Sprawa śmierci i życia. Pamiętnik wybitnego psychoterapeuty i jego chorej na raka żony - Irvin D. Yalom, Marilyn Yalom - ebook

Sprawa śmierci i życia. Pamiętnik wybitnego psychoterapeuty i jego chorej na raka żony ebook

Irvin D. Yalom, Marilyn Yalom

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wspólny pamiętnik napisany przez wybitnego psychoterapeutę Irvina D. Yaloma i jego żonę Marilyn Yalom, gdy zachorowała na raka. To z jednej strony głęboka analiza ludzkich emocji w konfrontacji ze śmiercią, a zarazem historia wielkiej miłości.

Irvin David Yalom (ur. 1931) – amerykański lekarz psychiatra i psychoterapeuta, emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, jeden z głównych twórców terapii egzystencjalnej i terapii grupowej, autor licznych książek psychoterapeutycznych

Marilyn Yalom (1932–2019) – amerykańska feministka i historyczka, profesorka uniwersytetu Stanforda, specjalistka w zakresie kultury francuskiej. W Polsce ukazały się jej trzy książki: Historia kobiecych piersi (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2012), Historia miłości. 9 stuleci francuskich opowieści miłosnych (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2013) oraz Historia żony (Aletheia, Warszawa 2019).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 219

Oceny
4,9 (36 ocen)
32
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katarzyna118

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo osobista, intymna rozmowa autora z czytelnikiem. Książka, ktora powinna być czytana dopiero po osiągnięciu pewnego stopnia dojrzałości, to znaczy po sumie doświadczeń pozwalających zastanawiać się nam nad własną śmiertelnością, przemijalnością. Ten zapis wybitnego psychoterapeuty może mieć nie tylko działanie edukacyjne, dla specjalistów, może nieść pociechę osobom w takiej samej sytuacji, ale również w pewnym sensie przygotować nas na to, co spotka każdego z nas. Na śmierć.
10
gazdaleksandra

Nie oderwiesz się od lektury

Mocno wzruszająca lektura. Polecam każdemu!
00
Andrejka13

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo poruszająca książka o śmierci i miłości
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rozkłada na łopatki swoją szczerością i przenikliwością. Wprawia w nieustanne poruszenie. Piękna i prawdziwa.
00
Ryszarda3waza

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa i dotykająca.
00

Popularność




Przedmowa

Oboje roz­po­czę­li­śmy karierę aka­de­micką po stu­diach pody­plo­mo­wych na Uni­wer­sy­te­cie Johnsa Hop­kinsa: ja spe­cja­li­zo­wa­łem się w psy­chia­trii, a Mari­lyn uzy­skała dok­to­rat z kom­pa­ra­ty­styki (lite­ra­tura fran­cu­ska i lite­ra­tura nie­miecka). Zawsze byli­śmy pierw­szymi czy­tel­ni­kami i redak­to­rami swo­ich tek­stów. Kiedy napi­sa­łem debiu­tancką książkę, pod­ręcz­nik tera­pii gru­po­wej, otrzy­ma­łem sty­pen­dium na pobyt w ośrodku dla pisa­rzy Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera w Bel­la­gio we Wło­szech, gdzie mia­łem pra­co­wać nad następną książką, Kat miło­ści. Wkrótce po naszym przy­jeź­dzie do Bel­la­gio Mari­lyn w roz­mo­wie ze mną napo­mknęła, że coraz poważ­niej myśli o napi­sa­niu pracy poświę­co­nej wspo­mnie­niom kobiet z cza­sów rewo­lu­cji fran­cu­skiej: przy­zna­łem, że ma mnó­stwo zna­ko­mi­tego mate­riału na książkę. Sty­pen­dy­ści Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera dosta­wali miesz­ka­nie i gabi­net do pracy, więc namó­wi­łem Mari­lyn, by spy­tała dyrek­tora, czy ona rów­nież może liczyć na taki pokój. Odpo­wie­dział, że osobny gabi­net dla żony jed­nego ze sty­pen­dy­stów to nie­ty­powa prośba, a wszyst­kie pokoje w głów­nym budynku są już zajęte. Jed­nak po kil­ku­mi­nu­to­wym namy­śle zapro­po­no­wał Mari­lyn nie­wy­ko­rzy­stany gabi­net w domku na drze­wie w pobli­skim zagaj­niku, w odle­gło­ści zale­d­wie pię­ciu minut pie­chotą. Zachwy­cona Mari­lyn zaczęła z zapa­łem pra­co­wać nad swoją pierw­szą książką, Com­pel­led to Wit­ness. Women’s Memo­irs of the French Revo­lu­tion. Ni­gdy nie była szczę­śliw­sza. Od tam­tej pory na resztę życia sta­li­śmy się mał­żeń­stwem pisa­rzy. Żona uro­dziła czworo dzieci, pra­co­wała na peł­nym eta­cie jako wykła­dow­czyni uni­wer­sy­tecka i spra­wo­wała na uczelni funk­cje admi­ni­stra­cyjne, a mimo to pisała książki w takim samym tem­pie jak ja.

W 2019 roku wykryto u niej szpi­czaka mno­giego, raka komó­rek pla­zma­tycz­nych znaj­du­ją­cych się w szpiku kost­nym i wytwa­rza­ją­cych prze­ciw­ciała. Leczono ją lena­li­do­mi­dem (Revli­mi­dem), co dopro­wa­dziło do udaru, pobytu na oddziale ratun­ko­wym i spę­dze­nia czte­rech dni w szpi­talu. Dwa tygo­dnie po jej powro­cie do domu poszli­śmy na krótki spa­cer w pobli­skim parku i Mari­lyn powie­działa:

– Mam pomysł na książkę, którą powin­ni­śmy razem napi­sać. Chcę udo­ku­men­to­wać cze­ka­jące nas trudne dni i mie­siące. Może opis naszych kło­po­tów pomoże innym mał­żeń­stwom, które znajdą się w podob­nej sytu­acji: gdy mąż lub żona zapad­nie na śmier­telną cho­robę.

Mari­lyn czę­sto suge­ro­wała tematy ksią­żek, które powin­ni­śmy napi­sać samo­dziel­nie.

– To dobry pomysł, kocha­nie, powin­naś się tym zająć – odrze­kłem. – Myśl o wspól­nym pro­jek­cie jest kusząca, ale jak wiesz, zaczą­łem już zbiór opo­wia­dań.

– O nie, nie! Odło­żysz zbiór opo­wia­dań na póź­niej. Stwo­rzymy tę książkę! Będziemy pisać roz­działy na prze­mian. Będzie to nasza wspólna książka, różna od innych, napi­sana przez dwoje ludzi, a nie jedną osobę, reflek­sje mał­żeń­stwa, które żyje ze sobą od sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat! Mamy to szczę­ście, że możemy iść razem na spo­tka­nie ze śmier­cią. Ty z trój­ko­ło­wym cho­dzi­kiem, a ja na wła­snych nogach, choć naj­wy­żej przez pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia minut bez odpo­czynku.

* * *

W książce Psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna, wyda­nej w 1980 roku, Irv napi­sał, że czło­wie­kowi łatwiej sta­nąć w obli­czu śmierci, gdy nie żałuje swo­jego życia. Spę­dzi­li­śmy razem wiele lat i pra­wie niczego nie żału­jemy. Ale nie łago­dzi to codzien­nych dole­gli­wo­ści fizycz­nych ani stra­chu przed roz­sta­niem. Jak wal­czyć z roz­pa­czą? Jak żyć z sen­sem do samego końca?

* * *

Piszemy tę książkę w cza­sie, gdy więk­szość naszych rówie­śni­ków już nie żyje. Stale pamię­tamy, że nasz wspólny czas jest ogra­ni­czony i nie­zwy­kle cenny. Piszemy, by nadać sens swo­jemu życiu, cho­ciaż wcho­dzimy w naj­ciem­niej­szy okres utraty spraw­no­ści fizycz­nej i śmierci. Główny cel tej książki to pomóc nam dopły­nąć do kresu.

Cho­ciaż jest ona zapi­sem naszych oso­bi­stych doświad­czeń, uwa­żamy ją rów­nież za część ogól­no­kra­jo­wej dys­ku­sji o pro­ble­mach zwią­za­nych ze śmier­cią. Wszy­scy chcą uzy­skać naj­lep­szą opiekę medyczną, wspar­cie emo­cjo­nalne rodziny i przy­ja­ciół, jak naj­mniej cier­pieć. Nawet nasze związki z medy­cyną i pozy­cja spo­łeczna nie czy­nią nas odpor­nymi na ból i strach przed śmier­cią. Tak jak wszy­scy, chcemy utrzy­mać jakość naszego życia, cho­ciaż musimy zno­sić pro­ce­dury medyczne, które wywo­łują skutki uboczne. Ile jeste­śmy w sta­nie wytrzy­mać, by zacho­wać życie? Jak je zakoń­czyć bez bólu? Jak god­nie pozo­sta­wić ten świat następ­nemu poko­le­niu?

Oboje wiemy, że Mari­lyn pra­wie na pewno umrze na raka. Napi­szemy razem ten pamięt­nik z nadzieją, że nasze doświad­cze­nia i spo­strze­że­nia dostar­czą wie­dzy i pocie­chy nie tylko nam, lecz rów­nież Czy­tel­ni­kom.

Irvin D. Yalom

Mari­lyn Yalom

Kwie­cień

Roz­dział 1

Rozrusznik

Ja, Irv, mimo woli stale doty­kam czub­kami pal­ców gór­nej czę­ści klatki pier­sio­wej. Od mie­siąca mam tam obce ciało, meta­lowy sze­ścian o boku pię­ciu cen­ty­me­trów – wszył go chi­rurg, któ­rego nazwi­ska i twa­rzy już nie pamię­tam. Wszystko zaczęło się od spo­tka­nia z fizjo­te­ra­peutką, z którą odby­wa­łem ćwi­cze­nia z powodu zabu­rzeń rów­no­wagi. Kiedy na początku godzin­nej sesji zba­dała mi puls, spoj­rzała na mnie z zaszo­ko­wa­nym wyra­zem twa­rzy i powie­działa: „Natych­miast jedziemy na oddział ratun­kowy! Ma pan tętno trzy­dzie­ści na minutę!”.

Pró­bo­wa­łem ją uspo­koić. „Od mie­sięcy mam wolne tętno i żad­nych nie­po­ko­ją­cych obja­wów”.

Moje słowa jej nie prze­ko­nały. Nie chciała kon­ty­nu­ować sesji fizjo­te­ra­peu­tycz­nej i zmu­siła mnie, bym obie­cał, że natych­miast skon­tak­tuję się ze swoim inter­ni­stą, dok­to­rem W., i poroz­ma­wiam z nim o tej spra­wie.

Trzy mie­siące wcze­śniej, pod­czas ruty­no­wego bada­nia odby­wa­ją­cego się raz do roku, dok­tor W. zauwa­żył moje wolne, nie­kiedy nie­re­gu­larne tętno i skie­ro­wał mnie do kli­niki medycz­nej Uni­wer­sy­tetu Stan­forda spe­cja­li­zu­ją­cej się w lecze­niu aryt­mii. Przy­mo­co­wano mi do piersi moni­tor hol­te­row­ski, który przez dwa tygo­dnie reje­stro­wał bicie serca. Oka­zało się, że tętno jest bar­dzo powolne, od czasu do czasu poja­wia się migo­ta­nie przed­sion­ków. Aby zabez­pie­czyć mnie przed dotar­ciem skrzepu do mózgu, dok­tor W. zapi­sał mi apik­sa­ban (Eli­quis), lek z grupy anty­ko­agu­lan­tów. Uchro­nił mnie on przed uda­rem, lecz poja­wił się nowy pro­blem: od dwóch lat cier­pię na zabu­rze­nia rów­no­wagi, a poważny upa­dek mógłby zakoń­czyć się krwo­to­kiem i śmier­cią, ponie­waż dzia­ła­nia leku prze­ciw­za­krze­po­wego nie można cof­nąć.

Kiedy dok­tor W. zba­dał mnie dwie godziny po wizy­cie u fizjo­te­ra­peutki, przy­znał, że moje tętno stało się jesz­cze wol­niej­sze, i kazał znowu przy­mo­co­wać mi na dwa tygo­dnie moni­tor hol­te­row­ski mający reje­stro­wać pracę serca.

Po dwóch tygo­dniach, gdy tech­nik z kli­niki aryt­mii usu­nął moni­tor i wysłał zapis do ana­lizy labo­ra­to­ryj­nej, doszło do kolej­nego nie­po­ko­ją­cego incy­dentu. Tym razem doty­czył on Mari­lyn. W trak­cie roz­mowy nagle umil­kła i nie była w sta­nie wykrztu­sić słowa. Trwało to pięć minut. Po kilku następ­nych minu­tach odzy­skała zdol­ność mówie­nia. Pomy­śla­łem, że pra­wie na pewno doznała udaru. Dwa mie­siące wcze­śniej wykryto u niej szpi­czaka mno­giego i zaczęła przyj­mo­wać lena­li­do­mid (Revli­mid). Udar mógł zostać wywo­łany przez tok­syczny che­mio­te­ra­peu­tyk zaży­wany w ciągu dwóch ostat­nich tygo­dni. Natych­miast zate­le­fo­no­wa­łem do inter­nistki Mari­lyn – przy­pad­kiem znaj­do­wała się w pobliżu i szybko przy­je­chała do naszego domu. Po krót­kim bada­niu wezwała karetkę, która zawio­zła Mari­lyn na oddział ratun­kowy.

Następne godziny spę­dzone w pocze­kalni oddziału ratun­ko­wego były naj­gor­szymi chwi­lami w całym naszym życiu. Leka­rze dyżurni zle­cili wyko­na­nie obra­zo­wa­nia mózgu, które wyka­zało, że rze­czy­wi­ście doszło do udaru wsku­tek zakrzepu. Zaczęli poda­wać tkan­kowy akty­wa­tor pla­zmi­no­genu (t-PA), by roz­pu­ścić skrzep. Nie­wielki odse­tek pacjen­tów jest na niego uczu­lony – nie­stety, Mari­lyn nale­żała do tej grupy i o mało nie zmarła na oddziale ratun­ko­wym. Stop­niowo doszła do sie­bie bez poważ­nych skut­ków udaru i po czte­rech dniach opu­ściła szpi­tal.

Los dalej nam nie sprzy­jał. Zale­d­wie kilka godzin po tym, jak przy­wio­złem Mari­lyn do domu, zate­le­fo­no­wał mój lekarz i oznaj­mił, że przed chwilą otrzy­mał wyniki ana­lizy rytmu mojego serca i że bez­względ­nie muszę mieć wsz­cze­piony roz­rusz­nik. Odpo­wie­dzia­łem, że nie­dawno wró­ci­łem ze szpi­tala i jestem cał­ko­wi­cie zaab­sor­bo­wany opieką nad Mari­lyn. Zapew­ni­łem go, że zgło­szę się na ope­ra­cję na początku przy­szłego tygo­dnia.

– Nie, nie, Irv – odparł. – Posłu­chaj mnie, trzeba to zro­bić natych­miast, to bez­względ­nie konieczne. Musisz w ciągu godziny dotrzeć na oddział przy­jęć i pod­dać się ope­ra­cji. Zapis dwu­ty­go­dnio­wej pracy serca wska­zuje, że mia­łeś trzy tysiące dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt jeden blo­ków prze­wod­nic­twa przed­sion­kowo-komo­ro­wego trwa­ją­cych łącz­nie jeden dzień i sześć godzin.

– Co to dokład­nie zna­czy? – spy­ta­łem. Uczy­łem się kar­dio­lo­gii bli­sko sześć­dzie­siąt lat wcze­śniej i nie udaję, że śle­dzę postępy medy­cyny.

– To zna­czy, że w ciągu ostat­nich dwóch tygo­dni impulsy elek­tryczne two­jego natu­ral­nego roz­rusz­nika w lewym przed­sionku prze­szło trzy tysiące razy nie docie­rały do komory. Rezul­ta­tem były pauzy, a komora kur­czyła się w przy­pad­ko­wych momen­tach. To stan zagra­ża­jący życiu i musisz się pod­dać natych­mia­sto­wej ope­ra­cji.

Natych­miast poje­cha­łem na oddział ratun­kowy, gdzie zba­dał mnie kar­dio­chi­rurg. Po trzech godzi­nach zawie­ziono mnie na salę ope­ra­cyjną i wsz­cze­piono mi roz­rusz­nik. Opu­ści­łem szpi­tal po dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach.

* * *

Zdjęto mi ban­daże, meta­lowe pudełko znaj­duje się w mojej piersi pod lewym oboj­czy­kiem. Naka­zuje bić mojemu sercu sie­dem­dzie­siąt razy na minutę – będzie to robić bli­sko dwa­na­ście lat bez wymiany bate­rii. Nie znam innego podob­nego urzą­dze­nia. Od tego nie­wiel­kiego apa­ratu zależy bar­dzo wiele: gdyby się zepsuł, umarł­bym po kilku minu­tach. Jest znacz­nie waż­niej­szy od latarki, która nie chce się zapa­lić, szwan­ku­ją­cego pilota tele­wi­zyj­nego, wadli­wie dzia­ła­ją­cej nawi­ga­cji GPS w tele­fo­nie komór­ko­wym. Jestem zdu­miony kru­cho­ścią swo­jego życia.

Tak wygląda moja obecna sytu­acja: Mari­lyn, uko­chana żona, naj­waż­niej­sza osoba w moim świe­cie od dnia pięt­na­stych uro­dzin, zapa­dła na ciężką cho­robę, a moje wła­sne życie jest zagro­żone.

Mimo to, co dziwne, jestem spo­kojny, pra­wie pogodny. Dla­czego nie czuję trwogi? Wiele razy zadaję sobie to dziwne pyta­nie. Przez więk­szą część życia byłem zdrowy fizycz­nie, a jed­nak, w głębi serca, zawsze zma­ga­łem się z lękiem przed śmier­cią. Uwa­żam, że źró­dłem moich badań na temat lęku przed śmier­cią był strach, który skła­niał mnie do pisa­nia na ten temat i udzie­la­nia pomocy pacjen­tom sto­ją­cym w obli­czu śmierci. Gdzie podział się teraz ten strach? Skąd bie­rze się spo­kój, kiedy śmierć jest znacz­nie bli­żej?

Mijają dni i stop­niowo zapo­mi­namy o trud­nych chwi­lach. Mari­lyn i ja spę­dzamy poranki, sie­dząc obok sie­bie w ogro­dzie. Podzi­wiamy ota­cza­jące nas drzewa, trzy­mamy się za ręce i wspo­mi­namy wspól­nie spę­dzone życie. Roz­ma­wiamy o licz­nych wyjaz­dach: dwóch latach na Hawa­jach, gdzie pod­czas mojej służby w woj­sku miesz­ka­li­śmy w prze­pięk­nej miej­sco­wo­ści Kailua, o rocz­nym urlo­pie nauko­wym w Lon­dy­nie, kilku mie­sią­cach w Paryżu, dłuż­szych poby­tach na Sesze­lach, na Bali, we Fran­cji, Austrii i we Wło­szech.

Kiedy cie­szymy się cudow­nymi wspo­mnie­niami, Mari­lyn ści­ska moją rękę i mówi:

– Irv, niczego nie żałuję.

Zga­dzam się z całego serca.

Nasze życie było pełne. Wyko­rzy­sty­wa­łem różne idee, by pomóc pacjen­tom czu­ją­cym strach przed śmier­cią, ale żadna z nich nie była tak potężna jak kon­cep­cja życia pozba­wio­nego wyrzu­tów sumie­nia. Mari­lyn i ja nie czu­jemy żalu – żyli­śmy odważ­nie, w pełni. Sta­ra­li­śmy się nie mar­no­wać oka­zji, by poznać coś nowego, i teraz zostało nam nie­wiele czasu.

Mari­lyn idzie do domu się zdrzem­nąć. Che­mio­te­ra­pia odbiera jej ener­gię i żona czę­sto prze­sy­pia więk­szą część dnia. Wycią­gam się na kana­pie i myślę o licz­nych pacjen­tach czu­ją­cych strach przed śmier­cią – a także wielu filo­zo­fach patrzą­cych śmierci pro­sto w oczy. Dwa tysiące lat temu Seneka powie­dział: „Nikt zaś nie może sta­wić się gotowy na śmierć, kto żyć dopiero zaczyna. Należy dążyć do tego, by star­czało nam życia”1. Nie­tz­sche, mistrzow­ski afo­ry­sta, napi­sał: „Bez­pieczne życie jest groźne”2. Przy­cho­dzi mi do głowy rów­nież inna rada Nie­tz­schego: „Wielu umiera zbyt późno, nie­któ­rzy umie­rają zbyt wcze­śnie […] Umie­raj w porę!”3.

Hm, umrzeć w porę… to do mnie prze­ma­wia. Mam pra­wie osiem­dzie­siąt osiem lat, Mari­lyn osiem­dzie­siąt sie­dem. Nasze dzieci i wnuki dosko­nale sobie radzą. Stop­niowo rezy­gnuję z prak­tyki psy­chia­trycz­nej, a teraz żona jest poważ­nie chora.

„Umrzyj w porę”. Trudno to wyrzu­cić ze świa­do­mo­ści. Póź­niej przy­po­mi­nam sobie kolejny cytat z Nie­tz­schego: „Co się stało dosko­nałe, wszystko źrzałe – sko­nać chce! […] Lecz wszystko, co cierpi, żyć chce, aby się stało źrzałe, rado­sne i tęskne – tęsk­niące za wszyst­kim, co przy­szłe, wyż­sze i jaśniej­sze”4.

Tak, to też pasuje. Doj­rza­łość… rze­czy­wi­ście, coś w tym jest. Mari­lyn i ja jeste­śmy w fazie peł­nej doj­rza­ło­ści.

* * *

Moje myśli o śmierci mają źró­dło we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Pamię­tam, że jako młody czło­wiek byłem odu­rzony wier­szem Buf­falo Bill niech mu e.e. cum­mingsa i recy­to­wa­łem go wiele, wiele razy, jeż­dżąc na rowe­rze:

Buf­falo Bill niech mu

zie­mia lekką będzie

jak on dosia­dał

swego ogiera

z płyn­nego sre­bra

i spa­dał raz­dwa­trzycz­te­ry­pięć gołę­bie­do­kład­nie­tak­samo

Chry­ste

jaki to był przy­stojny męż­czy­zna

i jed­nego tylko jestem cie­kaw

czy lubi pan swo­ich nie­bie­sko­okich chłop­ców

Panie Śmierć5

Towa­rzy­szy­łem – albo pra­wie towa­rzy­szy­łem – rodzi­com w chwili śmierci. Ojciec sie­dział zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów ode mnie, kiedy zauwa­ży­łem, że głowa nagle opada mu na bok; spoj­rzał w lewo, w moją stronę. Skoń­czy­łem szkołę medyczną zale­d­wie przed mie­sią­cem, wyją­łem strzy­kawkę z czar­nej torby lekar­skiej szwa­gra i wstrzyk­ną­łem mu adre­na­linę pro­sto w serce. Ale było już za późno: zmarł wsku­tek cięż­kiego zawału.

Dzie­sięć lat póź­niej odwie­dzi­łem z sio­strą matkę w szpi­talu: zła­mała kość bio­drową. Usie­dli­śmy i roz­ma­wia­li­śmy przez dwie godziny, po czym zawie­ziono ją na salę ope­ra­cyjną. Poszli­śmy na krótki spa­cer w oko­li­cach szpi­tala, a zanim wró­ci­li­śmy, z łóżka zdjęto pościel. Został tylko nagi mate­rac. Nie mie­li­śmy już matki.

* * *

Jest ósma trzy­dzie­ści w sobotę rano. Prze­bieg dzi­siej­szego dnia: obu­dzi­łem się około siód­mej, jak zawsze zja­dłem lek­kie śnia­da­nie, po czym prze­sze­dłem ścieżką czter­dzie­ści metrów do gabi­netu, gdzie włą­czy­łem kom­pu­ter i prze­czy­ta­łem mejle. Pierw­szy brzmiał:

Nazy­wam się M., jestem stu­den­tem z Iranu. Leczono mnie z powodu napa­dów paniki, aż wresz­cie mój lekarz wspo­mniał o Pań­skich książ­kach i zasu­ge­ro­wał, żebym prze­czy­tał Psy­cho­te­ra­pię egzy­sten­cjalną. Czy­ta­jąc tę książkę, poczu­łem, że zna­la­złem odpo­wiedź na wiele pytań, które gnę­biły mnie od dzie­ciń­stwa. Czu­łem Pana obok sie­bie w trak­cie lek­tury każ­dej stro­nicy. Nikt oprócz Pana nie wyja­śnił moich lęków, wąt­pli­wo­ści. Czy­tam Pań­skie książki codzien­nie i od kilku mie­sięcy już nie mam ata­ków paniki. Szczę­ście, że Pana odkry­łem, stra­ciw­szy nadzieję na dal­sze życie. Lek­tura Pana ksią­żek budzi ją na nowo. Sam nie wiem, jak Panu podzię­ko­wać.

Do oczu napły­wają mi łzy. Takie mejle przy­cho­dzą codzien­nie – zwy­kle trzy­dzie­ści albo czter­dzie­ści – i czuję się szczę­ścia­rzem, że mogłem pomóc tylu ludziom. Ponie­waż wia­do­mość prze­słano z Iranu, jed­nego z wro­gów naszego kraju, wra­że­nie jest sil­niej­sze. Czuję, że dołą­czy­łem do ogól­no­świa­to­wego brac­twa ludzi, któ­rzy pró­bują poma­gać innym.

Odpo­wia­dam stu­den­towi z Iranu:

Jestem bar­dzo szczę­śliwy, że moje książki są dla Pana ważne i pomocne. Miejmy nadzieję, że pew­nego dnia nasze kraje odzy­skają roz­są­dek i współ­czu­cie dla sie­bie.

Z naj­lep­szymi życze­niami,

Irv Yalom

Zawsze jestem wzru­szony mej­lami fanów, choć cza­sami przy­tło­czony ich liczbą. Pró­buję odpo­wia­dać na każdą wia­do­mość, zwra­ca­jąc się do każ­dego autora po imie­niu, by wie­dział, że czy­ta­łem jego list. Prze­cho­wuję je w fol­de­rze o nazwie „Fani”, który stwo­rzy­łem parę lat temu i w któ­rym znaj­duje się teraz kilka tysięcy mejli. Ozna­czam ten list gwiazdką – pla­nuję ponow­nie prze­czy­tać listy ozna­czone gwiazdką, gdy ogar­nie mnie zły nastrój i będę potrze­bo­wał wspar­cia.

Jest dzie­siąta rano, wycho­dzę z gabi­netu. Zer­kam na dom i widzę okno sypialni. Zauwa­żam, że Mari­lyn się obu­dziła i roz­su­nęła zasłony. Jest cią­gle słaba po zastrzyku sprzed trzech dni, więc szybko wra­cam do domu, by przy­go­to­wać śnia­da­nie. Ale wypiła już tro­chę soku jabł­ko­wego i nie ma ape­tytu na nic wię­cej. Leży na kana­pie w salo­nie, patrząc na dęby w ogro­dzie.

Jak zawsze pytam, jak się czuje, i jak zawsze odpo­wiada szcze­rze:

– Kosz­mar­nie. Nie potra­fię tego opi­sać. Mam wra­że­nie, że jestem gdzieś daleko… że dzieje się ze mną coś strasz­nego. Umar­ła­bym, gdyby nie ty… Nie chcę dalej żyć… Prze­pra­szam, że stale to mówię. Wiem, że powta­rzam to codzien­nie.

Sły­szę te słowa od kilku tygo­dni. Jestem przy­gnę­biony i bez­silny. Nic nie przy­spa­rza mi więk­szego bólu niż cier­pie­nie Mari­lyn. W każ­dym tygo­dniu po che­mio­te­ra­pii ma mdło­ści, boli ją głowa, jest bar­dzo zmę­czona. Czuje się ode­rwana od swo­jego ciała, życia i ludzi: jest to trudne do znie­sie­nia. Wielu pacjen­tów pod­da­wa­nych che­mio­te­ra­pii nazywa ten stan „mózgiem po che­mii”. Zachę­cam ją do przej­ścia trzy­dzie­stu metrów do skrzynki na listy, jak zwy­kle bez powo­dze­nia. Biorę ją za rękę i pró­buję jakoś pocie­szyć.

Dziś, kiedy znowu mówi, że nie chce dłu­żej żyć w tym sta­nie, odpo­wia­dam ina­czej:

– Mari­lyn, roz­ma­wia­li­śmy kilka razy o pra­wie stanu Kali­for­nia, które pozwala leka­rzom pomóc pacjen­tom zakoń­czyć życie, jeśli bar­dzo cier­pią z powodu nie­ule­czal­nej cho­roby. Pamię­tasz, jak postą­piła nasza przy­ja­ciółka Ale­xan­dra? Przez ostat­nie dwa mie­siące mówisz, że żyjesz tylko dla mnie, i mar­twisz się, jak wytrwam bez cie­bie. Dużo o tym myśla­łem. Ostat­niej nocy długo nie mogłem zasnąć, zasta­na­wia­łem się godzi­nami. Posłu­chaj mnie, pro­szę. Prze­żyję twoją śmierć. Będę dalej żyć, praw­do­po­dob­nie nie­zbyt długo, bio­rąc pod uwagę meta­lowe pudełko w mojej piersi. Nie zaprze­czam, że będę tęsk­nić za tobą do ostat­niej chwili życia… ale będę dalej żył. Nie boję się śmierci… nie tak jak daw­niej. Pamię­tasz, jak się czu­łem po ope­ra­cji kolana, gdy mia­łem udar, który wywo­łał zabu­rze­nia rów­no­wagi i zmu­sił mnie do korzy­sta­nia z laski albo cho­dzika? Pamię­tasz, jaki byłem nie­szczę­śliwy i przy­gnę­biony? Musia­łem znowu pod­jąć tera­pię. Cóż, wiesz, że to minęło. Jestem teraz spo­koj­niej­szy, już się nie zadrę­czam, nawet śpię dość dobrze. Chcę, żebyś wie­działa jedno: prze­żyję twoją śmierć. Nie mogę znieść myśli, że ze względu na mnie cier­pisz taki ból, taką udrękę.

Mari­lyn spo­gląda mi głę­boko w oczy. Tym razem moje słowa ją poru­szyły. Bar­dzo długi czas sie­dzimy obok sie­bie, trzy­ma­jąc się za ręce. Przy­cho­dzi mi do głowy jedno ze zdań Nie­tz­schego: „Myśl o samo­bój­stwie wielką jest pocie­chą: dzięki niej nie­jedną złą noc prze­pę­dza się dobrze”6. Ale zacho­wuję to dla sie­bie.

Mari­lyn zamyka na chwilę oczy, po czym kiwa głową.

– Dzię­kuję, że to powie­dzia­łeś. Ni­gdy wcze­śniej tego nie mówi­łeś. To ulga… Wiem, że te mie­siące to dla cie­bie kosz­mar. Wszystko jest na two­jej gło­wie: zakupy, goto­wa­nie, woże­nie mnie do leka­rza i kli­niki, dłu­gie godziny ocze­ki­wa­nia, ubie­ra­nie mnie, dzwo­nie­nie do moich przy­ja­ciół. Wiem, że jesteś zmę­czony. A jed­nak mam wra­że­nie, że dobrze się czu­jesz. Wyda­jesz się zrów­no­wa­żony, opa­no­wany. Kilka razy powie­dzia­łeś, że gdy­byś mógł, cho­ro­wał­byś zamiast mnie. Wiem, że tak byś zro­bił. Zawsze się mną opie­ko­wa­łeś, zawsze oka­zy­wa­łeś mi miłość, ale ostat­nio jesteś inny.

– Jaki?

– Trudno to opi­sać. Cza­sami wyda­jesz się spo­kojny. Pra­wie wyci­szony. Dla­czego? Jak tego doko­na­łeś?

– To ważne pyta­nie. Sam nie wiem. Ale podej­rze­wam, że nie ma to związku z moją miło­ścią do cie­bie. Wiesz, że poko­cha­łem cię, gdy byli­śmy nasto­lat­kami. Cho­dzi o coś innego.

– Powiedz mi. – Mary­lin pro­stuje się i spo­gląda na mnie uważ­nie.

– Moim zda­niem o to. – Kle­pię meta­lowe pudełko w mojej piersi.

– Masz na myśli serce? Ale skąd spo­kój?

– Pudełko, któ­rego doty­kam, stale mi przy­po­mina, że umrę na serce, praw­do­po­dob­nie nagle i szybko. Nie jak John i inni ludzie, któ­rych widzie­li­śmy na oddziale dla pacjen­tów z demen­cją.

Mari­lyn kiwa głową; rozu­mie. John był naszym bli­skim przy­ja­cie­lem, cier­piał na zaawan­so­waną demen­cję i nie­dawno zmarł w pobli­skim domu opieki. Kiedy go ostat­nio odwie­dzi­łem, nie pozna­wał mnie ani nikogo innego, po pro­stu stał i całymi godzi­nami krzy­czał. Nie potra­fię wyma­zać z pamięci tego obrazu: to kosz­marna śmierć.

– Teraz, dzięki temu, co się dzieje w mojej piersi, wie­rzę, że umrę szybko, jak mój ojciec – mówię, doty­ka­jąc meta­lo­wego pudełka.

Maj

Roz­dział 2

Zostaję inwalidką

Ja, Mari­lyn, codzien­nie leżę na kana­pie w salo­nie i przez okna się­ga­jące od pod­łogi do sufitu patrzę na dęby i wiecz­nie zie­lone krzewy rosnące w ogro­dzie. Jest wio­sna – na naszym wspa­nia­łym dębie kla­po­wa­nym znowu poja­wiły się liście. Dziś zauwa­ży­łam sowę, która przy­sia­dła na świerku mię­dzy fron­tową ścianą domu a gabi­ne­tem Irva. Widzę część ogrodu warzyw­nego, w któ­rym nasz syn Reid posa­dził pomi­dory, fasolkę szpa­ra­gową, ogórki i kabaczki. Chce, żebym myślała o warzy­wach doj­rze­wa­ją­cych w lecie, gdy rze­komo „poczuję się lepiej”.

W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy, odkąd wykryto u mnie szpi­czaka mno­giego i zaczę­łam przyj­mo­wać duże dawki leków, czuję się kosz­mar­nie. Co tydzień dostaję zastrzyki che­mio­te­ra­peu­ty­ków, po czym zawsze mam mdło­ści i doświad­czam przy­krych sen­sa­cji fizjo­lo­gicz­nych, któ­rych opisu oszczę­dzę Czy­tel­ni­kom. Stale jestem zmę­czona – mam wra­że­nie, że mój mózg owi­nięto watą albo oddziela mnie od świata pół­przej­rzy­sta zasłona.

U kilku moich przy­ja­ció­łek wykryto raka piersi i dopiero teraz rozu­miem, przez co prze­szły, wal­cząc z cho­robą. Che­mio­te­ra­pia, naświe­tla­nia, ope­ra­cje, grupy wspar­cia stały się codzien­nymi ele­men­tami ich życia. Dwa­dzie­ścia pięć lat temu, gdy pisa­łam Histo­rię kobie­cych piersi, raka piersi cią­gle uzna­wano za śmier­telną cho­robę. Dzi­siaj leka­rze uwa­żają go za cho­robę prze­wle­kłą, którą można leczyć i powstrzy­mać. Zazdrosz­czę kobie­tom cier­pią­cym na raka piersi, ponie­waż można go zwal­czyć i zakoń­czyć che­mio­te­ra­pię. Szpi­czak mnogi zwy­kle wymaga sta­łej che­mio­te­ra­pii, choć zastrzyki sto­suje się rza­dziej niż raz w tygo­dniu, co muszę w tej chwili zno­sić. Nie­ustan­nie zadaję sobie pyta­nie: „Czy naprawdę warto?”.

Mam osiem­dzie­siąt sie­dem lat. To dobry wiek, by umrzeć. Kiedy patrzę na nekro­logi w „San Fran­ci­sco Chro­nicle” albo „New York Time­sie”, zauwa­żam, że więk­szość zmar­łych to osoby po osiem­dzie­siątce albo młod­sze. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych śred­nia dłu­gość życia wynosi sie­demdziesiąt dzie­więć lat. Nawet w Japo­nii, rekor­do­wej pod wzglę­dem dłu­go­wiecz­no­ści, kobiety prze­ży­wają śred­nio osiem­dzie­siąt sie­dem lat (ści­śle bio­rąc, 87,32 roku). Dzie­li­łam z Irvem dłu­gie, satys­fak­cjo­nu­jące życie i pra­wie zawsze cie­szy­łam się dobrym zdro­wiem. Dla­czego mia­ła­bym teraz żyć, codzien­nie zno­sząc cier­pie­nie i roz­pacz?

Pro­sta odpo­wiedź brzmi, że śmierć ni­gdy nie jest łatwa. Jeśli nie wyrażę zgody na che­mio­te­ra­pię, wcze­śniej czy póź­niej (raczej wcze­śniej) czeka mnie bole­sna śmierć z powodu szpi­czaka. W Kali­for­nii leka­rze mogą poma­gać cho­rym popeł­nić samo­bój­stwo, więc kiedy nadej­dzie koniec, będę mogła popro­sić o samo­bój­stwo pod nad­zo­rem leka­rza.

Ale jest jesz­cze inna, bar­dziej zło­żona odpo­wiedź na pyta­nie, czy powin­nam dalej żyć. W tym maka­brycz­nym okre­sie lepiej zda­łam sobie sprawę, jak bar­dzo moje życie łączy się z życiem innych ludzi – nie tylko męża i dzieci, lecz rów­nież wielu przy­ja­ciół wspie­ra­ją­cych mnie w trud­nych chwi­lach. Napi­sali wiele listów pod­no­szą­cych na duchu, przy­no­sili do domu sma­ko­łyki, przy­sy­łali kwiaty i rośliny. Stara przy­ja­ciółka z col­lege’u poda­ro­wała mi miękki, puchaty szla­frok, inna zro­biła na dru­tach weł­niany szal. Stale sobie przy­po­mi­nam, jakie to szczę­ście, że mam takich przy­ja­ciół; poza tym są rów­nież człon­ko­wie rodziny. W końcu doszłam do wnio­sku, że czło­wiek żyje nie tylko dla sie­bie, lecz rów­nież dla innych. Cho­ciaż może się to wyda­wać oczy­wi­ste, dopiero teraz rozu­miem w pełni tę prawdę.

W trak­cie pracy w Insty­tu­cie Badań nad Kobie­tami (któ­rym kie­ro­wa­łam w latach 1976–1986 na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda) stwo­rzy­łam sieć wykła­dow­czyń aka­de­mic­kich i zaan­ga­żo­wa­nych współ­pra­cow­nic; z wie­loma bli­sko się zaprzy­jaź­ni­łam. Przez pięt­na­ście lat, od 2004 do 2019 roku, pro­wa­dzi­łam salon lite­racki w domu w Palo Alto i miesz­ka­niu w San Fran­ci­sco. Uczest­ni­czyły w nim autorki z rejonu Bay Area, co znacz­nie posze­rzyło mój krąg przy­ja­ció­łek. Poza tym jako eme­ry­to­wana pro­fe­sorka lite­ra­tury fran­cu­skiej spę­dza­łam wiele czasu we Fran­cji i innych kra­jach euro­pej­skich, gdy tylko było to moż­liwe. Tak, moja godna zazdro­ści pozy­cja zawo­dowa stwa­rzała oka­zję do nawią­zy­wa­nia takich przy­jaźni. Pocie­sza mnie myśl, że moje życie i śmierć mają zna­cze­nie dla przy­ja­ciół na całym świe­cie – we Fran­cji, Cam­bridge, Nowym Jorku, Dal­las, na Hawa­jach, w Gre­cji, Szwaj­ca­rii i Kali­for­nii.

Na szczę­ście dla mnie i Irva czworo naszych dzieci – Eve, Reid, Vic­tor i Ben – mieszka w Kali­for­nii, troje w Bay Area, a czwarte w San Diego. W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy odgry­wały dużą rolę w naszym życiu, spę­dzały u nas dnie i noce, goto­wały posiłki, doda­wały otu­chy. Eve, z zawodu lekarka, przy­nio­sła mi medyczne żelki z mari­hu­aną; zaży­wam połówkę przed kola­cją, by wal­czyć z mdło­ściami i mieć lep­szy ape­tyt. Dzia­łają sku­tecz­niej niż inne spe­cy­fiki i nie mają zauwa­żal­nych skut­ków ubocz­nych.

Lenore, nasza japoń­ska wnuczka, miesz­kała z nami przez rok, gdy pra­co­wała w start-upie bio­tech­no­lo­gicz­nym w Doli­nie Krze­mo­wej. Na początku poma­ga­łam jej się przy­sto­so­wać do życia w Ame­ryce – teraz to ona się mną opie­kuje. Pomaga nam w spra­wach zwią­za­nych z kom­pu­te­rami i tele­wi­zją, wzbo­gaca naszą dietę japoń­skimi potra­wami. Będziemy za nią bar­dzo tęsk­nić, kiedy za kilka mie­sięcy wyje­dzie na stu­dia dok­to­ranc­kie na Uni­wer­sy­te­cie Nor­th­we­stern.

Przede wszyst­kim pomaga mi Irv. Jest czułą, kocha­jącą pie­lę­gniarką – cier­pliwą, pełną zro­zu­mie­nia, pra­gnącą ogra­ni­czyć moje cier­pie­nia. Od pię­ciu mie­sięcy nie jeż­dżę samo­cho­dem, więc kiedy nie odwie­dzają nas dzieci, to on robi spra­wunki i gotuje posiłki. Odwozi mnie do leka­rzy i czuwa przy mnie w cza­sie kil­ku­go­dzin­nych kro­pló­wek. Wie­czo­rami prze­gląda pro­gram tele­wi­zyjny i oglą­damy filmy, które z pew­no­ścią nie byłyby jego pierw­szym wybo­rem. Nie piszę tych pochwał, by mu pochle­biać albo zapre­zen­to­wać go jako świę­tego. To szczera prawda: tak to odbie­ram.

Czę­sto porów­nuję swoją sytu­ację z losem pacjen­tek, które nie mają kocha­ją­cego part­nera albo przy­ja­ciela, więc prze­cho­dzą che­mio­te­ra­pię samot­nie. Kiedy ostat­nio cze­ka­łam na kro­plówkę w szpi­talu Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, kobieta sie­dząca obok mnie powie­działa, że jest samotna, ale znaj­duje pocie­chę w chrze­ści­jań­stwie. Roz­ma­wia z leka­rzami sama, lecz stale czuje obok sie­bie obec­ność Boga. Nie jestem wie­rząca, ale było mi miło ze względu na nią. W podobny spo­sób doda­wali mi otu­chy przy­ja­ciele, któ­rzy mówili, że się za mnie modlą. Moja przy­ja­ciółka Vida, baha­itka, modli się za mnie codzien­nie: jeśli Bóg ist­nieje, musi sły­szeć jej żar­liwe modli­twy. Inni przy­ja­ciele – kato­licy, pro­te­stanci, żydzi, muzuł­ma­nie – rów­nież dekla­rują, że się za mnie modlą. Pisarka Gail She­ehy wzru­szyła mnie do łez, gdy napi­sała: „Będę się za Cie­bie modlić i wyobra­żać sobie, że Bóg trzyma Cię w dłoni. Jesteś taka maleńka, że na pewno się zmie­ścisz”.

Irv i ja, Żydzi pod wzglę­dem kul­tu­ro­wym, nie wie­rzymy, że zacho­wamy świa­do­mość po śmierci, a jed­nak dodają mi otu­chy słowa Sta­rego Testa­mentu: „Cho­ciaż­bym cho­dził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”7. Słowa te krążą w mojej gło­wie wraz z innymi cyta­tami z tek­stów reli­gij­nych i świec­kich, które zapa­mię­ta­łam przed wielu laty:

„Gdzież jest, o śmierci, twoje zwy­cię­stwo?”8.

„Śmierć jest naj­gor­sza, każdy jed­nak ginie”9.

Jest rów­nież piękny wiersz Krzą­ta­nina w Miesz­ka­niu Emily Dic­kin­son:

Uprzą­tać Serce – upy­chać

Miłość w komórkę bez­pieczną –

Będzie potrzebna dopiero,

Kiedy się zacznie Wiecz­ność10.

W mojej obec­nej sytu­acji, gdy leżę na kana­pie i myślę, wszyst­kie te zna­jome tek­sty poetyc­kie nabie­rają nowego zna­cze­nia. Z pew­no­ścią nie mogę posłu­chać rady Dylana Tho­masa: „Bun­tuj się, bun­tuj, gdy świa­tło się mro­czy”11. Bra­kuje mi wystar­cza­ją­cej ener­gii. Bar­dziej prze­ma­wiają do mnie pewne inskryp­cje, które ja i mój syn Reid zna­leź­li­śmy w cza­sie foto­gra­fo­wa­nia nagrob­ków do książki The Ame­ri­can Resting Place z 2008 roku. Dobrze pamię­tam jedną z nich: „Nie umar­li­śmy, jeśli żyjemy w ser­cach bli­skich”. Trzeba żyć w ser­cach bli­skich – albo, jak czę­sto mówi Irv, wywrzeć na nich wpływ, pozo­sta­wić „kręgi na wodzie”, oso­bi­ście albo za pomocą napi­sa­nych ksią­żek. Warto też sko­rzy­stać z rady świę­tego Pawła, który powie­dział: „Gdy­bym też miał […] wszelką [moż­liwą] wiarę, tak iżbym góry prze­no­sił, a miło­ści bym nie miał, był­bym niczym”12.

Słowa świę­tego Pawła o fun­da­men­tal­nym zna­cze­niu miło­ści są godne głę­bo­kiego zasta­no­wie­nia, bo przy­po­mi­nają, że miłość, ozna­cza­jąca dobroć oka­zy­waną innym ludziom i współ­czu­cie dla ich cier­pień, sta­nowi pod­stawę wszyst­kich pozo­sta­łych cnót. Jako femi­nistka zawsze jestem zaszo­ko­wana, czy­ta­jąc następne wer­sety Pierw­szego Listu do Koryn­tian: „Kobiety powinny na tych zgro­ma­dze­niach mil­czeć; nie dozwala im się bowiem mówić”13. Póź­niej padają zda­nia: „Jeśli pra­gną się czego nauczyć, niech zapy­tają w domu swo­ich mężów! Nie wypada bowiem kobie­cie prze­ma­wiać w zgro­ma­dze­niu”14. Kiedy to czy­tam, śmieję się pod nosem, przy­po­mi­na­jąc sobie wiele wspa­nia­łych kazań Jane Shaw w kaplicy Uni­wer­sy­tetu Stan­forda.

Henry James prze­kształ­cił słowa świę­tego Pawła o miło­ści w inte­li­gentną for­mułę:

W ludz­kim życiu ważne są trzy rze­czy. Pierw­sza to dobroć. Druga to dobroć. Trze­cia to dobroć15.

Mam nadzieję prze­strze­gać tego przy­ka­za­nia nawet mimo cier­pień wywo­ła­nych moją obecną cho­robą.

* * *

Znam wiele kobiet, które odważ­nie sta­wiały czoła wła­snej śmierci albo śmierci mał­żon­ków. W lutym 1954 roku, kiedy wró­ci­łam z Wel­le­sley Col­lege do Waszyng­tonu na pogrzeb ojca, pierw­sze słowa mojej zroz­pa­czo­nej matki brzmiały: „Musisz być bar­dzo dzielna”. Zawsze była ide­ałem dobroci i przede wszyst­kim trosz­czyła się o córki, nawet gdy żegnała męża, z któ­rym prze­żyła dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Miał zale­d­wie pięć­dzie­siąt cztery lata i nagle zmarł na atak serca, łowiąc ryby na otwar­tym morzu u wybrzeży Flo­rydy.

Po kilku latach matka znowu wyszła za mąż. Zawarła cztery związki mał­żeń­skie i pocho­wała czte­rech mężów! Poznała wnuki, a nawet kil­koro pra­wnu­ków. Prze­pro­wa­dziła się do Kali­for­nii, by miesz­kać bli­żej nas, i spo­koj­nie zmarła w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu dwóch lat i sze­ściu mie­sięcy. Zawsze zakła­da­łam, że umrę w tym samym wieku – ale teraz wiem, że nie prze­kro­czę dzie­więć­dzie­siątki.

Bli­ska przy­ja­ciółka, Susan Bell, pra­wie dożyła dzie­więć­dzie­siątki. Kil­ka­krot­nie cudem unik­nęła śmierci. W 1939 roku ucie­kła z Cze­cho­sło­wa­cji przed hitle­row­cami i dotarła z matką do Lon­dynu, pozo­sta­wiw­szy w Euro­pie ojca, który zgi­nął w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Tere­zi­nie. Susan i jej rodzice byli ochrzczeni w Kościele lute­rań­skim, ale miała czworo żydow­skich dziad­ków, więc nazi­ści chcieli ją zabić i zamor­do­wali jej ojca.

Kilka tygo­dni przed śmier­cią Susan prze­ka­zała mi cenny poda­ru­nek – srebrny angiel­ski imbryk do her­baty z dzie­więt­na­stego wieku. Wcze­śniej przez wiele lat piły­śmy z niego her­batę, pra­cu­jąc nad książką Reve­aling Lives z 1990 roku, zbio­rem arty­ku­łów o auto­bio­gra­fiach, bio­gra­fiach i gen­der. Susan była jedną z pio­nie­rek badań nad dzie­jami kobiet i kon­ty­nu­owała je do końca życia, współ­pra­cu­jąc z Insty­tu­tem Clay­mana na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda. W lipcu 2015 roku zmarła nagle na base­nie w wieku osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat i sze­ściu mie­sięcy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Lucjusz Anne­usz Seneka, Listy moralne do Lucy­liu­sza (List XXIII), przeł. Wik­tor Kor­na­tow­ski, Pań­stwowe Wydaw­nic­two Naukowe, War­szawa 1961, s. 79 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Cyt. za: Irvin D. Yalom, Kiedy Nie­tz­sche szlo­chał, przeł. Anna Tanal­ska-Dulęba, Insty­tut Psy­cho­lo­gii Zdro­wia, War­szawa 2005, s. 283. [wróć]

Frie­drich Nie­tz­sche, O wol­nej śmierci, w: tenże, Tako rze­cze Zara­tu­stra. Książka dla wszyst­kich i dla nikogo, przeł. Wacław Berent, [wyd.] Jakób Mort­ko­wicz, War­szawa 1904, s. 95. [wróć]

Frie­drich Nie­tz­sche, Pieśń pijana, tamże, s. 450. [wróć]

Edward Estlin Cum­mings, Buf­falo Bill niech mu, przeł. Artur Mię­dzy­rzecki, w: Poeci języka angiel­skiego, t. 3, Pań­stwowy Insty­tut Wydaw­ni­czy, War­szawa 1974, s. 341. [wróć]

Frie­drich Nie­tz­sche, Poza dobrem i złem, przeł. Sta­ni­sław Wyrzy­kow­ski, [wyd.] Jakób Mort­ko­wicz, War­szawa 1912, s. 110. [wróć]

Księga Psal­mów, 23, 4, w: Pismo święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu w prze­kła­dzie z języ­ków ory­gi­nal­nych, Wydaw­nic­two Pal­lot­ti­num, Poznań – War­szawa 1980, s. 587. [wróć]

Pierw­szy List do Koryn­tian, 15, 55, tamże, s. 1305. [wróć]

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Król Ryszard II (akt III, scena 2), w: tenże, Kro­niki 2, przeł. Maciej Słom­czyń­ski, Wydaw­nic­two Zie­lona Sowa, Kra­ków 2004, s. 65. [wróć]

Emily Dic­kin­son, Krzą­ta­nina w Miesz­ka­niu (wiersz 1078), w: taż, 100 wier­szy, przeł. Sta­ni­sław Barań­czak, Arka, Kra­ków 1993, s. 111. [wróć]

Dylan Tho­mas, Nie wchodź łagod­nie do tej dobrej nocy, w: „Z Tobą, więc ze Wszyst­kim”. 222 arcy­dzieła angiel­skiej i ame­ry­kań­skiej liryki reli­gij­nej, przeł. Sta­ni­sław Barań­czak, Wydaw­nic­two Znak, Kra­ków 1992, s. 311. [wróć]

Pierw­szy List do Koryn­tian, 13, 2, w: Pismo święte, dz. cyt., s. 1302. [wróć]

Pierw­szy List do Koryn­tian, 14, 34, tamże, s. 1303. [wróć]

Pierw­szy List do Koryn­tian, 14, 35, tamże. [wróć]

Wypo­wiedź Henry’ego Jamesa przy­to­czona w książce Leona Edela Henry James. The Master, 1901–1916, J.B. Lip­pin­cott & Com­pany, Fila­del­fia 1953, s. 124. [wróć]