcja niewiele nam dawała. Musiał być jakiś inny sposób. Aby pomóc jej opanować impulsywność, próbowałem wszystkich możliwych sztuczek, o których piszą w książkach, i jeszcze parę do tego dorzuciłem. Skompilowaliśmy listę jej destrukcyjnych zachowań. Zgodziła się, że nic z tych rzeczy nie zrobi, zanim do mnie nie zatelefonuje, żeby dać mi szansę ją zniechęcić. Ale rzadko dzwoniła: nie chciała mi przeszkadzać. W głębi ducha była przekonana, że moje zaangażowanie w jej sprawę jest powierzchowne, że wkrótce nią się znudzę i ją zostawię. Nie byłem w stanie jej przekonać, że tak nie jest. Poprosiła, żebym dał jej coś od siebie, co mogłaby przy sobie nosić. Pomogłoby jej to nad sobą panować. Wybierz coś z gabinetu, powiedziałem. Wyciągnęła mi chusteczkę do nosa z kieszeni marynarki. Dałem jej tę chusteczkę, ale najpierw zapisałem na niej ważne zależności psychodynamiczne:
Czuję się martwa, więc sprawiam sobie ból, aby poczuć, że żyję.Czuję, że opanowuje mnie martwota, więc muszę zaryzykować coś niebezpiecznego, aby poczuć, że żyję.Czuję się pusta, więc się staram wypełnić narkotykami, jedzeniem, spermą.Ale to pomaga tylko na chwilę. Po tym wszystkim odczuwam wstyd i ogarnia mnie jeszcze większa martwota i pustka.
Dałem Belle instrukcje, jak przy pomocy tej chusteczki medytować nad wypisanymi na niej przekazami za każdym razem, kiedy chce coś zrobić pod wpływem impulsu.
Patrzysz na mnie z powątpiewaniem, Erneście. Nie pochwalasz tego? A dlaczego? Uważasz takie podejście za tanie efekciarstwo? Nieprawda. Zgadzam się, że tak to wygląda, ale rozpaczliwe sytuacje wymagają rozpaczliwych środków. Doszedłem do tego, że pacjentom, którzy zachowują się, jakby nigdy na dobre nie uwierzyli w stałość obiektu, bardzo przydaje się coś konkretnego, co im o tym przypomni. Jeden z moich nauczycieli, Lewis Hill, który był geniuszem w leczeniu poważnie chorych schizofreników, przed wyjazdem na wakacje oddychał do maleńkiej buteleczki i dawał ją pacjentowi, żeby nosił ją na szyi.
I to też uważasz za efekciarskie, Erneście? A ja to słowo zastąpię bardziej odpowiednim. Takie podejście jest kreatywne. Pamiętasz, co przedtem mówiłem o tworzeniu terapii dla każdego pacjenta? Właśnie o to tu chodzi. Poza tym nie zadałeś najważniejszego pytania.
Czy to zadziałało? No właśnie, właśnie. To właściwe pytanie. I jedyne. Zapomnij o regułach. Tak, zadziałało w przypadku pacjentów doktora Hilla, a także Belle, która nosiła przy sobie moją chusteczkę i stopniowo coraz łatwiej opanowywała swoją impulsywność. Coraz rzadziej miewała „wpadki” i wkrótce podczas terapii mogliśmy zacząć się skupiać na innych sprawach.
Co? Że to tylko leczenie przeniesieniem? Coś do ciebie naprawdę dociera, Erneście. No i dobrze. Świetnie jest wszystko kwestionować. Masz wyczucie tego, co ważne. Naprawdę, źle wybrałeś sobie miejsce w życiu. Nie jesteś przeznaczony na neurochemika. No cóż, od czasu, kiedy Freud deprecjonował „leczenie przeniesieniem”, minęło sto lat. W tym, co mówił, jest trochę prawdy, ale generalnie się mylił.
Zaufaj mi, jeśli uda się przełamać cykl autodestrukcyjnych zachowań – nieważne jakim sposobem – osiągnęło się coś ważnego. Pierwszy krok musi polegać na tym, żeby przerwać błędne koło nienawiści do siebie i autodestrukcji, a potem jeszcze większej odrazy do siebie z powodu wstydu za swoje zachowanie. Chociaż Belle nigdy tego nie wyraziła, wyobraź sobie, jak bardzo musiała się wstydzić swoich zdegenerowanych postępków i jak sobą przez to gardziła. Zadaniem terapeuty jest odwrócić ten proces. Karen Horney powiedziała kiedyś… znasz prace Horney, Erneście?
Szkoda, ale chyba taki jest los najważniejszych teoretyków naszej dziedziny: ich przekaz zachowuje się mniej więcej przez jedno pokolenie. Horney była moją ulubienicą. W trakcie szkoleń przeczytałem wszystkie jej prace. Jej najlepsza książka, Nerwica a rozwój człowieka, ma ponad pięćdziesiąt lat, a należy do najważniejszych książek o terapii, jakie istnieją. I nie ma w niej ani słowa żargonu. Przyślę ci mój egzemplarz. Gdzieś, być może w tej książce, mówi prosto, ale dosadnie: „Jeśli chcesz być z siebie dumny, rób coś, z czego można czerpać dumę”.
Pogubiłem się w mojej opowieści. Możesz mi pomóc do niej wrócić, Erneście? Moja relacja z Belle? Oczywiście, w końcu po to tu jesteśmy, prawda? W tej dziedzinie można rozwinąć mnóstwo ciekawych wątków. Ale wiem, że tym, który najbardziej interesuje twoją komisję, jest kontakt fizyczny. Belle prawie od początku na nim zależało. Ja z zasady na każdej sesji dotykam wszystkich moich pacjentów – mężczyzn i kobiety – zwykle przed wyjściem podaję im rękę albo klepię ich po ramieniu. Belle nie bardzo to pasowało. Odmawiała podania mi ręki i drwiła ze mnie, rzucając uwagę w stylu: „Czy Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne na pewno zatwierdziło taki uścisk dłoni?” albo „Postaraj się być nieco bardziej oficjalny”.
Czasami na koniec sesji potrafiła mnie objąć: zawsze po przyjacielsku, bez podtekstów seksualnych. Na następnej sesji szydziła z mojego zachowania, z tego, jakim jestem formalistą i jak się usztywniłem, kiedy mnie przytulała. „Usztywnienie” odnosi się do mojego ciała, a nie członka, Erneście. Widziałem, jak na mnie spojrzałeś. Byłbyś kiepskim pokerzystą. Do momentów jeszcze nie doszliśmy. Dam ci znać, kiedy do nich dotrzemy.
Narzekała, że mam uprzedzenia spowodowane wiekiem. Mówiła, że gdyby była stara i pomarszczona, nie miałbym oporów, żeby jej dotykać. Kontakt fizyczny był dla Belle niezwykle ważny. Upierała się, żebyśmy się dotykali, i nigdy tego nie odpuściła. Bezustannie na to nalegała. Ale potrafiłem to zrozumieć. Dorastała pozbawiona dotyku. Jej matka zmarła, kiedy była niemowlęciem, więc wychowywały ją oziębłe szwajcarskie guwernantki. W dodatku wciąż się zmieniały: jedna za drugą. A jej ojciec! Wyobraź sobie dzieciństwo z ojcem, który ma bakteriofobię. Nigdy jej nie dotykał i zawsze chodził w rękawiczkach: w domu i na zewnątrz. Kazał służącym myć i prasować wszystkie swoje banknoty.
Stopniowo, mniej więcej po roku, na tyle się rozluźniłem albo tak dałem się urobić przez jej niesłabnącą presję, że zaczynałem i kończyłem sesje ojcowskim przytuleniem. Ojcowskim? No, jak ojciec. Ale ona zawsze prosiła o więcej. Zawsze usiłowała pocałować mnie w policzek, kiedy się do mnie przytulała. Bez ustanku nalegałem, aby przestrzegała granic, a ona wciąż z uporem na nie napierała. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, ile wygłosiłem jej na ten temat miniwykładów, ile dałem jej książek i artykułów do przeczytania.
Ale ona przypominała dziecko w ciele kobiety: i to w jakim ciele! Całkiem na marginesie: niezła z niej seksbomba! Miała nieprzeparty głód dotyku. Czy mogę trochę bliżej przysunąć swoje krzesło? A gdybym tak przez kilka sekund potrzymał ją za rękę? Może usiedlibyśmy obok siebie na sofie? Czy nie mógłbym objąć jej ramieniem i przez chwilę posiedzielibyśmy sobie w ciszy albo zamiast gadać poszlibyśmy na spacer?
Miała też ogromną siłę przekonywania. „Seymour” – mawiała – „tyle piszesz o tworzeniu terapii dla każdego pacjenta, ale w swoim artykule zapomniałeś dodać: o ile ta metoda znajduje się w oficjalnym podręczniku – albo – pod warunkiem że nie narusza burżuazyjnego komfortu terapeuty w średnim wieku. Beształa mnie za to, że chowam się za opisem granic terapii, które opracowało Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne”. Wiedziała, że to ja odpowiadałem za ich sformułowanie, kiedy byłem prezesem tego towarzystwa, więc oskarżała mnie, że dałem się uwięzić we własnych regułach. Krytykowała mnie za to, że nie czytam swoich artykułów. „Podkreślasz, jakie ważne jest uszanowanie wyjątkowości każdego pacjenta, a potem udajesz, że ten sam zestaw reguł można dopasować do wszystkich ludzi i do każdej sytuacji. Wrzucasz nas do jednego worka, jakby wszyscy pacjenci byli tacy sami i trzeba ich leczyć na jedno kopyto”. I jak refren powtarzała ciągle: „Co jest ważniejsze? Przestrzeganie przepisów? Okopanie się w strefie komfortu na swoim fotelu czy robienie tego, co jest najlepsze dla pacjenta?”.
Kiedy indziej pomstowała na mnie, że stosuję „terapię defensywną”. „Strasznie się boisz, że ktoś cię pozwie. I wy wszyscy, to znaczy wszyscy humanistyczni terapeuci, trzęsiecie portkami przed prawnikami, a jednocześnie namawiacie swoich chorych psychicznie pacjentów, żeby dali sobie wolność. Naprawdę myślisz, że bym cię pozwała? Nie znasz mnie jeszcze, Seymour? Ratujesz mi życie. Przecież cię kocham!”
I wiesz co, Erneście? Miała rację. Wygrywała ze mną. Naprawdę trząsłem portkami. Broniłem swoich reguł nawet w sytuacjach, kiedy wiedziałem, że przeszkadzają w terapii. Swoją bojaźliwość i strach o moją drobną karierę stawiałem ponad jej dobro. Tak naprawdę, jeśliby spojrzeć na sprawę obiektywnie, trudno byłoby dopatrzyć się czegoś złego w tym, żeby jej pozwolić przy mnie usiąść i trzymać mnie za rękę. I faktycznie: za każdym razem, kiedy tak zrobiłem – bez wyjątku – terapia ruszała z kopyta. Belle robiła się mniej asekurancka, bardziej mi ufała, miałem lepszy dostęp do jej życia wewnętrznego.
Co takiego? Czy w terapii w ogóle jest miejsce na ostre granice? Oczywiście, że tak. Ale posłuchaj, Erneście. Chodzi o to, że na Belle wszelkie granice działały jak czerwona płachta na byka. Zaczęła przychodzić w krótkich spódniczkach i przezroczystych bluzkach bez biustonosza. Kiedy to komentowałem, wyśmiewała się z mojego wiktoriańskiego podejścia do ciała. Chciałem poznać najtajniejsze zakamarki jej umysłu, ale jej skóra była be. Kilka razy poskarżyła się na guzek w piersi i poprosiła, żebym go zbadał. Oczywiście nie zrobiłem tego. Godzinami obsesyjnie rozwodziła się na temat seksu ze mną i błagała mnie, żebym choć raz spróbował. Wysuwała argument, że taki raz zlikwidowałby jej obsesję. Doświadczyłaby, że nie ma w tym nic szczególnego ani magicznego, i zyskałaby wolność, aby myśleć o innych rzeczach w życiu.
Jak się czułem, gdy tak walczyła o kontakt seksualny ze mną? Dobre pytanie, ale czy moje emocje mają wpływ na dochodzenie?
Nie jesteś pewny? Ważne jest, co zrobiłem – za to będę sądzony – a nie to, co czułem albo myślałem. Podczas linczu wszyscy mają to głęboko! Ale powiem ci, jeżeli na kilka minut wyłączysz magnetofon. Moje słowa możesz uznać za szkolenie. Chyba czytałeś Listy do młodego poety Rilkego? To posłuchaj mojego listu do młodego terapeuty.
Dzięki. Długopis też, Erneście. Odłóż go i przez chwilę tylko posłuchaj. Chcesz wiedzieć, jak to na mnie działało? Piękna kobieta ma obsesję na moim punkcie, codziennie się masturbuje, myśląc o mnie, błaga, żebym ją przeleciał, wciąż roztacza przede mną fantazje, że rozsmarowuje sobie moją spermę na twarzy albo wrzuca moje nasienie do masy na ciasteczka z kawałkami czekolady – jak twoim zdaniem mogłem na coś takiego reagować? Popatrz na mnie! Masz przed sobą brzydala o dwóch laskach, coraz gorzej chodzę, twarz dawno mi zginęła pod zmarszczkami, a sflaczałe ciało na dobre się rozpada.
Przyznaję się. Jestem tylko człowiekiem. Powoli mnie to brało. W te dni, kiedy miała przyjść na sesję, staranniej niż zwykle wybierałem, w co się ubrać. Jaką włożyć koszulę? Nie znosiła ubrań w szerokie paski: mówiła, że wyglądam w nich na zbyt zadowolonego z siebie. A płyn po goleniu? Royall lyme podobał jej się bardziej niż mennen. Za każdym razem wahałem się między jednym a drugim, ale przeważnie spryskiwałem się royall lymem. Któregoś dnia w klubie tenisowym poznała jednego z moich kolegów. Głupka, prawdziwego narcyza, który zawsze ze mną konkurował. Kiedy tylko usłyszała, że ma ze mną coś wspólnego, pociągnęła go za język na mój temat. Opowieść ją podnieciła, więc od razu poszła z nim do domu. Wyobraź sobie tylko, że temu idiocie udaje się przespać z taką piękną kobietą i nawet nie wie, że zawdzięcza to mnie. A ja nie mogę mu nic powiedzieć. Ale się wkurzyłem!
Ale silne uczucia do pacjentki to jedno. A zrobienie coś pod ich wpływem to już całkiem coś innego. Walczyłem z tym. Bez przerwy prowadziłem autoanalizę. Stale konsultowałem swój problem u kilku kolegów i starałem się mówić o nim podczas sesji. Wielokrotnie powtarzałem jej, że na seks z nią nie namówi mnie nawet diabeł. Już nigdy potem nie miałbym do siebie szacunku. Mówiłem jej, że dobry terapeuta jest jej bardziej potrzebny niż starzejący się, kaleki kochanek. Ale przyznawałem, że jest dla mnie atrakcyjna. Mówiłem jej, że nie chcę, żeby tak blisko przy mnie siedziała, bo kontakt fizyczny mnie podnieca i sprawia, że jestem mniej skuteczny jako terapeuta. Podchodziłem do niej apodyktycznie. Upierałem się, że lepiej niż ona potrafię dostrzec jej sytuację w dłuższej perspektywie, a na temat jej terapii mam wiedzę, która dla niej jest jeszcze niedostępna.
Tak, tak, możesz już włączyć magnetofon. Chyba już odpowiedziałem na twoje pytania o moje odczucia. I tak w tym wszystkim trwaliśmy mniej więcej przez rok. Czasem zwalczaliśmy nawroty objawów. Wpadki zdarzały jej się często, ale na ogół szło nam nieźle. Wiedziałem, że tak jej nie wyleczę. Tylko hamowałem rozwój choroby, dawałem jej przestrzeń do opanowania swoich skłonności, zapewniałem jej bezpieczeństwo od sesji do sesji. Jednak słyszałem tykanie zegara: robiła się coraz bardziej niespokojna i ogarniało ją zmęczenie.
W końcu któregoś dnia przyszła kompletnie wyczerpana. Na ulicy pojawił się jakiś nowy, czysty narkotyk. Przyznała, że była o włos od zaliczenia heroiny. „Nie mogę żyć z poczuciem kompletnej frustracji – powiedziała. – Daję z siebie wszystko, żeby terapia zadziałała, ale zaczyna mi brakować pary. Dobrze siebie znam, wiem, jak działam. Utrzymujesz mnie przy życiu i chcę z tobą współpracować. Wydaje mi się, że dam radę. Ale potrzebuję jakiejś zachęty! Tak, tak, Seymour, wiem, co za chwilę powiesz. Znam twoje odzywki na pamięć. Powiesz, że już mam zachętę, bo jest nią lepsze życie, szacunek do siebie, to, że siebie nie zabiję. Ale takie gadki mi nie wystarczają. Obietnice są zbyt abstrakcyjne, za mało uchwytne. Muszę mieć coś konkretnego, coś czego mogę dotknąć!”
Zacząłem ją uspokajać, ale mi przerwała. Jej rozpacz dochodziła zenitu, więc z tego wszystkiego wysunęła szaloną propozycję. „Seymour, popracuj na mój sposób. Błagam cię o to. Jeżeli przez rok zachowam wstrzemięźliwość – i to tak naprawdę, do końca – no wiesz: żadnych narkotyków, żadnego przeczyszczania, barów ani cięcia – dasz mi nagrodę! Dzięki temu będę miała motywację. Obiecaj, że na tydzień zabierzesz mnie na Hawaje. Pojedziemy jak mężczyzna i kobieta, a nie psychiatra i pacjentka. Nie uśmiechaj się, Seymour. Mówię serio, śmiertelnie serio. Potrzebuję tego. Seymour, niech ten jeden raz moje potrzeby będą ważniejsze niż zasady. Popracuj ze mną w ten sposób”.
Wziąć ją na tydzień na Hawaje! Uśmiechasz się, Erneście – tak jak ja wtedy. Bzdura! Zrobiłem to samo, co i ty byś zrobił. Roześmiałem się z jej propozycji. Usiłowałem ją zlekceważyć, tak jak przedtem wszystkie inne korupcyjne propozycje, jakie wysuwała. Ale tej nie dało się tak łatwo zbyć. W tym pomyśle było coś bardziej pociągającego, złowróżbnego. Belle nie odpuszczała. Nie byłem w stanie jej od niego odwieść. Kiedy jej powiedziałem, że coś takiego nie wchodzi w rachubę, zaczęła negocjować. Okres dobrego zachowania wydłużyła do półtora roku, Hawaje zamieniła na San Francisco, a z tygodnia zrobiła pięć, a potem cztery dni.
Stwierdziłem, że wbrew sobie między sesjami rozważam propozycję Belle. Nie mogłem się powstrzymać. Bawiłem się nią w myślach. Półtora roku dobrego zachowania: osiemnaście miesięcy!? Niemożliwe. Absurdalne. W życiu tego nie dokona. Po co w ogóle marnujemy czas, żeby o tym mówić?
Ale przypuśćmy – zróbmy tylko taki eksperyment myślowy – przypuśćmy, że naprawdę na osiemnaście miesięcy potrafi zmienić swoje zachowanie? Wypróbuj ten pomysł, Erneście, zastanów się nad nim. Rozważ taką możliwość. Czyż nie zgodziłbyś się, że gdyby ta impulsywna, pozbawiona hamulców kobieta przez osiemnaście miesięcy nauczyła zachowywać się bardziej egosyntonicznie: zrezygnowałaby z dragów, cięcia się i wszelkich przejawów autodestrukcji, to przestałaby być tą samą osobą?
Co takiego? Pacjenci borderline lubią sztuczki? Tak powiedziałeś? – Erneście, nigdy nie zostaniesz prawdziwym terapeutą, jeżeli będziesz tak myślał. Właśnie o to mi chodziło, kiedy przedtem mówiłem, jak niebezpieczne są diagnozy. Pacjenci borderline bywają różni. Etykietki krzywdzą ludzi. Nie można leczyć etykietki, trzeba myśleć o człowieku za nią. Więc jeszcze raz zadam ci pytanie, Erneście. Czy zgodzisz się, że ta osoba, nie etykietka, ale Belle: kobieta z krwi i kości, radykalnie zmieniłaby się wewnętrznie, gdyby na osiemnaście miesięcy fundamentalnie zreformowała swoje zachowanie?
Nie chcesz się deklarować? Trudno mi cię winić, wziąwszy pod uwagę funkcję, jaką dzisiaj pełnisz. I magnetofon. Więc sam sobie odpowiedz w myślach. Zresztą nie, odpowiem za ciebie. Nie wierzę, że jest na świecie choć jeden terapeuta, który by się nie zgodził, że Belle byłaby kompletnie inną osobą, gdyby przestały nią rządzić jej zaburzone, impulsywne zachowania. Stworzyłaby sobie inne wartości, inne priorytety, inne poglądy. Obudziłaby się, otworzyłaby oczy, zobaczyła, jak naprawdę wygląda świat. Może zauważyłaby swoje własne piękno i wartość. I mnie też widziałaby inaczej. Tak jak ty: jako zmurszałego, kulawego staruszka. Kiedy przejrzy na oczy, na dobre zniknie jej przeniesienie erotyczne, cała ta nekrofilia, a przy okazji oczywiście także jakiekolwiek zainteresowanie Hawajami.
Co takiego, Erneście? Czy ja cierpiałbym z powodu zaniknięcia przeniesienia erotycznego? Czy zasmuciłoby mnie ono? Oczywiście! Jak najbardziej! Jestem zachwycony, kiedy ktoś mnie podziwia! Któż by tego nie lubił? Ty nie?
Ech, Erneście! Naprawdę? Nie uwielbiasz oklasków po swoich prezentacjach na szkoleniach medycznych? Nie jesteś zachwycony, kiedy wokół ciebie gromadzą się ludzie, a zwłaszcza kobiety?
Znakomicie! Doceniam twoją szczerość. Nie ma się czego wstydzić. Kto by na to nie leciał? Tak zostaliśmy stworzeni. Więc do rzeczy. Brakowałoby mi jej uwielbienia. Czułbym się opuszczony, ale to wliczone jest w nasze ryzyko zawodowe. Taką mam pracę: wprowadzić ją w prawdziwe życie, a potem pomóc jej ode mnie odejść. A nawet, niech Bóg broni, mnie zapomnieć.
I tak w miarę upływu czasu zakład oferowany przez Belle zaczął mnie coraz bardziej intrygować. Proponowała osiemnaście miesięcy wstrzemięźliwości od wybryków. I pamiętaj, że od tego zaczynała. Jestem dobrym negocjatorem, więc byłem pewny, że uda mi się wytargować więcej, podwyższyć stawkę, przedłużyć ten okres. Tak, żeby naprawdę zacementować w niej zmiany. Przyszły mi do głowy jeszcze inne warunki, przy których mógłbym się uprzeć: może udałoby mi się wysłać ją na terapię grupową i sprawić, żeby porządnie się przyłożyła, aby namówić męża na terapię dla małżeństw.
O propozycji Belle myślałem dzień i noc. Nie mogłem przestać jej rozwałkowywać. Uwielbiam hazard, a w tym przypadku wszystko wskazywało na to, że mam fantastyczne szanse na wygraną. Gdyby Belle przegrała zakład i się potknęła, nic byśmy nie stracili. Wrócilibyśmy tylko do punktu wyjścia. Ale nawet gdyby udało mi się doprowadzić u niej do kilku miesięcy abstynencji: mogłem na tym budować. Natomiast jeśli to Belle by wygrała, tak bardzo by się zmieniła, że nie chciałaby nagrody. Miałem wrażenie, że nie ma się nad czym zastanawiać. Ryzyko straty było zerowe, za to rysowała się przede mną spora szansa na uratowanie tej kobiety.
Zawsze lubiłem akcję, uwielbiam wyścigi i wszelkiego typu zakłady: o wynik meczów w baseball, w koszykówkę. Po szkole średniej zaciągnąłem się do marynarki. Studia skończyłem dzięki wygranym w pokera na statku. Podczas praktyki w nowojorskim szpitalu Mount Sinai wiele wolnych nocy spędziłem na grze w pokera z lekarzami dyżurującymi na oddziale położniczym przy Park Avenue. W pokoju lekarskim przy porodówce non stop grali. Kiedy tylko potrzebowali gracza, kazali telefonistce wezwać pagerem „doktora Blackwooda”. Za każdym razem, kiedy usłyszałem hasło „doktor Blackwood wzywany jest na porodówkę”, pędziłem do nich na łeb na szyję. Pracowali tam wyśmienici lekarze, bez wyjątku, ale pokerzystami byli do bani. Wiesz, Erneście, w tamtych czasach stażyści prawie nic nie zarabiali. Pod koniec roku wszyscy z mojej grupy stażowej mieli długi. A ja? Na rezydencję w Ann Arbor jechałem nowym kabrioletem De Soto, kupionym za wygrane od położników z Park Avenue.
Ale wróćmy do Belle. Całymi tygodniami rozważałem jej propozycję zakładu, aż pewnego dnia zaryzykowałem. Powiedziałem Belle, że rozumiem, dlaczego musi mieć motywację, i rozpocząłem poważne negocjacje. Uparłem się przy dwóch latach. Zgodziła się na wszystkie moje warunki, bo była taka wdzięczna, że potraktowałem ją poważnie. Szybko opracowaliśmy wiążącą, jasną umowę. Ona miała przez dwa lata zachować całkowitą wstrzemięźliwość: żadnych narkotyków (łącznie z alkoholem), żadnego cięcia, przeczyszczania się, podrywania partnerów seksualnych w barach czy na autostradach, żadnych innych niebezpiecznych zachowań seksualnych. Kurtuazyjne flirty były dozwolone. Nie mogła robić nic sprzecznego z prawem. Wydawało mi się, że to powinno objąć wszystko. No i jeszcze miała zacząć terapię grupową. Z mojej strony gwarantowałem jej weekend w San Francisco: hotel i wszystkie inne konkrety mogła ustalić, jak chciała. Dałem jej carte blanche. Miałem być do jej usług.
Belle podeszła do tego bardzo poważnie. Po negocjacjach zaproponowała formalną przysięgę. Przyniosła na sesję Biblię i każde z nas przyrzekło, że dotrzyma swojej części umowy. Potem uroczyście podaliśmy sobie ręce.
Leczenie przebiegało tak jak zwykle. Spotykaliśmy się z Belle mniej więcej dwa razy w tygodniu. Lepsze byłyby trzy razy, ale jej mąż zaczął narzekać na koszty leczenia. Belle zachowywała wstrzemięźliwość, więc nie musieliśmy poświęcać czasu na analizę jej „wybryków”, w związku z czym praca szła nam szybciej i mogliśmy wejść w nią głębiej. Sny, fantazjowanie: wszystko stało się łatwiej dostępne. Po raz pierwszy zauważyłem u niej zwiastuny ciekawości samej siebie. Zapisała się na ponadprogramowe uniwersyteckie kursy poświęcone psychologii niekonwencjonalnej, zaczęła pisać autobiografię z okresu swojego dzieciństwa. Stopniowo coraz więcej sobie z niego przypominała: pełne smutku poszukiwanie zastępczej matki wśród szeregu zimnych szwajcarskich guwernantek, z których większość odchodziła po kilku miesiącach, bo nie wytrzymywały fanatycznej obsesji jej ojca czystością i porządkiem. Jego bakteriofobia opanowała wszystkie aspekty jej życia. Wyobraź sobie, że do czternastego roku życia nie pozwolił jej chodzić do szkoły, bo bał się, że przyniesie zarazki, więc uczyła się w domu. W związku z tym miała niewielu bliskich przyjaciół. Nawet posiłki z kimś znajomym były dla niej rzadkością. Nie wolno jej było jeść u nikogo i nie zapraszała rówieśników do siebie, bo wstydziła się narażać koleżanki i kolegów na dziwactwa, których ojciec kazał przestrzegać przy jedzeniu. Wszyscy musieli nosić rękawiczki, myć ręce między daniami, w dodatku ojciec sprawdzał, czy służący mają czyste ręce. Nie mogła od nikogo pożyczać książek, a jej jedyna ukochana guwernantka natychmiast wyleciała z pracy po tym, jak pozwoliła jej się na jeden dzień zamienić się z koleżanką sukienkami. Jej dzieciństwo i doświadczenie, na czym polega bycie córką, nagle skończyły się, kiedy miała czternaście lat i wysłano ją do szkoły z internatem w Grenoble. Od tamtej pory z ojcem kontaktowała się tylko zdawkowo. Krótko potem ponownie się ożenił. Jego nowa żona była piękną kobietą, ale eksprostytutką, jak wynika z tego, co mówiła jej ciotka, stara panna. Według ciotki ta żona była tylko jedną z wielu nierządnic, z którymi ojciec się spotykał przez czternaście lat po śmierci żony. Belle zastanawiała się (a była to jej pierwsza interpretacja, jaka wypłynęła na terapii), czy nie z tego powodu czuł się brudny, więc ciągle się mył i nie dopuszczał do tego, żeby jego skóra dotknęła skóry córki.
W tym czasie Belle wspominała o naszym zakładzie tylko w kontekście swojej wdzięczności dla mnie. Nazywała go „najwspanialszą afirmacją”, jakiej kiedykolwiek doświadczyła. Wiedziała, że umowa jest prezentem dla niej. Całkiem odmiennym od tych, które dostawała od innych psychiatrów, czyli słów, interpretacji, obietnic i „troski terapeutycznej”. Była obietnicą czegoś prawdziwego i namacalnego. Skóra przy skórze. Konkretnym dowodem, że w pełni się zaangażowałem, żeby jej pomóc. Dowodem mojej miłości. Nigdy przedtem nikt jej tak nie kochał, powtarzała. Nie postawił jej ponad własne interesy, ponad przepisy. Na pewno nie zrobił tego jej ojciec, który ani razu nie podał jej ręki, na której nie miałby rękawiczki, i aż do swojej śmierci, do której doszło dziesięć lat przed naszą terapią, na urodziny co roku przesyłał jej ten sam prezent: plik studolarowych banknotów (jeden na każdy rok jej życia) – każdy banknot świeżo umyty i wyprasowany.
Zakład był dla niej ważny z jeszcze jednego powodu. Cieszyła się, że jestem gotowy nagiąć dla niej przepisy. Mówiła, że najbardziej kocha we mnie to, że lubię ryzyko i mam otwarty dostęp do swojego cienia. „Też masz w sobie coś nieposłusznego” – mawiała. – „Dlatego potrafisz mnie tak dobrze zrozumieć. W pewnym sensie, pod względem budowy mózgu, jesteśmy bliźniakami”.
I wiesz, Erneście, pewnie dlatego tak szybko do siebie przylgnęliśmy, dlatego natychmiast wiedziała, że jestem psychiatrą dla niej. Pewnie zauważyła coś psotnego w mojej twarzy, jakiś zuchwały błysk oka. Belle miała rację. Byliśmy do siebie podobni. Dobrze mnie rozgryzła. Niezła z niej spryciara.
Uwierz mi, że dokładnie zrozumiałem, o co jej chodziło, co do joty! Ja też wyczuwam pokrewne mi dusze. Charakterystyczne cechy widzę także w innych ludziach. Erneście, czy możesz na chwilę wyłączyć magnetofon? Dobrze. Dziękuję. Chciałem powiedzieć, że widzę je w tobie. Siedzimy po różnych stronach tego podwyższenia, czy też stołu sędziowskiego, ale coś nas łączy. Mówiłem ci, że świetnie czytam z twarzy. W takich sprawach rzadko się mylę.
Nie? Eee, tam. Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Czy właśnie nie dlatego słuchasz mojej opowieści z takim zainteresowaniem? Bardziej niż z zainteresowaniem! Czy mogę posunąć się do tego, żeby nazwać to fascynacją? Masz oczy jak spodki. Tak, Erneście: to coś mamy obaj: ty i ja. Mógłbyś znaleźć się w mojej sytuacji. Mój faustowski pakt mógłby być i twoim.
Kręcisz głową. Oczywiście! Ale ja nie mówię do twojej głowy. Mierzę prosto do twojego serca. Może nadejść czas, kiedy otworzysz się na to, co mówię. I zrozumiesz jeszcze więcej. Może zobaczysz siebie nie tylko we mnie, ale i w Belle. W naszej trójce. Aż tak bardzo się od siebie nie różnimy! Okej, starczy tego. Wracajmy do roboty.
Zaczekaj, zanim włączysz magnetofon, powiem ci jeszcze jedno, Erneście. Myślisz, że przejmuję się komisją etyczną? Mam ją gdzieś. Co mogą mi zrobić? Zakazać mi wstępu do szpitala? Mam siedemdziesiąt lat, moja kariera się skończyła, dobrze o tym wiem. Więc po co ci to wszystko mówię? W nadziei, że z całej tej sprawy wyniknie też coś dobrego, że pozwolisz, aby jakaś odrobinka mnie zaczęła krążyć w twoich żyłach, dasz mi się uczyć. Pamiętaj, Erneście, kiedy mówię, że jesteś otwarty na swój cień, chodzi mi o pozytywne aspekty stanu, dzięki któremu może zdobędziesz się na odwagę i wielkość ducha, aby być świetnym terapeutą. No więc włącz już magnetofon, Erneście. I proszę cię, nie musisz mi odpowiadać. Kiedy człowiek ma siedemdziesiąt lat, już nie potrzebuje odpowiedzi.
To na czym skończyliśmy? No więc w pierwszym roku Belle zrobiła zdecydowane postępy. Absolutnie żadnej wpadki. Zachowywała wstrzemięźliwość. Mniej ode mnie wymagała. Od czasu do czasu prosiła, żebym jej pozwolił koło siebie usiąść. Obejmowałem ją ramieniem i siedzieliśmy tak przez kilka minut. Efekt był zawsze pozytywny: bez najmniejszej skuchy. Po czymś takim rozluźniała się i lepiej szła jej terapia. Na koniec sesji nadal obejmowałem ją po ojcowsku, a ona powściągliwie całowała mnie w policzek jak córka. Jej mąż odmówił terapii małżeńskiej, ale zgodził się spotkać na kilka sesji z kimś praktykującym chrześcijaństwo naukowe. Belle powiedziała mi, że lepiej się ze sobą dogadują i oboje wydają się bardziej zadowoleni ze swojego związku.
Kiedy minęło szesnaście miesięcy, wszystko nadal szło dobrze. Żadnej heroiny i w ogóle żadnych dragów, żadnego cięcia się, bulimii, przeczyszczania ani żadnego typu zachowania autodestrukcyjnego. Zaangażowała się w kilka grup alternatywnych: spotykała się z kimś od channelingu, uczestniczyła w terapii poprzednich wcieleń, znalazła specjalistę od żywienia się glonami – ot takie typowo kalifornijskie, nieszkodliwe dziwactwa. Wznowili z mężem życie seksualne i kilka razy przespała się z moim kolegą: tym dupkiem, frajerem, którego poznała w klubie tenisowym. Ale przynajmniej był to bezpieczny seks, bez porównania z eskapadami do barów i podrywami na autostradzie.
Przeszła najbardziej spektakularną przemianę dzięki terapii, jaką kiedykolwiek widziałem. Belle powiedziała, że jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Rzucę ci wyzwanie, Erneście! Włącz te wyniki do jakichkolwiek badań. Belle byłaby gwiazdą wśród pacjentów! Porównaj takie zmiany z wynikami badań po jakichkolwiek lekach. Nieważne, czy to będzie rysperydon, fluoksetyna, paroksetyna, wenlafaksyna, bupriopion – moja kuracja z łatwością by wygrała. To moja najlepsza terapia w życiu, ale nie mogłem jej opublikować. Co tam opublikować. Nie mogłem nawet nikomu o niej opowiedzieć. Aż do dzisiaj. Jesteś moim pierwszym prawdziwym słuchaczem.
Gdzieś po osiemnastu miesiącach sesje zaczęły ulegać zmianom. Na początku subtelnym. Przenikało do nich coraz więcej odniesień do naszego weekendu w San Francisco. Wkrótce Belle zaczęła o tym mówić na każdej sesji. Codziennie o godzinę dłużej leżała w łóżku, żeby pomarzyć o tym, jaki będzie ten weekend, jak będzie spała w moich ramionach i zadzwoni, żeby podano nam do łóżka śniadanie. A potem przejedziemy się samochodem, zjemy lunch w Sausalito i utniemy sobie po nim popołudniową drzemkę. Wyobrażała sobie, że jesteśmy małżeństwem i co wieczór na mnie czeka. Upierała się, że do końca życia byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że wrócę do niej do domu. Nie potrzebuje dużo czasu ze mną, zgodzi się być moją drugą żoną, mieć mnie przy sobie godzinę albo dwie na tydzień. Z czymś takim potrafiłaby żyć długo i szczęśliwie.
Możesz sobie wyobrazić, że czułem się coraz bardziej nieswojo. Z czasem było coraz gorzej. Zacząłem się szamotać. Robiłem, co mogłem, żeby sprowadzić ją na ziemię. Prawie na każdej sesji mówiłem jej o moim wieku. Za trzy, cztery lata będę na wózku inwalidzkim. Za dziesięć – skończę osiemdziesiątkę. Zapytałem, jak długo według niej mogę jeszcze pożyć. Mężczyźni u mnie w rodzinie umierają młodo. W moim wieku mój ojciec od dziesięciu lat leżał w trumnie. Ona przeżyje mnie o co najmniej dwadzieścia pięć lat. Zacząłem nawet przesadnie przy niej narzekać na swoje zaburzenia neurologiczne. Kiedyś specjalnie upadłem: do tego doprowadziła mnie ta rozpaczliwa sytuacja. Powtarzałem, że staruszkowie mają mało energii. Zasypiają o ósmej trzydzieści, podkreślałem. Od pięciu lat nie jestem w stanie doczekać do wiadomości o dziesiątej. Coraz gorzej widzę, mam zapalenie kaletki barkowej, niestrawność, problemy z prostatą, gazy, zatwardzenie. Przyszło mi nawet do głowy, żeby dla efektu kupić sobie aparat słuchowy.
Ale te wszystkie ściemy były do niczego. Chybione o sto osiemdziesiąt stopni! Tylko łechtały jej apetyt. Opanowała ją perwersyjna fascynacja myślą, że mogę być schorowany i niedołężny. Fantazjowała o tym, że mam wylew, odchodzi ode mnie żona, a ona wprowadza się, żeby się mną opiekować. Jeden z jej ulubionych snów na jawie dotyczył tego, jak mnie pielęgnuje: robi mi herbatę, myje mnie, zmienia mi pościel i piżamę, pudruje talkiem, a potem sama się rozbiera i tuli się do mnie pod chłodną kołderką.
Po dwudziestym miesiącu Belle jeszcze wyraźniej się poprawiło. Z własnej inicjatywy zaangażowała się w ruch Anonimowych Narkomanów. Trzy razy w tygodniu chodziła na zebrania. Została wolontariuszką w getcie, gdzie uczyła nastolatki w szkołach, jak zapobiegać ciąży i chronić się przed AIDS. Oprócz tego przyjęto ją na studia MBA na lokalnym uniwersytecie.
Co takiego, Erneście? Skąd wiedziałem, że mówi prawdę? Wiesz co, nigdy nie wątpiłem w jej opowieści. Jasne, że ma różne wady, ale przynajmniej prawie kompulsywnie mówiła mi prawdę. Na początku terapii zawarliśmy umowę, że będziemy ze sobą całkowicie szczerzy, ale chyba już ci o tym mówiłem. Podczas kilku pierwszych tygodni przemilczała parę szczególnie żenujących wybryków, ale potem doprowadzało ją to do szału. Była przekonana, że potrafię czytać w jej myślach i wyrzucę ją z terapii. Ani razu nie była w stanie doczekać do następnej sesji, żeby móc się przyznać, i musiała do mnie zadzwonić – raz wręcz po północy – aby skorygować swoją relację.
Ale słusznie zadałeś to pytanie. Zbyt wiele zależało od tego, czy mówi prawdę, więc nie mogłem po prostu wierzyć jej na słowo. Zrobiłem to samo, co ty byś zrobił na moim miejscu. We wszystkich możliwych źródłach sprawdzałem, co mówi. W tym okresie parę razy spotkałem się z jej mężem. Nie zgodził się na terapię, ale kilka razy przyszedł, żeby pomóc przyśpieszyć terapię Belle. Potwierdził wszystko, co mówiła. Co więcej, pozwolił mi na kontakt z jego konsultantką praktykującą chrześcijaństwo naukowe. Co najśmieszniejsze, okazało się, że robi ona doktorat z psychologii klinicznej i czyta moje prace. Konsultantka także potwierdziła, że Belle bardzo stara się uzdrowić swoje małżeństwo, nie tnie się, nie bierze narkotyków i pracuje jako wolontariuszka wśród biednych. Nie, Belle nic nie ściemniała.
Co zrobiłbyś w takiej sytuacji, Erneście? Co takiego? W ogóle byś się w niej nie znalazł? Tak, tak, pewnie. Łatwo ci tak mówić. Zawiodłem się na tobie. Jednak powiedz, Erneście, gdybyś w niej się nie znalazł, to co byś robił? Tkwiłbyś w laboratorium? Czy w bibliotece? Tam byłbyś bezpieczny. Siedziałbyś sobie wygodnie i grzeczniutko. Ale co by się stało z twoim pacjentem? Dawno by go nie było! Tak zrobiło dwudziestu poprzednich terapeutów Belle – oni też wybrali bezpieczne rozwiązania. Ale ja jestem inny. Ratuję stracone dusze. Za nic nie opuszczę pacjenta. Nadstawiam karku i dupy, robię wszystko, żeby go uratować. Całe życie tak robiłem. Wiesz, jaką mam reputację? Popytaj ludzi. Spytaj swojego przewodniczącego. Podesłał mi dziesiątki pacjentów. Dla chorych, którzy potrzebują terapii, jestem ostatnią deską ratunku. Koledzy przysyłają mi takich, z którymi nie dali sobie rady. Kiwasz głową. Słyszałeś, że tak o mnie mówią? To dobrze! Cieszę się, że nie jestem tylko jakimś zdemenciałym frajerem.
No więc postaw się w mojej sytuacji! Co u diabła mogłem zrobić? Zacząłem się denerwować. Dosłownie wychodziłem ze skóry. Jak szalony wymyślałem coraz to nowe wybiegi, jakby do tego zależało moje życie. Znajdowałem interpretacje z wymówkami we wszystkim, co tylko się rusza. Traciłem cierpliwość do jej złudzeń.
Weźmy na przykład jej odjechane marzenie o tym, że jesteśmy małżeństwem, a ona cały tydzień nic nie robi, zawiesza swoje wszystkie zajęcia i tylko czeka, żeby pobyć ze mną przez godzinę lub dwie. „Co to za życie i co za cholerny związek?” – pytałem ją. To nie związek, tylko szamanizm. „Pomyśl o tym z mojego punku widzenia” – powtarzałem. „Co ja bym miał z takiego układu?” Tłumaczyłem Belle, że wyleczenie jej dzięki godzinie mojej obecności jest nierealne. Czy to związek? Nie! Musimy zacząć liczyć się z faktami. Wykorzystuje mnie jako jakiś symbol, ikonę. A jej obsesja na punkcie tego, że będzie mnie ssała i połykała moją spermę? Jest tak samo kompletnie oderwana od życia. Czuje się pusta i chce, żebym wypełnił ją esencją siebie. Czy nie widzi, co robi, czy nie rozumie, jaki błąd popełnia, kiedy symbol traktuje, jakby to była konkretna rzeczywistość? Na jak długo jej zdaniem mój naparstek spermy może wystarczyć, żeby wypełnić jej pustkę? Po kilku sekundach kwas solny w jej żołądku rozpuści go na strzępy łańcuchów DNA.
Belle z powagą kiwała głową, kiedy snułem te rozpaczliwe wywody – a potem wracała do swojej robótki. Jej opiekunka z Anonimowych Narkomanów nauczyła ją robić na drutach, więc przez ostatnie kilka tygodni bez przerwy dziergała dla mnie sweter we wzór w warkocze, który miałem nosić podczas naszego weekendu. W żaden sposób nie udawało mi się odwieść jej od tego, co zaplanowała. Tak, zgodziła się, że być może opiera swoje życie na mrzonkach. Może poszukuje archetypu mądrego starca. Ale co w tym złego? Oprócz studiów na kursie do MBA była wolną słuchaczką na antropologii i czytała Złotą gałąź. Przypomniała mi, że większość ludzi kieruje się w życiu wiarą w tak irracjonalne pojęcia jak totemy, reinkarnacja, niebo, piekło, a nawet w uzdrawiającą moc przeniesienia w terapii i w boskość Freuda. „Cokolwiek działa, po prostu działa” – stwierdziła. „A mnie pomaga myśl o naszym wspólnym weekendzie. Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. Czuję się, jakbym była twoją żoną. Jakbym na ciebie czekała, wiedząc, że wkrótce przyjdziesz do mnie do domu. Dzięki temu mam energię i jestem szczęśliwa”. Potem wracała do swojej robótki, do tego przeklętego swetra! Miałem ochotę wyszarpnąć jej go z rąk.
Po dwudziestu dwóch tygodniach na dobre wpadłem w panikę. Całkiem straciłem zimną krew. Zacząłem się do niej wdzięczyć, bajerować ją i błagać. „Mówisz, że mnie kochasz, ale miłość to relacja, troska o drugą osobę, o jej rozwój i dobrobyt. A czy ty kiedykolwiek o mnie się troszczysz? Zastanawiasz się, jak ja się czuję? Bierzesz pod uwagę moje poczucie winy, lęk, który może we mnie wzbudzić świadomość, że postąpiłem nieetycznie, i jaki to może mieć wpływ na mój szacunek do siebie? A na moją reputację? Na podejmowane przeze mnie ryzyko i ogromne zagrożenie dla mojej pracy i małżeństwa?” „Ile razy” – odpowiadała Belle – „przypominałeś mi, że spotykamy się ni mniej, ni więcej tylko jako dwoje ludzi. Prosiłeś, żebym ci zaufała, i to zrobiłam. Po raz pierwszy w życiu. Teraz proszę cię, żebyś ty zaufał mnie. Nasz weekend zachowamy w tajemnicy, którą wezmę ze sobą do grobu. Choćby nie wiem, co się działo. Na zawsze! A jeśli chodzi o twój szacunek do siebie, twoje poczucie winy i etykę zawodową, czy jest coś ważniejszego niż to, że jako lekarz mnie uzdrawiasz? Czy twoja reputacja i etyka mogą być od tego ważniejsze?” Masz na to dobrą odpowiedź, Erneście? Ja nie miałem.
Zaczęła wysuwać delikatne, ale złowieszcze aluzje do tego, co by się stało, gdybym nie dotrzymał umowy. Przez dwa lata żyła z myślą o weekendzie ze mną. Czy kiedykolwiek potrafiłaby mi znowu zaufać? Albo jakiemukolwiek innemu terapeucie? I w ogóle komukolwiek? Dawała mi do zrozumienia, że dopiero wtedy miałbym powód do poczucia winy. Zresztą nie musiała dużo mówić. Wiedziałem, czym byłaby dla niej moja zdrada. Od dwóch lat powstrzymywała się od autodestrukcji, ale nie miałem wątpliwości, że nie zapomniała, na czym ona polega. Powiedzmy bez ogródek: byłem przekonany, że gdybym się wycofał, Belle by się zabiła. Nadal usiłowałem się wydostać z własnej pułapki, ale stopniowo słabłem.
– Mam siedemdziesiąt lat, a ty trzydzieści cztery – mówiłem. – W tym, żebyśmy ze sobą spali, jest coś nienaturalnego.
– Chaplin, Kissinger, Picasso, Humbert Humbert i Lolita – odparła Belle. Nawet nie zadała sobie trudu, żeby podnieść wzrok znad robótki.
– Rozbudowałaś ten weekend do groteskowych rozmiarów – odpowiedziałem jej na to. – Przesadnie rozdęłaś jego znaczenie, kompletnie go odrealniłaś. Nie ma opcji: kiedy do niego dojdzie, na pewno przeżyjesz zawód.
– Jeśli tak, to nic lepszego nie może się wydarzyć – odpowiedziała. – No wiesz: prysłaby moja obsesja na twoim punkcie, moje „przeniesienie erotyczne”, jak to lubisz nazywać. Nasza terapia nie może na tym stracić.
Nadal się wykręcałem:
– W dodatku w moim wieku zawodzi potencja.
– Seymour – beształa mnie. – Dziwię ci się. Wciąż jeszcze nie dotarło do ciebie, że wcale mi nie chodzi o potencję czy stosunek? Chcę, żebyś ze mną był, żebyś mnie przytulił: jako człowieka i kobietę, a nie jako pacjentkę. A poza tym, Seymourze – w tym momencie podniosła sweter na wysokość twarzy i rzuciła na mnie zza niego kokieteryjne spojrzenie – mam zamiar urządzić ci seksualną ucztę życia!
– Aż nadeszła godzina zero. Minęły dwadzieścia cztery miesiące, więc nie miałem wyboru: musiałem wypłacić diabłu, co mu byłem winny. Zdawałem sobie sprawę, jak straszne byłyby konsekwencje, gdybym się wycofał. Zastanawiałem się też, co będzie, jeśli dotrzymam słowa. Kto wie? Może Belle ma rację i faktycznie otrząśnie się ze swojej obsesji. A może, kiedy zniknie przeniesienie erotyczne, uwolni się energia, która pozwoli jej zbudować lepsze relacje z mężem. I zachować wiarę w terapię. Ja za kilka lat przejdę na emeryturę, a ona pójdzie do innych terapeutów. Zresztą kto wie, może weekend w San Francisco z Belle będzie najwyższym aktem terapeutycznej miłości: rodzajem agape.
– Słucham, Erneście? Chodzi ci o moje przeciwprzeniesienie? Było takie samo, jakiego ty byś doświadczył na moim miejscu: oszalało. Starałem się nie mieszać go do mojej decyzji. Nie działałem z powodu przeciwprzeniesienia, ale w przekonaniu, że nie mam wyboru. Nadal tak uważam, nawet w świetle tego, co stało się potem. Ale przyznam się, że byłem także bardziej niż trochę zachwycony. Bo i jak miałem zareagować? Ja: staruszek u kresu życia, któremu co dzień dawały do wiwatu neurony korowe móżdżku, facet ze słabnącym wzrokiem, gość od dawna odstawiony od seksu, bo moja żona, która łatwo ze wszystkiego rezygnuje, lata temu poddała się w tych sprawach. A mój pociąg do Belle? Nie zaprzeczę, że ją uwielbiałem. Więc kiedy powiedziała, że urządzi mi seksualną ucztę życia, poczułem, że moje wysłużone gruczoły płciowe zaczynają na nowo się budzić. Ale muszę z całą mocą ci powiedzieć – i to tak, żeby się nagrało – nie dlatego to zrobiłem! Może nie jest to ważne dla ciebie czy dla komitetu etycznego, ale dla mnie to kwestia życia lub śmierci. Jako terapeuta nigdy nie złamałem zobowiązania wobec Belle ani wobec żadnego innego pacjenta. Nigdy nie przedłożyłem swoich potrzeb ponad ich potrzeby.
Resztę tej historii chyba znasz. Masz ją opisaną w papierach. W sobotę spotkaliśmy się z Belle na śniadaniu w Mama’s na North Beach w San Francisco i byliśmy razem do niedzielnego zmroku. Postanowiliśmy powiedzieć naszym małżonkom, że zorganizowałem dla pacjentów weekendowy maraton psychoterapii grupowej. Mniej więcej dwa razy do roku prowadzę takie grupy dla dziesięciu lub dwunastu pacjentów. Zresztą Belle uczestniczyła w czymś takim w pierwszym roku terapii.
Prowadziłeś kiedyś maratony grupowe, Erneście? Nie? W takim razie wiesz, co ci powiem? Są niezwykle skuteczne. Niesamowicie przyśpieszają terapię. Powinieneś o tym wiedzieć. Kiedy spotkamy się następnym razem w innych okolicznościach – a jestem pewny, że to nastąpi, opowiem ci o nich. Prowadzę je od trzydziestu pięciu lat.
Ale wróćmy do weekendu. Nie byłoby fair, gdybym przerwał moją opowieść w kulminacyjnym momencie. No więc, cóż mogę ci powiedzieć? A co chcę? Pragnąłem zachować godność i zachowywać się jak terapeuta, ale długo nie wytrzymałem. Już Belle o to zadbała. Przywołała mnie do porządku, kiedy tylko znaleźliśmy się w hotelu Fairmont. Wkrótce byliśmy mężczyzną i kobietą. Spełniło się absolutnie wszystko, co zapowiadała.
Nie będę cię okłamywał, Erneście. Każda minuta naszego weekendu była dla mnie cudowna, a większość tego czasu spędziliśmy w łóżku. Martwiłem się, że po latach nieużywania przerdzewiały mi wszystkie rurki. Jednak Belle okazała się mistrzowskim hydraulikiem. Zazgrzytały, zaklekotały i wkrótce znów działały bez zarzutu.
Przez trzy lata karciłem Belle za to, żyje w świecie iluzji, i narzucałem jej swoją rzeczywistość. Teraz na jeden weekend wszedłem do jej świata. Dowiedziałem się, że życie w królestwie magii nie jest takie złe. Była moją fontanną młodości. Z godziny na godzinę młodniałem i robiłem się coraz silniejszy. Zacząłem lepiej chodzić, wciągnąłem brzuch i zrobiłem się jakby wyższy. Mówię ci, Erneście, miałem ochotę wyć z radości. Belle to zauważyła. „Potrzebowałeś tego, Seymour. I tylko tego zawsze od ciebie chciałam: przytulić cię, być przytuloną, obdarzyć cię miłością. Rozumiesz, że po raz pierwszy w życiu ofiarowałam komuś miłość? I czy to takie straszne?
Dużo płakała. A mnie, poza innymi przewodami w ciele, odblokowały się też kanaliki łzowe, więc i ja płakałem. Tego weekendu dała mi tak wiele… Całe moje życie zawodowe polegało na pomaganiu innym, a teraz po raz pierwszy naprawdę to do mnie wróciło. Jakby odwdzięczyła się za wszystkich pacjentów, których kiedykolwiek leczyłem.
Ale potem wróciło prawdziwe życie. Weekend się skończył. Znów spotykaliśmy się z Belle na dwie sesje tygodniowo. Nie przewidywałem, że przegram zakład, więc nie miałem planów na terapię po tym weekendzie. Chciałem wrócić do normalnych spotkań, ale stwierdziłem, że są z tym kłopoty. I to duże. Dla ludzi, którzy wejdą w zażyłą relację, powrót do formalnego układu jest prawie niemożliwy. Chociaż bardzo się starałem, do naszych spotkań wkradł się nieobecny przedtem ton miłosnych gierek i wyparł poważną pracę terapeutyczną. Czasem Belle koniecznie chciała usiąść mi na kolanach. Ciągle mnie przytulała, ściskała i gładziła. Usiłowałem się opierać, zachować powagę zgodną z etyką zawodową, ale powiedzmy prawdę: to nie była już terapia.
Przerwałem to i z powagą przedstawiłem dwie możliwości: albo spróbujemy wrócić do poważnej pracy, czyli do tradycyjnej relacji bez fizyczności, albo przestaniemy udawać, że prowadzimy terapię i postaramy się o utrzymanie kontaktów czysto towarzyskich, co nie znaczy seksualnych, bo nie chciałem pogłębiać problemu. Mówiłem ci już wcześniej, że brałem udział w pisaniu regulaminu, w którym potępia się terapeutów i pacjentów angażujących się w stosunki seksualne po terapii. Poza tym jasno jej powiedziałem, że skoro przerwaliśmy terapię, nie będę od niej brał pieniędzy.
Dla Belle żadne z tych rozwiązań nie było do przyjęcia. Powrót do formalnych relacji na terapii zakrawał na farsę. Czyż relacja terapeutyczna nie jest jedynym miejscem, gdzie nie gramy? Jeśli zaś chodzi o niepłacenie, było ono wykluczone. Jej mąż przeniósł swoje biuro do domu i spędzał tam większość czasu. Jak mu wytłumaczy, gdzie systematycznie chodzi na godzinę dwa razy w tygodniu, jeżeli nie będzie regularnie wypisywać czeków za terapię?
Belle beształa mnie za moją wąską definicję terapii: „Nasze spotkania: intymność, dotyk, a czasami uprawianie miłości, prawdziwej miłości na kozetce, to jest terapia. I to dobra terapia. Nie rozumiesz tego, Seymourze?” – pytała. „Czy dobra terapia nie polega na tym, że jest skuteczna? Nie pamiętasz, jak głosiłeś, że «jedyne ważne pytanie o terapię brzmi: czy jest skuteczna?». A czy moja terapia nie jest skuteczna? Przecież świetnie sobie radzę. Zachowałam wstrzemięźliwość. Nie mam objawów. Kończę studia. Zaczynam nowe życie. Zmieniłeś mnie, Seymourze, a jedyne, czego potrzebuję, żeby przy tym pozostać, to nadal dwie godziny w tygodniu być blisko ciebie”.
Belle była niezłą spryciarą. I to coraz cwańszą. Nie przychodziły mi do głowy żadne argumenty, że taki układ nie jest dobrą terapią.
Ale wiedziałem, że tak dalej być nie może. Nasz układ za bardzo mi dogadzał. Stopniowo, o wiele za wolno docierało do mnie, że wpakowałem się w niezłe szambo. Każdy, kto by się przyjrzał naszej dwójce, stwierdziłby, że nadużywam przeniesienia, żeby wykorzystać pacjentkę dla własnej przyjemności. Albo że jestem drogim geriatrycznym żigolakiem.
Nie wiedziałem, co robić. Oczywiście nie mogłem się z nikim skonsultować. Wiedziałem, co by mi doradzono, a nie byłem gotowy, aby stawić czoła tej sytuacji. Skierowanie jej do innego terapeuty było wykluczone. Po prostu nigdzie indziej by nie poszła. Jednak szczerze mówiąc, niezbyt mocno się przyłożyłem do rozpatrywania, jakie mam możliwości. To mnie martwi. Czy dobrze ją potraktowałem? Myślenie o tym, co powiedziałaby o mnie innemu terapeucie, kosztowało mnie kilka bezsennych nocy. Wiesz, jak nasi koledzy po fachu lubią plotkować między sobą na temat głupot wyczynianych przez ich poprzedników? Z rozkoszą posłuchaliby pikantnych historyjek o Seymourze Trotterze. A ja nie mogłem jej prosić, żeby mnie chroniła, bo tego typu tajemnica zaszkodziłaby dalszej terapii.
Tak więc odbierałem sygnały ostrzegawcze, że nadchodzi burza, ale w żaden sposób nie byłem gotowy na straszliwy sztorm, który w końcu się rozszalał. Pewnego wieczoru po powrocie do domu stwierdziłem, że wszędzie jest ciemno, nie ma żony, a do drzwi wejściowych przyklejone są cztery zdjęcia. Na jednym meldowaliśmy się w recepcji hotelu Fairmont, na drugim z walizkami w rękach razem wchodziliśmy do naszego pokoju, trzecim było powiększenie hotelowej karty rejestracyjnej – Belle zapłaciła gotówką za doktora Seymoura z żoną. Na czwartym widnieliśmy przytuleni do siebie i podziwialiśmy widok na moście Golden Gate.
W środku, na stole kuchennym, znalazłem dwa listy. Jeden był od męża Belle do mojej żony. Pisał w nim, że może ją zainteresować, jaką terapię jej mąż stosuje wobec jego żony. Dodał, że podobny list wysłał do zarządu stanowej komisji etycznej. Kończył zjadliwą uwagą, że jeśli jeszcze kiedykolwiek spotkam się z Belle, pozew sądowy będzie najmniejszym zmartwieniem, z jakim będzie musiała się zmierzyć rodzina Trotterów. Drugi list był od mojej żony. Krótko i dosadnie radziła mi, abym sobie darował wyjaśnienia. Mogę się z nią kontaktować przez jej prawnika. Dawała mi dwadzieścia cztery godziny na spakowanie się i wyprowadzenie się z domu.
No i taka jest, Erneście, sytuacja na dzisiaj. Cóż więcej mogę ci powiedzieć?
Skąd miał zdjęcia? Pewnie wynajął prywatnego detektywa, żeby nas śledził. Co za ironia, że jej mąż postanowił odejść od Belle dopiero, kiedy jej się poprawiło! Ale kto wie? Może od dawna czekał na okazję, żeby od niej uciec? Może Belle go wypaliła.
Nigdy potem nie spotkałem się z Belle. Znam tylko plotki od starego kumpla, który pracuje w szpitalu Pacific Redwood, a nie są to dobre wieści. Mąż się z nią rozwiódł i na dobre opuścił kraj, razem z rodzinnym majątkiem. Podejrzewał Belle od kilku miesięcy, to znaczy od kiedy w jej torebce znalazł prezerwatywy. Oczywiście, w tym też tkwi ironia, bo zgodziła się z nich korzystać podczas swoich seksualnych wyskoków dopiero, kiedy dzięki terapii zahamowały się jej tendencje do autodestrukcji.
Z tego, co słyszałem ostatnio, stan Belle jest tragiczny: znalazła się z powrotem w punkcie zero. Wróciła patologia. Dwa razy ją hospitalizowano: raz po cięciu, a drugi po poważnym przedawkowaniu. Ona się zabije. Wiem to. Podobno próbowała terapii u trzech specjalistów, ale wszystkich po kolei rzuciła. Odmawia leczenia i znowu bierze twarde narkotyki.