Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspólny pamiętnik napisany przez wybitnego psychoterapeutę Irvina D. Yaloma i jego żonę Marilyn Yalom, gdy zachorowała na raka. To z jednej strony głęboka analiza ludzkich emocji w konfrontacji ze śmiercią, a zarazem historia wielkiej miłości.
Irvin David Yalom (ur. 1931) – amerykański lekarz psychiatra i psychoterapeuta, emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, jeden z głównych twórców terapii egzystencjalnej i terapii grupowej, autor licznych książek psychoterapeutycznych
Marilyn Yalom (1932–2019) – amerykańska feministka i historyczka, profesorka uniwersytetu Stanforda, specjalistka w zakresie kultury francuskiej. W Polsce ukazały się jej trzy książki: Historia kobiecych piersi (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2012), Historia miłości. 9 stuleci francuskich opowieści miłosnych (Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2013) oraz Historia żony (Aletheia, Warszawa 2019).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Oboje rozpoczęliśmy karierę akademicką po studiach podyplomowych na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa: ja specjalizowałem się w psychiatrii, a Marilyn uzyskała doktorat z komparatystyki (literatura francuska i literatura niemiecka). Zawsze byliśmy pierwszymi czytelnikami i redaktorami swoich tekstów. Kiedy napisałem debiutancką książkę, podręcznik terapii grupowej, otrzymałem stypendium na pobyt w ośrodku dla pisarzy Fundacji Rockefellera w Bellagio we Włoszech, gdzie miałem pracować nad następną książką, Kat miłości. Wkrótce po naszym przyjeździe do Bellagio Marilyn w rozmowie ze mną napomknęła, że coraz poważniej myśli o napisaniu pracy poświęconej wspomnieniom kobiet z czasów rewolucji francuskiej: przyznałem, że ma mnóstwo znakomitego materiału na książkę. Stypendyści Fundacji Rockefellera dostawali mieszkanie i gabinet do pracy, więc namówiłem Marilyn, by spytała dyrektora, czy ona również może liczyć na taki pokój. Odpowiedział, że osobny gabinet dla żony jednego ze stypendystów to nietypowa prośba, a wszystkie pokoje w głównym budynku są już zajęte. Jednak po kilkuminutowym namyśle zaproponował Marilyn niewykorzystany gabinet w domku na drzewie w pobliskim zagajniku, w odległości zaledwie pięciu minut piechotą. Zachwycona Marilyn zaczęła z zapałem pracować nad swoją pierwszą książką, Compelled to Witness. Women’s Memoirs of the French Revolution. Nigdy nie była szczęśliwsza. Od tamtej pory na resztę życia staliśmy się małżeństwem pisarzy. Żona urodziła czworo dzieci, pracowała na pełnym etacie jako wykładowczyni uniwersytecka i sprawowała na uczelni funkcje administracyjne, a mimo to pisała książki w takim samym tempie jak ja.
W 2019 roku wykryto u niej szpiczaka mnogiego, raka komórek plazmatycznych znajdujących się w szpiku kostnym i wytwarzających przeciwciała. Leczono ją lenalidomidem (Revlimidem), co doprowadziło do udaru, pobytu na oddziale ratunkowym i spędzenia czterech dni w szpitalu. Dwa tygodnie po jej powrocie do domu poszliśmy na krótki spacer w pobliskim parku i Marilyn powiedziała:
– Mam pomysł na książkę, którą powinniśmy razem napisać. Chcę udokumentować czekające nas trudne dni i miesiące. Może opis naszych kłopotów pomoże innym małżeństwom, które znajdą się w podobnej sytuacji: gdy mąż lub żona zapadnie na śmiertelną chorobę.
Marilyn często sugerowała tematy książek, które powinniśmy napisać samodzielnie.
– To dobry pomysł, kochanie, powinnaś się tym zająć – odrzekłem. – Myśl o wspólnym projekcie jest kusząca, ale jak wiesz, zacząłem już zbiór opowiadań.
– O nie, nie! Odłożysz zbiór opowiadań na później. Stworzymy tę książkę! Będziemy pisać rozdziały na przemian. Będzie to nasza wspólna książka, różna od innych, napisana przez dwoje ludzi, a nie jedną osobę, refleksje małżeństwa, które żyje ze sobą od sześćdziesięciu pięciu lat! Mamy to szczęście, że możemy iść razem na spotkanie ze śmiercią. Ty z trójkołowym chodzikiem, a ja na własnych nogach, choć najwyżej przez piętnaście, dwadzieścia minut bez odpoczynku.
W książce Psychoterapia egzystencjalna, wydanej w 1980 roku, Irv napisał, że człowiekowi łatwiej stanąć w obliczu śmierci, gdy nie żałuje swojego życia. Spędziliśmy razem wiele lat i prawie niczego nie żałujemy. Ale nie łagodzi to codziennych dolegliwości fizycznych ani strachu przed rozstaniem. Jak walczyć z rozpaczą? Jak żyć z sensem do samego końca?
Piszemy tę książkę w czasie, gdy większość naszych rówieśników już nie żyje. Stale pamiętamy, że nasz wspólny czas jest ograniczony i niezwykle cenny. Piszemy, by nadać sens swojemu życiu, chociaż wchodzimy w najciemniejszy okres utraty sprawności fizycznej i śmierci. Główny cel tej książki to pomóc nam dopłynąć do kresu.
Chociaż jest ona zapisem naszych osobistych doświadczeń, uważamy ją również za część ogólnokrajowej dyskusji o problemach związanych ze śmiercią. Wszyscy chcą uzyskać najlepszą opiekę medyczną, wsparcie emocjonalne rodziny i przyjaciół, jak najmniej cierpieć. Nawet nasze związki z medycyną i pozycja społeczna nie czynią nas odpornymi na ból i strach przed śmiercią. Tak jak wszyscy, chcemy utrzymać jakość naszego życia, chociaż musimy znosić procedury medyczne, które wywołują skutki uboczne. Ile jesteśmy w stanie wytrzymać, by zachować życie? Jak je zakończyć bez bólu? Jak godnie pozostawić ten świat następnemu pokoleniu?
Oboje wiemy, że Marilyn prawie na pewno umrze na raka. Napiszemy razem ten pamiętnik z nadzieją, że nasze doświadczenia i spostrzeżenia dostarczą wiedzy i pociechy nie tylko nam, lecz również Czytelnikom.
Irvin D. Yalom
Marilyn Yalom
Kwiecień
Rozdział 1
Ja, Irv, mimo woli stale dotykam czubkami palców górnej części klatki piersiowej. Od miesiąca mam tam obce ciało, metalowy sześcian o boku pięciu centymetrów – wszył go chirurg, którego nazwiska i twarzy już nie pamiętam. Wszystko zaczęło się od spotkania z fizjoterapeutką, z którą odbywałem ćwiczenia z powodu zaburzeń równowagi. Kiedy na początku godzinnej sesji zbadała mi puls, spojrzała na mnie z zaszokowanym wyrazem twarzy i powiedziała: „Natychmiast jedziemy na oddział ratunkowy! Ma pan tętno trzydzieści na minutę!”.
Próbowałem ją uspokoić. „Od miesięcy mam wolne tętno i żadnych niepokojących objawów”.
Moje słowa jej nie przekonały. Nie chciała kontynuować sesji fizjoterapeutycznej i zmusiła mnie, bym obiecał, że natychmiast skontaktuję się ze swoim internistą, doktorem W., i porozmawiam z nim o tej sprawie.
Trzy miesiące wcześniej, podczas rutynowego badania odbywającego się raz do roku, doktor W. zauważył moje wolne, niekiedy nieregularne tętno i skierował mnie do kliniki medycznej Uniwersytetu Stanforda specjalizującej się w leczeniu arytmii. Przymocowano mi do piersi monitor holterowski, który przez dwa tygodnie rejestrował bicie serca. Okazało się, że tętno jest bardzo powolne, od czasu do czasu pojawia się migotanie przedsionków. Aby zabezpieczyć mnie przed dotarciem skrzepu do mózgu, doktor W. zapisał mi apiksaban (Eliquis), lek z grupy antykoagulantów. Uchronił mnie on przed udarem, lecz pojawił się nowy problem: od dwóch lat cierpię na zaburzenia równowagi, a poważny upadek mógłby zakończyć się krwotokiem i śmiercią, ponieważ działania leku przeciwzakrzepowego nie można cofnąć.
Kiedy doktor W. zbadał mnie dwie godziny po wizycie u fizjoterapeutki, przyznał, że moje tętno stało się jeszcze wolniejsze, i kazał znowu przymocować mi na dwa tygodnie monitor holterowski mający rejestrować pracę serca.
Po dwóch tygodniach, gdy technik z kliniki arytmii usunął monitor i wysłał zapis do analizy laboratoryjnej, doszło do kolejnego niepokojącego incydentu. Tym razem dotyczył on Marilyn. W trakcie rozmowy nagle umilkła i nie była w stanie wykrztusić słowa. Trwało to pięć minut. Po kilku następnych minutach odzyskała zdolność mówienia. Pomyślałem, że prawie na pewno doznała udaru. Dwa miesiące wcześniej wykryto u niej szpiczaka mnogiego i zaczęła przyjmować lenalidomid (Revlimid). Udar mógł zostać wywołany przez toksyczny chemioterapeutyk zażywany w ciągu dwóch ostatnich tygodni. Natychmiast zatelefonowałem do internistki Marilyn – przypadkiem znajdowała się w pobliżu i szybko przyjechała do naszego domu. Po krótkim badaniu wezwała karetkę, która zawiozła Marilyn na oddział ratunkowy.
Następne godziny spędzone w poczekalni oddziału ratunkowego były najgorszymi chwilami w całym naszym życiu. Lekarze dyżurni zlecili wykonanie obrazowania mózgu, które wykazało, że rzeczywiście doszło do udaru wskutek zakrzepu. Zaczęli podawać tkankowy aktywator plazminogenu (t-PA), by rozpuścić skrzep. Niewielki odsetek pacjentów jest na niego uczulony – niestety, Marilyn należała do tej grupy i o mało nie zmarła na oddziale ratunkowym. Stopniowo doszła do siebie bez poważnych skutków udaru i po czterech dniach opuściła szpital.
Los dalej nam nie sprzyjał. Zaledwie kilka godzin po tym, jak przywiozłem Marilyn do domu, zatelefonował mój lekarz i oznajmił, że przed chwilą otrzymał wyniki analizy rytmu mojego serca i że bezwzględnie muszę mieć wszczepiony rozrusznik. Odpowiedziałem, że niedawno wróciłem ze szpitala i jestem całkowicie zaabsorbowany opieką nad Marilyn. Zapewniłem go, że zgłoszę się na operację na początku przyszłego tygodnia.
– Nie, nie, Irv – odparł. – Posłuchaj mnie, trzeba to zrobić natychmiast, to bezwzględnie konieczne. Musisz w ciągu godziny dotrzeć na oddział przyjęć i poddać się operacji. Zapis dwutygodniowej pracy serca wskazuje, że miałeś trzy tysiące dwieście dziewięćdziesiąt jeden bloków przewodnictwa przedsionkowo-komorowego trwających łącznie jeden dzień i sześć godzin.
– Co to dokładnie znaczy? – spytałem. Uczyłem się kardiologii blisko sześćdziesiąt lat wcześniej i nie udaję, że śledzę postępy medycyny.
– To znaczy, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni impulsy elektryczne twojego naturalnego rozrusznika w lewym przedsionku przeszło trzy tysiące razy nie docierały do komory. Rezultatem były pauzy, a komora kurczyła się w przypadkowych momentach. To stan zagrażający życiu i musisz się poddać natychmiastowej operacji.
Natychmiast pojechałem na oddział ratunkowy, gdzie zbadał mnie kardiochirurg. Po trzech godzinach zawieziono mnie na salę operacyjną i wszczepiono mi rozrusznik. Opuściłem szpital po dwudziestu czterech godzinach.
Zdjęto mi bandaże, metalowe pudełko znajduje się w mojej piersi pod lewym obojczykiem. Nakazuje bić mojemu sercu siedemdziesiąt razy na minutę – będzie to robić blisko dwanaście lat bez wymiany baterii. Nie znam innego podobnego urządzenia. Od tego niewielkiego aparatu zależy bardzo wiele: gdyby się zepsuł, umarłbym po kilku minutach. Jest znacznie ważniejszy od latarki, która nie chce się zapalić, szwankującego pilota telewizyjnego, wadliwie działającej nawigacji GPS w telefonie komórkowym. Jestem zdumiony kruchością swojego życia.
Tak wygląda moja obecna sytuacja: Marilyn, ukochana żona, najważniejsza osoba w moim świecie od dnia piętnastych urodzin, zapadła na ciężką chorobę, a moje własne życie jest zagrożone.
Mimo to, co dziwne, jestem spokojny, prawie pogodny. Dlaczego nie czuję trwogi? Wiele razy zadaję sobie to dziwne pytanie. Przez większą część życia byłem zdrowy fizycznie, a jednak, w głębi serca, zawsze zmagałem się z lękiem przed śmiercią. Uważam, że źródłem moich badań na temat lęku przed śmiercią był strach, który skłaniał mnie do pisania na ten temat i udzielania pomocy pacjentom stojącym w obliczu śmierci. Gdzie podział się teraz ten strach? Skąd bierze się spokój, kiedy śmierć jest znacznie bliżej?
Mijają dni i stopniowo zapominamy o trudnych chwilach. Marilyn i ja spędzamy poranki, siedząc obok siebie w ogrodzie. Podziwiamy otaczające nas drzewa, trzymamy się za ręce i wspominamy wspólnie spędzone życie. Rozmawiamy o licznych wyjazdach: dwóch latach na Hawajach, gdzie podczas mojej służby w wojsku mieszkaliśmy w przepięknej miejscowości Kailua, o rocznym urlopie naukowym w Londynie, kilku miesiącach w Paryżu, dłuższych pobytach na Seszelach, na Bali, we Francji, Austrii i we Włoszech.
Kiedy cieszymy się cudownymi wspomnieniami, Marilyn ściska moją rękę i mówi:
– Irv, niczego nie żałuję.
Zgadzam się z całego serca.
Nasze życie było pełne. Wykorzystywałem różne idee, by pomóc pacjentom czującym strach przed śmiercią, ale żadna z nich nie była tak potężna jak koncepcja życia pozbawionego wyrzutów sumienia. Marilyn i ja nie czujemy żalu – żyliśmy odważnie, w pełni. Staraliśmy się nie marnować okazji, by poznać coś nowego, i teraz zostało nam niewiele czasu.
Marilyn idzie do domu się zdrzemnąć. Chemioterapia odbiera jej energię i żona często przesypia większą część dnia. Wyciągam się na kanapie i myślę o licznych pacjentach czujących strach przed śmiercią – a także wielu filozofach patrzących śmierci prosto w oczy. Dwa tysiące lat temu Seneka powiedział: „Nikt zaś nie może stawić się gotowy na śmierć, kto żyć dopiero zaczyna. Należy dążyć do tego, by starczało nam życia”1. Nietzsche, mistrzowski aforysta, napisał: „Bezpieczne życie jest groźne”2. Przychodzi mi do głowy również inna rada Nietzschego: „Wielu umiera zbyt późno, niektórzy umierają zbyt wcześnie […] Umieraj w porę!”3.
Hm, umrzeć w porę… to do mnie przemawia. Mam prawie osiemdziesiąt osiem lat, Marilyn osiemdziesiąt siedem. Nasze dzieci i wnuki doskonale sobie radzą. Stopniowo rezygnuję z praktyki psychiatrycznej, a teraz żona jest poważnie chora.
„Umrzyj w porę”. Trudno to wyrzucić ze świadomości. Później przypominam sobie kolejny cytat z Nietzschego: „Co się stało doskonałe, wszystko źrzałe – skonać chce! […] Lecz wszystko, co cierpi, żyć chce, aby się stało źrzałe, radosne i tęskne – tęskniące za wszystkim, co przyszłe, wyższe i jaśniejsze”4.
Tak, to też pasuje. Dojrzałość… rzeczywiście, coś w tym jest. Marilyn i ja jesteśmy w fazie pełnej dojrzałości.
Moje myśli o śmierci mają źródło we wczesnym dzieciństwie. Pamiętam, że jako młody człowiek byłem odurzony wierszem Buffalo Bill niech mu e.e. cummingsa i recytowałem go wiele, wiele razy, jeżdżąc na rowerze:
Buffalo Bill niech mu
ziemia lekką będzie
jak on dosiadał
swego ogiera
z płynnego srebra
i spadał razdwatrzyczterypięć gołębiedokładnietaksamo
Chryste
jaki to był przystojny mężczyzna
i jednego tylko jestem ciekaw
czy lubi pan swoich niebieskookich chłopców
Panie Śmierć5
Towarzyszyłem – albo prawie towarzyszyłem – rodzicom w chwili śmierci. Ojciec siedział zaledwie kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, kiedy zauważyłem, że głowa nagle opada mu na bok; spojrzał w lewo, w moją stronę. Skończyłem szkołę medyczną zaledwie przed miesiącem, wyjąłem strzykawkę z czarnej torby lekarskiej szwagra i wstrzyknąłem mu adrenalinę prosto w serce. Ale było już za późno: zmarł wskutek ciężkiego zawału.
Dziesięć lat później odwiedziłem z siostrą matkę w szpitalu: złamała kość biodrową. Usiedliśmy i rozmawialiśmy przez dwie godziny, po czym zawieziono ją na salę operacyjną. Poszliśmy na krótki spacer w okolicach szpitala, a zanim wróciliśmy, z łóżka zdjęto pościel. Został tylko nagi materac. Nie mieliśmy już matki.
Jest ósma trzydzieści w sobotę rano. Przebieg dzisiejszego dnia: obudziłem się około siódmej, jak zawsze zjadłem lekkie śniadanie, po czym przeszedłem ścieżką czterdzieści metrów do gabinetu, gdzie włączyłem komputer i przeczytałem mejle. Pierwszy brzmiał:
Nazywam się M., jestem studentem z Iranu. Leczono mnie z powodu napadów paniki, aż wreszcie mój lekarz wspomniał o Pańskich książkach i zasugerował, żebym przeczytał Psychoterapię egzystencjalną. Czytając tę książkę, poczułem, że znalazłem odpowiedź na wiele pytań, które gnębiły mnie od dzieciństwa. Czułem Pana obok siebie w trakcie lektury każdej stronicy. Nikt oprócz Pana nie wyjaśnił moich lęków, wątpliwości. Czytam Pańskie książki codziennie i od kilku miesięcy już nie mam ataków paniki. Szczęście, że Pana odkryłem, straciwszy nadzieję na dalsze życie. Lektura Pana książek budzi ją na nowo. Sam nie wiem, jak Panu podziękować.
Do oczu napływają mi łzy. Takie mejle przychodzą codziennie – zwykle trzydzieści albo czterdzieści – i czuję się szczęściarzem, że mogłem pomóc tylu ludziom. Ponieważ wiadomość przesłano z Iranu, jednego z wrogów naszego kraju, wrażenie jest silniejsze. Czuję, że dołączyłem do ogólnoświatowego bractwa ludzi, którzy próbują pomagać innym.
Odpowiadam studentowi z Iranu:
Jestem bardzo szczęśliwy, że moje książki są dla Pana ważne i pomocne. Miejmy nadzieję, że pewnego dnia nasze kraje odzyskają rozsądek i współczucie dla siebie.
Z najlepszymi życzeniami,
Irv Yalom
Zawsze jestem wzruszony mejlami fanów, choć czasami przytłoczony ich liczbą. Próbuję odpowiadać na każdą wiadomość, zwracając się do każdego autora po imieniu, by wiedział, że czytałem jego list. Przechowuję je w folderze o nazwie „Fani”, który stworzyłem parę lat temu i w którym znajduje się teraz kilka tysięcy mejli. Oznaczam ten list gwiazdką – planuję ponownie przeczytać listy oznaczone gwiazdką, gdy ogarnie mnie zły nastrój i będę potrzebował wsparcia.
Jest dziesiąta rano, wychodzę z gabinetu. Zerkam na dom i widzę okno sypialni. Zauważam, że Marilyn się obudziła i rozsunęła zasłony. Jest ciągle słaba po zastrzyku sprzed trzech dni, więc szybko wracam do domu, by przygotować śniadanie. Ale wypiła już trochę soku jabłkowego i nie ma apetytu na nic więcej. Leży na kanapie w salonie, patrząc na dęby w ogrodzie.
Jak zawsze pytam, jak się czuje, i jak zawsze odpowiada szczerze:
– Koszmarnie. Nie potrafię tego opisać. Mam wrażenie, że jestem gdzieś daleko… że dzieje się ze mną coś strasznego. Umarłabym, gdyby nie ty… Nie chcę dalej żyć… Przepraszam, że stale to mówię. Wiem, że powtarzam to codziennie.
Słyszę te słowa od kilku tygodni. Jestem przygnębiony i bezsilny. Nic nie przysparza mi większego bólu niż cierpienie Marilyn. W każdym tygodniu po chemioterapii ma mdłości, boli ją głowa, jest bardzo zmęczona. Czuje się oderwana od swojego ciała, życia i ludzi: jest to trudne do zniesienia. Wielu pacjentów poddawanych chemioterapii nazywa ten stan „mózgiem po chemii”. Zachęcam ją do przejścia trzydziestu metrów do skrzynki na listy, jak zwykle bez powodzenia. Biorę ją za rękę i próbuję jakoś pocieszyć.
Dziś, kiedy znowu mówi, że nie chce dłużej żyć w tym stanie, odpowiadam inaczej:
– Marilyn, rozmawialiśmy kilka razy o prawie stanu Kalifornia, które pozwala lekarzom pomóc pacjentom zakończyć życie, jeśli bardzo cierpią z powodu nieuleczalnej choroby. Pamiętasz, jak postąpiła nasza przyjaciółka Alexandra? Przez ostatnie dwa miesiące mówisz, że żyjesz tylko dla mnie, i martwisz się, jak wytrwam bez ciebie. Dużo o tym myślałem. Ostatniej nocy długo nie mogłem zasnąć, zastanawiałem się godzinami. Posłuchaj mnie, proszę. Przeżyję twoją śmierć. Będę dalej żyć, prawdopodobnie niezbyt długo, biorąc pod uwagę metalowe pudełko w mojej piersi. Nie zaprzeczam, że będę tęsknić za tobą do ostatniej chwili życia… ale będę dalej żył. Nie boję się śmierci… nie tak jak dawniej. Pamiętasz, jak się czułem po operacji kolana, gdy miałem udar, który wywołał zaburzenia równowagi i zmusił mnie do korzystania z laski albo chodzika? Pamiętasz, jaki byłem nieszczęśliwy i przygnębiony? Musiałem znowu podjąć terapię. Cóż, wiesz, że to minęło. Jestem teraz spokojniejszy, już się nie zadręczam, nawet śpię dość dobrze. Chcę, żebyś wiedziała jedno: przeżyję twoją śmierć. Nie mogę znieść myśli, że ze względu na mnie cierpisz taki ból, taką udrękę.
Marilyn spogląda mi głęboko w oczy. Tym razem moje słowa ją poruszyły. Bardzo długi czas siedzimy obok siebie, trzymając się za ręce. Przychodzi mi do głowy jedno ze zdań Nietzschego: „Myśl o samobójstwie wielką jest pociechą: dzięki niej niejedną złą noc przepędza się dobrze”6. Ale zachowuję to dla siebie.
Marilyn zamyka na chwilę oczy, po czym kiwa głową.
– Dziękuję, że to powiedziałeś. Nigdy wcześniej tego nie mówiłeś. To ulga… Wiem, że te miesiące to dla ciebie koszmar. Wszystko jest na twojej głowie: zakupy, gotowanie, wożenie mnie do lekarza i kliniki, długie godziny oczekiwania, ubieranie mnie, dzwonienie do moich przyjaciół. Wiem, że jesteś zmęczony. A jednak mam wrażenie, że dobrze się czujesz. Wydajesz się zrównoważony, opanowany. Kilka razy powiedziałeś, że gdybyś mógł, chorowałbyś zamiast mnie. Wiem, że tak byś zrobił. Zawsze się mną opiekowałeś, zawsze okazywałeś mi miłość, ale ostatnio jesteś inny.
– Jaki?
– Trudno to opisać. Czasami wydajesz się spokojny. Prawie wyciszony. Dlaczego? Jak tego dokonałeś?
– To ważne pytanie. Sam nie wiem. Ale podejrzewam, że nie ma to związku z moją miłością do ciebie. Wiesz, że pokochałem cię, gdy byliśmy nastolatkami. Chodzi o coś innego.
– Powiedz mi. – Marylin prostuje się i spogląda na mnie uważnie.
– Moim zdaniem o to. – Klepię metalowe pudełko w mojej piersi.
– Masz na myśli serce? Ale skąd spokój?
– Pudełko, którego dotykam, stale mi przypomina, że umrę na serce, prawdopodobnie nagle i szybko. Nie jak John i inni ludzie, których widzieliśmy na oddziale dla pacjentów z demencją.
Marilyn kiwa głową; rozumie. John był naszym bliskim przyjacielem, cierpiał na zaawansowaną demencję i niedawno zmarł w pobliskim domu opieki. Kiedy go ostatnio odwiedziłem, nie poznawał mnie ani nikogo innego, po prostu stał i całymi godzinami krzyczał. Nie potrafię wymazać z pamięci tego obrazu: to koszmarna śmierć.
– Teraz, dzięki temu, co się dzieje w mojej piersi, wierzę, że umrę szybko, jak mój ojciec – mówię, dotykając metalowego pudełka.
Maj
Rozdział 2
Ja, Marilyn, codziennie leżę na kanapie w salonie i przez okna sięgające od podłogi do sufitu patrzę na dęby i wiecznie zielone krzewy rosnące w ogrodzie. Jest wiosna – na naszym wspaniałym dębie klapowanym znowu pojawiły się liście. Dziś zauważyłam sowę, która przysiadła na świerku między frontową ścianą domu a gabinetem Irva. Widzę część ogrodu warzywnego, w którym nasz syn Reid posadził pomidory, fasolkę szparagową, ogórki i kabaczki. Chce, żebym myślała o warzywach dojrzewających w lecie, gdy rzekomo „poczuję się lepiej”.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy, odkąd wykryto u mnie szpiczaka mnogiego i zaczęłam przyjmować duże dawki leków, czuję się koszmarnie. Co tydzień dostaję zastrzyki chemioterapeutyków, po czym zawsze mam mdłości i doświadczam przykrych sensacji fizjologicznych, których opisu oszczędzę Czytelnikom. Stale jestem zmęczona – mam wrażenie, że mój mózg owinięto watą albo oddziela mnie od świata półprzejrzysta zasłona.
U kilku moich przyjaciółek wykryto raka piersi i dopiero teraz rozumiem, przez co przeszły, walcząc z chorobą. Chemioterapia, naświetlania, operacje, grupy wsparcia stały się codziennymi elementami ich życia. Dwadzieścia pięć lat temu, gdy pisałam Historię kobiecych piersi, raka piersi ciągle uznawano za śmiertelną chorobę. Dzisiaj lekarze uważają go za chorobę przewlekłą, którą można leczyć i powstrzymać. Zazdroszczę kobietom cierpiącym na raka piersi, ponieważ można go zwalczyć i zakończyć chemioterapię. Szpiczak mnogi zwykle wymaga stałej chemioterapii, choć zastrzyki stosuje się rzadziej niż raz w tygodniu, co muszę w tej chwili znosić. Nieustannie zadaję sobie pytanie: „Czy naprawdę warto?”.
Mam osiemdziesiąt siedem lat. To dobry wiek, by umrzeć. Kiedy patrzę na nekrologi w „San Francisco Chronicle” albo „New York Timesie”, zauważam, że większość zmarłych to osoby po osiemdziesiątce albo młodsze. W Stanach Zjednoczonych średnia długość życia wynosi siedemdziesiąt dziewięć lat. Nawet w Japonii, rekordowej pod względem długowieczności, kobiety przeżywają średnio osiemdziesiąt siedem lat (ściśle biorąc, 87,32 roku). Dzieliłam z Irvem długie, satysfakcjonujące życie i prawie zawsze cieszyłam się dobrym zdrowiem. Dlaczego miałabym teraz żyć, codziennie znosząc cierpienie i rozpacz?
Prosta odpowiedź brzmi, że śmierć nigdy nie jest łatwa. Jeśli nie wyrażę zgody na chemioterapię, wcześniej czy później (raczej wcześniej) czeka mnie bolesna śmierć z powodu szpiczaka. W Kalifornii lekarze mogą pomagać chorym popełnić samobójstwo, więc kiedy nadejdzie koniec, będę mogła poprosić o samobójstwo pod nadzorem lekarza.
Ale jest jeszcze inna, bardziej złożona odpowiedź na pytanie, czy powinnam dalej żyć. W tym makabrycznym okresie lepiej zdałam sobie sprawę, jak bardzo moje życie łączy się z życiem innych ludzi – nie tylko męża i dzieci, lecz również wielu przyjaciół wspierających mnie w trudnych chwilach. Napisali wiele listów podnoszących na duchu, przynosili do domu smakołyki, przysyłali kwiaty i rośliny. Stara przyjaciółka z college’u podarowała mi miękki, puchaty szlafrok, inna zrobiła na drutach wełniany szal. Stale sobie przypominam, jakie to szczęście, że mam takich przyjaciół; poza tym są również członkowie rodziny. W końcu doszłam do wniosku, że człowiek żyje nie tylko dla siebie, lecz również dla innych. Chociaż może się to wydawać oczywiste, dopiero teraz rozumiem w pełni tę prawdę.
W trakcie pracy w Instytucie Badań nad Kobietami (którym kierowałam w latach 1976–1986 na Uniwersytecie Stanforda) stworzyłam sieć wykładowczyń akademickich i zaangażowanych współpracownic; z wieloma blisko się zaprzyjaźniłam. Przez piętnaście lat, od 2004 do 2019 roku, prowadziłam salon literacki w domu w Palo Alto i mieszkaniu w San Francisco. Uczestniczyły w nim autorki z rejonu Bay Area, co znacznie poszerzyło mój krąg przyjaciółek. Poza tym jako emerytowana profesorka literatury francuskiej spędzałam wiele czasu we Francji i innych krajach europejskich, gdy tylko było to możliwe. Tak, moja godna zazdrości pozycja zawodowa stwarzała okazję do nawiązywania takich przyjaźni. Pociesza mnie myśl, że moje życie i śmierć mają znaczenie dla przyjaciół na całym świecie – we Francji, Cambridge, Nowym Jorku, Dallas, na Hawajach, w Grecji, Szwajcarii i Kalifornii.
Na szczęście dla mnie i Irva czworo naszych dzieci – Eve, Reid, Victor i Ben – mieszka w Kalifornii, troje w Bay Area, a czwarte w San Diego. W ciągu ostatnich kilku miesięcy odgrywały dużą rolę w naszym życiu, spędzały u nas dnie i noce, gotowały posiłki, dodawały otuchy. Eve, z zawodu lekarka, przyniosła mi medyczne żelki z marihuaną; zażywam połówkę przed kolacją, by walczyć z mdłościami i mieć lepszy apetyt. Działają skuteczniej niż inne specyfiki i nie mają zauważalnych skutków ubocznych.
Lenore, nasza japońska wnuczka, mieszkała z nami przez rok, gdy pracowała w start-upie biotechnologicznym w Dolinie Krzemowej. Na początku pomagałam jej się przystosować do życia w Ameryce – teraz to ona się mną opiekuje. Pomaga nam w sprawach związanych z komputerami i telewizją, wzbogaca naszą dietę japońskimi potrawami. Będziemy za nią bardzo tęsknić, kiedy za kilka miesięcy wyjedzie na studia doktoranckie na Uniwersytecie Northwestern.
Przede wszystkim pomaga mi Irv. Jest czułą, kochającą pielęgniarką – cierpliwą, pełną zrozumienia, pragnącą ograniczyć moje cierpienia. Od pięciu miesięcy nie jeżdżę samochodem, więc kiedy nie odwiedzają nas dzieci, to on robi sprawunki i gotuje posiłki. Odwozi mnie do lekarzy i czuwa przy mnie w czasie kilkugodzinnych kroplówek. Wieczorami przegląda program telewizyjny i oglądamy filmy, które z pewnością nie byłyby jego pierwszym wyborem. Nie piszę tych pochwał, by mu pochlebiać albo zaprezentować go jako świętego. To szczera prawda: tak to odbieram.
Często porównuję swoją sytuację z losem pacjentek, które nie mają kochającego partnera albo przyjaciela, więc przechodzą chemioterapię samotnie. Kiedy ostatnio czekałam na kroplówkę w szpitalu Uniwersytetu Stanforda, kobieta siedząca obok mnie powiedziała, że jest samotna, ale znajduje pociechę w chrześcijaństwie. Rozmawia z lekarzami sama, lecz stale czuje obok siebie obecność Boga. Nie jestem wierząca, ale było mi miło ze względu na nią. W podobny sposób dodawali mi otuchy przyjaciele, którzy mówili, że się za mnie modlą. Moja przyjaciółka Vida, bahaitka, modli się za mnie codziennie: jeśli Bóg istnieje, musi słyszeć jej żarliwe modlitwy. Inni przyjaciele – katolicy, protestanci, żydzi, muzułmanie – również deklarują, że się za mnie modlą. Pisarka Gail Sheehy wzruszyła mnie do łez, gdy napisała: „Będę się za Ciebie modlić i wyobrażać sobie, że Bóg trzyma Cię w dłoni. Jesteś taka maleńka, że na pewno się zmieścisz”.
Irv i ja, Żydzi pod względem kulturowym, nie wierzymy, że zachowamy świadomość po śmierci, a jednak dodają mi otuchy słowa Starego Testamentu: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”7. Słowa te krążą w mojej głowie wraz z innymi cytatami z tekstów religijnych i świeckich, które zapamiętałam przed wielu laty:
„Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo?”8.
„Śmierć jest najgorsza, każdy jednak ginie”9.
Jest również piękny wiersz Krzątanina w Mieszkaniu Emily Dickinson:
Uprzątać Serce – upychać
Miłość w komórkę bezpieczną –
Będzie potrzebna dopiero,
Kiedy się zacznie Wieczność10.
W mojej obecnej sytuacji, gdy leżę na kanapie i myślę, wszystkie te znajome teksty poetyckie nabierają nowego znaczenia. Z pewnością nie mogę posłuchać rady Dylana Thomasa: „Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy”11. Brakuje mi wystarczającej energii. Bardziej przemawiają do mnie pewne inskrypcje, które ja i mój syn Reid znaleźliśmy w czasie fotografowania nagrobków do książki The American Resting Place z 2008 roku. Dobrze pamiętam jedną z nich: „Nie umarliśmy, jeśli żyjemy w sercach bliskich”. Trzeba żyć w sercach bliskich – albo, jak często mówi Irv, wywrzeć na nich wpływ, pozostawić „kręgi na wodzie”, osobiście albo za pomocą napisanych książek. Warto też skorzystać z rady świętego Pawła, który powiedział: „Gdybym też miał […] wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym”12.
Słowa świętego Pawła o fundamentalnym znaczeniu miłości są godne głębokiego zastanowienia, bo przypominają, że miłość, oznaczająca dobroć okazywaną innym ludziom i współczucie dla ich cierpień, stanowi podstawę wszystkich pozostałych cnót. Jako feministka zawsze jestem zaszokowana, czytając następne wersety Pierwszego Listu do Koryntian: „Kobiety powinny na tych zgromadzeniach milczeć; nie dozwala im się bowiem mówić”13. Później padają zdania: „Jeśli pragną się czego nauczyć, niech zapytają w domu swoich mężów! Nie wypada bowiem kobiecie przemawiać w zgromadzeniu”14. Kiedy to czytam, śmieję się pod nosem, przypominając sobie wiele wspaniałych kazań Jane Shaw w kaplicy Uniwersytetu Stanforda.
Henry James przekształcił słowa świętego Pawła o miłości w inteligentną formułę:
W ludzkim życiu ważne są trzy rzeczy. Pierwsza to dobroć. Druga to dobroć. Trzecia to dobroć15.
Mam nadzieję przestrzegać tego przykazania nawet mimo cierpień wywołanych moją obecną chorobą.
Znam wiele kobiet, które odważnie stawiały czoła własnej śmierci albo śmierci małżonków. W lutym 1954 roku, kiedy wróciłam z Wellesley College do Waszyngtonu na pogrzeb ojca, pierwsze słowa mojej zrozpaczonej matki brzmiały: „Musisz być bardzo dzielna”. Zawsze była ideałem dobroci i przede wszystkim troszczyła się o córki, nawet gdy żegnała męża, z którym przeżyła dwadzieścia siedem lat. Miał zaledwie pięćdziesiąt cztery lata i nagle zmarł na atak serca, łowiąc ryby na otwartym morzu u wybrzeży Florydy.
Po kilku latach matka znowu wyszła za mąż. Zawarła cztery związki małżeńskie i pochowała czterech mężów! Poznała wnuki, a nawet kilkoro prawnuków. Przeprowadziła się do Kalifornii, by mieszkać bliżej nas, i spokojnie zmarła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat i sześciu miesięcy. Zawsze zakładałam, że umrę w tym samym wieku – ale teraz wiem, że nie przekroczę dziewięćdziesiątki.
Bliska przyjaciółka, Susan Bell, prawie dożyła dziewięćdziesiątki. Kilkakrotnie cudem uniknęła śmierci. W 1939 roku uciekła z Czechosłowacji przed hitlerowcami i dotarła z matką do Londynu, pozostawiwszy w Europie ojca, który zginął w obozie koncentracyjnym w Terezinie. Susan i jej rodzice byli ochrzczeni w Kościele luterańskim, ale miała czworo żydowskich dziadków, więc naziści chcieli ją zabić i zamordowali jej ojca.
Kilka tygodni przed śmiercią Susan przekazała mi cenny podarunek – srebrny angielski imbryk do herbaty z dziewiętnastego wieku. Wcześniej przez wiele lat piłyśmy z niego herbatę, pracując nad książką Revealing Lives z 1990 roku, zbiorem artykułów o autobiografiach, biografiach i gender. Susan była jedną z pionierek badań nad dziejami kobiet i kontynuowała je do końca życia, współpracując z Instytutem Claymana na Uniwersytecie Stanforda. W lipcu 2015 roku zmarła nagle na basenie w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat i sześciu miesięcy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Lucjusz Anneusz Seneka, Listy moralne do Lucyliusza (List XXIII), przeł. Wiktor Kornatowski, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1961, s. 79 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
Cyt. za: Irvin D. Yalom, Kiedy Nietzsche szlochał, przeł. Anna Tanalska-Dulęba, Instytut Psychologii Zdrowia, Warszawa 2005, s. 283. [wróć]
Friedrich Nietzsche, O wolnej śmierci, w: tenże, Tako rzecze Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo, przeł. Wacław Berent, [wyd.] Jakób Mortkowicz, Warszawa 1904, s. 95. [wróć]
Friedrich Nietzsche, Pieśń pijana, tamże, s. 450. [wróć]
Edward Estlin Cummings, Buffalo Bill niech mu, przeł. Artur Międzyrzecki, w: Poeci języka angielskiego, t. 3, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974, s. 341. [wróć]
Friedrich Nietzsche, Poza dobrem i złem, przeł. Stanisław Wyrzykowski, [wyd.] Jakób Mortkowicz, Warszawa 1912, s. 110. [wróć]
Księga Psalmów, 23, 4, w: Pismo święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań – Warszawa 1980, s. 587. [wróć]
Pierwszy List do Koryntian, 15, 55, tamże, s. 1305. [wróć]
William Shakespeare, Król Ryszard II (akt III, scena 2), w: tenże, Kroniki 2, przeł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004, s. 65. [wróć]
Emily Dickinson, Krzątanina w Mieszkaniu (wiersz 1078), w: taż, 100 wierszy, przeł. Stanisław Barańczak, Arka, Kraków 1993, s. 111. [wróć]
Dylan Thomas, Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy, w: „Z Tobą, więc ze Wszystkim”. 222 arcydzieła angielskiej i amerykańskiej liryki religijnej, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1992, s. 311. [wróć]
Pierwszy List do Koryntian, 13, 2, w: Pismo święte, dz. cyt., s. 1302. [wróć]
Pierwszy List do Koryntian, 14, 34, tamże, s. 1303. [wróć]
Pierwszy List do Koryntian, 14, 35, tamże. [wróć]
Wypowiedź Henry’ego Jamesa przytoczona w książce Leona Edela Henry James. The Master, 1901–1916, J.B. Lippincott & Company, Filadelfia 1953, s. 124. [wróć]